Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Świetny zbiór groteskowych opowiadań grozy Oscara Wilde'a, które pełne są złośliwego humoru i paradoksów.
Przepowiednia chiromanty prowadząca do morderstwa; enigmatyczna dama skrywająca niecodzienną tajemnicę; duch z Kenterwilu straszący nowych lokatorów zamku; mężczyzna, który rozgryzł komu dedykowane są sonety Shakespeare'a; milioner, który chce portret, na którym jest biedakiem.
Lekkie i niebanalne historie, w których mimo mrocznego klimatu, nie brakuje sarkazmu i głębszego sensu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 168
Na ostatnim przedwielkanocnym przyjęciu u lady Windermere, jej londyńska rezydencja, Bentinck House, była jeszcze bardziej zatłoczona niż zwykle. Sześciu ministrów przyszło wprost z uroczystej audiencji u premiera, w gwiazdach i orderowych wstęgach, wszystkie ładne kobiety miały na sobie swoje najelegantsze stroje, a na samym końcu galerii obrazów stała księżna Zofia Karlsruhe, otyła dama o tatarskich rysach, z małymi, czarnymi oczkami i przepysznymi szmaragdami, mówiąca donośnym głosem kiepską francuszczyzną i śmiejąca się niepohamowanie w odpowiedzi na wszystko, co do niej mówiono. Była tu istotnie najdziwaczniejsza mieszanina ludzi. Dumne arystokratki gawędziły uprzejmie z zapalonymi radykałami, popularni kaznodzieje ocierali się o znanych sceptyków, cały sznur biskupów sunął z pokoju do pokoju za tłustą primadonną, a na podeście klatki schodowej stało kilku członków Królewskiej Akademii Sztuki, udających artystów. Opowiadano też, że w pewnym momencie w sali jadalnej było pełno geniuszów. Był to stanowczo jeden z najbardziej udanych wieczorów lady Windermere. Księżna pozostała prawie do wpół do dwunastej.
Z chwilą jej odjazdu lady Windermere powróciła do galerii obrazów, gdzie słynny ekonomista uroczyście wykładał naukową teorię muzyki zgorszonemu wirtuozowi węgierskiemu, i zaczęła rozmawiać z księżną Paisley. Wyglądała przepięknie ze swoją szyją o barwie kości słoniowej, z wielkimi niezapominajkowymi oczami i ciężkimi splotami złocistych włosów. Były one koloru czystego złota, a nie bladosłomiane, podszywające się najczęściej pod wdzięczną nazwę złotych; koloru takiego złota, z jakiego utkane są promienie słońca lub jakie skrzy się w złomach zamorskiego bursztynu. Okalały jej twarz rodzajem glorii – ze sporą domieszką pociągającego pieprzyka grzesznicy. Stanowiła ona ciekawe studium psychologiczne. Już na początku życia odkryła doniosłą prawdę, że nic nie daje bardziej złudzenia niewinności niż jawność, a dzięki całemu szeregowi eskapad i wybryków zdobyła wszystkie przywileje nietuzinkowej osobistości. Kilkakrotnie zmieniała mężów; księga rodowa Debretta przypisywała jej trzykrotne zamążpójście; że jednak nie zmieniła ani razu kochanka, świat od dawna przestał ją obgadywać. Obecnie liczyła czterdzieści lat, była bezdzietna i miała nieokiełznaną pasję do zabaw, stanowiącą tajemnicę zachowania młodości.
Nagle rozejrzała się badawczo po pokoju i zawołała swoim czystym kontraltowym głosem:
– Gdzie jest mój chiromanta?
– Twój co, Gladys? – zapytała księżna, zrywając się bezwiednie.
– Mój chiromanta, księżno; nie mogę teraz bez niego żyć.
– Ach, droga Gladys, jesteś zawsze oryginalna! – szepnęła księżna, usiłując przypomnieć sobie, co właściwie robi taki chiromanta i mając nadzieję, że nie to samo, co manikiurzysta.
– Przychodzi oglądać moją rękę regularnie dwa razy tygodniowo – ciągnęła dalej lady Windermere – i mówi mi o niej bardzo ciekawe rzeczy.
„Wielkie nieba!” – pomyślała księżna. „Więc to jednak jest rodzaj manikurzysty. Jakież to okropne. Mam nadzieję, że jest chociaż cudzoziemcem. Byłaby to przynajmniej połowa złego”.
– Muszę go pani przedstawić.
– Przedstawić go! – krzyknęła księżna. – Jak to, przecież jego nie może tutaj być?! – I zaczęła się szybko rozglądać za szylkretowym wachlarzykiem i mocno poszarzałym szalem koronkowym, aby w każdej chwili móc być gotową do odwrotu.
– Rozumie się, że tutaj jest; nie mogłabym pomyśleć o urządzeniu zebrania bez niego. Mówi mi, że mam psychologiczną rękę i że gdyby mój wielki palec był odrobinę krótszy, byłabym zdecydowaną pesymistką i wstąpiłabym do klasztoru.
– O, rozumiem! – rzekła księżna z uczuciem znacznej ulgi. – A więc on przepowiada przyszłe dobre losy?
– I złe także – odparła lady Windermere. – Wszystko, co się ma stać. W przyszłym roku, na przykład, będę w wielkim niebezpieczeństwie, zarówno na lądzie, jak na morzu, zamierzam więc zamieszkać w balonie i każę sobie wciągać co wieczór na linie kosz z obiadem. Wszystko to jest wypisane na moim małym palcu czy też na dłoni, już nie pamiętam gdzie.
– Ależ to jest kuszenie opatrzności, moja droga.
– Kochana księżno, opatrzność potrafi na pewno oprzeć się takiej pokusie. Uważam, że wszyscy powinni dawać sobie czytać z rąk przynajmniej raz na miesiąc, aby wiedzieć, czego nie mają robić. Rozumie się, że robiliby to mimo wszystko, ale przyjemnie jest być ostrzeżonym. Ach, doprawdy, jeśli nie znajdzie się ktoś, kto sprowadzi mi natychmiast pana Podgersa, będę musiała chyba pójść po niego sama.
– Pozwoli pani, że ja pójdę – odezwał się wysoki, przystojny młody człowiek, stojący tuż obok i przysłuchujący się rozmowie.
– Dziękuję serdecznie, lordzie Arturze, ale boję się, że go pan nie pozna.
– Jeśli jest taki nadzwyczajny, jak pani mówi, trudno byłoby go nie dostrzec. Niech mi pani powie, jak wygląda, a zaraz go pani sprowadzę.
– O, ani trochę nie wygląda na chiromantę. Nie jest wcale tajemniczy ani mistyczny, ani nawet romantyczny. Jest to mały, tłusty człowieczek ze śmieszną łysą głową i wielkimi okularami w złotej oprawie; coś w rodzaju domowego doktora albo wiejskiego notariusza. Bardzo żałuję, ale to doprawdy nie moja wina. Ludzie są tacy nieznośni. Wszyscy moi znajomi poeci wyglądają jak pianiści, a wszyscy pianiści, jakich znam, wyglądają zupełnie jak poeci. Pamiętam też, że zeszłej zimy zaprosiłam na obiad strasznego spiskowca, człowieka, który wysadził w powietrze mnóstwo ludzi i zawsze nosił stalową koszulkę i sztylet ukryty w rękawie. Otóż, proszę sobie wyobrazić, że kiedy do mnie przyszedł, wyglądał zupełnie jak poczciwy, stary księżyna, i cały wieczór sypał dowcipami. Był zresztą bardzo zajmujący i miły, ale zupełnie mnie rozczarował. Zapytałam go o stalową koszulkę; roześmiał się i odpowiedział, że w Anglii jest za zimno na noszenie czegoś podobnego. O, otóż i pan Podgers. Drogi panie, musi pan odczytać nam, co mówi ręka księżny Paisley. Księżno, proszę zdjąć rękawiczkę. Nie, nie lewą, tamtą.
– Ależ, droga Gladys, doprawdy, zdaje mi się, że nie godzi się tego robić – broniła się księżna, zaczynając odpinać nieco przybrudzoną skórzaną rękawiczkę.
– Jak wszystkiego, co interesujące. – Lady Windermere roześmiała się. – Le monde est fait ainsi1. Ale muszę pana przedstawić. Księżno, oto pan Podgers, mój ulubiony chiromanta; panie Podgers, oto księżna Paisley, ale jeśli pan jej powie, że wzgórek księżycowy jest większy od mojego, przestanę całkiem w pana wierzyć.
– Jestem pewna, droga Gladys, że niczego podobnego nie ma na mojej ręce – oświadczyła księżna z powagą.
– Jej Łaskawość ma zupełną rację – zapewnił pan Podgers, spoglądając na małą, tłustą dłoń z krótkimi, płaskimi palcami. – Wzgórek księżycowy nie jest rozwinięty. Ale za to linia życia doskonała. Proszę, racz pani zgiąć rękę w przegubie. Trzy wyraźne linie. Dożyje pani późnej starości, księżno, i będzie pani bardzo szczęśliwa. Ambicja: umiarkowana, linia rozumu: nieprzesadnie długa, linia serca…
– O, bądź pan niedyskretnym, panie Podgers – zawołała lady Windermere.
– Uczyniłbym to jak najchętniej – odparł pan Podgers z ukłonem – gdyby księżna pani dała do tego jakikolwiek powód, ale muszę z przykrością zaznaczyć, że widzę wielką stałość uczuć, połączoną z surowym poczuciem obowiązku.
– Proszę, mów pan dalej – zachęciła księżna z widocznym zadowoleniem.
– Oszczędność nie jest najmniejszą z cnót Waszej Łaskawości, księżno – dodał pan Podgers, a lady Windermere wybuchła głośnym śmiechem.
– Oszczędność jest bardzo dobrą rzeczą – zauważyła księżna łaskawie. – Kiedy wyszłam za Paisleya, miał on jedenaście zamków i ani jednego domu mieszkalnego.
– A teraz ma dwanaście domów i ani jednego zamku – zawołała lady Windermere.
– Cóż w tym złego, moja droga? – odparła księżna. – Lubię…
– Komfort – wtrącił pan Podgers. – I nowoczesne wygody, i gorącą wodę w każdej sypialni. Wasza Łaskawość ma zupełną rację. Komfort jest jedyną rzeczą, którą może nam dać cywilizacja.
– Cudownie określił pan charakter księżnej, panie Podgers, a teraz kolej na lady Florę. – W odpowiedzi na skinienie głową uśmiechniętej gospodyni wysoka panna z piaskowymi włosami i wystającymi łopatkami zbliżyła się sztywno spoza sofy, wyciągając długą, kościstą rękę z rozpłaszczonymi palcami.
– O, pianistka! Widzę to wyraźnie – rzekł pan Podgers. – Wyborna pianistka, ale średnia zdaje się, muzyczka. Bardzo powściągliwa, bardzo uczciwa i czująca wielki pociąg do zwierząt.
– Zupełnie trafnie! – zawołała księżna, zwracając się do lady Windermere. – Zupełnie trafnie. Flora hoduje dwa tuziny rasowych psów na wsi i byłaby gotowa zrobić z każdego domu menażerię, gdyby ojciec na to pozwolił.
– Dokładnie to samo i ja robię z mojego domu co czwartek – wtrąciła lady Windermere ze śmiechem. – Tylko że ja wolę lwy niż rasowe pieski.
– Jedyny błąd pani, lady Windermere – zauważył pan Podgers z dworskim ukłonem.
– Kobieta, która nie umie nadać czaru swoim błędom, jest tylko samicą – odparła lady Windermere. Ale musi pan odcyfrować dla nas jeszcze kilka rąk. Zapraszam, sir Tomaszu, pokaż swoje ręce panu Podgersowi. – Jowialny stary jegomość w białej kamizelce zbliżył się i wyciągnął grubą, pomarszczoną dłoń z bardzo długim wskazującym palcem.
– Awanturnicze usposobienie; cztery długie podróże już odbyte i jedna w przyszłości. Trzy razy przeżył pan rozbicie okrętu. Nie, tylko dwa razy, ale grozi panu to niebezpieczeństwo w najbliższej podróży. Nieprzejednany konserwatysta, bardzo punktualny, opanowany namiętnością do zbierania rzadkości. Przeszedł pan ciężką chorobę między szesnastym a osiemnastym rokiem życia. Odziedziczył pan majątek, mając trzydzieści lat. Nienawidzi pan kotów i radykałów.
– Nadzwyczajne! – zawołał sir Tomasz. – Musi pan koniecznie odczytać też rękę mojej żony.
– Pańskiej drugiej żony – poprawił pan Podgers spokojnie, nie wypuszczając dłoni sir Tomasza ze swojej. – Pańskiej drugiej żony. Z największą przyjemnością. – Ale lady Marvel, melancholijnie wyglądająca niewiasta o czarnych włosach i sentymentalnych rzęsach, stanowczo odmówiła pokazania ręki, nieciekawa ujawnienia swojej przeszłości i przyszłości. Żadne też usiłowania lady Windermere nie mogły skłonić pana de Kołowa, rosyjskiego ambasadora, nawet do zdjęcia rękawiczek. Faktem było, że wiele osób zdawało się lękać badawczego wzroku tego dziwacznego, małego człowieczka, z jego stereotypowym uśmiechem, złotymi okularami i jasnymi, okrągłymi jak perełki oczami. A kiedy wypalił lady Fermor prosto z mostu, wobec wszystkich, że ją muzyka nic a nic nie obchodzi, ale nadzwyczajnie lubi muzyków, wszyscy poczuli, że chiromancja jest wielce niebezpieczną nauką, której nie należałoby popierać, chyba że tête à tête.
Lord Artur Savile wszakże, który nie wiedział nic o niefortunnej historii lady Fermor i który obserwował pana Podgersa z wielkim zainteresowaniem, niezmiernie był ciekaw odczytania własnej ręki; czując się jednak zażenowanym, nie zbliżył się do niego wprost, ale przeszedł przez pokój w kierunku krzesła lady Windermere i z czarującym rumieńcem zapytał ją, czy sądzi, że pan Podgers nie miałby nic przeciwko obejrzeniu jego ręki.
– Rozumie się, że nie – zapewniła lady Windermere. – Przecież po to tu jest. Wszyscy moi protegowani muszą się czymś popisywać i skakać przez obręcze na każde moje żądanie. Ale muszę z góry pana uprzedzić, że wszystko powtórzę Sybilli. Będzie u mnie jutro na śniadaniu; chcemy obgadać kwestię kapeluszową; jeśli więc pan Podgers wykryje, że masz zły charakter albo skłonność do podagry, albo też drugą żonę, żyjącą gdzieś za oceanem, nie omieszkam poinformować ją o tym wszystkim.
Lord Artur roześmiał się i potrząsnął głową.
– Nie boję się – odparł. – Sybilla zna mnie tak samo dobrze, jak ja ją.
– O, bardzo mi przykro to słyszeć. Właściwą podstawą małżeństwa jest wzajemne nierozumienie się. Nie, nie jestem wcale cyniczna, mam tylko doświadczenie, co na jedno wychodzi. Panie Podgers, lord Artur Savile umiera z chęci dowiedzenia się, co pan wyczyta z jego ręki. Proszę mu tylko nie mówić, że jest zaręczony z jedną z najpiękniejszych młodych panien londyńskich, bo wszyscy czytaliśmy to już przed miesiącem w „Poczcie Porannej”.
– Droga lady Windermere – zawołała markiza Jedburgh – pozwól panu Podgersowi jeszcze z nami zostać. Właśnie powiedział mi, że powinnam pójść na scenę. To mnie tak bardzo ciekawi.
– Jeśli tak powiedział, tym bardziej muszę go zabrać. Proszę, chodź pan tutaj do nas zaraz, panie Podgers i odczytaj nam rękę lorda Artura.
– W takim razie – oznajmiła lady Jedburgh, wstając z kanapy z lekkim dąsem, – jeśli nie wolno mi iść na scenę, muszę być przynajmniej jednym z widzów.
– Rozumie się, wszyscy będziemy widzami – rzekła lady Windermere. – A teraz, panie Podgers, weź się do dzieła i powiedz nam coś miłego. Lord Artur jest jednym z moich ulubieńców.
Ale kiedy pan Podgers zobaczył rękę lorda Artura, zbladł dziwnie i nie rzekł ani słowa. Wstrząsnął nim nerwowy dreszcz, a jego wielkie, krzaczaste brwi ściągnęły się konwulsyjnie w dziwnie drażniący sposób, jak zwykle, ilekroć był czymś mocno poruszony. Wielkie krople potu wystąpiły na jego żółtym czole niczym jadowita rosa, a jego grube palce stały się zimne i lepkie. Te dziwne oznaki wzburzenia nie uszły uwagi lorda Artura i po raz pierwszy w życiu zdjął go samego silny lęk. Pierwszym jego impulsem było uciec z pokoju, ale opanował się siłą woli. Lepiej było mieć choćby najgorszą pewność, niż pozostawać w tej potwornej niepewności.
– Czekam, panie Podgers – rzekł.
– Czekamy wszyscy – zawołała lady Windermere z charakterystyczną dla niej żywą niecierpliwością, ale chiromanta milczał uparcie.
– Myślę, że Artur ma wstąpić na scenę – rzekła lady Jedburgh – ale wyłajany przez panią pan Podgers boi się mu to powiedzieć.
Nagle pan Podgers wypuścił ze swojej dłoni prawą rękę lorda Artura i uchwycił lewą, pochylając się nad nią tak nisko dla odcyfrowania jej, że złota oprawa jego okularów zdawała się dotykać niemal dłoni. Przez chwilę jego twarz stała się białą maską grozy, ale wnet odzyskał zimną krew i, patrząc na lady Windermere, rzekł z wymuszonym uśmiechem:
– Jest to ręka czarującego młodego człowieka.
– Naturalnie, że tak! – odpowiedziała lady Windermere. – Ale czy będzie też czarującym mężem? Tego się chcę dowiedzieć.
– Wszyscy czarujący młodzi ludzie stają się czarującymi mężami – rzekł pan Podgers.
– Sądzę, że mąż nie powinien być zbyt czarujący – szepnęła lady Jedburgh w zamyśleniu. – Jest to bardzo niebezpieczne.
– O, drogie dziecko, nie są oni nigdy zbyt czarującym – zawołała lady Windermere. – Ale chcę bliższych szczegółów. Szczegóły są jedynymi prawdziwie interesującymi rzeczami. Co ma spotkać lorda Artura?
– W ciągu najbliższych tygodni czeka go podróż.
– O, tak, podróż poślubna, naturalnie.
– Utraci kogoś z krewnych.
– Nie siostrę, spodziewam się – rzekła lady Jedburgh żałosnym głosem.
– Na pewno nie siostrę – odparł pan Podgers, robiąc przeczący ruch ręką. – Daleką krewną.
– Jestem fatalnie rozczarowana – oznajmiła lady Windermere. – Nie mam absolutnie nic do powiedzenia jutro Sybilli. Nikogo nie obchodzą teraz dalecy krewni. Myślę jednak, że będzie musiała zaopatrzyć się w czarną jedwabną suknię; przyda się w każdym razie do kościoła. A teraz chodźmy na kolację. Na pewno już wszystko zjedzone, ale może znajdziemy filiżankę gorącego bulionu. François robił dawniej doskonałe zupy, ale teraz jest tak pochłonięty polityką, że nigdy nie mogę być go pewna. Chciałabym, żeby generał Boulanger wreszcie się uspokoił. Księżno, czuję, że musi pani być zmęczona.
– Ani trochę, droga Gladys – odparła księżna, zmierzając ku drzwiom.
– Bawiłam się świetnie; ten manikiurzysta, przepraszam, chciałam powiedzieć ten chiromanta, jest bardzo zajmujący. Floro, gdzie się podział szylkretowy grzebień? A mój koronkowy szal? O, dziękuję panu, sir Tomaszu, bardzo pan jest uprzejmy. – I godnej tej niewiaście udało się wreszcie zejść na dół, upuszczając po drodze flaszeczkę z solami trzeźwiącymi tylko dwa razy.
Lord Artur Savile stał przez cały ten czas oparty o kominek, wciąż pod wrażeniem tego samego uczucia grozy, tego samego lęku przed mającym go nieuchronnie spotkać złem. Uśmiechnął się smutnie do siostry, przesuwającej się obok niego. Wsparta na ramieniu lorda Plymdale, wyglądała prześlicznie w różowej brokateli i perłach. Omal też nie przeoczył lady Windermere, wzywającej go, aby za nią poszedł. Myślał o Sybilli Merton i na samo przypuszczenie, że mogłoby ich coś rozdzielić, jego oczy zaszkliły się łzami.
Patrząc na niego, rzec było można, że Nemezis wykradła tarczę Palladzie i pokazała mu głowę Gorgony. Stał jak skamieniały, z wyrazem melancholii przywarłym do twarzy. Żył wydelikaconym i pełnym wykwintu życiem młodego, bogatego arystokraty, życiem wolnym od przyziemnych kłopotów, cudownie chłopięco beztroskim, a teraz po raz pierwszy uchylił się przed nim rąbek straszliwych tajników przeznaczenia, przeraźliwego fatalizmu losu.
Jakież szalone i potworne wydało mu się to wszystko. Czy na jego ręce mogła być wypisana, w zgłoskach, których sam nie był zdolny odczytać, ale które obcy tylko potrafił odcyfrować, jakaś okropna tajemnica grzechu, jakieś krwawe piętno zbrodni? Czy nie dało się ich uniknąć? Czy istotnie mielibyśmy być tylko pionkami, poruszanymi jakąś niewidzialną siłą, naczyniami, które garncarz lepi wedle swojej fantazji, na chwałę czy na hańbę? Jego rozum burzył się przeciwko temu, a jednak czuł, że zawisła nad nim jakaś tragedia i że nagle przeznaczone mu zostało dźwigać ciężar nie do zniesienia. Aktorzy są pod tym względem szczęśliwi. Mogą wybierać, czy chcą nosić tragiczną czy komiczną maskę, czy mają cierpieć, czy się radować, śmiać się, czy przelewać łzy. Ale w prawdziwym życiu dzieje się inaczej. Większość mężczyzn i kobiet zmuszona jest do odgrywania roli, do której najmniej mają kwalifikacji. Nasi Gildensternowie grają dla nas Hamletów, a nasi Hamleci muszą błaznować jak książę Hal. Świat jest sceną, ale role są źle rozdane.
Nagle do pokoju wszedł pan Podgers. Ujrzawszy lorda Artura, drgnął i jego płaska, gruba twarz przybrała zielono-żółtą barwę. Oczy obu mężczyzn spotkały się i na chwilę zapanowało milczenie.
– Księżna zostawiła tutaj jedną ze swoich rękawiczek i kazała mi ją przynieść – wybąknął wreszcie pan Podgers. – O, widzę ją na kanapie. Dobranoc.
– Panie Podgers, żądam od pana szczerej odpowiedzi na pytanie, które panu zadam.
– Innym razem, lordzie Arturze, księżna się niecierpliwi. Muszę do niej pospieszyć.
– Nie odejdzie pan. Księżna może poczekać.
– Damom nie powinno się dawać czekać – odparł pan Podgers z wymuszonym uśmiechem. – Płeć piękna łatwo się niecierpliwi.
Pogardliwy uśmiech okolił subtelnie wyrzeźbione wargi lorda Artura. Biedna księżna wydawała mu się w tej chwili osobą bardzo małego znaczenia. Przebiegł szybko przez pokój ku miejscu, w którym stał pan Podgers, i wyciągnął dłoń.
– Powiedz mi pan, co na niej wyczytujesz – rzekł. – Powiedz mi pan prawdę. Nie jestem dzieckiem.
Oczy pana Podgersa błysnęły spoza okularów obramowanych złotem, przestępował niespokojnie z jednej nogi na drugą, podczas gdy jego palce bawiły się nerwowo gminnym łańcuchem od zegarka.
– Co panu nasuwa przypuszczenie, lordzie Arturze, że dostrzegłem w pańskiej dłoni coś więcej ponad to, co panu powiedziałem?
– Wiem, że tak jest i żądam, aby mi pan powiedział, co mianowicie. Zapłacę panu. Dam panu czek na sto funtów.
Zielone oczy błysnęły przez chwilę, ale zgasły niebawem.
– Gwinei?2 – poprawił pan Podgers przyciszonym głosem.
– Rozumie się. Przyślę panu jutro czek. Jaki jest adres pańskiego klubu?
– Nie należę do żadnego klubu. To znaczy jeszcze nie. Mój adres jest… ale pozwoli pan, że wręczę mu moją kartę. – Wyjął z kieszeni kamizelki mały kawałek kartonu o złoconych brzegach i z niskim ukłonem wręczył go lordowi Arturowi, który odczytał na nim:
SEPTYMUS R. PODGERSChiromanta zawodowyul. Zachodnia 103a
– Przyjmuję od dziesiątej do szesnastej – wybąknął pan Podgers automatycznie. – Dla rodzin ceny zniżone.
– Pospiesz się pan – zawołał lord Artur bardzo blady, wyciągając nerwowo dłoń.
Pan Podgers rozejrzał się niespokojnie dookoła i szybkim ruchem zasunął ciężką portierę na drzwi.
– Musi pan mieć trochę cierpliwości, lordzie Arturze. Wolałbym, aby pan usiadł.
– Prędko, panie! – krzyknął lord Artur powtórnie, uderzając gniewnie obcasem o politurowaną posadzkę.
Pan Podgers uśmiechnął się, wyjął z kieszonki na piersiach małe szkło powiększające i wytarł je starannie chustką do nosa.
– Jestem gotów – oznajmił.
Dziesięć minut później lord Artur wybiegł z domu lady Windermere. Jego twarz była blada z przerażenia, a oczy wyrażały głęboki smutek. Roztrącał po drodze tłum lokajów, ubranych w liberie z wysokimifutrzanymi kołnierzami i cisnących się dokoła podjazdu pod daszkiem, obciągniętym materią w szerokie pasy. Zdawało się, że nie widział ani nie słyszał nikogo. Noc była chłodna. Lampy gazowe dookoła skweru migotały i dygotały na wietrze, ale ręce młodego człowieka paliła gorączka, a czoło płonęło ogniem. Szedł szybko, zataczając się jak pijany. Przechodzący policjant spojrzał na niego z zaciekawieniem, a żebrak, który wysunął się spod portyku, aby wyciągnąć rękę po jałmużnę, przeraził się, dostrzegłszy troskę jeszcze cięższą niż jego własna. Lord Artur stanął na chwilę pod latarnią i spojrzał uważnie na swoje ręce. Pomyślał, że będzie mógł dostrzec już na nich ślady krwi. Słaby okrzyk wyrwał mu się z drżących warg.
Morderstwo! Oto, co wyczytał z nich chiromanta. Morderstwo! Noc zdawała się już o tym wiedzieć, rozpaczliwy wiatr huczał mu to do ucha. Ciemne rogi ulic były tego pełne. Szczerzyło ono do niego zęby sponad dachów domów.
Doszedł do parku, w którym ponure kępy drzew zdawały się pociągać go szczególną siłą. Oparł się znużony o płot, chłodząc czoło o wilgotne żelazo i wsłuchując się w drżącą ciszę nocy.
– Morderstwo! Morderstwo! – powtarzał nieustannie, jakby mógł w ten sposób osłabić grozę tego wyrazu. Dźwięk własnego głosu przeszywał go dreszczem, mimo to miał niemal nadzieję, że echo mogłoby go usłyszeć i zbudzić uśpione miasto z jego sennych marzeń. Czuł szaloną chęć zatrzymania przypadkowego przechodnia i opowiedzenia mu o wszystkim.
Po chwili odpoczynku rozpoczął na nowo swoją wędrówkę po ciemnych, zakazanych zaułkach. Dwie kobiety o uróżowanych twarzach uśmiechnęły się do niego szyderczo w przejściu. Z głębi ciemnego podwórza rozległ się odgłos przekleństw, wymysłów i razów, przeplatanych dzikimi wrzaskami. Na progach nędznych domostw widział skulone postacie, symbole występku i nędzy. Ogarnęła go dziwna litość. Czy te dzieci grzechu i biedy tak samo były już skazane z góry na swoje przeznaczenie, jak on na swoje? Czy były one, podobnie jak on, jedynie marionetkami na jakiejś potwornej scenie?
A jednak, uderzyła go nie tyle tajemniczość, ile farsowość cierpienia; jego zupełna bezcelowość, groteskowy wprost brak wszelkiego sensu. Jakże wszystko to wydawało mu się pozbawione wszelkiego logicznego związku! Jak raził go zupełny brak harmonii! Przestraszał go rozdźwięk pomiędzy płytkim optymizmem dnia a realnymi faktami bytu. Był jeszcze bardzo młody.
Po pewnym czasie stanął przed wrotami kościoła w Marylebone. Cichy gościniec czynił wrażenie długiej wstęgi wypolerowanego srebra, połyskującej tu i ówdzie pomiędzy ciemnymi arabeskami ruchomych cieni. Daleko na horyzoncie snuła się linia migocących latarni gazowych. Przed ukrytym pośród wysokich murów małym domkiem stała samotna dorożka ze śpiącym woźnicą w głębi siedzenia. Lord Artur szedł szybko w kierunku dużego placu, rozglądając się od czasu do czasu dokoła, jak gdyby w obawie pogoni. Na rogu ulicy stało dwóch ludzi, odczytujących niewielki afisz na słupie. Dziwne uczucie ciekawości pociągnęło go w tę stronę. Jego wzrok padł na wydrukowany dużymiczarnymi czcionkami wyraz: „morderstwo!”. Drgnął i ciemny rumieniec oblał mu policzki. Było to ogłoszenie obiecujące znaczną nagrodę za pomoc w aresztowaniu mężczyzny średniego wzrostu, w wieku między trzydzieści a czterdzieści lat, w kapeluszu formy melona, w czarnym tużurku oraz kratkowanych spodniach i mającego podłużną bliznę na prawym policzku.
Odczytywał tekst ogłoszenia kilkakrotnie, myśląc o tym, czy ten nieszczęsny człowiek zostanie schwytany i skąd pochodzi jego szrama na policzku. Może wkrótce jego własne nazwisko będzie rozplakatowane na ulicach Londynu. Wkrótce może i za jego głowę wyznaczona będzie cena. Myśl ta zdjęła go dreszczem grozy. Zawrócił w ulicę i wkrótce znikł w głębinach nocy.
Dokąd szedł, nie umiałby sam powiedzieć. Jak przez mgłę przypominał sobie wędrówkę poprzez labirynt mrocznych zaułków, w których olbrzymiej plątaninie gubił się bez wyjścia, aż wreszcie, o świcie znalazł się w obrębie Piccadilly. Po drodze do domu spotkał wielkie wozy ładowne na drodze do Covent Garden. Biało ubrani woźnice, o roześmianych, opalonych twarzach i krótkich kręconych włosach, szli posuwistym, krzepkim krokiem obok wozów, potrzaskując z biczów i nawołując się nawzajem od czasu do czasu; na wielkim, jabłkowatym koniu, który szedł pierwszy w strojnym w dzwonki i grzechotki zaprzęgu, siedział mały, pucołowaty, rozbawiony chłopak z pękiem pierwiosnków przypiętym do kapelusza, trzymając się mocno grzywy końskiej swoimidrobnymi,ciemnymi rękami. Wielkie, spiętrzone na wozie sterty jarzyn wyglądały na tle nieba, rumieniącego się w brzasku dnia, niczym masy zielonych kamieni dokoła różowych płatków jakiegoś olbrzymiego kwiatu. Lord Artur poczuł się dziwnie zafascynowany tym widokiem, choć sam nie umiałby powiedzieć dlaczego. Było w tym subtelnym uroku budzącej się jutrzenki coś niewypowiedzianie wzruszającego. Pomyślał też o wszystkich dniach, budzących się w krasie piękna i zachodzących w mrokach burzy. A jaki dziwny oglądali Londyn ci wieśniacy z rubasznymi, wesołymi głosami i swobodnymi, nieskrępowanymi ruchami. Londyn wolny od grzechu nocy i oparów dnia, blade, widmowe miasto, opustoszałe miasto grobów. Ciekaw był, co też o nim myśleli i czy wiedzieli cokolwiek o jego wspaniałościach i jego hańbie, o jego dzikich, ognistych orgiach i jego straszliwym głodzie, o jego pracach i znieprawieniach od wczesnego rana do późnego wieczora. Prawdopodobnie dla nich Londyn był jedynie olbrzymim targowiskiem, na które przywozili na sprzedaż swoje owoce i gdzie zatrzymywali się co najwyżej na parę godzin, wyjeżdżając z miasta o ulicach cichych i domach jeszcze uśpionych.
Z przyjemnością obserwował ich, w miarę jak przechodzili. Mimo całej swojej pospolitości, swoich grubych, ciężko podkutych butów i niezdarnych ruchów wnosili oni ze sobą jakiś arkadyjski powiew. Czuł, że żyli z naturą, która nauczyła ich spokoju. Zazdrościł im wszystkim tego, że nic nie wiedzieli.
Zanim doszedł do ulicy, na której mieszkał, niebo zbladło, z różowego stało się bladoniebieskie, a ptaki zaczęły świergotać w ogrodach.
1Le monde est fait ainsi (fr.)– W taki sposób stworzony jest świat.
2Gwinea ma 21 szylingów, a funt tylko 20. Gwineami płacone były w Anglii honoraria lekarskie, adwokackie, autorskie itp.