Złota maska - Tadeusz Dołęga-Mostowicz - ebook + audiobook + książka

Złota maska ebook i audiobook

Tadeusz Dołęga-Mostowicz

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Osiemnastoletnia Magda, córka właściciela sklepu rzeźnickiego z warszawskiego Powiśla, marzy o „lepszym życiu” artystki. W tajemnicy przed ojcem, wspierana przez siostrę i narzeczonego uczęszcza na kursy tańca. Pewnego dnia korzysta z okazji i rozpoczyna pracę w warszawskim teatrze rewiowym „Złota Maska”.

 

Rozpoczyna karierę artystki, co jednak wiąże się z ciężką pracą, upokarzającą biedą, umiejętnością odnalezienia się wśród zakulisowych intryg oraz rozczarowujących romansów. W wyniku rywalizacji między teatrami Magda zostaje wylansowana na nową „gwiazdę”, co przynosi jej popularność. Jednak akurat wtedy „Złota Maska” z powodu kryzysu staje na skraju bankructwa. I wówczas z pomocą przychodzą księgowe umiejętności Magdy, których nauczyła się w sklepie ojca…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 57 min

Lektor: Mikołaj Krawczyk
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolina5252

Nie oderwiesz się od lektury

W audiobooku brakuje kilku ostatnich stron, ale cudownie się go słucha, a historia porywa już od pierwszych stron.
00

Popularność




ROZ­DZIAŁ I

W jatce pana An­to­niego Nie­czaja ruch za­wsze za­czy­nał się wcze­śniej niż w in­nych. Jesz­cze w ca­łej dziel­nicy, na Or­dy­nac­kiej, na Solcu i Ko­per­nika, sklepy by­wały głu­cho za­mknięte i na­wet gruby szron, osia­dły nocą na że­la­znych ża­lu­zjach sie­dział nie­na­ru­szony, a u pana An­to­niego na Tamce już wrzała ro­bota. Trzy ja­skrawe lampy ga­zowe, zwie­sza­jące się od su­fitu, bu­zo­wały peł­nym pło­mie­niem i sto­jący w świe­tle przed jatką fur­gon z rzeźni, za­przę­żony w parę ogrom­nych koni, zda­wał się dy­mić na mro­zie.

Woź­nica z cze­lad­ni­kami, sa­piąc i pry­cha­jąc, wno­sili wiel­kie ćwierci mięsa, całe tu­sze wo­łowe, po­ro­słe ło­jem, jesz­cze nie cał­kiem ze­sztyw­niałe, a już tu i ów­dzie iskrzące się mro­zem, bla­do­ró­żowe za­dki cie­lęce i ciem­no­czer­wone, zgrabne, ba­ra­nie. Wszystko to szło na wielką wagę, przy któ­rej czu­wał z no­te­sem w ręku sam pan An­toni. W roz­pię­tej na pier­siach be­kie­szy i w wy­so­kiej ka­ra­ku­ło­wej cza­pie na gło­wie wy­da­wał się jesz­cze więk­szy i jesz­cze bar­dziej tęgi, niż był w rze­czy­wi­sto­ści. Na jego si­no­czer­wo­nej kwa­dra­to­wej twa­rzy ster­czały krót­kie gę­ste wąsy, wil­gotne od top­nie­ją­cej śnie­dzi. Spod krza­cza­stych brwi małe, czarne oczy spo­glą­dały uważ­nie i spo­koj­nie to na wagę, to na no­tes, to w bok na córkę Adelę, szybko zmy­wa­jącą ka­flowe ściany i mar­mu­rową ladę.

Raz po raz śmi­gała ku gó­rze, osa­dzona na dłu­gim kiju szczotka owi­nięta płót­nem, póź­niej wpraw­nym ru­chem za­nu­rzała się w pa­ru­ją­cym ku­ble i znowu wśli­zgi­wała aż pod su­fit, zręcz­nie wy­mi­ja­jąc ni­klo­wane sztaby i przy­mo­co­wane do nich po­tężne haki, na któ­rych wła­śnie za­częto roz­wie­szać sztuki. Za­nim się z tym upo­rano, już za­tur­ko­tał drugi fur­gon, a póź­niej trzeci od pana Bie­sia­dow­skiego z wie­przo­winą, a le­d­wie wszystko zo­stało roz­wie­szone i upo­rząd­ko­wane, zja­wiła się Wikta z no­wym ku­błem go­rą­cej wody i z dru­gim peł­nym świe­żych, pach­ną­cych ży­wicą tro­cin. Po­sadzka też mu­siała być czy­sta ni­czym lu­stro, równo i gę­sto wy­sy­pana tro­ci­nami.

Tym­cza­sem pan An­toni na­cią­gał biały ki­tel, który opi­na­jąc go aż pod brodę po­nad pu­szy­stym, opo­so­wym koł­nie­rzem be­kie­szy, zda­wał się jesz­cze roz­sze­rzać jego im­po­nu­jące bary, opa­sy­wał się sze­roką płachtą far­tu­cha i na ta­siemce za­pi­nał mo­siężny łań­cuch, gdzie zwi­sała przy­po­mi­na­jąca szty­let osełka do ostrze­nia noży. Pod­czas gdy cze­lad­nik Ka­mionka wy­do­by­wał spod lady gwichty, noże, to­porki i ogromne sie­kiery, a Adela za­bie­rała się do ćwiar­to­wa­nia schabu i sło­niny, pan An­toni sta­nął w progu i wyj­rzał na ulicę.

Co­dzien­nie od czter­dzie­stu lat tak pa­trzył na stromy skręt Tamki, na przy­mglone pło­myki la­tarni, zbie­ga­jące ku Wi­śle dłu­gim sze­re­giem, na sza­rze­jący świt i dwa wiel­kie pro­sto­kąty świa­tła, kła­dące się w po­przek jezdni z okien jego sklepu. Póź­niej od­wra­cał się i w mil­cze­niu lu­stro­wał wnę­trze swo­jej pięk­nej, ob­szer­nej jatki. Gdy odzie­dzi­czył ją po ojcu, była o po­łowę mniej­sza, nie miała ka­flo­wa­nych ścian, a lada była kryta cyn­kową bla­chą. Wpraw­dzie i wtedy była to jatka pierw­szo­rzędna, z do­sko­nałą re­nomą i z dużą klien­telą, ale pan An­toni mógł być dumny, że nie tylko oj­co­wi­zny nie za­prze­pa­ścił, że nie tylko dawną markę utrzy­mał, ale ją jesz­cze ugrun­to­wał, a je­żeli te­raz do tej sa­mej jatki scho­dziła się klien­tela nie tylko z naj­bliż­szej ulicy, ale i Oboź­nej, i z No­wego Światu, z Wa­rec­kiej czy Chmiel­nej, to on w tym miał swoją za­sługę. Niby mięso nie było tu ani droż­sze ani tań­sze, ani lep­sze ani gor­sze, niby klien­tów po ro­gach ulic nie ła­pał, niby przed ku­pu­ją­cymi nie ska­kał, a na­wet prze­ciw­nie, cza­sem i zbur­czał. To­też mógł być dumny i był dumny.

Pa­trzył na córkę ukła­da­jącą móżdżki, po­lę­dwicę i nóżki cie­lęce na wy­sta­wie, pa­trzył na jej okrą­głą zdrową twarz, na czer­wone silne ręce i wciąż mu po­wra­cała myśl, że wła­śnie Adeli po naj­dłuż­szym swoim ży­wo­cie zo­stawi jatkę. Kie­dyś ina­czej so­bie ukła­dał, ina­czej pla­no­wał. Warsz­tat po­wi­nien prze­cho­dzić z ojca na syna, a miał prze­cież syna. Za­wsze tak go wspo­mi­nał, jakby go już w ży­ciu nie było. A prze­cież Jó­zef żył, i to pięk­nie, uczci­wie żył i nie tylko wstydu ojcu nie przy­no­sił, prze­ciw­nie, wszy­scy zna­jomi i krewni za­zdro­ścili panu An­to­niemu losu Jó­zefa. Księ­dzem zo­stał, uni­wer­sy­tet skoń­czył i se­mi­na­rium du­chowne, zaj­muje różne po­ważne sta­no­wi­ska, jest wi­ka­riu­szem przy fa­rze łom­żyń­skiej i pre­fek­tem szkół, a nie­długo zo­sta­nie pro­bosz­czem. I ow­szem, ojca ni ro­dziny nie za­po­mi­nał, li­sty pi­sze, w od­wie­dziny przy­jeż­dża i ser­deczny, jak daw­niej by­wało i życz­liwy, ale... ale pan An­toni, bez ob­razy bo­skiej, nie mógł jed­nak sy­nowi da­ro­wać tego od­stęp­stwa. Jużci ka­płań­stwo, stan święty, ale i rze­mio­sło ni­komu wstydu nie przy­nosi, a uczci­wo­ścią i su­mien­no­ścią, mo­dli­twą i pracą też się wo­bec Boga można do­sta­tecz­nie za­słu­żyć.

Pan An­toni ni­gdy tego gło­śno nie po­wie­dział, bo w ogóle mó­wić za dużo nie lu­bił, a swoją go­ry­czą tym bar­dziej się po­pi­sy­wać przed ludźmi, zwłasz­cza że i zro­zu­mie­nie nie u każ­dego ła­two zna­leźć. Nie mó­wił więc, ale w so­bie su­mo­wał, a im bar­dziej su­mo­wał, tym czę­ściej roz­my­ślał o Adeli i o wy­bra­niu dla niej od­po­wied­niego męża, któ­remu bez obawy mógłby zo­sta­wić jatkę.

Bo o trze­cim dziecku, o Mag­dzie, nie warto tu było na­wet wspo­mi­nać. Bun­tow­ni­cza była i nie­chętna, w gło­wie miała wszystko, tylko nie ro­botę i nie oj­cow­ski sklep. Ot, te­raz już siódma do­cho­dzi, już pierw­sza klien­tela za­gląda, a Magda znowu się spóź­nia. Aż pię­ści za­ci­skały się panu An­to­niemu, gdy zer­kał na pu­ste krze­sełko przy ka­sie. U niego wszystko mu­siało być jak w ze­garku, a tu taka smar­kata cały po­rzą­dek psuje.

Już wczo­raj nie chciała na­ło­żyć bia­łego ki­tla i sie­dzieć. Mu­siał aż krzyk­nąć na nią. Tak się roz­pu­ściła.

– Tatko – po­wie­działa – po­wi­nien so­bie inną ka­sjerkę zna­leźć. Ja w zi­mie nie mogę, ręce mar­zną i póź­niej są ta­kie czer­wone jak u praczki.

Nic jej na to nie od­po­wie­dział, bo go aż za­tknęło, lecz uło­żył so­bie, że po po­wro­cie do domu roz­prawi się z nią jak na­leży. Nie do­szło jed­nak do tego, gdyż Magdy nie było.

– Gdzie mała? – za­py­tał Adeli, sia­da­jąc do ko­la­cji.

– Niby tatko nie wie. Na kur­sach.

Te wła­śnie kursy prze­wra­cały Mag­dzie w gło­wie. Pan An­toni był tego pe­wien. Oczy­wi­ście nie­ja­kie przy­go­to­wa­nie bu­chal­te­ryjne może się dziew­czy­nie przy­dać. Zgo­dził się na kursy, gdy mu wy­li­czyła, że nie­po­trzeb­nie wy­daje się pie­nią­dze na bu­chal­tera, który dwa razy w ty­go­dniu przy­cho­dzi do jatki pro­wa­dzić księgi. Ale z dru­giej strony z tych kur­sów wszyst­kie fa­na­be­rie.

Pan An­toni wi­nił tylko sie­bie. Nie na to prze­cież po śmierci nie­boszczki żony za­brał Magdę z gim­na­zjum i po­sa­dził w skle­pie, żeby mu się z po­wro­tem do na­uki wy­my­kała. Sa­mej na­uce nie był by­naj­mniej prze­ciwny. Ale ma­jąc już do­świad­cze­nie z sy­nem, wie­dział, że szkoły i wy­kształ­ce­nie od­cią­gają od ro­dziny. Już le­piej się skal­ku­luje pła­cić bu­chal­te­rowi pen­sję, niż ry­zy­ko­wać, że Mag­dzie do reszty w gło­wie się prze­wróci. Dla­tego po­sta­no­wił jesz­cze dziś, nie zwle­ka­jąc, pójść do wła­ści­ciela kur­sów, pana Bratka, i wy­pi­sać córkę.

Wła­śnie do­szedł do tej kon­klu­zji, gdy przy­szła Magda. Za­ru­mie­niona od chłodu, zdy­szana, z nie­spo­koj­nie la­ta­ją­cymi oczyma. W dłu­gim czar­nym pal­cie ze skunk­so­wym koł­nie­rzem wy­da­wała się smu­kła, gibka i wy­soka, nie­omal wyż­sza od star­szej sio­stry, cho­ciaż w rze­czy­wi­sto­ści była drob­niej­sza.

Cze­lad­nik Ka­mionka bły­snął ku niej bia­łymi zę­bami.

– Usza­no­wa­nie pan­nie Mag­da­le­nie. Przez go­dzinę darmo sprze­da­wa­li­śmy. Z po­wodu braku ka­sjerki. Wiel­kie święto dla klien­teli.

Par­sk­nął śmie­chem, z fan­ta­zją pod­rzu­cił to­po­rek i jed­nym ude­rze­niem od­dzie­lił ćwiartkę w sa­mym sta­wie, aż kloc jęk­nął.

Magda spoj­rzała z po­gardą na jego ro­ze­śmianą oliw­kową twarz, na pły­wa­jące w niej duże jak śliwki oczy, nie­zno­śnie na­chalne. Nic nie od­po­wie­działa. Nie przez za­ro­zu­mia­łość, ale nie lu­biła go. Wie­działa, że się do niej miz­drzy, wie­działa, że na ca­łym Po­wi­ślu sły­nie jako uwo­dzi­ciel i że wy­star­czy­łoby jej, Mag­dzie, pal­cem kiw­nąć, a Ka­mionka wy­rzek­nie się dla niej ca­łego swego po­wo­dze­nia, prze­sta­nie wy­stra­jać głu­pie miny do klien­tek, a już przede wszyst­kim nie­szcze­rze wzdy­chać do Adeli. Przy­zna­wała w du­chu, że jest ładny, że nie brak mu zgrab­no­ści, że na­wet było w jego spoj­rze­niu coś nie­po­ko­ją­cego i draż­nią­cego, ale ni­gdy, ani przez chwilę nie po­do­bał się jej przez tę swoją po­spo­li­tość, przez te try­wialne dow­cipy, przez ak­cent z Po­wi­śla i przez za­pach mięsa, który szedł od niego na­wet w nie­dzielę, gdy był wy­myty i w świą­tecz­nym gar­ni­tu­rze.

Magda nie cier­piała mięsa. Jesz­cze jako ma­lutka dziew­czynka była raz z oj­cem w rzeźni. Wi­dok mor­do­wa­nych zwie­rząt, czarna dy­miąca krew, która z bul­go­tem wy­le­wała się z sze­ro­kich ran na pod­gar­dlu, i roz­pła­tane ciel­ska, prze­świ­dru­jące bielą ko­ści spo­śród ocie­ka­ją­cej czer­wieni – na­peł­niły ją wstrę­tem i prze­ra­że­niem. Wpraw­dzie z bie­giem lat wspo­mnie­nie to za­tarło się nie­omal do­szczęt­nie, po­zo­stał jed­nak wstręt. Przed byt­no­ścią w rzeźni nie­raz prze­sia­dy­wała w jatce, lecz wów­czas jej wy­obraź­nia nie łą­czyła mięsa, które było to­wa­rem, z ży­wymi zwie­rzę­tami, które wi­dy­wała la­tem na let­ni­sku, a jesz­cze czę­ściej z okien miesz­ka­nia ro­dzi­ców przy ulicy Do­brej, któ­rędy prze­pę­dzano całe stada krów, cie­ląt, owiec i trzody wła­śnie do rzeźni.

Brzy­dziła się mięsa. Cza­sami, gdy przy więk­szym na­tłoku w jatce mu­siała po­móc przy ob­słu­dze klien­tów, umiała zmu­sić się do kra­ja­nia po­lę­dwicy czy szpon­dru, ale wą­tróbki czy fla­ków nie wzię­łaby do ręki za żadne skarby. Z po­dzi­wem przy­glą­dała się Adeli, a daw­niej matce, gdy te ze spo­ko­jem i obo­jęt­no­ścią za­nu­rzały palce w tym obrzy­dli­stwie. Męż­czyźni to inna rzecz. Oj­ciec, kiedy brał coś, zda­wało się, że to zni­kało w jego ogrom­nych rę­kach. Pan Ed­mund umiał to ro­bić z ja­kąś lu­bo­ścią. I Magdy była prze­ko­nana, że z ta­kim sa­mym uśmie­chem po­tra­fiłby wy­pa­tro­szyć czło­wieka. Na­wet gdy brał nóż do ręki, a spode łba spoj­rzał na nią, od­czu­wała na grzbie­cie lekki dreszcz.

Zwy­kle sia­dy­wała w jatce tylko w go­dzi­nach ran­nych, w go­dzi­nach naj­więk­szego ru­chu. Do je­de­na­stej, naj­da­lej do po­łu­dnia. Od­kąd matka umarła i oj­ciec ode­brał ją z gim­na­zjum, było tak dzień w dzień, rok po roku. Mu­siała sie­dzieć w ka­sie i od­bie­rać pie­nią­dze od ku­cha­rek i go­spo­dyń. Oj­ciec, Adela czy pan Ed­mund wy­krzy­ki­wali na­leżną sumę, a rze­czą Magdy było roz­róż­nić w tłoku, która z ku­pu­ją­cych ma tyle wła­śnie za­pła­cić. Na­le­żało przy tym uwa­żać, bo nie­raz zda­rzały się i ta­kie, co chciały oszu­kać albo wyjść z jatki, nie pła­cąc. Po­nie­któ­rym za­pi­sy­wało się wy­brany to­war w książce i tych Magda naj­bar­dziej lu­biła. Li­cze­nie pie­nię­dzy, zwłasz­cza w zi­mie, gdy mo­nety na­ma­rzają ni­czym lód, nie na­le­żało do przy­jem­no­ści. Ręce gra­biały, cho­ciaż na­cią­gała grube weł­niane rę­ka­wiczki z ob­cię­tymi koń­cami pal­ców. Gdy chu­chała na nie lub roz­cie­rała je w prze­rwach, pan Ka­mionka rzu­cał zja­dli­wie:

– Wi­dzi panna Adela, a nie mó­wi­łem, że ta ma­ni­cura nie grzeje.

Adela zaś jak głu­pia wy­bu­chała śmie­chem. Nie dla­tego, by Mag­dzie spra­wić przy­krość, lecz by przy­po­do­bać się Ed­mun­dowi. Magda ro­zu­miała to do­sko­nale, a jed­nak mściła się póź­niej na sio­strze. Nie było to na­wet trudne. Wy­star­czyło za­kasz­leć gło­śniej pod­czas ukła­da­nia się do snu i po­wie­dzieć, że to pew­nie su­choty, że to i do­brze, bo wszyst­kiego jej na świe­cie ża­łują, że od śmierci matki ni­kogo bli­skiego nie ma. Wy­star­czyło znowu za­kasz­leć i zro­bić bo­le­sną minę, a już Adela zry­wała się z łóżka i sta­wała w swo­jej sztyw­nej bia­łej ko­szuli nad Magdą i bez­rad­nie roz­kła­da­jąc grube ręce, po­wta­rzała:

– Mag­duś, serce moje, co też ty opo­wia­dasz! Boga się bój!

A po­tem za­pa­rzała ma­liny, przy­no­siła kon­fi­tury, bła­gała sio­strę, by zmie­rzyła tem­pe­ra­turę. Magda po­stę­ki­wała, ukry­wa­jąc uśmiech w po­duszce, i za­sy­piała otu­lona pie­czo­ło­wi­cie ze wszyst­kich stron. Na­za­jutrz zaś nie­chyb­nie otrzy­my­wała od Adeli ja­kiś po­da­rek: ko­ron­kową chu­s­teczkę, pa­ciorki na szyję albo i ma­te­riał na su­kienkę.

Mię­dzy sio­strami było czter­na­ście lat róż­nicy i Adela wciąż po tro­sze trak­to­wała Magdę jak dziecko. Że zaś wła­snych ma­rzeń nie miała, że wszystko, co o so­bie my­ślała i dla sie­bie ukła­dała, da­łoby się za­mknąć w jej zwy­kłym po­wie­dze­niu: – „Bę­dzie, jak Bóg da” – wszyst­kie swoje na­dzieje i am­bi­cje snuła do­koła przy­szło­ści sio­stry. I je­żeli nie­chęt­nym okiem pa­trzyła na umi­zgi pana Ed­munda do Magdy, to ra­czej z obawy o nią niż o utratę jego wzglę­dów. Cóżby to był za los dla tej pięk­nej dziew­czyny wy­chu­cha­nej jak kwia­tek z in­spek­tów, de­li­kat­nej i oby­tej, czy­ta­ją­cej książki i wy­kształ­co­nej wyjść za mąż za ta­kiego Ka­mionkę?!... Dla sie­bie Adela też w tym nie wi­działa wiel­kiego losu, ale chło­pak był pra­co­wity, po­rządny, nie pił zbyt czę­sto, a przy tym aż rwało się do niego serce, taki był ładny. Je­den w tym wszyst­kim tkwił fe­ler, że li­czył so­bie do­piero lat dwa­dzie­ścia pięć, czyli o rów­nych sie­dem lat od Adeli był młod­szy.

Zresztą nie na­le­żało dzie­lić skóry na ży­wym niedź­wie­dziu, gdyż pan Ed­mund, wpraw­dzie ow­szem, przy­cho­dził, to i owo pod­ga­dy­wał, ale o oświad­czy­nach nie my­ślał, może i bo­jąc się, że mu oj­ciec da do zro­zu­mie­nia, że za wy­so­kie progi na jego nogi. Miała Adela już nie­raz sta­ra­ją­cych się, ale wszystko ja­koś koń­czyło się ni­czym, bo pan Nie­czaj w lu­dziach prze­bie­rał i mó­wił:

– Masz za byle kogo wyjść, to le­piej w domu siedź.

Zwłasz­cza zaś zwra­cał uwagę, żeby kon­ku­rent był z tego sa­mego fa­chu.

– Rze­mio­sło to nie zwy­kły han­de­lek – po­wia­dał, że to nie każdy może się doń wziąć. Tu trzeba zna­jo­mo­ści z dziada na syna, z syna na wnuka. Dla­tego czasy cięż­kie się stały i tenże sam kry­zys, że do wszyst­kiego lu­dzie bez po­ję­cia się biorą. Jak ma ostać się rze­mio­sło, kiedy wciąż nowi przy­cho­dzą?

Oj­ciec był mą­dry i Adeli ani by w my­śli nie po­stało wąt­pić o słusz­no­ści jego po­glą­dów. Tym bar­dziej że już dość długo żyła, aby zdą­żyć spraw­dzić traf­ność opi­nii ojca. Nie­je­den z tych, o któ­rych pan Nie­czaj nie miał do­brego zda­nia, z tor­bami po­szedł albo i tra­fił na złą drogę.

W jed­nym tylko nie zga­dzała się z oj­cem: co do Magdy. Za su­rowy był dla niej, za wiele od niej wy­ma­gał. Jakby gwał­tem chciał ją przy­trzy­mać w tej jatce i w tym domu, kiedy dla każ­dego, kto na Magdę bo­daj spoj­rzał, ja­snym się sta­wało, że taka dziew­czyna stwo­rzona do in­nego ży­cia. I Adela od­czu­wała to na każ­dym kroku. Czy to w skle­pie, czy w domu przy go­ściach, czy zwłasz­cza na wie­czor­kach, w Re­sur­sie Rze­mieśl­ni­czej, gdzie by­wali w kar­na­wale, a już szcze­gól­nie po pro­stu na ulicy. Ni­czym pa­nienka z naj­lep­szej ro­dziny. I szyk taki miała, i wzię­cie. Do­prawdy też nie ża­ło­wała Adela tych za­osz­czę­dzo­nych na go­spo­dar­stwie i na wła­snych poń­czo­chach pie­nię­dzy, które wy­da­wała na stroje sio­stry. Na stroje, na per­fumy, na fry­zjera i ma­ni­kiu­rzystkę. Na­wet taki wy­bryk Mag­dusi, jak wy­ma­lo­wa­nie so­bie pa­znokci na no­gach, nie wy­da­wał się Adeli zbyt ka­ry­godny. Skoro się ma ta­kie piękne, ta­kie równe i gła­dziut­kie stopy, to pa­sują do nich po­dobne wy­my­sły. Adela długo przy­glą­dała się no­gom sio­stry o ja­sno­ró­żo­wych pię­tach, smu­kłych pal­cach i ciem­no­ró­żo­wych błysz­czą­cych pa­znok­ciach. Prze­su­nęła ręką po jej sto­pach i nie mo­gła wyjść ze zdu­mie­nia. Ni­gdy nie przy­pusz­czała, że nogi mogą być ta­kie ładne i nie wie­działa, po co mają być ta­kie.

Wtedy to wła­śnie Magda zwie­rzyła się sio­strze ze swo­jej wiel­kiej ta­jem­nicy. Adela mu­siała przy­się­gnąć na ob­ra­zek po nie­boszczce matce, że ni­komu słó­weczka nie pi­śnie i z prze­ra­że­niem wy­słu­chała wy­zna­nia: Magda by­naj­mniej nie cho­dzi na kursy bu­chal­te­ryjne pana Bratka, lecz do ta­kiej szkoły, gdzie uczą tańca i ryt­miki. I nie tańca sa­lo­no­wego, nie walca, tanga czy foks­trota, ale ta­kiego tańca, jak w ba­le­cie, co to na sce­nach są po­pisy.

Magda długo i ob­szer­nie opo­wia­dała o tej szkole, o dy­rek­torce, pani Iwo­nie Kar­nic­kiej, która kie­dyś była pri­ma­ba­le­riną car­skiej opery w Ro­sji, o ko­le­żan­kach, mię­dzy któ­rymi są córki ad­wo­ka­tów, in­ży­nie­rów, puł­kow­ni­ków, a na­wet jest jedna praw­dziwa hra­bianka. Opo­wia­dała, jak od­by­wają się lek­cje gim­na­styki i tańca, tłu­ma­czyła, że po skoń­cze­niu ta­kiej szkoły nie każda musi zo­stać tan­cerką czy tam „girlsą”, cho­ciaż zdol­niej­sze mogą zro­bić wielką ka­rierę, a dwa­na­ście naj­zdol­niej­szych już wy­stę­puje w te­atrze re­wio­wym, w sa­mej „Zło­tej Ma­sce”, ale i tak każ­dej ko­bie­cie na­uka taka przyda się o tyle, że robi się zgrab­niej­sza, zwin­niej­sza, ma wię­cej gra­cji i wdzięku. Na­wet w szkole jest spe­cjalny kurs dla star­szych pań, mę­ża­tek, i same bo­gate damy cho­dzą na ten kurs.

– No a to­bie po co? – nie mo­gła przyjść do sie­bie Adela.

– Mnie? – Magda za­my­śliła się i tak, jak sie­działa na łóżku w ró­żo­wej kom­bi­nezce, pod­cią­gnęła ko­lana aż pod brodę, za­plo­tła ręce do­okoła nóg i wes­tchnęła: – Może zo­stanę ar­tystką, ale nie ta­kim byle czym, tylko wielką ar­tystką...

– Ty?... – Adela sze­roko otwo­rzyła swe małe oczka.

– A dla­czego by nie?... Pani Iwona mówi, że mam ta­lent. Wa­runki ze­wnętrzne też nie­naj­gor­sze.

– Niby ja­kie wa­runki? – za­nie­po­ko­iła się Adela, gdyż przy­szło jej na myśl, że rzecz do­ty­czy pie­nię­dzy, że za­tem ona mo­głaby w czymś po­móc, o ile owe wa­runki nie są zbyt wy­so­kie.

– Wa­runki ze­wnętrzne – wy­ja­śniła Magda – to w te­atrze tak się na­zywa uroda, bu­dowa, ro­zu­miesz?

Tej nocy Adela nie mo­gła zmru­żyć oka, a gdy usły­szała o czwar­tej nad ra­nem, że Wikta krząta się w kuchni, przy­go­to­wu­jąc śnia­da­nie dla ojca i dla niej, jesz­cze za­nim się za­częła ubie­rać, po­de­szła ci­chutko do łóżka sio­stry i długo wpa­try­wała się w jej dłu­gie czarne jak smoła rzęsy, w roz­rzu­cone na po­duszki brą­zowe, pra­wie rude włosy, w de­li­katny owal twa­rzyczki i wy­pu­kłe, jakby no­żem wy­kro­jone usta.

– Dla­czego by nie? – szep­tała do sie­bie – dla­czego?... Albo to dla niej ta­kie ży­cie?... Mag­du­sia moja ko­chana, sio­stru­nia moja je­dyna...

W nie­po­koju, w zdu­mie­niu i w czu­ło­ści Adela otarła łzy rę­ka­wem na­kroch­ma­lo­nej ko­szuli. Nie­ła­two jej było po­go­dzić się z tą my­ślą, nie­ła­two uznać rzecz za prze­są­dzoną. Przy­pusz­czała na­wet, że to grzech z jej strony, grzech, że star­sza sio­stra nie pró­buje od­wieść młod­szej ze złej drogi. Adeli nie­raz obi­jało się o uszy, ja­kie to ze­psu­cie jest w te­atrze i że ta­kie ar­tystki to prze­waż­nie la­fi­ryndy albo na­wet na utrzy­ma­niu u róż­nych bo­ga­czy. Jed­nakże wie­działa z góry, że żadne na­mowy nie po­mogą, a gdyby przy­sięgi nie do­trzy­mała i wy­ga­dała się przed oj­cem ze wszyst­kim, do­szłoby do ja­kie­goś nie­szczę­ścia. Zresztą gdzieś w głębi pra­gnęła, go­rąco pra­gnęła, by Magda do­stała się do in­nego, pięk­niej­szego ży­cia, by zo­stała wielką damą z tych, co jeż­dżą wła­snymi sa­mo­cho­dami i roz­ma­wiają w cu­dzo­ziem­skich ję­zy­kach. Mo­dliła się też, by Bóg ochra­niał sio­strę przed wszyst­kim złem, a zwłasz­cza przed te­atrem. Jed­nakże pra­gnęła dla niej bo­daj wszyst­kiego, co by­łoby w ży­ciu ich ro­dziny ja­kimś zda­rze­niem, czymś da­leko od­bie­ga­ją­cym od co­dzien­no­ści. Pra­gnęła tak, jakby mo­gła pra­gnąć dla sie­bie sa­mej, gdyby nie naj­głęb­sze prze­świad­cze­nie, że do ni­czego poza ową szarą co­dzien­no­ścią nadać się nie po­trafi.

Tak było w pierw­szych dniach, w pierw­szych ty­go­dniach po zwie­rze­niach sio­stry. Z bie­giem czasu przy­zwy­cza­iła się jed­nak do tej my­śli – zżyła się z nią. Co­dzien­nie po obie­dzie Magda wy­cho­dziła niby na kursy bu­chal­te­ryjne, a wra­cała o ósmej, kiedy oj­ciec już spał. Cza­sami zja­wiała się na­wet znacz­nie póź­niej, a sio­strze, z którą sy­piały w jed­nym po­koju, tłu­ma­czyła, że był ja­kiś po­pis czy eg­za­min. W każ­dym ra­zie ta­jem­nica Magdy spo­wsze­dniała, nie gro­ziła już awan­turą, skan­da­lem, bu­rzą.

Tak przy­naj­mniej zda­wało się Adeli do tego wła­śnie po­po­łu­dnia.

Około dwu­na­stej, jak zwy­kle, pra­wie cały to­war był już roz­prze­dany i jatka opu­sto­szała. O tej po­rze pan Nie­czaj zwy­kle za­bie­rał się do ra­chun­ków, a Magda ob­li­czała kasę i szła do domu. Dziś jed­nak, jak tylko Magda wy­szła, oj­ciec za­czął zdej­mo­wać ki­tel i swoim ni­skim chra­pli­wym gło­sem za­py­tał:

– Adelku! Kursy tego Bratka to na Żu­ra­wiej?

W ręku Adeli znie­ru­cho­miał nóż. Zdo­łała tylko wy­ją­kać:

– A... a... a... co?

– Py­tam: na Żu­ra­wiej? – po­wtó­rzył już gniew­nie.

Adela bez­rad­nym spoj­rze­niem ob­rzu­ciła ściany, spo­tkała przy­mru­żone oko pana Ed­munda, za­uwa­żyła, że mo­stek cie­lęcy przy­go­to­wany do domu nie zo­stał za­brany przez Magdę i że ktoś wy­wró­cił ku­beł od tro­cin sto­jący w ką­cie.

– Na Żu­ra­wiej – od­po­wie­działa ci­cho.

Oj­ciec, po­chrzą­ku­jąc, zdjął far­tuch, ki­tel, sta­ran­nie ob­tarł pa­pie­rem ręce i już za­bie­rał się do wyj­ścia, gdy Adela zro­zu­miała, że trzeba za wszelką cenę nie do­pu­ścić, by oj­ciec wy­szedł.

– Niech tatko nie idzie – wy­do­była z sie­bie.

– Co mó­wisz? – zdzi­wił się pan Nie­czaj.

– Niech tatko naj­pierw po­gada z Magdą.

Stary zmarsz­czył brwi.

– Nie wtrą­caj się w nie swoje sprawy. Opo­rządź wszystko. Za go­dzinę wpad­nie tu Bie­sia­dow­ski. O, tu masz dla niego pie­nią­dze. I tego... hm... A dla­czego to mam nie iść? – za­sta­no­wił się.

Adela już była zde­cy­do­wana przy­znać się do wszyst­kiego, lecz obec­ność cze­lad­nika unie­moż­li­wiła wy­zna­nie. Kto za­broni ta­kiemu panu Ed­mun­dowi roz­no­sić póź­niej po ca­łym mie­ście, że panna Nie­cza­jówna po kry­jomu cho­dzi na ja­kieś tańce?...

– Niech tatko nie idzie – po­wtó­rzyła tylko, a jej głos za­brzmiał ja­koś dziw­nie, bo oj­ciec obej­rzał się i za­trzy­mał w drzwiach.

Spoj­rzał na Adelę i zro­zu­miał, że mu­siało w tym być coś waż­nego. Od­kaszl­nął i w jego oczach wy­ra­ziło się zdu­mie­nie: nie był przy­zwy­cza­jony, by ktoś, a zwłasz­cza ro­dzone dziecko sta­wało mu na dro­dze w jego po­sta­no­wie­niach.

– Ed­mund – ode­zwał się po chwili – skocz no do Pich­ciń­skiego po te we­ksle, co miał wczo­raj przy­nieść.

Pan Ka­mionka bez słowa odło­żył to­po­rek i wy­szedł.

– Co to jest? – groź­nie za­py­tał pan Nie­czaj.

– O Jezu, czego się tatko tak pa­trzy – pró­bo­wała ra­to­wać się od­wle­cze­niem Adela.

– Ga­daj za­raz.

– Co mam ga­dać, nic nie mam do ga­da­nia. Tylko to, że do pana Bratka nie ma po co iść... Nie ma po co, bo Magda i tak na te jego kursy już nie cho­dzi.

Wy­rzu­ciła to z sie­bie jed­nych tchem i prze­ra­ziła się. Po pierw­sze zła­mała przy­sięgę, a po dru­gie nie­po­trzeb­nie wmie­szała sie­bie w tę straszną awan­turę, która te­raz wy­buch­nie. Oj­ciec rzadko się gnie­wał, ale te­raz jak amen w pa­cie­rzu wy­buch­nie. Adela raz tylko wi­działa ojca w gnie­wie, a cho­ciaż było to przed pięt­na­stu laty, do­tych­czas drżała na samo wspo­mnie­nie. Wów­czas scho­wała się pod łóżko i aż ja­kichś kon­wul­sji do­stała ze stra­chu. Było to wtedy, gdy brat nie­boszczki matki świeżo wy­szedł z wię­zie­nia i przy­cho­dził do nich na Do­brą ulicę z pre­ten­sjami. Wów­czas oj­ciec do­wie­dział się, że wu­jek za niego coś tam pod­pi­sał. Wtedy nie­po­trzeb­nie wy­ga­dała się matka, a te­raz ona.

Oj­ciec wy­jął ręce z kie­szeni, zro­bił się jesz­cze bar­dziej czer­wony i za­py­tał nad­spo­dzie­wa­nie spo­koj­nie:

– Jak to nie cho­dzi?

– Nie cho­dzi, no, nie cho­dzi i już. Ja wię­cej nic nie wiem. Jak Boga ko­cham, nic nie wiem – bro­niła się pi­skli­wym gło­sem.

– Mów, pó­kim do­bry!

Twarz ojca wy­krzy­wiła się w ja­kimś skur­czu, Adela zaś, cho­ciaż drżała ze stra­chu, obie­cy­wała so­bie na wszyst­kie świę­to­ści, że wię­cej pary z gęby nie pu­ści.

– Ja nic nie wiem, nic nie wiem, nic nie wiem.

– Prze­cież cho­dzi, co dzień cho­dzi – na­cie­rał oj­ciec.

Adela spu­ściła oczy i mil­czała.

– Je­żeli nie na kursy do Bratka, to gdzie?... Mów, psia­ju­cho! – wy­buch­nął na­gle – bo cię na drobny mak roz­sy­pię.

– O Jezu, Jezu! – za­ję­czała Adela.

Wi­działa po­chy­la­jącą się nad sobą zsi­niałą twarz ojca, na ra­mio­nach uczuła bo­le­sny za­cisk jego rąk.

– Do­kąd, do kogo cho­dzi! Mów, bo cię ro­ze­rwę! Jak on się na­zywa?

Po­mimo doj­mu­ją­cego bólu i prze­ra­że­nia Adela zro­zu­miała na­gle, o co oj­ciec Magdę po­dej­rzewa.

– Boże broń, niech tatko pu­ści – nie­mal krzyk­nęła. – Co też tatko so­bie wy­obraża, Magda, ucho­waj Boże, nie taka.

Pan Nie­czaj po­trzą­snął córkę z ca­łej siły.

– Nie łżesz?!

– Co mam łżeć! Niech tatko pu­ści.

– Więc gdzie cho­dzi?

– Do szkoły.

– Do ja­kiej szkoły?

– Tań­ców się uczy.

Pan Nie­czaj pu­ścił ra­miona Adeli, wy­pro­sto­wał się, sa­pał przez chwilę.

– Jak tatko mógł o ro­dzo­nej córce tak na­wet po­my­śleć? – ośmie­lała się Adela.

– Więc ga­daj. Tylko wszystko, jak jest! – spo­koj­nie już ode­zwał się oj­ciec.

I Adela opo­wie­działa wszystko, o tej pani, co za car­skich cza­sów była ba­let­nicą, o cór­kach dok­to­rów i in­ży­nie­rów, o „Zło­tej Ma­sce”, gdzie zdol­niej­sze uczen­nice tań­czą, o gim­na­styce, którą upra­wiają na­wet wiel­kie damy. Pan Nie­czaj słu­chał w mil­cze­niu, bęb­nił pal­cami po la­dzie i pa­trzył przez okno.

Adela skoń­czyła i za­ry­zy­ko­wała do­dać:

– W tym nic ta­kiego złego nie ma.

– Milcz, ga­dzino! To po to ja cie­bie wy­cho­wa­łem, że­byś ty za mo­imi ple­cami ro­dzoną sio­strę na dziwkę kie­ro­wała?

– Co ja? Dla­czego niby ja? – prze­ra­ziła się od­po­wie­dzial­no­ści Adela.

– Ty, bo już nie wy­ma­wia­jąc, dość stara i po­win­naś była pil­no­wać młod­szej! Tfu! Głu­pie baby! Tfu!

Splu­nął z roz­ma­chem, wierz­chem dłoni otarł włosy i wy­szedł. Za­wró­cił w stronę domu i szedł swoim cięż­kim, rów­nym kro­kiem, ni­komu nie ustę­pu­jąc drogi, jak zwy­kle kiedy był za­my­ślony, ni­czym tram­waj su­nący po szy­nach. Długo jesz­cze nie mógł ze­brać my­śli i wciąż po­wta­rzał:

– Głu­pie baby, psie­ju­chy, głu­pie baby!...

Ni­gdy zbyt wy­soko nie ce­nił ko­bie­cego ro­zumu, lecz ile­kroć zda­rzyło się coś, co po­twier­dzało jego kry­tyczną opi­nię, dzi­wił się jakby ja­kiejś nie­spo­dziance. Bo co go tu naj­bar­dziej ude­rzyło, to głu­pota có­rek, zwłasz­cza Adeli. Przy Ma­dzi­nych osiem­na­stu la­tach nie na­le­żało wy­ma­gać zbyt wiele roz­sądku. Ale żeby ta stara krowa!...

W pierw­szej chwili pan Nie­czaj wy­obra­ził so­bie rzecz naj­gor­szą, to­też gdy oka­zało się, że Magda cho­dzi tylko do szkoły tańca, nieco od­sap­nął. Rzecz jest brudna, pa­skudna, ale do od­ro­bie­nia. Naj­bar­dziej go za­bo­lała ta zmowa có­rek. Tak się mu wy­wdzię­czały, że oszu­ki­wały go naj­bez­czel­niej w świe­cie. Te pie­nią­dze, które da­wał na kształ­ce­nie dziecka, szły za jego ple­cami na to, by z tego dziecka zro­bić la­fi­ryndę. By jego czy­ste, uczciwe na­zwi­sko uty­tłać w rynsz­toku, by go przed ludźmi upo­ko­rzyć. Jakże śmiałby wów­czas spoj­rzeć w oczy choćby ta­kiego Chru­ściń­skiego, z któ­rym prze­stał się wi­tać, od­kąd jego córka za­miesz­kała „na wiarę” z czło­wie­kiem roz­wie­dzio­nym, nie­ja­kim Lemp­kiem.

– Pan, pa­nie Chru­ściń­ski – po­wie­dział mu wtedy przy świad­kach – pan nie je­steś dla mnie kom­pa­nia.

Nie nada­wał się pan Nie­czaj do kom­pro­misu. Nie umiał na złe sprawy pa­trzeć przez palce ani na­wet zmil­czeć, gdy wi­dział, że kto­kol­wiek po­stę­puje nie tak, jak na­leży, nie tak, jak su­mie­nie, prawo i obo­wią­zek na­ka­zują. Prze­ciw­nie: gło­śno i przy każ­dej spo­sob­no­ści wa­lił pro­sto z mo­stu, co o czym my­śli, krótko, zwięźle i bez­a­pe­la­cyj­nie. Ni­gdy o ni­kim nie wy­po­wia­dał ujem­nego sądu, do­póki w rze­czy się nie upew­nił: gdy już jed­nak wie­dział, jak się na­leży, nie znał ani współ­czu­cia, ani li­to­ści. Pierw­szym i głów­nym po­dzia­łem, jaki do lu­dzi sto­so­wał, był po­dział na uczci­wych i nie­uczci­wych, a ro­dzi­ców, któ­rzy nie umieli wy­cho­wy­wać dzieci w mo­ral­no­ści i oby­czaju, po­tę­piał jako głów­nych wi­no­waj­ców, o ile na­tu­ral­nie jabłko nie pa­dło zbyt da­leko od ja­błoni, a ro­dzice wy­rodka się nie wy­parli. Znano też w mie­ście i w branży pana Nie­czaja z tej strony i je­żeli mógł się szczy­cić sza­cun­kiem ludz­kim, to wła­śnie dla­tego.

Kal­ku­lo­wał to wszystko so­bie pan Nie­czaj i roz­wa­żał, a je­żeli cze­goś w tej chwili ża­ło­wał, to je­dy­nie tego, że Magdy za­raz wy­pę­dzić z domu nie mógł. Nie mógł zaś dla­tego, że sama myśl o tym, te­raz gdy już ochło­nął, kra­jała mu serce aż do fi­zycz­nego bólu. I nie tylko z tej przy­czyny, że cho­dziło tu o jego dziecko, lecz i z tej, że była nim wła­śnie Magda. Bo­daj po raz pierw­szy w ży­ciu po­czuł stary Nie­czaj, że ją, wła­śnie ją naj­bar­dziej ze wszyst­kich ko­cha, że choć ni­gdy jej tego nie oka­zał, ale no­sił ją za­wsze w swej my­śli, jak coś może naj­mniej uży­tecz­nego, może naj­bar­dziej ob­cego, nie­swoj­skiego, ale wła­śnie pięk­nego, upięk­sza­ją­cego, cen­nego.

Sam my­ślał, że po po­wro­cie do domu zbije smar­katą jak Bóg przy­ka­zał na kwa­śne jabłko, a prze­cież, gdy tylko wiel­kim klu­czem drzwi otwo­rzył, a ona z dru­giego po­koju wy­chy­liła głowę, po­czuł, że nie po­trafi. I to jesz­cze bar­dziej roz­sier­dziło pana An­to­niego, jesz­cze więk­szą go­ry­czą za­lało mu wnę­trze. Wi­dział, że oto chwieje się w nim coś, że o mały włos, a po spra­wie­dli­wo­ści by nie po­stą­pił.

Po­mału zdej­mo­wał be­kie­szę, sza­lik, czapkę, ciężko wy­cie­rał buty o sło­miankę. Nic nie od­po­wie­dział na zdzi­wione za­py­ta­nie córki, co się stało, że tatko tak wcze­śnie wró­cił. Usiadł przy stole, sze­roką dło­nią zgar­nął kilka okru­szyn z zie­lo­nej ce­raty i do­bra chwila upły­nęła, za­nim za­wo­łał:

– Magda!

Dziew­czyna we­szła i sta­nęła na­prze­ciw. W ręku trzy­mała rurki do kar­bo­wa­nia wło­sów.

– Co tatko każe? – za­py­tała, nie pod­no­sząc oczu.

Zresztą pan An­toni tego nie za­uwa­żył, gdyż sam też wbił oczy w pod­łogę.

– Słu­chaj, Magda – za­czął tak spo­koj­nie, aż się sam so­bie dzi­wił. – Jak się na­zywa ta szkoła, do któ­rej cho­dzisz?

Dziew­czyna prze­stą­piła z nogi na nogę.

– Prze­cie tatko wie – wy­bą­kała ci­cho.

– Wiem! – wrza­snął na­gle oj­ciec i ude­rzył pię­ścią w stół, aż me­ble za­drżały, lecz za­raz się opa­no­wał. – Jak mo­głaś tak mnie okła­my­wać?... Mów!... Ro­gówką chcia­łaś zo­stać?... Rynsz­toki wy­cie­rać?... Jak się na­zywa ta szkoła?

Magda prze­łknęła ślinę.

– Pani Iwony Kar­nic­kiej, szkoła cho­re­ogra­ficzna.

– Jak?

– Szkoła cho­re­ogra­ficzna, pani Kar­nic­kiej.

– Pani? Ja­kiej pani? – wy­buch­nął. – Raj­furki, dziwki! Co te po­rządne dziew­częta w roz­pu­stę wciąga. Już ja jej po­każę! Już ja z nią po­ga­dam po swo­jemu! Do mi­li­cji raj­furkę za­skarżę!

– Ależ tatko, co tatko mówi! – prze­ra­ziła się Magda – ona ni­kogo nie wciąga. Tam naj­po­rząd­niej­sze pa­nienki...

– Milcz, głu­pia!

– Tatko mi tylko wstydu na­robi.

Pan Nie­czaj onie­miał.

– Jak to? Ja ci wstydu na­ro­bię?... Ja?... Czyś cał­kiem osza­lała?... To ja cie­bie od wstydu ra­tuję, ja dzięki Bogu w porę swoje uczciwe na­zwi­sko osła­niam od wstydu, któ­ryś ty mi przy­nio­sła, a ona mi tu o wsty­dzie?!...

Magda, cała drżąca, z roz­sze­rzo­nymi oczyma stała przed nim, a on mó­wił:

– I nie hańba to? I nie wstyd tak te­raz śli­piami przede mną świe­cić? Tfu! Tfu!

Od­szedł dwa kroki, za­trzy­mał się i za­py­tał:

– Czy je­steś coś winna tej raj­furce?

– To nie żadna raj­furka, to ar­tystka – roz­trzę­sio­nym gło­sem za­krzyk­nęła Magda.

– To już moja rzecz. Ga­daj, ile je­steś tam dłużna?

– Nic nie je­stem dłużna.

– Na pewno?

– Po co mia­ła­bym kła­mać.

– No więc do­brze. Od ju­tra bę­dziesz wsta­wała ra­zem ze mną, o pią­tej. Ra­zem ze mną bę­dziesz cho­dziła do sklepu, a po ro­bo­cie marsz na­tych­miast do domu i ani kroku za próg. Sły­sza­łaś?

Magda mil­czała.

– Sły­sza­łaś? – po­wtó­rzył groź­nie.

– Prze­cież sły­szę, bo tatko tak krzy­czy, że cała ka­mie­nica sły­szy. Mam być w wię­zie­niu, to będę.

– Je­żeli nie po­doba ci się ro­dzi­ciel­ski dom, to uwa­żaj, że­byś do praw­dzi­wego wię­zie­nia nie tra­fiła. I pa­mię­taj, żeby twoja noga u tej raj­furki nie po­stała! Pa­mię­taj!

Pod­niósł wielką jak bo­chen pięść i chwiał nią przed twa­rzą córki. Stała ze spusz­czo­nymi rę­kami i cała jej po­stawa wy­ra­żała re­zy­gna­cję i po­słu­szeń­stwo. Tylko w spoj­rze­niu Magdy tlił się bunt.

Nie ru­szyła się z miej­sca, gdy oj­ciec wy­cho­dził. Wie­działa, że wo­bec jego po­sta­no­wień jest bez­silna, lecz nie od­czu­wała stra­chu. Wcze­śniej czy póź­niej mu­siało się tak skoń­czyć, mu­siało do tego dojść. Osta­tecz­nie wi­dy­wali ją prze­cież lu­dzie, gdy cho­dziła na Piękną, a u Bratka na kur­sach uczył się młody Ko­walsz­czak. Zresztą nie ob­cho­dziło Magdy, jaką drogą i przez kogo oj­ciec do­wie­dział się prawdy. Może i Adela się wy­ga­dała?... Nie o to już cho­dziło. Te­raz było naj­waż­niej­sze, by oj­ciec nie na­ro­bił awan­tury pani Kar­nic­kiej. Ośmie­szyłby tym Magdę nie tylko przed do­brą pa­nią, lecz i przed wszyst­kimi ko­le­żan­kami. A to sku­tecz­niej za­mknę­łoby przed Magdą drogę do po­wrotu niż wszyst­kie za­kazy do­mowe.

Ani przez chwilę, za­równo wtedy, gdy oj­ciec na nią krzy­czał, jak i te­raz, kiedy spo­koj­nie roz­wa­żała swoje po­ło­że­nie, Magda nie my­ślała o wy­rze­cze­niu się daw­nych za­mia­rów. Nie wie­działa jesz­cze, jak to zrobi, w jaki spo­sób uwolni się spod kon­troli, skąd weź­mie pie­nią­dze na opła­ce­nie szkoły, nic nie wie­działa poza tym jed­nym, że prze­cież nie da so­bie ode­brać tego wiel­kiego pięk­nego świata, który ją tak po­cią­gał. Przez głowę szybko prze­la­ty­wały cie­nie pro­jek­tów: we­zwa­nia po­mocy któ­rejś z ko­le­ża­nek, po­ta­jem­nego wy­my­ka­nia się wie­czo­rami, gdy oj­ciec za­śnie, po­ży­cze­nia od ko­goś pie­nię­dzy albo po pro­stu za­bra­nia ich z kasy. Lecz wszystko to było nie­re­alne. Magda zaś miała duże po­czu­cie rze­czy­wi­sto­ści, zmysł opie­ra­nia się na pro­stych i pew­nych pod­sta­wach. Lecz je­żeli w jej roz­my­śla­niach co­raz czę­ściej po­wra­cało na­zwi­sko pana Bie­sia­dow­skiego, było w tym nie­mało ra­cji. Po pierw­sze pan Bie­sia­dow­ski miał u ojca swoje zna­cze­nie, a po wtóre Magda wie­działa, że mu się po­doba. Była na­wet pewna, że dla­tego, że wła­śnie dla niej pan Bie­sia­dow­ski tak czę­sto przy­cho­dził do jatki po in­kaso, cho­ciaż gdzie in­dziej po­sy­łał swo­ich po­moc­ni­ków, a sam za­le­d­wie raz na mie­siąc czy dwa za­glą­dał dla ogól­nych roz­ra­chun­ków. Mag­dzie się nie po­do­bał. Był brzydki i mały, pra­wie że niż­szy od niej. Jed­nak dość go lu­biła. W każ­dym ra­zie był bar­dziej okrze­sany od tych męż­czyzn, któ­rzy przy­cho­dzili trzy czy cztery razy do roku na imie­niny ojca, Adeli czy jej wła­sne, a któ­rych poza tym wi­dy­wała na tań­cach w Re­sur­sie Rze­mieśl­ni­czej.

Tak czy owak, wszyst­kie plany trzeba było na ra­zie odło­żyć, a tylko po­sta­rać się, by oj­ciec za­nie­chał owej za­po­wia­da­nej awan­tury na Pięk­nej. Naj­prost­szym zaś na to spo­so­bem, co wy­czu­wała in­stynk­tow­nie, bę­dzie naj­ści­ślej­sze pod­po­rząd­ko­wa­nie się ży­cze­niom ojca.

Tego wie­czora Magda do­wie­działa się od sio­stry, co i jak od­było się w skle­pie. Ku zdu­mie­niu i ra­do­ści Adeli wcale nie ro­biła jej wy­rzu­tów. Co by po­mo­gły? Magda nie umiała ro­bić rze­czy bez­ce­lo­wych, umiała go­dzić się z fak­tami do­ko­na­nymi przy­naj­mniej o tyle, by nie wa­lić głową o mur, skoro się wie, że mur jest tward­szy. Dla­tego też, ku po­now­nemu zdu­mie­niu sio­stry, pierw­sza uło­żyła się do snu, a na­za­jutrz wstała jesz­cze wcze­śniej niż oj­ciec, po­ma­gała w kuchni i sama po­dała śnia­da­nie. Pan Nie­czaj nic nie po­wie­dział, gdy na dzień do­bry po­ca­ło­wała go w rękę, zupę rów­nież jadł w mil­cze­niu, do­piero gdy po­sta­wiła przed nim pa­tel­nię z ja­jecz­nicą na sło­nince, ode­zwał się zwy­czaj­nym to­nem:

– A przy­po­mnij mi, Magda, że­bym w po­łu­dnie po­szedł do Urzędu Skar­bo­wego.

– Do­brze, tatku.

– Cią­gają czło­wieka i cią­gają – do­dał jakby do sie­bie.

W skle­pie od rana było jak co dzień z tą róż­nicą, że Magda raz po raz zry­wała się od kasy i po­ma­gała przy eks­pe­dio­wa­niu.

Mróz tego dnia ze­lżał, szyby od­ta­jały. Na po­sadzce w środku i koło ol­brzy­miego kloca, na któ­rym rą­bano mięso, zro­biły się dwie małe ka­łuże czar­nia­wej wody. Pan Edward mu­siał kilka razy do­sy­py­wać tam tro­cin. Klientki, jak zwy­kle, wy­kłó­cały się o mniej­szą ilość ko­ści, o lep­sze ka­wałki mięsa. Ale to tylko z Ed­mun­dem lub z Adelą. Gdy którą ob­słu­gi­wał sam oj­ciec, żadna nie ośmie­liła się ro­bić uwag. Na­wet naj­więk­sza od­bior­czyni, pani Ko­la­siń­ska, która pro­wa­dziła wielki pen­sjo­nat na Or­dy­nac­kiej i brała co dzień po pięt­na­ście, a na­wet dwa­dzie­ścia kilo to­waru, przyj­mo­wała bez szem­ra­nia wszyst­kie ka­wałki, ja­kie da­wał pan Nie­czaj.

Magda za­wsze z jed­na­ko­wym po­dzi­wem przy­glą­dała się ro­bo­cie ojca. Gdy po­cią­gnął no­żem albo szyb­kim, nie­znacz­nym za­ma­chem rąb­nął na klocu – nie­omyl­nie wy­pa­dała taka waga, ja­kiej było trzeba.

– Mięso swego wy­czu­cia wy­maga – ma­wiał, po­ucza­jąc cze­lad­nika – na ten przy­kład star­sze, co od star­szego by­dlę­cia po­cho­dzi, można li­czyć na ten sam po­wiedzmy szpon­der o ćwierć kilo wię­cej, bo star­sza sztuka ko­ści cięż­sze ma, a i soki jej nie ta­kie już lek­kie.

Pan Ka­mionka z uwagą słu­chał po­uczeń, bo wie­dział, że ta­kiego dru­giego fa­chowca, jak jego maj­ster, nie znaj­dzie. Sam zresztą, we­dług okre­śle­nia pana Nie­czaja, był „zdolny”, co w ta­kich ustach miało wagę naj­więk­szego kom­ple­mentu, gdyż pan Nie­czaj nad ni­kim roz­pły­wać się nie lu­bił, a chwa­lił bar­dzo rzadko.

Magda przy­glą­dała się pracy w jatce, prze­chod­niom szybko mi­ga­ją­cym po wą­skim chod­niku, sa­mo­cho­dom ciężko wjeż­dża­ją­cym pod górę, a że kasa była tuż przy oknie, a więk­szość miesz­kań­ców dziel­nicy była znana Mag­dzie przy­naj­mniej ze sły­sze­nia i z wi­dze­nia, za­my­ślała się nad ich za­ję­ciami, lo­sem, spra­wami.

Szare było to wszystko i ja­kieś mi­zerne, i bez­na­dziejne. I je­żeli Magda dzi­wiła się czemu, to wła­ści­wie temu, że lu­dziom wy­star­cza ta ich sza­rość, te jed­na­kowe dni i to po­wsze­dnie ży­cie. Nie umiała po­jąć na­wet swego ojca, który prze­cież ma w banku sporo pie­nię­dzy i place na Czer­nia­ko­wie, i willę w Ka­le­nicy, a żyją wciąż tak, jakby nic nie mieli, sami pra­cują w chło­dzie i w tym ohyd­nym mię­sie, od któ­rego cza­sem aż mdło się robi. A prze­cież na­wet znacz­nie bied­niejsi mie­wają i ładne miesz­ka­nia, i ina­czej się ubie­rają, i o in­nych rze­czach mó­wią i w ogóle żyją. Więc jakże można za­do­wo­lić się tą sza­rzy­zną, skoro obok wi­dzi się barwny świat, we­soły, piękny, skoro uli­cami, tam w śród­mie­ściu, pę­dzą lśniące sa­mo­chody, złocą się wy­stawy wspa­nia­łych skle­pów, hu­czą ka­wiar­nie i re­stau­ra­cje, skoro za zło­tówkę w ki­nie można zo­ba­czyć da­le­kie kraje, palmy, dziwy, bale i okręty, wy­twor­nych męż­czyzn i ko­biety tak de­li­katne jak kwiaty. Jak można wie­dzieć o tym wszyst­kim i za­do­wo­lić się za­bło­coną Tamką, dwoma po­ko­ikami z kuch­nią na trze­ciaku, brud­nymi scho­dami i odo­rem su­ro­wego mięsa?...

Im dłu­żej żyła, tym więk­sze ogar­niało ją zdu­mie­nie i więk­sza pew­ność, że cały ten smutny świa­tek to je­dy­nie krót­ko­trwała przy­stań, z któ­rej ona, Magda, wy­leci na da­le­kie prze­strze­nie, gdzie sze­lesz­czą palmy, try­skają fon­tanny, gdzie dzwo­nią krysz­tały, lśnią bry­lanty, gdzie warto żyć.

I wła­śnie ta pew­ność, że do ta­kiego ży­cia jest stwo­rzona, do­da­wała Mag­dzie spo­koju te­raz, gdy po­słusz­nie speł­niała swoje obo­wiązki w jatce i prze­sia­dy­wała w domu. Jedno wy­grała: oj­ciec nie po­szedł do Iwony z awan­turą, która by raz na za­wsze skom­pro­mi­to­wała Magdę w oczach ko­le­ża­nek, która za­mknę­łaby jej je­dyną drogę do pięk­nego ży­cia.

Po dłuż­szym i trzeź­wym na­my­śle Magda uznała tę wła­śnie drogę za je­dyną. Kie­dyś, gdy cho­dziła jesz­cze na pen­sję i była bar­dzo dzie­cinna, ocze­ki­wała, że pew­nego dnia spo­tka, wra­ca­jąc do domu, ja­kie­goś gwiaz­dora fil­mo­wego, księ­cia, mi­lio­nera lub przy­naj­mniej rot­mi­strza od uła­nów, że za­ko­chają się w so­bie od pierw­szego wej­rze­nia i uciekną ra­zem za gra­nicę, może na­wet do Ame­ryki. Była wtedy w pią­tej kla­sie, gdy wła­śnie spo­tkała ta­kiego pana. Miał na imię Je­rzy, po­wie­dział, że jest prze­my­słow­cem, że jest bar­dzo nie­szczę­śliwy i że Magda ma cudne włosy. Na­za­jutrz spo­tkał ją znowu, a na trzeci dzień za­pro­po­no­wał, by przy­szła do niego obej­rzeć po­ko­jowe kino. Miesz­kał bar­dzo ład­nie na placu Na­po­le­ona, w miesz­ka­niu pach­niało per­fu­mami, wi­siała moc nie­przy­zwo­itych ob­ra­zów, były pu­szy­ste dy­wany i wspa­niały gra­mo­fon. Nie było tylko po­ko­jo­wego kina i to wy­dało się Mag­dzie od razu po­dej­rzane. Za to za­czął z nią tań­czyć, czę­sto­wał słod­kim wi­nem i ca­ło­wał. Był to pierw­szy męż­czy­zna, z któ­rym się ca­ło­wała. Gdy po­wie­dział, że ją ko­cha, za­py­tała, czy się prędko po­biorą. Wów­czas on oświad­czył, że nie­stety, jest żo­naty. Była tak tym zgnę­biona, że roz­pła­kała się i chciała iść do domu, a on nie pu­ścił jej, póki nie obie­cała, że przyj­dzie ju­tro. Nie przy­szła jed­nak wię­cej, a to dla­tego, że zwie­rzyła się na­za­jutrz ko­le­żance z siód­mej klasy, pan­nie Jóź­wiń­skiej, ta zaś wy­tłu­ma­czyła Mag­dzie wiele rze­czy, o któ­rych do­tych­czas Magda nie miała po­ję­cia. Drugą jej mi­ło­ścią był wła­śnie brat Toli Jóź­wiń­skiej. Za­przy­jaź­niły się po tych zwie­rze­niach i Tola za­pra­szała ją do sie­bie na po­tań­cówki. Pan Jóź­wiń­ski był bar­dzo bo­ga­tym ad­wo­ka­tem, a Ka­rol stu­dio­wał na Po­li­tech­nice, miał mo­to­cykl z wóz­kiem i kilka razy za­bie­rał Magdę aż za Wi­la­nów.

Ka­rol był zu­peł­nie inny. Czy­tał jej wier­sze i pięk­nym ni­skim gło­sem śpie­wał pio­senki, gdy się zaś ca­ło­wali, ro­bił się cał­kiem nie­przy­tomny i chciał ją roz­bie­rać. Też przy­się­gał, że ją ko­cha, a póź­niej oka­zało się, że jest za­rę­czony z panną Pesz­lówną z ósmej klasy, któ­rej oj­ciec miał fa­brykę cze­ko­lady.

Te nie­liczne do­świad­cze­nia wy­star­czyły Mag­dzie do roz­wia­nia dzie­cin­nych złu­dzeń. Ci męż­czyźni z pięk­nego świata chcie­liby tylko ca­ło­wać i pie­ścić, ale ża­den nie przy­znałby się do niej przy ko­bie­tach ze swego śro­do­wi­ska. Pa­mię­tała fo­to­gra­fię żony Je­rzego, szy­kow­nej damy, a i Ka­rol, gdy było wię­cej go­ści, nie zwra­cał na nią uwagi. Wsty­dził się jej, bo była źle ubrana i nie umiała za­cho­wać się wy­twor­nie.

Dla­tego do­szła do prze­ko­na­nia, że naj­pierw trzeba być kimś, naj­pierw trzeba umieć czymś za­im­po­no­wać, żeby zdo­być so­bie wstęp do ich świata. Po­nie­waż zaś w tym wła­śnie okre­sie prze­czy­tała ży­cio­rys Poli Ne­gri i hi­sto­rie kilku in­nych wiel­kich gwiazd fil­mo­wych – po­sta­no­wiła zo­stać ar­tystką. Tamte rów­nież po­cho­dziły z bar­dzo skrom­nego śro­do­wi­ska, a jed­nak do­szły do wszech­świa­to­wej sławy. Za­pewne sprzy­jało im szczę­ście, ale przede wszyst­kim miały wolę doj­ścia do cze­goś wła­snymi si­łami, miały ta­lent, no, i urodę. Woli zaś Mag­dzie nie bra­ko­wało, co do ta­lentu, to pani Iwona za­pew­niała ją o nim, je­żeli zaś cho­dziło o urodę, Magda mo­gła być pewna sie­bie. Zwłasz­cza od­kąd spra­wiła so­bie palto ze skunk­so­wym koł­nie­rzem i ten pła­ski czarny ka­pe­lu­sik, który od­sła­niał całą po­łowę głowy, pra­wie, że nie było męż­czy­zny, który by się za nią na ulicy nie obej­rzał. W skle­pie mało po­ka­zy­wała się męż­czy­znom i sie­działa tu w ohyd­nym bia­łym ki­tlu, a prze­cież też miała po­wo­dze­nie.

Taki pan Bie­sia­dow­ski to oczu z niej nie spusz­czał. Te­raz przy­cho­dził co­dzien­nie, na­wet kiedy ojca nie było. Lu­biła go za to i także za jego jakby nie­śmia­łość, gdy się do niej zbli­żał. Na­to­miast ra­ziła Magdę jego obo­jęt­ność na wła­sny ze­wnętrzny wy­gląd. Był jesz­cze młody, jak na męż­czy­znę, miał około czter­dziestki, a cho­dził w sta­rym ko­żu­chu i w dłu­gich bu­tach, cho­ciaż sam oj­ciec mó­wił, że „Bie­sia­dow­ski tyle ma, że mógłby mnie trzy razy ku­pić i sprze­dać”. Rze­czy­wi­ście, pra­wie po­łowa han­dlu wie­przo­winą w War­sza­wie znaj­do­wała się w ręku Bie­sia­dow­skiego. Kie­dyś słu­żył w woj­sku w Le­gio­nach i do­słu­żył się rangi po­rucz­nika, a póź­niej był do­stawcą do woj­ska. Wresz­cie cał­kiem prze­rzu­cił się na han­del trzodą. Po­rządny był czło­wiek i ogól­nie lu­biany.

Na­wet pan Ed­mund, który nie po­mi­nął ni­gdy oka­zji, by każ­demu przy­piąć łatkę, o panu Bie­sia­dow­skim wy­ra­żał się z sza­cun­kiem. Naj­wy­żej, ku roz­ba­wie­niu obu Nie­cza­jó­wien, od czasu do czasu na­śla­do­wał lwow­ski ak­cent Bie­sia­dow­skiego i jego szybki spo­sób mó­wie­nia. Pan Bie­sia­dow­ski po­cho­dzi z Kro­sna, gdzie jego oj­ciec był kraw­cem. Mag­dzie, gdy do­wie­działa się o tym, mimo woli na­su­nęła się zło­śliwa myśl, że mu­siał być złym kraw­cem, skoro syn tak brzydko się ubiera. Zda­rzyło się kie­dyś, że pan Bie­sia­dow­ski za­pro­po­no­wał Mag­dzie pój­ście do kina. Po­dzię­ko­wała mu pięk­nie, lecz wła­śnie z po­wodu jego wy­glądu nie chciała, po­mimo tego, iż obecny przy tej pro­po­zy­cji oj­ciec zda­wał się nie mieć nic prze­ciw.

Wręcz od­wrot­nie. Pan An­toni – tak się przy­naj­mniej Mag­dzie wów­czas zda­wało – miał jej za złe, że od­mó­wiła. Nie­raz też wy­ra­żał się o panu Bie­sia­dow­skim przy­chyl­nie, jakby w celu zwró­ce­nia uwagi córki.

Te­raz Magda wszystko to so­bie przy­po­mniała, ukła­dała i roz­wa­żała. Wy­ni­kiem zaś tych roz­wa­żań było to, że pierw­sze zja­wie­nie się pana Bie­sia­dow­skiego w skle­pie na Tamce za­zna­czyło się do­strze­gal­nym dla wszyst­kich oży­wie­niem Magdy. Po­nie­waż sklep o tej po­rze był pra­wie pu­sty i ka­sjerka nie­wiele miała do ro­boty, mo­gła so­bie po­zwo­lić na miłą roz­mowę z mi­łym in­te­re­san­tem. Wy­py­ty­wała go o ceny, o źró­dła za­kupu, słu­chała uważ­nie wy­wo­dów o prze­wa­dze trzody wiel­ko­pol­skiej nad in­nymi, o wpły­wie prze­gonu na spa­dek ja­ko­ści mięsa, a zwłasz­cza sło­niny, o za­tar­gach na gieł­dzie mię­snej, o sto­sun­kach w rzeźni. Uśmie­chała się czę­sto i spo­glą­dała na pana Bie­sia­dow­skiego tak, że ten co­raz wy­god­niej przy­pie­rał się do kon­tu­aru kasy i ani my­ślał wy­cho­dzić, cho­ciaż przed jatką cze­kał nań je­den z po­moc­ni­ków, który raz po raz za­glą­dał przez drzwi i po­kasz­li­wał nie­cier­pli­wie.

Na­za­jutrz po­wtó­rzyło się to samo z taką róż­nicą, że pan Bie­sia­dow­ski przy­szedł wcze­śniej, a wy­szedł jesz­cze póź­niej.

– Mag­duś, po­wiedz no – za­py­tała wie­czo­rem Adela – o czym wy roz­ma­wia­cie z Bie­sia­dow­skim?

– O róż­nych rze­czach.

Adela po­dra­pała się po gło­wie i oświad­czyła to­nem głę­bo­kiego prze­świad­cze­nia:

– On tak pa­trzy na cie­bie, żeby cię zjadł.

Magda wy­buch­nęła śmie­chem, póź­niej wy­dęła dum­nie usta i wzru­szyła ra­mio­nami.

– Nie­je­den taki się znaj­dzie, co by mnie chciał zjeść, ale nie dla psa kieł­basa.

– Jak to? – zdzi­wiła się Adela.

– Tak to.

– Więc po co ty do niego tak?

– Niby jak? – iro­nicz­nie za­py­tała Magda.

– Ojej – skrzy­wiła się Adela – już mnie oczu nie za­my­dlisz! Prze­cież ro­bisz do niego słod­kie miny.

– No więc co?

– To musi ci się po­do­bać – za­kon­klu­do­wała try­um­fal­nie Adela.

– Głu­pia je­steś. Do­bra­noc. – Magda od­wró­ciła się ple­cami i udała, że śpi.

Na trzeci dzień pan Bie­sia­dow­ski przy­szedł aż dwa razy. Raz, jak zwy­kle, a za dru­gim po to, by po­wie­dzieć, że nie­stety musi na dwa dni wy­je­chać na kon­trakty do To­ru­nia i Byd­gosz­czy.

– To pana tu aż przez dwa dni nie bę­dzie? – za­wo­łała z ta­kim zmar­twie­niem w gło­sie, że Bie­sia­dow­ski aż po­czer­wie­niał i prze­stą­pił z nogi na nogę.

– In­te­resy, panno Mag­da­leno – po­wie­dział. – Czło­wiek dla sie­bie cza­sem i go­dzinki nie urwie. Zwłasz­cza że wła­ści­wie mó­wiąc, nie za­wsze się ma po­wód, czyli przy­czynę.

– Bo pan pewno ta­kiej przy­czyny nie szuka – lekko rzu­ciła Magda.

– Ni­czego bym bar­dziej nie pra­gnął, jak zna­le­zie­nia. Niech mi panna Mag­da­lena wie­rzy, przy­się­gam Bogu.

Nie­po­trzeb­nie tak go­rąco Magdę za­pew­niał. Nie miała co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści. Wy­star­czał jej mały uśmiech lub wy­mow­niej­sze spoj­rze­nie, by Bie­sia­dow­ski oży­wiał się i roz­pro­mie­niał. Gdy zro­biła smutną minkę, nie ukry­wał za­nie­po­ko­je­nia i obawy. Sło­wem, zda­wała so­bie do­kład­nie sprawę, że można na nim grać ni­czym na skrzyp­cach. Nie cie­szyła się jed­nak tym suk­ce­sem aż tak bar­dzo, jak ją o to po­dej­rze­wała sio­stra. Cie­szyła się ina­czej: oto za­czy­nał się przed nią za­ry­so­wy­wać plan dzia­ła­nia.

Je­dy­nym spo­so­bem wy­zwo­le­nia się spod kon­troli ojca, je­dy­nym spo­so­bem uzy­ska­nia względ­nej swo­body było wy­trza­śnię­cie so­bie ta­kiego kon­ku­renta, który by przy­padł ojcu do gu­stu i do któ­rego miałby on za­ufa­nie.

Je­żeli Magda zde­cy­do­wała się wła­śnie na pana Bie­sia­dow­skiego, to głów­nie z tej ra­cji, a poza tym dla­tego, że zda­wało się jej, iż Bie­sia­dow­ski, bar­dziej niż każdy inny, da się tak na­krę­cić, jak ona ze­chce, że po pro­stu uda jej się po­wo­do­wać tym czło­wie­kiem we­dług swej woli.

Z To­ru­nia pan Bie­sia­dow­ski przy­słał ko­lo­rową wi­do­kówkę, przed­sta­wia­jącą po­mnik Ko­per­nika. Na od­wro­cie na­pi­sał:

Sza­now­nej Pan­nie Mag­da­le­nie prze­sy­łam ser­deczne ukłony z grodu Ko­per­nika. – Z ser­decz­nym po­wa­ża­niem Fe­liks Bie­sia­dow­ski

Kartka zo­stała pięć razy prze­czy­tana przez Adelę, dwa razy przez Magdę, a pan Nie­czaj obej­rzał ją sta­ran­nie, po czym zro­bił luźną uwagę, że do­brze wy­cho­wa­nych i po­rząd­nych lu­dzi, któ­rzy i grzecz­ność umieją oka­zać, i la­taw­cami nie są, co­raz mniej spo­tyka się na świe­cie i tylko głupi nie ceni so­bie szczę­ścia, że udało mu się ze­tknąć w ży­ciu z ta­kim.

– A pew­nie – przy­tak­nęła Magda, chcąc spro­wo­ko­wać ojca do dal­szych wy­nu­rzeń, lecz pan An­toni tylko chrząk­nął i nic nie po­wie­dział.

Była to so­bota. Na­za­jutrz pan Bie­sia­dow­ski przy­je­chał. Prze­wi­dy­wa­nia Magdy spraw­dziły się, gdyż około dzie­sią­tej rano przy­szedł z wi­zytą. Był wpraw­dzie u nich w miesz­ka­niu już ze trzy razy, ale to tylko w in­te­re­sach, w dni po­wsze­dnie. Tej nie­dzieli zja­wił się cał­kiem pry­wat­nie, co zo­stało za­zna­czone od­święt­nym stro­jem, w ja­kim go do­tych­czas Magda ni­gdy nie wi­działa. Miał na so­bie je­sionkę ma­rengo, me­lo­nik, brą­zowe skó­rzane rę­ka­wiczki, la­kierki i dwu­rzę­dowy gra­na­towy gar­ni­tur. Wszystko to było nowe, świeże, czy­ste i na­wet nie­źle zro­bione, ale na nim nie wy­glą­dało ele­gancko. Taką już miał po­stać nie­po­zorną. Może i za­że­no­wany był nieco, cho­ciaż nad­ra­biał miną, a może wsku­tek tego nad­ra­bia­nia wy­da­wał się ja­kiś nie­zdarny i tro­chę śmieszny.

Pan Nie­czaj wła­śnie czy­tał ga­zetę, sie­dząc, jak każ­dej nie­dzieli, przy oknie w po­koju có­rek, gdyż tam było wid­niej. Jego wła­sny po­kój, speł­nia­jący jed­no­cze­śnie funk­cję ja­dalni oraz ba­wialni, w nie­dzielę by­wał spe­cjal­nie po­rząd­ko­wany. W oknach za­wie­szało się czy­ste fi­ranki, na pod­ło­dze roz­ście­lało się piękny zie­lony dy­wan, który przez cały ty­dzień stał w przed­po­koju, zwi­nięty w wielką rurę, stół na­kry­wało się wzo­rzy­stą ser­wetą, ha­fto­waną jesz­cze przez nie­boszczkę pa­nią Nie­cza­jową. Nad wy­glą­dem tego re­pre­zen­ta­cyj­nego po­koju czu­wała Adela. Sama czuła się ja­koś wy­twor­niej i szczę­śli­wiej, gdy wy­pu­co­wała tu pod­łogę, drzwi i szyby aż do ide­al­nej czy­sto­ści, gdy przy­brała wi­szącą nad sto­łem wielką lampę buj­nymi frę­dzel­kami z nie­bie­skiej i ró­żo­wej bi­bułki, gdy sze­ro­kie łóżko ojca za­słała pod kant i w im­po­nu­ją­cej sy­me­trii spię­trzyła na wez­gło­wiu cztery białe jak śnieg po­duszki.

– Że też ci się chce tak ty­rać! – Nie­raz wzru­szała ra­mio­nami Magda.

– Za­wsze tak jest ja­koś ina­czej – z upodo­ba­niem przy­glą­dała się swo­jej ro­bo­cie Adela – ele­gancko.

– Ele­gancko? – z bez­li­to­sną iro­nią drwiła Magda. – Ty też masz po­ję­cie o ele­gan­cji!

– Jed­nak po­rząd­niej – bro­niła się spe­szona Adela.

– Kiedy tak się mieszka – lek­ce­wa­żąco ma­chała ręką Magda – to już wszystko jedno.

Po­mimo to Adela nie od­stą­piła od swego zwy­czaju. Bądź co bądź w nie­dzielę czę­sto przy­cho­dzili go­ście, krewni, zna­jomi, nie­jedna za­wo­łana go­spo­dyni, która póź­niej roz­po­wia­da­łaby, że Nie­cza­jo­wie miesz­kają jak w chle­wie (taka to jedną pa­ję­czynkę zo­ba­czy, a już jej chlew bę­dzie), poza tym mło­dzi lu­dzie, ka­wa­le­ro­wie. Oni też na to uwa­żają, bo je­żeli który (nie­ko­niecz­nie, ale a nuż) ma po­ważne za­miary, to pa­trzy, czy panna czy­stość i po­rzą­dek lubi, czy po­trafi miesz­ka­nie ład­nie urzą­dzić, żeby wstydu nie zro­bić.

Przed tą zaś nie­dzielą Adela jesz­cze bar­dziej za­wzię­cie szy­ko­wała po­kój, gdyż i ona spo­dzie­wała się wi­zyty pana Bie­sia­dow­skiego. Po­nie­waż zaś drżała na myśl, że może mu się u nich nie spodo­bać, że może się cof­nąć – wszystko lśniło ni­czym lu­stro. Mał­żeń­stwo z pa­nem Bie­sia­dow­skim Adela uwa­żała dla Magdy za wielki los, jaki się tylko raz w ży­ciu, i to nie każ­dej może tra­fić. Młody, bo­gaty, pra­co­wity, z sza­cun­kiem u lu­dzi, ani na wy­ści­gach nie gra, ani hula, do ko­ścioła re­gu­lar­nie cho­dzi, za ko­bie­tami nie lata, pra­wie nie pije. A przy tym de­li­katny, z ogładą, na­wet po­rucz­ni­kiem był.

Adela nie zwie­rzała się z tych swo­ich my­śli ni­komu, ale wie­działa, że i oj­ciec na pewno tak samo na tę sprawę pa­trzy i chyba rów­nież Magda, cho­ciaż ta to za­wsze dla po­zoru no­sem kręci, ale tym ra­zem to tylko udaje, bo prze­cież roz­sądku jej nie brak, a gdyby on jej się nie po­do­bał, toby z nim nie ga­dała w skle­pie i nie ro­bi­łaby do niego słod­kich oczu.

Pan Bie­sia­dow­ski przy­wi­tał się i wszy­scy usie­dli przy stole. Oj­ciec wy­py­ty­wał o po­dróż, on we­soło i szybko opo­wia­dał, za­chwy­cał się kul­turą na Po­mo­rzu, gdzie w chle­wach na­wet bie­żąca woda jest i elek­trycz­ność, gdzie lu­dzie są ro­botni i uczciwi, cho­ciaż twar­dzi. Adela i Magda przy­słu­chi­wały się w mil­cze­niu, a pan Nie­czaj po­ta­ki­wał i ki­wał głową, zaś po kwa­dran­sie za­dy­ry­go­wał:

– No, panny, daj­cie nam te­raz co prze­ką­sić, bo śnia­da­nie dawno się ja­dło, a tu nie­długo trzeba bę­dzie na sumę iść. Nie od­mó­wisz pan, pa­nie Bie­sia­dow­ski?

– Z przy­jem­no­ścią. – Gość się skło­nił.

Adela ze­rwała się i po­bie­gła do kuchni. Magda zaś ro­ze­słała na stole biały ob­rus, wy­jęła z kre­densu ta­le­rze, noże, wi­delce, usta­wiła w środku nie­na­po­czętą bu­telkę czy­stej i wielką ka­rafkę z wi­śniówką do­mo­wej ro­boty.

Wi­dząc tylko dwa na­kry­cia i dwa kie­liszki, pan Bie­sia­dow­ski za­py­tał uprzej­mie:

– A to wi­dzę, pa­nie z nami nie­ła­skawe?

– One już tam so­bie pod­je­dzą, je­żeli są głodne. – Pan Nie­czaj uśmiech­nął się.

– My mu­simy dbać o li­nię – we­soło do­po­wie­działa Magda, na­le­wa­jąc po­tężne kie­liszki.

Tym­cza­sem Wikta przy­nio­sła ta­lerz ze śle­dziami ma­ry­no­wa­nymi i drugi z grzyb­kami. Adela zaś usta­wiła pół­mi­sek z wę­dliną i mi­seczkę z ki­szo­nymi ogór­kami.

– No, w imię Boże! – Pan Nie­czaj pod­niósł swój kie­li­szek.

Gość brzęk­nął swoim.

– Żeby nam się do­brze działo!

Wy­chy­lili, prych­nęli i za­brali się do śle­dzia.

– Nie­raz tak my­ślę – ode­zwał się pan Bie­sia­dow­ski – czemu to tyle sma­ko­ły­ków, a to ho­ma­rów, a to ło­so­siów jest na świe­cie, a lep­szej prze­ką­ski od śle­dzia nie znaj­dziesz?

– Bo wszyst­kie nowe wy­my­sły – z prze­ko­na­niem od­po­wie­dział pan Nie­czaj – to tylko moda. Fiut... przej­dzie i nie ma. Grunt to trzy­mać się tego, co daw­niej by­wało. No, na­sze ka­wa­ler­skie!

Adela raz po raz, gdy na ta­le­rzu go­ścia za­czy­nało się prze­rze­dzać, zry­wała się i do­kła­dała, a to ba­le­ronu, a to pasz­te­to­wej, a to szynki. Magda czu­wała nad na­peł­nia­niem kie­lisz­ków, a gość to na prawo, to na lewo dzię­ko­wał.

– No, ale te­raz – oświad­czył coś przy pią­tej ko­lejce – to już mu­simy, pa­nie Nie­czaj, wy­pić zdro­wie dam.

– Ow­szem, na­leży się – zgo­dził się go­spo­darz.

– Ale to już i pa­nie po­winny z nami wy­pić. Sza­nowny oj­czu­lek chyba nie za­broni?

– Dla­czego – wzru­szył ra­mio­nami pan An­toni – mają ochotę, to niech wy­piją.

Adela za­chi­cho­tała i wy­do­była jesz­cze dwa kie­liszki.

– Ale mnie to odro­binkę – żach­nęła się – zu­peł­nie nie­trun­kowa je­stem.

Pan Bie­sia­dow­ski po­rwał ka­rafkę i uspo­ka­ja­jąco za­pew­nił:

– Wi­śnió­weczki śmiało można. No, zdro­wie pięk­nych pań!

Ukło­nił się obu sio­strom, ale pi­jąc, cały zwró­cił się do Magdy i wy­próż­niw­szy kie­li­szek, po­sta­wił przed nią do góry dnem, pod­su­nąw­szy uprzed­nio kro­meczkę chleba, by ob­rusu nie za­pla­mić.

– Po ta­kim zdro­wiu – za­wo­łał – już na­wet pić nie wy­pada.

Jed­nak wy­pa­dło, a wy­pa­dło dla­tego, że wła­śnie zja­wił się nowy gość, szwa­gier pana Nie­czaja, pan Za­kle­siń­ski, wła­ści­ciel za­kładu ry­mar­skiego na Lesz­nie, czło­wiek nie­stary jesz­cze i sły­nący z hu­moru, a zwłasz­cza z tego, że miał wielki ta­lent mó­wie­nia wier­szem. I dwie go­dziny mógł tak ga­dać, a wszystko aku­rat­nie pa­so­wało do rymu. I nie tylko ze swo­jej głowy, ale na każde py­ta­nie wier­szem od­po­wia­dał. Sam pan Nie­czaj nie­raz aż się zdu­mie­wał i mó­wił:

– Że­byś szwa­gier więk­sze wy­kształ­ce­nie miał, to i li­te­ra­tem, jak sam Mic­kie­wicz, mógł­byś zo­stać.

Oczy­wi­ście Adela za­raz przy­nio­sła dla wuja na­kry­cie, a on za­czął sy­pać ry­mami ni­czym z worka.

– Wi­dzę, że jest po­czę­stu­nek, mięso, ogórki i tru­nek, a w to­wa­rzy­stwie ta­kim, chyba był­bym lada jaki, że­bym ze szwa­grem ko­cha­nym i z wielce sza­now­nym pa­nem nie chciał po­społu za­siąść do stołu, więc że­by­ście mnie za kpa nie mieli – wy­piję z wami przy nie­dzieli. Szcze­gól­nie że mróz na dwo­rzu, w twoje ręce, go­spo­da­rzu. A cóż to piękne pa­nienki, co mają od­świętne su­kienki, im też wy­pić się na­leży przy tej świą­tecz­nej odzieży.

Mó­wił to z bar­dzo po­ważną miną, tylko wąsy so­bie po­cią­gał ku do­łowi, jakby z nich słowa ni­zał i okiem to na jed­nego, to na dru­giego ły­pał, a oni śmieli się z po­dzi­wem.

– Ni­czym z dru­ko­wa­nego czyta – stwier­dził pan Nie­czaj, zaś gość od razu wy­pa­lił:

– Skoro wódka zna­ko­mita, czło­wiek dow­cip ma, i kwita.

– A niechże pana! To pan chyba ma pełne kie­sze­nie tych ry­mów!

A pan Za­kle­siń­ski jakby tylko na to cze­kał:

– Gdy są pa­no­wie i damy, wolę mó­wić wier­szami, bo grzecz­niej­sze to uję­cie przy za­ką­sce i przy świę­cie.

I tak wciąż. Mag­dzie się zda­wało, że wuj Za­kle­siń­ski wprost ocze­kuję na to, by się ktoś ode­zwał, żeby mu za­raz wier­szem do­ga­dać. Je­żeli o nią cho­dziło, nie lu­biła wuja wła­śnie za to. Wuj cza­sem, jak wpadł w fer­wor, to na­wet kłó­cił się wier­szami. W jego za­kła­dzie na Lesz­nie, gdzie by­wała cza­sami z in­te­re­sami ojca, na­wet nie­któ­rzy cze­lad­nicy usi­ło­wali na­śla­do­wać maj­stra, jed­nak wy­łącz­nie za jego ple­cami. Gdy bo­wiem pan Za­kle­siń­ski do­sły­szał tylko przy­pad­kiem, że ten czy ów usi­łuje mu do­rów­nać, bez par­donu go wy­śmie­wał, ro­biąc rymy na­wet z ta­kich słów, że wstyd ich było słu­chać. Wów­czas ro­bił się zło­śliwy, a jego wą­ski, gar­baty nos, ster­czący nad wą­sami ni­czym sie­kiera, sta­wał się czer­wony i błysz­czący. Na ogół jed­nak był czło­wie­kiem we­so­łym i ogól­nie go lu­biano.

Wkrótce po nim przy­szli dwaj bra­cia Ol­szew­scy i żona star­szego z nich, Pawła. Ol­szew­scy mieli jatkę na Mo­ko­to­wie i młod­szy z nich, Zyg­munt, który świeżo wy­szedł z woj­ska, roz­glą­dał się po­dobno za żoną.

W po­koju zro­bił się te­raz gwar, gdyż to na­le­żało do spe­cjal­no­ści pani Paw­ło­wej. Taka była pi­skliwa, chi­cho­tliwa i ga­da­tliwa. Co dru­gie słowo wy­krzy­ki­wała „ojej”, wszyst­kich za­rzu­cała py­ta­niami, a cho­ciaż znaj­do­wała się już chyba w siód­mym mie­siącu, wciąż tak samo wy­ma­chi­wała rę­kami, pod­ska­ki­wała, prze­sia­dała się, chwili nie mo­gła usie­dzieć na miej­scu. Na oko była młod­sza od Adeli, lecz w rze­czy­wi­sto­ści miała już bli­sko czter­dziestkę, bo wia­domo było, że z mę­żem są w jed­nym wieku.

Pół­mi­sek znowu po­wę­dro­wał do kuchni i wró­cił wy­ła­do­wany aż po brzegi, na stole po­ja­wiła się znowu bu­telka czy­stej wy­bo­ro­wej i dwie an­gielki, bo po pierw­sze kie­lisz­ków za­bra­kło, a po dru­gie nowi go­ście mu­sieli do­pę­dzić ko­lejkę. Adela z wy­pie­kami na twa­rzy krzą­tała się do­koła stołu, młod­szy Ol­szew­ski zda­wał panu Bie­sia­dow­skiemu re­la­cję z tego, jak te­raz w woj­sku kar­mią, star­szy wraz z żoną ra­dził się pana Nie­czaja w ja­kiejś skom­pli­ko­wa­nej spra­wie za­targu z re­stau­ra­cją Hu­bi­sza, a wuj Za­kle­siń­ski to tu, to tam do­ga­dy­wał swo­imi wier­szami.

Magda nie­cier­pli­wie spo­glą­dała na ze­ga­rek. Ob­li­czała so­bie, że dziś spo­tka u Zba­wi­ciela Zo­się Ja­sio­now­ską, ko­le­żankę ze szkoły cho­re­ogra­ficz­nej. Je­żeli uda się wy­krę­cić i pójść do Zba­wi­ciela, to bę­dzie mo­gła przed Zo­sią wy­tłu­ma­czyć się pani Iwo­nie cho­robą albo czymś ta­kim.

Wresz­cie i pan Nie­czaj wy­cią­gnął z kie­szeni swój wielki, złoty ze­ga­rek, przy któ­rym po­brzę­ki­wały dwa małe klu­czyki, był to bo­wiem ze­ga­rek jesz­cze nie­bosz­czyka dziadka z cza­sów, kiedy na­krę­cało się je klu­czy­kami. Pan Nie­czaj za­kasz­lał, wstał i po­wie­dział:

– Bar­dzo mi­łym go­ściom za pa­mięć i to­wa­rzy­stwo dzię­kuję, za skromną prze­ką­skę prze­pra­szam, ale już czas na mszę świętą. Co złego to nie ja... Dzię­kuję i czas się wy­bie­rać.

– Kiedy czas, to i czas, w ko­ściele nie za­brak­nie nas! – na­tych­miast za­wo­łał pan Za­kle­siń­ski.

Go­ście wy­chwa­lali wę­dliny i go­ścin­ność go­spo­da­rza, krze­sła za­stu­kały, za­brzę­czały na­kry­cia, szybko zbie­rane przez Wiktę. Pani Paw­łowa z Adelą ubie­rały się w dru­gim po­koju, męż­czyźni na­cią­gali wierzch­nie ubra­nia tu­taj.

Magda po­de­szła do pana Bie­sia­dow­skiego i za­py­tała pół­gło­sem:

– A pan idzie na sumę do Wszyst­kich Świę­tych?

– Mogę, panno Mag­da­leno, z pa­nią wszę­dzie.

– Kiedy ja wła­śnie chcia­ła­bym do Zba­wi­ciela i je­żeli pan po­wie tatce, że pan idzie, to tatko mnie po­zwoli z pa­nem.

Rze­czy­wi­ście, nie omy­liła się. Oj­ciec wpraw­dzie nie przy­jął tego za­miaru z uzna­niem. Od wielu lat ro­dzina Nie­cza­jów cho­dziła na sumę tylko do Wszyst­kich Świę­tych, cho­ciaż to da­lej i obca pa­ra­fia. Jed­nak zgo­dził się. Magda prędko na­ło­żyła palto, ka­pe­lusz, rę­ka­wiczki i z lekka przy­na­gla­jąc pana Bie­sia­dow­skiego, po­tra­fiła tak wy­ma­new­ro­wać, by wyjść z nim przed resztą to­wa­rzy­stwa. Nie to, żeby się wsty­dziła ich na ulicy, lecz nie lu­biła cho­dzić całą kupą.

Był ja­sny mroźny dzień, niebo czy­ste i nie­bie­skie, ulice białe od przy­mar­z­nię­tego śniegu. Skrę­cili w lewo, w kie­runku przy­stanku tram­wa­jo­wego, lecz tu cze­kało co naj­mniej pięć­dzie­siąt osób, jak zwy­kle w nie­dzielę. Wo­bec tego po­sta­no­wili iść pie­szo.

– Dla pana, pa­nie Fe­lik­sie – za­częła Magda – to pewne po­świę­ce­nie, że musi pan iść ze mną, ale niech już pan prze­cierpi.

Za­śmiał się sze­roko.

– Daj mi Boże ta­kie cier­pie­nie na całe ży­cie.

Za­trzy­mała się i po­waż­nie spoj­rzała mu w oczy.

– Pa­nie Fe­lik­sie, niech pan tak nie mówi, niech pan tak na­wet nie my­śli.

– Dla­czego? – zdzi­wił się.

– Bo ja je­stem... bar­dzo zła. Bar­dzo. I nie taka, jak się panu zdaje.

W jej gło­sie za­brzmiało jakby oskar­że­nie, lecz on po­trzą­snął głową.

– Co ma mi się zda­wać! Dzień ja­sny, każdy wło­sek wi­dać. A co do tego, co pani na sie­bie mówi, był­bym głupi, gdy­bym na co in­nego li­czył, jak na skrom­ność.

Nic nie od­po­wie­działa i dłuż­szy czas szli w mil­cze­niu. Magda za­sta­na­wiała się, czy za­raz mu po­wie­dzieć o swo­ich wiel­kich pla­nach, o szkole pani Iwony, o „Zło­tej Ma­sce” i o tym, że chce go pro­sić o po­moc. A nuż się z miej­sca prze­stra­szy? A nuż od­mówi i jesz­cze ojcu po­wtó­rzy?... Osta­tecz­nie wie­działa tylko to, że się mu po­doba, czy jed­nak, gdy do­wie się wszyst­kiego, nie zrazi się do niej? Lu­dzie są tak głupi. Przyj­rzała mu się cie­ka­wie. Twarz miał po­czciwą i po­mimo ró­żo­wo­ści, jakby bez­barwną, wą­skie usta, cof­nięty pod­bró­dek. Brwi i krótko przy­strzy­żone wą­siki nie miały żad­nego ko­loru. Wy­glą­dał tak nie­po­zor­nie i nie­zdar­nie, że pa­trząc nań, wprost wie­rzyć się nie chciało, że ten czło­wiek wła­sną pracą, wła­sną po­my­sło­wo­ścią i wy­trwa­ło­ścią do­ro­bił się du­żego ma­jątku.

„I po co mu to? Po co ta­kim, jak on, pie­nią­dze” – my­ślała Magda.

Wie­działa, że mieszka gdzieś na Pra­dze, że żyje bar­dzo skrom­nie, że na­wet ucho­dzi z tego po­wodu za sknerę. Może to i prawda, bo na przy­kład te­raz i co by mu szko­dziło za­fun­do­wać tak­sówkę?...

„Nie – zde­cy­do­wała się – jesz­cze mu nic nie po­wiem”.

– O czym pani tak roz­my­śla? – za­gad­nął.

– O panu.

– O mnie? – pra­wie się prze­stra­szył.

– Tak. My­ślę, po co wła­ści­wie pan pra­cuje, po co za­ra­bia, po co?

– Jak to po co?... Trzeba pra­co­wać. In­te­resy tego wy­ma­gają.

– No tak, ale na co panu te in­te­resy?

Za­śmiał się za­sko­czony.

– Dziwne pani za­daje py­ta­nia. Po co?... No, wszy­scy lu­dzie pra­cują, każdy ma swoje in­te­resy. Trzeba żyć.

Chrząk­nął i do­dał:

– Bez ro­boty ża­den czło­wiek nie wy­trzyma. Co w tym nad­zwy­czaj­nego? A pani nie pra­cuje?... Też pani ojcu po­maga.

Magda wy­krzy­wiła usta.

– Może wła­śnie dla­tego nie ro­zu­miem, po co pan tak bar­dzo pra­cuje. Ja co in­nego... Mu­szę... Oj­ciec wy­maga. Ale pan?... Kto panu każe?... Jesz­cze ro­zu­mia­ła­bym, gdyby pan hu­lał, pusz­czał pie­nią­dze, ba­wił się. A tak, to po co, w ja­kim celu? Żeby żyć, to wy­star­czy panu prze­cież to, co już pan ma.

Bie­sia­dow­ski był zdu­miony. Magda wy­dała się mu na­gle znacz­nie ro­zum­niej­sza, niż wszyst­kie inne ko­biety. Skąd jej do głowy ta­kie my­śli przy­cho­dzą?... Sam rze­czy­wi­ście ni­gdy nie za­sta­na­wiał się nad tym. Czuł, że ar­gu­menty, które przed chwilą przy­to­czył, nie miały żad­nej wagi. Mó­wiąc szcze­rze, pra­co­wał, bo się tak uło­żyło, bo tak szło, bo nic nie po­pchnęło go do szu­ka­nia zmiany do­tych­cza­so­wego trybu ży­cia. Ze szkoły tech­nicz­nej, gdzie kształ­cił się na me­cha­nika, po­szedł do Le­gio­nów, bo każdy prawy Po­lak po­wi­nien był pójść, że zaś był wy­trwały, su­mienny, obo­wiąz­kowy i na od­wa­dze mu nie zby­wało, a szczę­ścia tro­chę miał – awans szedł za awan­sem. Gdy zaś po po­koju ry­skim za­częły się we­ry­fi­ka­cje ofi­ce­rów, bez żalu przy­jął do wia­do­mo­ści, że brak wy­kształ­ce­nia za­myka mu ka­rierę woj­skową. Bę­dąc ży­wym i przed­się­bior­czym, za radą daw­nych ko­le­gów za­czął do­stawy woj­skowe. Naj­pierw na mniej­szą skalę, póź­niej na więk­szą, wresz­cie na­wi­nęła się taka oka­zja, że sku­pił w swoim ręku do­stawę wie­przo­winy dla kilku gar­ni­zo­nów i to już po­sta­wiło go na pewne nogi. Po paru la­tach, po­znaw­szy grun­tow­nie ry­nek, prze­rzu­cił się na szer­szy han­del trzodą.

Zmie­nił się te­ren jego dzia­ła­nia, zmie­niały się jego za­ję­cia i kwoty do­cho­dów – tylko on sam nie zmie­niał się, ani jego tryb ży­cia.

Panu Bie­sia­dow­skiemu do­brze było na świe­cie. Do­brze u ojca w Kro­śnie przy warsz­ta­cie, do­brze w szkole tech­nicz­nej we Lwo­wie, do­brze w woj­sku, w oko­pach i in­ten­den­tu­rze, i na do­sta­wach, i na gieł­dzie mię­snej, i w rzeźni, i na tar­go­wi­sku, i w ma­łych knajp­kach, gdzie za­pi­jało się trans­ak­cje, i w wiel­kich ban­kach, gdzie za­ła­twiało się sprawy fi­nan­sowe. A gdy czło­wie­kowi jest do­brze na świe­cie – czym ma się kło­po­tać?... Gdy czło­wiek za­jęty jest pracą od wcze­snego świtu aż po późny wie­czór, kiedy znaj­dzie czas, by za­sta­no­wić się nad tym, po co żyje, po co ha­ruje?

Idąc obok Magdy, spo­glą­dał na nią z nie­po­ko­jem. Była jesz­cze ład­niej­sza niż zwy­kle, lecz ja­kaś nie­bez­pieczna.

„Po co pra­cuję?... – my­ślał z na­tę­że­niem. – Głu­pie py­ta­nie. Czy czło­wiek ko­niecz­nie musi wie­dzieć, dla­czego coś robi?...”

Ta­kie jego prze­zna­cze­nie, i już. I co może zmie­nić przez to, że się bę­dzie tra­pić ta­kimi my­ślami. Co po­może drzewu, że bę­dzie gło­wić się, dla­czego ma cią­gnąć soki z ziemi, kwit­nąć i da­wać owoce. Gdyby za­częło się za­sta­na­wiać, prze­sta­łoby ro­bić swoje i nikt by zeń po­żytku nie miał, ani ono samo. Cią­gnie soki, kwit­nie, owo­cuje, bo ta­kie jego prze­zna­cze­nie, taka jego na­tura. Wła­śnie, na­tura...

Nie był zbyt pe­wien swego ro­zu­mo­wa­nia i dla­tego nie po­wtó­rzył go gło­śno. Magda mo­głaby go jesz­cze wy­śmiać. Zresztą nie lu­bił po­wta­rzać swo­ich my­śli in­nym. Tej swego ro­dzaju skry­to­ści na­uczył się jesz­cze w woj­sku, gdzie bar­dziej wy­kształ­ceni ko­le­dzy nie­raz na­bi­jali się z jego wy­wo­dów po­li­tycz­nych czy stra­te­gicz­nych. By­naj­mniej nie miał sie­bie za dur­nia, lecz wi­docz­nie czy to my­śli mu ja­koś się kieł­ba­siły, czy nie umiał ich do­brze wy­ra­zić, dość, że wo­lał je za­trzy­my­wać dla sie­bie. Na­to­miast zda­nia swego ni­gdy nie wsty­dził się: białe – to białe, a czarne – to czarne.

Tak i te­raz po­wie­dział Mag­dzie:

– Czło­wiek ma swoją na­turę, a moja na­tura to jest praca.

Zda­wało mu się, że tym już za­mknął kwe­stię bez­pow­rot­nie. Magda jed­nak za­pro­te­sto­wała:

– Ale pra­cuje się dla ja­kie­goś celu: dla pie­nię­dzy, dla sławy, dla... czy ja wiem czego? A to tak, jakby pan po­wie­dział: idę, bo moja na­tura wy­maga, bym szedł. A prze­cież idzie się w ja­kimś celu, nie tylko dla sa­mego prze­bie­ra­nia no­gami.

– Ow­szem, panno Mag­da­leno – za­śmiał się ura­do­wany z szyb­kiego zna­le­zie­nia od­po­wie­dzi – ow­szem, są lu­dzie, co spa­ce­rują, żeby spa­ce­ro­wać, żeby prze­bie­rać no­gami.

– Ro­bią to dla zdro­wia – upie­rała się.

– Albo dla przy­jem­no­ści cho­dze­nia.

– Więc jed­nak mają cel.

– I ja też mam cel: pra­cuję, bo praca spra­wia mi przy­jem­ność.

Wy­buch­nął śmie­chem. Był nie­zwy­kle kon­tent z sie­bie, czuł, że prze­ko­nał Magdę, że jemu sa­memu spadł z głowy przy­kry i nie­spo­dzie­wany pro­blem. A jed­no­cze­śnie Magda prze­stała mu się wy­da­wać istotą dziwną i nie­bez­pieczną. Prze­ciw­nie, stała się jesz­cze bar­dziej po­żą­dana, jesz­cze pięk­niej­sza, bliż­sza, ła­twiej­sza do osią­gnię­cia. Od mrozu za­ró­żo­wiły się jej po­liczki tym cu­dow­nym ru­mień­cem, ja­kiego nie wi­dział u żad­nej in­nej; był ciemny, jakby przy­pa­lony, a jed­no­cze­śnie nie­zwy­kle de­li­katny w bar­wie. Bo i cerę miała nie­zwy­kłą ja­kąś, złotą, co przy jej pra­wie mie­dzia­nych wło­sach stwa­rzało pyszną ca­łość.

Pan Bie­sia­dow­ski zda­wał so­bie sprawę z tego, że ko­cha Magdę, a przy­naj­mniej, że ją wła­śnie i tylko ją chciałby mieć za żonę. Od dawna zdo­byłby się na po­wie­dze­nie tego i jej, i panu Nie­cza­jowi, gdyby nie obawa, że panna Mag­da­lena nie ze­chce o tym sły­szeć.

Do­tych­cza­sowe ży­cie nie na­uczyło Bie­sia­dow­skiego zbyt wiel­kiej pew­no­ści sie­bie w sto­sunku do ko­biet. Nie miał u nich po­wo­dze­nia. Do­tąd wszakże ni­gdy się tym zbyt­nio nie przej­mo­wał. Po pro­stu nie za­le­żało mu na po­wo­dze­niu. Od czasu do czasu tra­fiała się ta lub inna, u któ­rej od­no­sił ja­kiś suk­ces, lecz i tych suk­ce­sów nie przy­pi­sy­wał so­bie, lecz ka­pry­som part­ne­rek lub ich na­dzie­jom na za­war­tość jego port­fela. Nie gor­szył się tym. O ko­bie­tach był zda­nia, że są to istoty z gruntu inne, ani złe, ani do­bre, lecz inne, a na za­głę­bie­nie się w ich psy­cho­lo­gię nie miał ani czasu, ani ochoty.

Magda była pierw­sza, co do któ­rej po­wziął skon­kre­ty­zo­wane za­miary mał­żeń­skie. Po­do­bała się mu od pierw­szego uj­rze­nia, lu­bił z nią roz­ma­wiać, a choćby tylko pa­trzeć na nią. Do nie­dawna jed­nak trak­to­wała go z tak wy­raźną obo­jęt­no­ścią, że nie miał od­wagi szu­kać spo­sobu zbli­że­nia.

O ile w in­te­re­sach i w sto­sun­kach z ludźmi ni­gdy nie był tchó­rzem, o tyle tu naj­zwy­czaj­niej w świe­cie bał się i umiał to so­bie wy­raź­nie po­wie­dzieć. Wpraw­dzie brał pod uwagę fakt, że nie jest byle kan­dy­da­tem, że bądź co bądź nie może być uwa­żany za sta­rego, że po­siada dość duży ma­ją­tek, że cie­szy się nie­złą opi­nią. U wielu in­nych pa­nien wy­star­czy­łoby to z na­wiązką. Ale panna Mag­da­lena – czuł to – mu­sia­łaby do­piero go po­ko­chać, i do­piero wtedy można by li­czyć na jej zgodę.

Na No­wym Świe­cie był taki tłok, że prze­ci­skali się z trud­no­ścią. Jak co nie­dziela, o tej po­rze tłumy lu­dzi za­peł­niały chod­niki. Wszystko to szło do Świę­tego Krzyża, do Wi­zy­tek, Kar­me­li­tów i da­lej na Mio­dową do Ka­pu­cy­nów, lub też od­wrot­nie na plac Trzech Krzyży do św. Alek­san­dra. Nie bra­kło i zwy­czaj­nych spa­ce­ro­wi­czów, co po­dą­żali albo na Trzeci Most, albo w Aleje Ujaz­dow­skie. Magda i Bie­sia­dow­ski skrę­cili w Mo­ko­tow­ską, gdzie ruch był już znacz­nie mniej­szy.

– Mó­wią – ode­zwała się Magda – że za gra­nicą ko­biety znacz­nie są ele­gant­sze. Ale chyba i war­sza­wianki nie ta­kie już naj­gor­sze. Na­li­czy­łam sa­mych ka­ra­ku­łów z pięć­dzie­siąt, a ile fu­ter fo­ko­wych, kre­tów i in­nych... Cóż, każda umia­łaby ład­nie się ubie­rać, gdyby miała pie­nią­dze.

– Każda nie każda – z roz­wagą od­po­wie­dział Bie­sia­dow­ski – ale panna Mag­da­lena z pew­no­ścią. Już to pani ma taki praw­dziwy szyk.

– Co też pan mówi...

– Przy­się­gam Bogu – za­pew­nił, a po chwili wa­ha­nia do­dał. – Ot, py­tała pani, po co męż­czy­zna ma pra­co­wać? A na przy­kład choćby po to, by oże­nić się, a żo­nie dać moż­ność ubie­ra­nia się... Ka­ra­kuły, fu­tra, suk­nie. Żeby ni­czego nie bra­ko­wało, żeby w do­bro­by­cie żyła bez żad­nych trosk.

Magda mil­czała, więc wes­tchnął:

– Po to warto i ręce so­bie uro­bić... Samo się ro­zu­mie dla ko­biety, którą się po­ko­cha.

– I pan my­śli, że ko­biety są tego warte?

– Ko­biety?... Nie wiem, skąd mógł­bym wie­dzieć – za­śmiał się. – W ce­duł­kach gieł­do­wych ko­biet nie no­tują. Ale taka jedna, którą się ko­cha, to warta wszyst­kiego... Bo co to zna­czy ko­chać? Ju­ści tyle, co oce­niać po­nad wszystko, po­nad cały świat.

Czuł się bar­dzo za­że­no­wany i nie pa­trzył na Magdę, bo tro­chę wsty­dził się ta­kiego ot ga­da­nia o po­dob­nych rze­czach, o któ­rych po­waż­nemu czło­wie­kowi mó­wić jakby nie pa­so­wało. Jed­nak rad był, że wresz­cie do­brnął do po­żą­da­nego te­matu i nie chcąc wy­rzec się oka­zji, za­py­tał:

– Pani, panno Mag­da­leno, też ina­czej nie my­śli, je­żeli wie pani, co to jest mi­łość...

– Skądże mogę wie­dzieć?

– Nie ko­chała pani ni­gdy?

– Nie.

– Prawda – przy­znał. – Pani jesz­cze taka mło­dziutka. A to można i do czter­dziestki dojść, za­nim się taką rzecz po­zna.

– A pan po­znał? – za­py­tała pro­wo­ka­cyj­nie.

Wcho­dzili wła­śnie do ko­ścioła i pan Bie­sia­dow­ski od­po­wie­dział szep­tem:

– Po­zna­łem.

Spóź­nili się, przy wiel­kim roz­ja­rzo­nym świa­tłami oł­ta­rzu ksiądz w bia­łym or­na­cie śpie­wał pre­fa­cje. W ko­ściele było pełno i upły­nęło sporo czasu, za­nim Magda od­na­la­zła wzro­kiem Zo­się Ja­sio­now­ską. Dała znak panu Bie­sia­dow­skiemu, by nie ru­szał się z miej­sca, a sama za­częła się prze­ci­skać z wolna w stronę Zosi. W końcu do­tarła do niej i po­cią­gnęła ją lekko za rę­kaw. Po­ro­zu­miały się oczami i prze­su­nęły do bocz­nej nawy. Obie szep­tem za­sy­py­wały się wza­jem­nie py­ta­niami. Magda w szkole naj­bar­dziej przy­jaź­niła się z Zo­sią, a na­wet by­wała w domu jej matki, która na Zło­tej miała ga­bi­net den­ty­styczny. Nie wi­działy się tak długo, że miały so­bie dużo do po­wie­dze­nia i w fer­wo­rze mó­wiły zbyt gło­śno z ta­kim oży­wie­niem, że klę­czące w po­bliżu de­wotki po­częły sy­kać i ob­rzu­cać je zgor­szo­nymi spoj­rze­niami.

Z cha­osu opo­wia­dań Zosi do­wie­działa się Magda cze­goś, co było dla niej naj­waż­niej­sze, naj­ra­do­śniej­sze: oto gdy nie po­ka­zy­wała się w szkole, pani Iwona wspo­mi­nała o niej kilka razy z wiel­kim roz­go­ry­cze­niem: „Czy to warto się dla was mę­czyć – mó­wiła – nad wami pra­co­wać. Kiedy taka Nie­cza­jówna do­szła już do tego, że za parę ty­go­dni mo­głaby śmiało wy­stą­pić na sce­nie i nie przy­nieść wstydu ze­spo­łowi, to na­gle rzuca na­ukę i na­wet wia­do­mo­ści żad­nej dać nie ra­czy”.

Magda słu­chała z wy­pie­kami na twa­rzy i z ca­łej siły ści­ska­jąc ręce ko­le­żanki, do­ma­gała się:

– Przy­się­gnij, że tak mó­wiła, przy­się­gnij!

– Jak Boga ko­cham – za­pew­niała Zo­sia.

Na­bo­żeń­stwo do­bie­gało końca i Magda go­rącz­kowo wbi­jała przy­ja­ciółce w głowę, co ma po­wtó­rzyć pani Kar­nic­kiej, że za­szły prze­szkody fa­mi­lijne, że Magda sama jest w roz­pa­czy, że do śmierci nie za­po­mni do­broci pani Iwony i że już nie­długo, za kilka dni wróci do szkoły.

Zo­sia obie­cała wszystko do­kład­nie po­wtó­rzyć i za­pro­po­no­wała, że wyjdą ra­zem z ko­ścioła.

– Nie, nie – nie zgo­dziła się Magda. – Nie je­stem sama.

– A z kim?

– Z ta­kim... jed­nym...

– No więc co? – zdzi­wiła się Zo­sia. – Daję ci słowo, że nie będę do niego ro­biła oka. Prze­cież je­stem twoją przy­ja­ciółką.