Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zmysły, zmysły to zbiór felietonów autorstwa Tadeusza Boya-Żeleńskiego dotyczące tematyki różnych kwestii związanych z seksualnością: antykoncepcją i aborcją, ale także edukacją seksualną, świadomością młodzieży oraz relacjach partnerskich młodych ludzi.
Boy, znany ze swoich mistrzowskich felietonów, porusza tematy związane z miłością fizyczną w sposób wolny od zbędnej pruderii, choć elegancki, humorystyczny i lekki, ale mocno uderzający w XX-wieczne realia. Autor krytykuje ściśle konserwatywne i nieugięte stanowisko, wytykając Kościołowi marginalizowanie trudnych sytuacji, niedostrzeganie faktycznych problemów społecznych i nieodpowiadanie na rzeczywiste potrzeby ludzkie. Przeciwny jest wrogiemu stanowisku wobec homoseksualistom i pragnie dostrzec, że młodzież podejmuje życie seksualne coraz wcześniej, przez co potrzebuje fachowych wskazówek, a nie kar i zawstydzania. Głos Tadeusza Boya-Żeleńskiego był na początku XX wieku jednym z najgłośniejszych w kwestii seksualności i praw oraz obyczajów z nią związanych.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Tadeusz Boy-Żeleński
Zmysły... zmysły...
Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne Rodzaj: Epika Gatunek: Felieton
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 254
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-3101-8
Wróciwszy w tym roku z urlopu, czułem, jak zawsze po powrocie z urlopu, przerażającą pustkę w głowie. Próbowałem wszystkiego, aby pobudzić ospałą myśl: odbywałem forsowne1 spacery, leżałem na kanapie z głową nisko, a nogami wysoko — nic. Zażywałem kolę2, zażywałem hormosperminę (ekstrakt jąder byka, znakomite podobno na intelekt) — nic. Szukając deski ratunku, zapisałem się do kółka samokształcącego, którego każdy członek obowiązuje się, wzorem dawnych filomatów3, przeczytać i zreferować jedną książkę na miesiąc. Wierzajcie mi: przeczytać jedną książkę na miesiąc, to jest bardzo trudno. Jak wybrać: czemu tę a nie inną? — skoro ze wszystkich tylko tę, to już w ogóle nie warto żadnej... Tak wahając się, wszedłem do księgarni; postanowiłem zamknąć oczy, wyciągnąć rękę i wybrać na los szczęścia. Trafiłem na Don Juana Delteila4. Skrzywiłem się: nie lubię Don Juana, to dobre dla snobów. Co na ten temat można jeszcze powiedzieć? Od czasu tezy psychoanalityka-dramaturga, zdaje się Lenormanda, że don Juan był nieświadomym pederastą5, który, rzecz prosta, zmieniał kobiety, bo nie mógł znaleźć w nich smaku, jakaż jeszcze koncepcja zdoła zafrapować? Rad byłem natomiast z nazwiska autora: słyszałem o Delteilu wiele, a nic jeszcze jego nie czytałem. I oto, biorąc książkę do ręki, spostrzegłem koło niej drugą, p.t. Delteil tout nu (coś niby po naszemu Delteil na goło), pióra Maryse Choisy6. Pomyślałem sobie: wezmę i tę, będzie a conto na drugi miesiąc. Zwłaszcza, że tej Maryse (po naszemu Maryśka) Choisy coś znałem: prawda, to ona napisała Un mois chez les filles — Miesiąc u dziewcząt — wielki sensacyjny reportaż, dla którego zebrania autorka, młoda doktorka filozofii, wstąpiła, jako służąca, na miesiąc do domu publicznego studiować tam życie. Nie wystudiowała nic specjalnie ciekawego, ale narobiła wiele hałasu i zgorszenia, tak że przerobiono ten Miesiąc u dziewcząt na sztukę teatralną, nawet zabronioną przez policję. Z książki Maryse Choisy o Delteilu dowiedziałem się, że ta badaczka domów publicznych jest — jak i Delteil zresztą — programową „katoliczką”, bodaj czy nie dzieckiem Marii. To jest osobliwa rzecz z katolicyzmem literatów we Francji: faktem jest, że trzy czwarte książek tych neo-katolików powinno by się znajdować na indeksie, gdyby indeks miał czas interesować się bieżącą literaturą. Ma to swoje poważne tradycje: od Barbeya d’Aurevilly7 i Huysmansa8, którym zresztą Delteil poświęca swego Don Juana. Książka ta przesycona jest żarem zmysłów, mimo że p. Maryse broni gorąco swego umiłowanego Delteila od zarzutu deprawacji, pisząc: „Nigdy nikt nie onanizował się po książce Delteila”. W ogóle formy, w jakich ta Maryse Choisy (która się najwyraźniej w nim kocha) śpiewa swoje uwielbienie dla Delteila, są dość oryginalne: „Jest to inteligencja czysta, nie na sposób tego eunucha9 Kanta, ale na sposób Boga” — pisze ta fanfaronka10 (od słowa fanfara) katolicyzmu.
Mimo to, książka jej musiała mieć widocznie jakiś fluid11, bo pod jej wpływem sprowadziłem sobie całego Delteila. I nie żałuję. Cóż za wirtuoz stylu! Co za orgie słów; skojarzeń, sparzeń, kopulacji słów! Mały, kilkanaście stronic liczący fragmencik Koty paryskie jest czymś olśniewającym.
Tylko wciąż ta nieznośna bufonada „neo-katolicka”! To także jest charakterystyczne dla neo-katolików: łączą wyrafinowaną zmysłowość z jakąś paradą samoogłupienia à la Pascal12. „Dzielę ludzi (pisze Delteil) na trzy kategorie: katolików, idiotów i bandytów, ponieważ każdy, kto, nie wierząc w Boga, jest uczciwy, jest idiotą”...
Mówi to z taką stanowczością, że człowiek nie śmie nawet spytać o los kalwinów, których podobno we Francji jest sporo...
Ale nie o tym miałem pisać. Właściwie, punktem wyjścia moich refleksji było to, iż, czytając książkę Maryse Choisy o Delteilu, trafiłem na następujące zdanie: „Kwestia podświadomości w sztuce staje się zatem w metafizyce zagadnieniem głębszym, zagadnieniem bardzo nowoczesnym: wielością rzeczywistości”.
Podskoczyłem na krześle: cóż ta dziewucha okradła naszego Chwistka13 z jego terminologii? Ale nie: pani Maryse jest lojalna. Spostrzegam przypisek: „Czytaj w tej kwestii Bertranda Russella14, Macha, i Leona Chwistka (pisze go: Chviestec), który miał na ten temat interesujący referat na kongresie filozoficznym w Neapolu w r. 1924”.
Mój Boże, zaczerwieniłem się ze wstydu. Toż mam w szufladzie od roku Wielość rzeczywistości Chwistka, ofiarowaną mi przez samego autora, i trzebaż było dopiero, aby przypisek spotkany we francuskiej książce przypomniał mi, że jej dotąd nie otworzyłem. Widzę, kochany analfabeto, który mnie czytasz, zdumienie na twojej twarzy: kto to jest w ogóle Chwistek? Wstydź się, dzikusie. Leon Chwistek, malarz, matematyk i logik, autor zajmującej tezy filozoficznej, znanej powagom europejskim, jest w świecie inteleklualno-artystycznym postacią nader popularną. Urzędownie jest docentem czy profesorem uniwersytetu lwowskiego. Jest teoretykiem nowych szkół malarskich. Czci go Tadeusz Peiper15, St. Ign. Witkiewicz16 uważa Chwistka za „najtęższego logika w Europie”, mając zarazem jego teorię za wierutny nonsens.
Ale znów nie o tym chciałem mówić. Chciałem mówić o Wielości rzeczywistości. Rozwijam pakiet, i oto co uderza moje oczy: akwarela, którą pozwalam sobie tu reprodukować.
Przypomniało mi się, jak żywe, owo popołudnie, spędzone w domu Chwistka. Rozmawialiśmy o rzeczach literackich czy filozoficznych. Obcowanie z tą bogatą inteligencją jest prawdziwą rozkoszą. Równocześnie oko moje błądziło po ścianach. Uderzyła mnie dziwna zmysłowość, bijąca z porozwieszanych obrazów: spytałem artysty, czy to są jego ostatnie prace. Ożywił się: wyjął tekę, jedną, drugą, trzecią, przesunął przed mymi oczami — więcej niż bez osłonek — cały seraj17 odurzających piękności. Spojrzałem na Chwistka: oczy jego błyszczały, cała twarz miała coś uduchowiono-zwierzęcego. Piękna żona artysty, milczący świadek tej sceny, spoglądała na niego życzliwie. „Niech pan zachowa ten obrazek na pamiątkę” — rzekł Chwistek i zawinął mi akwarelę wraz z egzemplarzem Wielości rzeczywistości, z którą do dziś dnia przetrwała w moim sekretarzyku18.
A teraz kwestia godna zastanowienia. Jaki związek istnieje między tymi akwarelami Chwistka a jego filozofią, logiką, matematyką, i czy w ogóle istnieje? Sądzę, że najściślejszy; że to są po prostu różne formy emanacji tej samej istoty; tylko że w obecnym stanie nauki nie ma sposobów ustalenia i zbadania tych związków. Ale, z drugiej strony, nie ma powodu wątpić, że kiedyś stanie się to rzeczą dostępną i łatwą; że da się transponować19 objawy ducha na dowolną formę. Wówczas może niejedna teza matematyczna czy metafizyczna, przetransponowana w ten sposób, będzie przypominała kolekcję pornograficznych pocztówek.
Zmysły, wszędzie zmysły! Trafiam na książkę sztandarowego katolika — orgia zmysłów! Biorę do rąk apologię jego czystości: autorką jej — reporterka Miesiąca u dziewcząt. Ta autorka Miesiąca u dziewcząt przypomina mi pracę filozoficzną naszego pisarza, i oto ta Wielość rzeczywistości, gdy ją wyjmuję z opakowania, nastręcza mym oczom widok zdolny rozpłomienić pożar w sercu najbardziej zużytym. Zmysły, wszędzie zmysły! Czy nigdzie im nie ujdę, czy nigdzie się przed nimi nie schronię? Jako odtrutkę biorę do ręki ostatnią pociechę mego życia, Jakuba Wojciechowskiego Życiorys własny robotnika, którego rzeźwa prostota wróży krynicę20 duchowego zdrowia. Otwieram i czytam, przebóg!
„I zaledwie zem się rozewlek i do łóżka wsed, to zem zapomniał światło zakręcić, bo my tam mieli światło elektryczne, to zem musiał jeszcze raz wyjść z łóżka i światło zakręcić. I kiedy zem po raz drugi wsed do łóżka i zaledwie zem się położył, to już moja gospodyni drzwi otwarła i sie do mego pokoju pakowała. I jeno21 miała na sobie ładny biały spodnik, i już go ze siebie zwlekła i do mego łóżka wchodzi. I ja zem się też do ściany dali poszuwnuł i ona się do mnie położyła. I mnie to się zimno i gorąco odrazu zrobiło, ale już mi się jakoś moja ręka pod jej szyje dostała i ona mówi do mnie, ze już dawno też ty sposobności nie miała we dwóch spać. I już i mnie też ta miłościwa gorączka wziena i do ni mówię: No to pewnie zacznemy. A ona to mi odpowiada: Na denn loss22”...
To już istne urzeczenie: zmysły, wszędzie zmysły! Zstąpcie, płomienie z nieba, i pochłońcie tę Sodomę23!
Leżą przede mną dwa grube tomy sprawozdania z dwóch ostatnich kongresów Światowej Ligi Reformy Seksualnej, w Londynie i w Wiedniu. Miałbym ochotę o nich pomówić, ale widzę na twarzy niejednego czytelnika zdumienie. Co to znów za reforma seksualna? Co tu jest do reformowania?
Chcesz wiedzieć, co to jest reforma seksualna? Spojrzyj dokoła siebie. Życie przeprowadza ją co dzień. Sam powiedz, czy podobne jest do tego, jakie było przed kilkunastu laty? Idź na plażę, do kawiarni, spójrz na taniec, na strój kobiecy, posłuchaj rozmów. I spróbuj potem wziąć do ręki powieść sprzed lat dwudziestu, zajść do teatru na przedwojenną sztukę. Jakże absurdalny, jak niepotrzebny wyda się niejeden najdramatyczniejszy konflikt bohaterów! Ewa i Łukasz z Dziejów grzechu24 siedzieliby dziś przytuleni do siebie w lóżce w Adrii25, zamiast żeby on miał jechać po rozwód do Rzymu, zostawiając ją w małym miasteczku, bez grosza, w ciąży, na pastwę rozpaczy i zbrodni.
Zatem zwycięstwo nowych form życia, sielanka? No... niezupełnie. Bo oto ulice wciąż pełne są prostytutek szczutych przez tajną policję, która równocześnie z nich żyje. Wciąż zachodzą jeszcze do domów publicznych bogobojni młodzieńcy, szanujący dziewiczą cześć swej narzeczonej i w rezultacie często dokumentujący ten szacunek wniesioną w małżeństwo chorobą weneryczną. Wciąż zdarza się, że bezdomna dziewczyna dusi dziecko i idzie przed sąd przysięgłych, w którym może zasiadać jej uwodziciel, ale w którym nie ma ani jednej kobiety. Wciąż nikt nie uświadamia młodego chłopca ani nim nie kieruje, ale gdy znajdą u niego bądź podejrzaną chorobę, bądź też... środek ochronny, wyrzucają go ze szkoły. Rozwody są zjawiskiem najpotoczniejszym, ale za cenę — nie mówię już oszustw, krzywoprzysięstwa lub zmiany religii, bo ta cena mogłaby się komu wydać dość przystępna— ale za cenę grubych pieniędzy, które, jak wiadomo, nie wszyscy mają do rozporządzenia. Kobieta niezamężna lub opuszczona przez męża może usychać z tęsknoty za macierzyństwem, konwenans nie pozwoli jej mieć dziecka; ale w tym samym domu, w suterynie26, inna kobieta rodzi piętnaście razy, rok po roku, rodzi i grzebie, grzebie i rodzi, zmieniając dom dla siebie i dla swoich bliskich w piekło. Nieślubne dzieci, wyzute27 z praw, napiętnowane wzgardą, wciąż pomnażają armię zbrodni. Lekarzowi, pod grozą złamanej egzystencji i kary więzienia, nie wolno ratować od samobójstwa nieszczęśliwej, ale w zamian za to przemysł spędzania płodu w najokropniejszych warunkach uprawiają bezkarnie legiony babek...
Można by ciągnąć ten rejestr bardzo długo jeszcze; ale i to może wystarczy, aby wskazać, że nie wszystko dzieje się najlepiej i że zostało jeszcze coś nie coś do „zreformowania”. I nic dziwnego chyba, że znaleźli się ludzie, którzy zadają sobie pytanie, w imię czego ludzkość tak pastwi się sama nad sobą i czy nie dałoby się zaradzić czego na te jej niedole. Tak powstała Światowa Liga Reformy Seksualnej.
Rozwój tej młodej organizacji jest bardzo znamienny. Gdy zawiązała się w Berlinie w r. 1920, reprezentowało ją kilka jednostek. Osiem lat upłynęło, zanim odbył się w Kopenhadze w r. 1928 drugi kongres przy udziale trzydziestu osób. Następny w Londynie skupił ich już dwieście, w tym szereg znakomitych uczonych i pisarzy; ostatni, w Wiedniu, liczył z górą dwa tysiące uczestników. Reprezentowane były tam wszystkie kraje, od Islandii po Japonię; Włochy Mussoliniego i Rosja sowiecka, Czechosłowacja i Hiszpania, Anglia i Niemcy. Nie było tam — rzecz charakterystyczna — tylko Polski.
Rozdźwięki między życiem płciowym a oficjalną etyką i pisanym prawem istniały zawsze. Poza codziennymi katastrofami w życiu, objawiały się one — w literaturze. Pisarze bywali tu pionierami nowych pojęć. U nas, co prawda, mniej niż gdziekolwiek. W okresie tworzenia się nowoczesnych społeczeństw — cały wiek XIX — wielcy pisarze nasi byli tak pochłonięci zagadnieniami bytu narodowego, niepodległości, trwania, że niewiele uwagi mogli poświęcić tej polityce najbardziej „wewnętrznej”. Tak samo i społeczeństwo. Pojęcia, o które gdzie indziej toczą się walki od dziesiątków lat, u nas ledwo zaczynają świtać. Tym można sobie poniekąd tłumaczyć brak udziału Polski w tej światowej Lidze i brak analogicznej organizacji u nas, mimo że skądinąd sytuacja nasza tym bardziej zdawałaby się jej sprzyjać. Czyż nie jesteśmy w fazie tworzenia podstaw naszej przyszłości, układania kodeksów i paragrafów? Mniej skrępowani przeszłością, tym bardziej powinniśmy wytężyć słuch na wołania życia.
Mniej skrępowani? Tak by się zdawało. Na gruncie nieprzeoranym przez pisarzy tym obficiej pleniły się obłuda i konwenans, którym zabiedzone i nieśmiałe społeczeństwo nauczyło się zbyt wiele poświęcać.
Przyczyn, dla których reforma seksualna teraz właśnie dojrzała do roli czynnej, można by wyliczyć wiele.
Wojna, która, siłą rzeczy, jest najostrzejszą rewizją wszystkich konwenansów obyczajowych, spowodowała głębokie zmiany, których już cofnąć się nie da. Usamodzielnienie kobiet, rozszerzenie sfery ich pracy i zarobkowania. Demokratyzacja społeczeństw, rosnąca śmiałość i poczucie praw do życia w masach. Renesans ciała ludzkiego. Postępy w opanowaniu ciąży. Nauka wreszcie, która coraz więcej wagi przyznaje sprawom seksualnym, przesuwając je w nieznane wprzód sfery podświadomości.
Przewrót pojęć odbywa się tak szybko, że prawa nie mogą mu nadążyć. Często prawo odgrywa wręcz rolę smutną i pocieszną razem: bezsilne, aby coś pomóc, ma dość siły, aby szkodzić. Nie uleczy np. prawo ani jednego homoseksualisty, ale pomnaża ich liczbę o kadry „normalnych” spekulantów, wyzyskujących paragrafy do celów szantażu. Nie zapobiega ani jednemu poronieniu, ale sprawia, że odbywają się one w najopłakańszych warunkach. Same prawa znajdują się zresztą pod naciskiem innych czynników. Tak np. gotowy od dawna projekt polskiego ustawodawstwa małżeńskiego spoczywa od paru lat zagrzebany, mimo że przeszedł trzy czytania komisji kodyfikacyjnej; a co charakterystyczne, nikt się o niego nie troszczy, nikt się o niego nie upomina!
Nowe formy życia zmagają się tedy z dawnymi wiarami, prawami, przesądami, tworząc chaos. W chaosie tym wszystko zostawione jest osobistej zręczności każdego w grze życia. Pomiędzy dawną etyką, która jest martwa, a nową, której jeszcze nie ma, jest próżnia. W tym stanie rzeczy pozostają dwie drogi: albo ciskać gromy na „zepsucie powojenne” i czynić bezsilne gesty dla zawrócenia biegu życia, albo starać się zorganizować ten chaos, rozeznać się w nim, ocenić, co w nim jest przemijające, a co trwałe, co jest zboczeniem na manowce, a co początkiem nowego świata pojęć. I to jest jednym z głównych zadań Ligi. Zadanie bardzo moralne, nie w sensie martwej formalistyki, ale w sensie istotnej moralności, wrażliwej na krzywdy i niedole. Oparcie życia nie na zmurszałych kanonach28, ale na pojęciach dzisiejszych, zgodnych z nowoczesnym sumieniem.
Ważną zdobyczą Ligi jest skupienie wszystkich dziedzin życia. Za przykład, jak daremne jest działanie na jednym tylko odcinku, może służyć dotychczasowa walka z prostytucją, którą podejmuje się zazwyczaj w imię „moralności” — tej samej moralności, która prostytucję wydała i która jej koniecznie potrzebuje... Czy można się dziwić, że walka jest daremna?
Trudno mi tutaj wdawać się w szczegóły, ale wystarczy rzucić okiem na referaty tych kongresów, aby ocenić, jak szeroki jest krąg ich zainteresowań, od świata duszy do zagadnień na wskroś praktycznych. A wszystko zmierza dla jednego celu, którym jest stworzenie najszerszej podstawy do nowych pojęć, dla nowych form życia.
Na czele tego ruchu idą dziś Anglosasi. Imponująca jest śmiałość ich pisarzy w wyciąganiu konsekwencji. Bo, jak powiada G. B. Shaw29, niezmiernie trudno jest wbić Anglikowi w mózgownicę nową myśl, ale skoro się tego dokona, już siedzi mu w głowie mocno. Zupełnie odwrotnie jak u nas: myśli przewiewają przez Polskę łatwo, ale nic z nich przeważnie nie wynika. Bądź co bądź, nie jest dobrze, że brakuje nas tam, gdzie przedstawiciele całego świata zasiadają do wspólnego stołu, aby radzić nad poprawą doli człowieka. Nie wypada wprost, aby zawsze korzystać z tego co inni za nas wywalczą. Dlatego chciałem zwrócić uwagę na istnienie tej Ligi, której prace wszędzie budzą żywe zainteresowanie. I sądzę, że ośrodek tej światowej organizacji powinien powstać u nas najrychlej.
Ukazała się słynna książka Lindsaya30Bunt młodzieży. Ben B. Lindsay, człowiek, którego nazwisko jest w Stanach Zjednoczonych niezmiernie popularne — przedmiot uwielbień jednych, oburzenia drugich — był przez 30 lat sędzią w Denver. Stanowisko swoje pojmował jako misję. Obdarzony wyczuciem psychologicznym, umiał zdobyć zaufanie młodzieży i oddziaływać na nią; gabinet sędziego stał się konfesjonałem, dokąd młodzież spieszyła po radę i pomoc, pewna dyskrecji, zrozumienia i dobrej woli tego przyjaciela młodych. Trzydzieści lat doświadczenia, tysiące słuchanych zwierzeń, gromadzonych faktów, wszystko to dało Lindsayowi materiał, który spożytkował w swej książce. Książka ciekawa i ważka, gdyż pozwala wciąż mówić faktom. Na pozór, obraz, zdawałoby się, przerażający, zwłaszcza w zakresie życia płciowego. Z doświadczeń sędziego Lindsaya wynika, że współżycie płciowe między młodzieżą męską a żeńską w wieku szkolnym, nieraz bardzo wczesne, jest w Ameryce nader częste; nierzadko przybiera formy gromadnej rozpusty, przy czym zdarzają się wypadki ciąży, poronień i chorób. Z jednej strony odgrywa tu rolę brak uświadomienia wynikający ze strusiej polityki domu i szkoły, i ten brak uświadomienia pociąga za sobą niebezpieczne następstwa; z drugiej strony można znów stwierdzić fakty daleko posuniętego doświadczenia życiowego u młodych. (Znamienne jest, iż przełomowym punktem demoralizacji wśród dziewcząt w wieku szkolnym stał się fakt zamknięcia domów publicznych; z tą chwilą cały napór chłopców zwrócił się ku koleżankom. Oto dowód, jak wszystko w tych sprawach jest trudne i skomplikowane!). Rodzice i wychowawcy — stwierdza Lindsay — nie mają pojęcia o tym, co się dzieje w duszach młodzieży; wierzą w jej „niewinność”, ponieważ w stosunkach z młodymi stosują system przemilczania najważniejszych w tym niebezpiecznym wieku spraw życia. Rezultat jest ten, że wychowanie płciowe, zostawione własnemu przemysłowi młodzieży, wydaje odpowiednie następstwa i pcha młodych w sytuacje, które zgubiłyby bez ratunku wiele istnień, gdyby nie mądra i serdeczna pomoc tego niezwykłego sędziego!
Mimo tych faktów i obserwacji — które przeciwnicy jego odpierają krzykiem, twierdząc ,że Lindsay „spotwarza młodzież amerykańską” — sędzia ów daleki jest od pesymizmu. Przeciwnie, w tym „buncie młodzieży”, mimo jego wybryków, widzi on zdrowy i twórczy protest młodych przeciw obłudzie i rutynie, przeciw formułkom i kanonom datującym z innych epok i pojęć. I, jego zdaniem, nie jest to zwykły rozdźwięk między starszym a młodszym pokoleniem; dzisiejszy „bunt młodzieży” ma zasadniczo różny charakter. Młodzież dzisiejsza pozwala starszym gadać, zrzędzić i łudzić się, sama zaś robi, jak uważa, i przeprowadza reformę życia, często bezładnie, czasem dziko, ale zdecydowanie. To są fakty, powtarza wciąż Lindsay, nic nie wstrzyma ich biegu. Dowodzi to tylko, że stare formuły są nie do utrzymania. „Jeżeli but nie wchodzi na nogę, należy przerobić but, nie nogę” — powiada sędzia Lindsay, przypominając, że wszystkie formy społeczne są, ostatecznie — rzeczą umowną i że trzeba je zmienić, skoro następstwa okazują się fatalne. I, jego zdaniem, ta zepsuta młodzież jest, nawet w swoich zbłąkaniach, rzetelniejsza, lepsza i czystsza, niż ich obłudni purytańscy wychowawcy. Często jedna poufna rozmowa z sędzią Lindsayem wystarczyła, aby naprostować zmylone ścieżki.
Książka ta narobiła, rzecz prosta, wiele wrzawy. W drugiej książce — Małżeństwo koleżeńskie — idzie Lindsay jeszcze dalej. Proponuje, aby między młodymi ludźmi mogły być zawierane małżeństwa czasowo bezdzietne (Lindsay jest bezwzględnym zwolennikiem „regulacji urodzeń”), z uświadomieniem co do najlepszych środków ochronnych, jakimi nauka rozporządza, z łatwością rozwodu i, w razie rozejścia się, brakiem zobowiązań i praw do alimentacji31. W razie szczęśliwego pożycia, małżeństwo takie mogłoby się zmieniać w małżeństwo stałe, z dziećmi i wszystkimi prawnymi konsekwencjami. W ten sposób (uważa sędzia Lindsay), młodzi ludzie mogliby się poznać, wypróbować; chłopcy byliby ocaleni od prostytucji i hulatyk, dziewczęta od przygodnych miłostek. Zdrowie społeczne, uczciwość zyskałyby na tym. Lepiej uregulować to, czego nie ma się siły powstrzymać.
Poglądy Lindsaya, którego nieskazitelny charakter, prawość i dobroć broniły trzydzieści lat przeciw nieustannym atakom, przyprawiły go w końcu o utratę stanowiska. Zjednoczone wysiłki Ku-Klux-Klanu32 i kleru pozbawiły go urzędu sędziego, z wielką krzywdą młodego pokolenia.
Otóż, byłoby interesujące poznać, pod kątem tej książki, pojęcia i stosunki panujące wśród naszej młodzieży; ale poznać tak, jak to mógł osiągnąć sędzia Lindsay! Nie będąc sędzią dla nieletnich, posiadam jednak na tyle zaufania u młodych, aby rozporządzać już dotąd ciekawym materiałem; chętnie bym go powiększył: bardzo byłbym rad otrzymywać — pod ścisłą dyskrecją — od młodzieży wypowiedzenia w tych kwestiach.
Na razie chciałem dać tu pewien drobny przyczynek do psychiki naszej młodzieży w obecnej dobie. Oto dwa dokumenty (dokumenty to moja pasja); mimo że z pozoru błahe, głupiutkie nawet, wydają mi się wszakże dość znamienne.
Jeden to list, zaczynający się od słów: „Pisze do pana sztubak33”... W istocie, jest to list młodego gimnazjalisty, proszący mnie o protekcję do... Quiproquo34. Pragnie „uzyskać nieco samodzielności wobec rodziców, którzy zaczęli mu bardzo ciężyć35”, słowem, chciałby zarabiać. Odkrył w sobie talent do pisania piosenek. I oto jego kłopoty:
Napisałem piosenkę, zgłosiłem się z nią do Morskiego Oka. Kazano mi przyjść za dwa dni; przybyłem wtedy, mając już z sobą nową, i dowiedziałem się, że poprzednią odrzucono; po drugą przyszedłem po dwu dniach — „nie nadawała się”; dałem wtedy trzecią — tak samo; gdy zaś przyniosłem następnie od razu dwie, sekretarz powiedział mi kilka znamiennych zdań. Mianowicie usłyszałem, że utwory „tego typu”, nie nadają się i jeśli i te są „tego typu”, szkoda fatygi; na końcu, że cała nowa rewia jest obsadzona. Oczywiście to miało oznaczać: jeżeli się nie przyjmuje piosenek w „tym typie”, w którym mimo wszystko zawzięcie pisze p. Włast i który jest właśnie typem rewiowym, to się nie przyjmuje w ogóle nic od obcych: rewia, zawsze jest obsadzona bo kompozytorzy Morskiego Oka nie pragną mieć konkurencji.
Prosi mnie tedy chłopczyna o protekcję do Quiproquo:
Możliwe, że to będzie Panu sprawiało nieco fatygi, lecz bardzo Pana proszę, niech mi pan nie odmawia, oczywiście, o ile Pan uzna moje piosenki za warte czegoś. Niech Pan powie w takim wypadku Jarosy’emu36 albo dyrektorowi Quiproquo, że Pan znalazł „talent” i może Pan przy sposobności pokazać jego utwory. Albo niech Pan postara się odpowiednio namówić jakiegoś z kompozytorów Quiproquo — bo oni tam mocno siedzą i mają wielki wpływ — no oczywiście jakiegoś mniej zazdrosnego. Sądzę, że na pewno uda się Panu, jeśli Pan będzie dla mnie choć trochę życzliwy...
A oto jedna z piosenek nadesłanych mi przez tego gimnazistę. Tytuł: „Ile lat masz, dziewczyno?”.
Refren po każdej strofce:
Inna piosenka; tytuł: Garsoniera38.
Refren:
Nie ma co, bogate przeżycia ma ten siódmoklasista... A może to tylko wyobraźnia?
Są jeszcze piosenki: GondolaHarem, i Nóżki mej dziewczynki... Już z tytułów widać, że młody człowiek ma zdecydowaną linię. Czemu ich nie przyjęto, nie wiem, bo są zupełnie „w stylu”, tak że mogłyby nawet służyć jako... mimowolny persyflaż40 „włastyzmu”. W każdym razie spełniam jego prośbę i polecam go na tej drodze p. Jarosy’emu.
A teraz drugi list. Na pozór zupełnie inna historia.
Jest to uczeń siódmej klasy, który dostał promocję do ósmej (dajmy na to w Łowiczu) ale z powodu trudności materialnych, wynikłych z „biurokratycznej tępoty” pewnych władz, nie może ukończyć gimnazjum. Opisuje mi te okoliczności, oraz swoje przejścia duchowe w wielostronicowym liście, którego niestety, z braku miejsca, przytoczyć nie mogę; opisuje, pod wpływem jakich przeżyć został „wolnomyślicielem”, po czym kończy tak:
... I dlatego nie do kogo innego, lecz do bliskiego sercu memu Pana zwracam się z gorącą prośbą o zapoznanie mnie z władzami wolnomyślicielskimi. Zgłaszam bowiem gotowość oficjalnego przystąpienia do masonerii41, która, rozporządzając olbrzymimi funduszami przeznaczonymi na propagandę, udzieli mi materialnego wsparcia. Przeto zwracam się do Pana, który w ruchu wolnomularskim odgrywa niewątpliwie dominującą rolę, z prośbą o przedstawienie mojej prośby czynnikom decydującym. Proszę udzielić mi pomocy materialnej w postaci wypłacanej mi co miesiąc pensji, która pozwoliłaby mi ukończyć naukę, swobodnie żyć, móc utrzymać starą matkę, w zamian za co, wychowany w idei wolnomularskiej, poświęcę się jej propagowaniu. Zaznaczam, że jeżeli wyższe władze zgodzą się na moją propozycję, pociągnę za sobą jeszcze trzech rówieśników, którzy znajdują się również w krytycznym położeniu, a którzy za moim pośrednictwem zwracają się z podobną prośbą. Mam nadzieję, że Pan, panie Boyu, znając najlepiej moje przejścia, poprze naszą prośbę.
Ponieważ jestem ubogi, ponieważ nie stać mnie na podróż do Warszawy, proszę wraz z przychylną odpowiedzią nadesłać mi pewną sumę pieniężną na podróż do wyznaczonego przez W. Mistrza miejsca. Jeżeli przedstawiona władzom przez Pana propozycja zostanie przyjęta, otrzymam odpowiedź chyba bezpośrednio od Zarządu. Ponieważ bardzo zależy mi na czasie, proszę Sz. Pana bardzo, niech Pan będzie łaskaw poruszyć sprawę moją na najbliższej sesji loży masońskiej, tak abym mógł dostać odpowiedź jeszcze przed 1 października, a w Warszawie być wraz z kolegami już 1 października.
A wdzięczność nasza nie ma granic. Przyrzekamy, że w niedalekiej przyszłości cały Łowicz zostanie masoński.
Nazwisko, adres, po czym zaczynają się przypiski:
Nazwiska wspomnianych wyżej, przeze mnie uświadomionych i jako tako z ideą zapoznanych są... (tu nazwiska, z dopiskiem; „wszyscy otrzymali promocję do VII klasy”).
Przepraszam, że tak bazgrzę. Ale cóż zrobić, ze wzruszenia ręka moja drży.
P. S. Niech o tym wiedzą tylko czynniki decydujące.
Kochany chłopczyna! Oczytał się w pewnych pisemkach o potędze masońskiej: oto pozytywny rezultat tego straszenia nas masonami. „W niedalekiej przyszłości cały Łowicz zostanie masoński”. Bardzo wierzę: na takich warunkach, kto by nie został masonem! Boję się, że zawód co do potęgi „loży” będzie jednym z ciężkich przejść tego chłopca. Bądź co bądź, nie znając innej drogi do „sfer decydujących”, tutaj oto sygnalizuję im gotowość czterech młodzieńców. Również na żądanie (ale tylko „sfer decydujących”) służę ich adresami.
Oto dwa dokumenty. Uderzyła mnie w nich jedna wspólna cecha, z której dobrze można wróżyć o młodym pokoleniu, mianowicie obrotność, sprężystość, inicjatywa. Mnie, wzrosłemu w epoce, gdy w jakiejś siódmej czy ósmej klasie, nasza umiejętność życia, orientacja w świecie, zdolność dawania sobie rady, równały się dosłownie zeru, imponują po prostu oba te chłopaki. Jest w nich połączenie naiwności z dojrzałością doprawdy urocze. Z serca chciałbym im dopomóc: niechby jeden wypił najrychlej bruderszaft42 za kulisami Quiproquo ze Stefcią Górską43 (może ona dorobiłaby mu muzykę), a drugi niechby nosił z paradą kielnię44 za Andrzejem Strugiem na uroczystościach loży. I niech każdy w życiu znajdzie to, czego pragnie!
Oto mały, maleńki przyczynek do „buntu młodzieży”. Bo niech sobie nikt nie wyobraża, że bunt młodzieży to zjawisko specyficznie amerykańskie. Zbuntowała się młodzież i u nas. Czy mamy się na nią oburzać? Ja nie umiem. Bo ona się zbuntowała i za nas, starszych; za nasze straszliwe lata, za naszą zdławioną młodość, za nasze rozpaczliwe — niegdyś! — tłuczenie głowami o pręty naszych klatek, za wszystkie „szalone Julki45” obojga płci. Zbuntowała się i chce żyć. Może czasem i pobłądzi, ale chce żyć i będzie żyła. Niechże jej Bóg da wszystko najlepsze.
I piszcie do mnie, chłopcy i dziewczynki.
Czytelnicy darują, że wracam do tematu, który swego czasu potrąciłem46 ubocznie w felietonach poświęconych „piekłu kobiet”. Ale są tematy, do których trzeba wracać póty, póki się nie osiągnie praktycznego rezultatu, a przynajmniej gruntownej przemiany pojęć. Chodzi o tzw. regulację urodzeń.
Omawiając niedawno Lindsaya47Bunt młodzieży, wspomniałem drugą jego książkę pt. Małżeństwo koleżeńskie, gdzie Lindsay, na podstawie swego wieloletniego doświadczenia, rzuca ideę dwojakiego typu małżeństwa: jednego bezdzietnego z łatwością rozwodu i bez materialnych zobowiązań, i drugiego — które byłoby tamtego uwieńczeniem: dzietnego, z wszystkimi konsekwencjami prawnymi. Nie zamierzam tu rozważać tej koncepcji, która w Ameryce jest przedmiotem namiętnych dyskusji. Faktem jest, że samo życie, nie troszcząc się o sprzeciwy, coraz częściej wprowadza tę koleżeńską formę małżeństwa, czy to pod eufemiczną48 nazwą narzeczonych (czasem nazywa się to: „chodzą razem”), czy też w postaci małżeństw rzeczywistych, ale programowo bezdzietnych, dopóki warunki materialne nie pozwolą im na powiększenie rodziny. Otóż, w książce Lindsaya jedno mnie uderzyło: mianowicie głębokie przeświadczenie, z jakim mówi on o regulacji urodzeń jako przyszłej podstawie wszelkich stosunków. Jest to dlań niezbity pewnik, że zasada ta, dziś jeszcze poniekąd wojująca, zwycięży w najbliższej przyszłości całkowicie, odmieni z gruntu pojęcie małżeństwa, jego formy, a może i jego podstawy, będzie wręcz przewrotem w dziejach ludzkości. I w istocie, uderzające jest, jak, w ostatnim czasie zwłaszcza, kwestia ta narzuca się ze wszystkich stron.
Podczas gdy na obu półkulach, od wielu lat, toczono o regulację urodzeń zacięte boje, u nas było o niej zupełnie głucho. Nie znaczy to, aby nie istniała w praktyce. Jak wszędzie tak i u nas załatwiono ją po cichu w sferach zamożnych, nawet tych, które w teorii nie chcą o niej słyszeć; stosowana jest coraz szerzej w sferze „inteligencji”; ale nie istnieje tam, gdzie byłaby najważniejsza, gdzie jest doniosłą kwestią społeczną, zagadnieniem rasy, kultury, postępu, ludzkiego bytu. Ale sprawa ta jest tak oczywista, przemawiają za nią argumenty tak niezbite, logiczne, ludzkie, życie napiera na rozwiązanie jej tak stanowczo, że wątpię, aby nawet u nas długo dało się zamykać na nią oczy.
Jeszcze przed niewielu laty w książce swojej przytacza Lindsay następujący fakt:
„Duże poruszenie wywołała w Denwer sprawa rodziny Smith.
Pan Smith był człowiekiem sumiennym i zdolnym myśleć rozsądnie. Jego spowiednik oznajmił mu, że stosowanie środków ochronnych jest grzechem i że wstrzemięźliwość jest jedyną drogą do ograniczenia ilości dzieci. Dzieci, które przychodziły na świat co roku, groziły ruiną materialną, a celibat49 nie był do przeprowadzenia w praktyce. Pan Smith zwrócił się do sądu, prosząc o informacje o środkach ochronnych. Sąd nie miał prawa udzielenia mu jakichkolwiek informacji i odesłał go do kliniki. Tam również odmówiono mu ze strachu przed odpowiedzialnością prawną. Smith wreszcie znalazł wyjście; popełnił samobójstwo.
Przyjaciele jego zebrali fundusz dla dopomożenia rodzinie, która została bez środków do życia. Pomiędzy prawem a kościołem rodzina Smithów została starta na miazgę”.
Pomiędzy prawem a Kościołem... Otóż, nie dalej jak przed kilku miesiącami, doniosły dzienniki o doniosłych, rewolucyjnych poniekąd uchwałach światowego zjazdu 307 biskupów anglikańskich w Londynie, gdzie po raz pierwszy to wysokie ciało orzekło, iż „tam, gdzie zajście w ciążę będzie z jakiegokolwiek powodu szkodliwe, tam nie należy potępiać użycia naukowych środków, stosowanych rozumnie i według wymagań higieny”.
(Mimo tej uchwały 307 biskupów, wciąż zapewne będziemy słyszeli argumenty, że to są rzeczy sprzeczne z etyką chrześcijańską...).
Oto więc zdobyta forteca jedna z najbardziej nieprzejednanych; zdobywa je ta idea również — jedną po drugiej — w ustawodawstwie świeckim. Uświadamianie co do środków ochronnych przeciw ciąży zostało w tym roku uchwalone i zalecone przez angielską Izbę Lordów50, tę ostoję konserwatyzmu społecznego!
We wrześniu roku bieżącego odbył się w Zurichu międzynarodowy kongres regulacji urodzeń, równocześnie zaś na kongresie Ligi reformy seksualnej w Wiedniu kwestia regulacji urodzeń, jej zdobyczy i metod, wysunęła się na pierwsze miejsce. Nauka wychodzi na spotkanie tych dążeń. Doskonalą się mechaniczne środki ochrony, przystępne dla wszystkich, dające niemal 100 proc. pewności. Równocześnie wiedza od innej strony zgłębia tę kwestię. Osiągnięto już niezwykłe wyniki w sterylizacji czasowej, tak mężczyzn, jak kobiet — za pomocą promieni Roentgena. Posuwają się naprzód doświadczenia nad metodami, które, za pomocą pewnych substancji zastrzykiwanych lub podawanych wewnętrznie, pozwolą osiągnąć czasową sterylizację obu płci. Rozwiązanie problemu jest tutaj kwestią niewielu lat, może miesięcy. Jasne i oczywiste jest, że tuż, tuż, a ludzkość wejdzie w nową fazę swego istnienia, że świadomie i dobrowolnie regulowane macierzyństwo jest jej przyszłością i nie sądzę, aby jakiekolwiek siły zdołały się temu długo przeciwstawiać.
Jak ukształtuje się ta rzecz w praktyce? Bardzo być może, iż będzie się starało ująć ją w swoje ręce państwo. Słychać też głosy lekarzy, że zdobycz ta musi być trzymana z dala od rąk niepowołanych; że pozostanie w rękach lekarzy, zastrzeżona do wypadków najkonieczniejszej potrzeby. Wiemy, co ta piosnka znaczy: znaczy ona, że dobrodziejstwo to znowuż miałoby pozostać monopolem uprzywilejowanych, że byłoby sprzedawane za słone pieniądze bogatym, z potrzebą czy bez, pozostałoby zaś niedostępne dla biedaków. Ilekroć padają nazbyt wzniosłe hasła, można być pewnym, że jakiś szwindel51 jest w drodze...
Najzacieklejszym, jak dotąd, wrogiem regulacji urodzeń