Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Tadeusz Boy-Żeleński
Marysieńka Sobieska
Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne Rodzaj: Epika Gatunek: Humoreska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-3090-5
Kiedy szanowna firma księgarska, podejmując cykl biografii historycznych, zaproponowała mi napisanie Marysieńki (Sobieskiej), myśl wydała mi się kusząca. Cóż za bogactwo materiału! Miłość Sobieskiego do pięknej Francuzki, jakaż to ciekawa powieść psychologiczna, podszyta romansem rycerskim, intrygą polityczną w wielkim stylu. Co za kontrasty: królewski płaszcz z gronostajów rzucony na zmiętoszone łóżko w Pielaskowicach czy w Jaworowie; Piast ożeniony z Celimeną1; pierwsza wielka ofensywa wpływów francuskich na Polskę, no i odsiecz austriackiego Wiednia jako finał tej dwudziestoletniej propagandy, skutecznej jak wszystkie propagandy... splot zagadnień jakże bogatych, pasjonujących, skomplikowanych. I ten uroczy barok, w jakim się kształtuje ów heroiczny poemat! Już, już, objawił mi się wąsal Sobieski jako pyzaty barokowy aniołek, to dmący w surmę zwycięstwa, to stulający buzię do pocałunku!
Ale równocześnie obległy mnie wahania. Znów być wymyślanym, i głupio wymyślanym! Tak bardzo nieprzyjazne jest u nas nastawienie ogółu do kogoś, kto szuka ludzkiej prawdy pod oficjalnym banałem! Tak mi się już przejadło czytać bzdury o pomniejszaniu wielkości i o „życiu ułatwionym”2! A jeżeli kiedy, to tutaj grozi niebezpieczeństwo, bo czyż Marysieńka nie wydaje się wcieloną małością Sobieskiego, personifikacją mniej chlubnych stron jego historii; czyż go ta Francuzeczka wciąż nie ściąga z pomnika za połę kontusza na ziemię? Ale gdyby się w tym rozpatrzyć, okaże się, iż wielkość z małością spojone są tu tak ściśle, że odgrodzić ich niepodobna, tak jak nie zdołali rozdzielić Sobieskiego z Marysieńką ci, co chcieli nie dopuścić jej do koronacji. Zatem, co Bóg złączył, człowiek niech nie rozłącza.
Ani człowiek, ani nauka. A nauka bywa tu w kłopocie. Prof. Konopczyński stwierdza w Encyklopedii Akademii Umiejętności, że czasy Sobieskiego są szczególnie przez naszą historię zaniedbane. „Historycy — pisze — woleli nie tykać tej epoki, jakby bojąc się rozwiać historię o wielkim człowieku przez drobiazgowy wgląd w jego postępki”.
W istocie, jest to bohater szczególnie kłopotliwy. Wciąż go trzeba tłumaczyć, wciąż rozgrzeszać, znajdować dla niego okoliczności łagodzące. Wciąż się jak gdyby chowa... Ale to może dlatego, że go się bierze zbyt górnie. Wówczas Sobieski nudzi się i zmyka. A skoro go powiesić na ścianie między Chrobrym a Kościuszką, co chwila wyłazi z ramek, aby załatwić jakąś ludzką potrzebę. Łatwiej byłoby go może zrozumieć, gdyby się pogodzić z tym, że to, co się uważa za jego słabość czy skazę, było najistotniejszym motorem jego życia.
Sam Sobieski daje nam wskazówkę w tej mierze. Weźmy do rąk jego nieoszacowane listy do Marysieńki i zajrzyjmy pod r. 1667. Jesteśmy we Lwowie, w miesiącu wrześniu, w dobie rodzącej się wielkości hetmana, w najwspanialszym może momencie jego życia, tuż przed śmiertelnymi dniami, gdy Sobieski zamknie się ryzykownym manewrem w Podhajcach, aby ściągnąć na siebie przeważające siły nieprzyjaciela i pobić go na głowę. Ma wszystkiego 7000 wojska, a ciągnie na niego — tak donosi do Paryża Marysieńce — 100 000 Tatarów i 50 000 Kozaków. I równocześnie opisuje jej przygodę, jaka mu się w tej chwili zdarzyła z jej powodu. Nie było od niej listów, a gruchnęła tu wiadomość, że Marysieńka jest chora. Co się z nim stało pod wpływem tej wiadomości i co się z nim działo przez dwa tygodnie, to „wszystko miasto i cała Polska powie, bo nie masz tego dziecięcia, które by się nad nim nie użaliło”. Sam zachorował z żalu i niepewności, tak że bliski był śmierci. Towarzysze broni nie odstępowali go ani na chwilę; nacierali go gorczycą, wciąż mu serdeczną wódkę u nosa trzymali. Nie było kościoła, szpitala, więzienia, gdzie by się przez te dwa tygodnie nie modlono — za zdrowie Marysieńki. On sam kościoły ślubował ufundować, ślubował pościć o chlebie i wodzie w obozie. A patrząc na jego boleść, spowiednik jego, ksiądz Solski, płakał tylko — nad sobą i powtarzał: „Czemu ja tak Boga kochać nie mogę!”. Aż wreszcie przyszła wiadomość, że Marysieńka zdrowa, i — wszystko jak ręką odjął. Wstał i był zdrów. „Owo — kończy Sobieski — jest to taka i tak dziwna historia, o której wieki pisać będą mogły”.
Zauważmy: jest to bodajże pierwsza okoliczność, że Sobieski uczuł się postacią historyczną; uczuł, że wieki będą mogły pisać o jego przygodzie. I może miał rację. Bitew było w świecie bez liku, większych i mniejszych; ale taki list jak ów ze Lwowa 10 septembra3 roku 1667 był i będzie tylko jeden. Czytałem gdzieś aforyzm, który mnie zafrapował: mianowicie, że gdzie się biją dwie strony, tam jedna bywa zazwyczaj pobita, z czego niekoniecznie wynika, aby wódz przeciwnej strony był geniuszem. I Sobieski ma zapewne świadomość, że takich potyczek jak te, które dotąd staczał, były w historii tysiące; ale ma zarazem przeczucie, że taką przygodę miłosną jak jego niełatwo znalazłoby się w dziejach i że „wieki o niej będą mogły pisać”. Jak o tej Kleopatrze, która była jego ulubionym romansem.
Mogłyby — ale nie piszą, przynajmniej u nas. Nawet nie bardzo czytają. Wspomniałem listy Sobieskiego. Rozkoszna książka. Ale jak wydane! Przed osiemdziesięciu blisko laty, w ogromnym nieczytelnym tomisku — dziś rzadkość antykwarska — skastrowane przez wydawcę. A listy Marysieńki? Jeszcze gorzej; tych niewiele, które wydano drukiem, zgubiono w ogromnym tomie archiwalnych materiałów historycznych. O tyle słusznie, że kto wie, czy owe listy to nie jest dziś najwalniejszy materiał historyczny do Sobieskiego. W każdym razie czuje się tu człowiek na znacznie pewniejszym gruncie niż gdzie indziej. Bo coś mi się widzi, że gdy chodzi o nasz wiek XVII, okrutnie się zaczyna ziemia chwiać pod nogami pani Historii. Zwłaszcza wszystko co jest związane z historią militarną ówczesnej Polski. Niedawna dyskusja, z takim talentem i brawurą przeprowadzona przez Olgierda Górkę, na temat wojen kozackich jest tego przykładem. Przede wszystkim wczorajsza wojna4 stosunek do wojen w ogóle i do ich strony technicznej uczyniła czymś o wiele konkretniejszym — i krytyczniejszym — niż to było możliwe u książkowych uczonych patrzących na sprawy wojenne oczami zakamieniałych cywilów. Takie pojęcia jak możliwości mobilizacyjne i transportowe, aprowizacja, mapa sztabu generalnego, wątpliwa wartość dokumentarna komunikatów wojennych, wszystko to z naocznej rzeczywistości zaczęto przenosić wstecz i żywymi doświadczeniami oświetlać dawne dzieje. Ten i ów z historyków sam niedawno dowodził pułkiem czy batalionem na polu bitwy; z konieczności ma inne oko na te sprawy. Zaczęto poddawać krytyce tradycyjne cyfry „nawały wroga”, która stale przekraczała jakoby dwudziestokrotnie i więcej garstkę naszych rycerzy. Co więcej, raz wszedłszy na drogę sceptycyzmu, zaczął ciekawy historyk zaglądać do archiwów „pohańca5” i znalazł w nich, że tam znowuż bohaterska garstka Turków i Tatarów raz po raz opiera się przemożnej nawale Polaków. Taki był obustronny fason: a często chodziło o jedną i tę samą bitwę. I łatwo może się zdarzyć, że jaki spec od historii militarnej — nie ubliżając w niczym osobistej dzielności Sobieskiego — ujmie jedno zero z cyfry owych 150 000 podhajeckich nieprzyjaciół; ale najsroższy bodaj rewizjonista, przeczytawszy jego listy do Marysieńki, nie ujmie nic z jego miłości, tak jak nie ujmie nic z owych tysiąca czerwonych złotych, które na intencję ozdrowienia Marysieńki pan hetman polny obiecał „dać na dobre uczynki, tj. na murowanie oo. bonifratellów”, i z drugiego tysiąca czerwonych złotych „na dokończenie murów panien karmelitanek naszych bosych”, ani z tych dziewięciu kościołów, w których miało się odprawiać po dziewięć mszy przez dziewięć niedziel.
Rzecz prosta, iż pozycje te — i inne tym podobne — choć tak wzruszające, nie usprawiedliwiałyby naszego zainteresowania ową tak namiętnie kochaną kobietą. Ale mała jej rączka z przyległościami staje się niesłychanie interesująca przez transmisje dziejowe, które rozszerzyły jej teren operacyjny. Widzimy tę rączkę działającą z niezawodną precyzją w trudnym momencie rokoszu Lubomirskiego i wielkiej gry Marii Ludwiki, i w obu elekcjach, i w polityce zagranicznej króla Jana, i w szansach wyprawy wiedeńskiej. Różowy języczek Marysieńki jest raz po raz w wahaniach dziejowych języczkiem u wagi. Natrafiamy wciąż na jej buzię, wertując dokumenty archiwalne francuskiego ministerstwa spraw zagranicznych (wydane przez naszą Akademię Umiejętności), korespondencję ambasadora Francji ze swoim ministrem, ba z samym Ludwikiem XIV. Wszędzie Marysieńka, jej ambicje, jej kombinacje, jej fochy, jej pretensje.
Wydawca listów Sobieskiego do Marii Kazimiery, Helcel, powiada, że nasz bohater traci na poznaniu go z tych listów. Ja bym sądził przeciwnie. Bo te fakty, które świadczą przeciw niemu, ukryć by się nie dały; wiadome są i skądinąd; ale dopiero te listy, w których zwierza ukochanej kobiecie swoje najpoufniejsze myśli, dają każdemu faktowi właściwe oświetlenie, a zwłaszcza właściwy styl. Ten styl zaczerpnięty częścią z serca, a częścią z francuskich romansów, które nasz Polak nie tylko czytał w obozie, ale wcielił je w czyn ze wspaniałym rozmachem, ta gra w Celadona i Astreę, w Sylwandra i Dianę, nie jest — jak często mówiono — śmiesznostką czy słabostką bohatera; wręcz przeciwnie, ten styl jest samą istotą jego odczuwania, jest dlań — w pewnym zwłaszcza momencie życia — rzeczywistością przesłaniającą mu wszystkie inne. I tylko w tym stylu da się pogodzić sprzeczności jego charakteru, a raczej postępków. Kiedy, pod datą 4 października 1667 r., z obozu w Podhajcach, czytamy pamiętny uniwersał, w którym przyrzeka — i nie ma w tych jego słowach żadnej przesady — „całość dobra pospolitego własnym zasłonić trupem, dając się in victimam miłey Oyczyźnie”, a wiemy skądinąd, że przez cały ten czas on, wielki marszałek koronny i hetman polny, prowadził targi z Wersalem, aby po narzuconej krajowi elekcji Francuza przehandlować swoje godności na tytuł marszałka Francji z dodatkiem francuskiego księstwa i miłej gotowizny i na zawsze wynieść się z Polski, wydaje się to jednym potworne, drugim niezrozumiałe; inni wreszcie wolą udać, że tego nie widzą. Ale kiedy tuż po zwycięstwie podhajeckim czytamy w jego liście do Marysieńki, że „Rzeczpospolita ma być za co obligowana Sylwandrowi” i kiedy, omawiając z żoną rokowania wersalskie, stale nazywa Wersal, wedle umownego klucza, palais enchanté (zaczarowany pałac) — zaczynamy wchodzić w jego sposób odczuwania. Zakon rycerski, którego Sobieski jest ozdobą, z tradycji swoich zawsze był po trosze międzynarodowy: alboż nie było wędrownych rycerzy, u których nie o to chodziło, gdzie i za kogo walczyli, ale czy walczyli dzielnie? On, Sylwander, oddał usługi Rzeczypospolitej, a teraz chce odebrać, wraz z Marysieńką, nagrodę — w „zaczarowanym pałacu”. Ani by się zawahał: ojczyzna jego jest tam, gdzie jest ona. Czyż nie mówi mu tego jego serce i czyż nie tak jest w romansach? Nie mierzmy patriotyzmu zwycięzcy podhajeckiego dzisiejszymi pojęciami, a oszczędzimy sobie przy jego historii wielu drażliwych momentów. To nie jest bohater z Sienkiewicza; a jeżeli ktoś powiedział, że psychikę Sobieskiego odmalował Sienkiewicz w Kmicicu, można by się na to zgodzić chyba z tą poprawką, że jego Oleńką-regalistką była — Marysieńka, co czyni charakterystykę naszego regalisty nieskończenie bardziej powikłaną... Zwłaszcza w czasie panowania Michała Korybuta.
Postacie naszych wielkich bohaterów rodzą w nas rozmaite uczucia. Tak np. Żółkiewski budzi w nas cześć, Batory grozę; Sobieski — z pewnością nie mniejszy od tamtych — budzi mimowolny uśmiech. Nie tylko przez swą sarmacką postać fredrowskiego Cześnika (nie ufajmy zbytnio tym pozorom!), nie tylko przez ten pantofelek, który go tak skutecznie przycisnął; ale przez to, że lwia — w każdym sensie — część jego historii jest po trosze komedią w największym stylu. Sobieski, to jest uroczy „bohater mimo woli”; człowiek, który wciąż chce się spaskudzić i nie może lub nie potrafi; który raz po raz chce iść drogą najłatwiejszą, a idzie najbardziej niebezpieczną i stromą; który chciałby być rentierem i żonkosiem i wciąż jest rycerzem, straceńcem, niestrudzonym strażnikiem granic, puklerzem ojczyzny. Bo zważmy, że od r. 1662 aż po r. 1673 bez przerwy toczą się najpierw prywatne konszachty, później, ze wzrostem jego znaczenia, półoficjalne rokowania, mające umożliwić Janowi Sobieskiemu całkowite wyniesienie się z Polski i naturalizację we Francji. I najczęściej nie jakieś wewnętrzne sprzeciwy moralne czy patriotyczne udaremniają mu ten zamiar, ale po prostu piętrzące się z komediową przekorą komplikacje i przeszkody. A podczas tego — Podhajce, Bracław, Kalnik, Chocim... Aż wreszcie po Chocimiu los przygwoździł naszego Celadona koroną do miejsca i położył koniec jego tęsknotom za palais enchanté. Biedna Astrea też musiała pogodzić się z losem, choć nie ręczę, czyby i wówczas nie oddała tego polskiego tronu za „taburet” w Wersalu i tytuł diuka dla papy d’Arquien.
Bo i na tronie Marysieńka pozostała mała... Ale czy powtarzając ten powszechny wyrok, nie popełniamy błędu optycznego? Wielkość kobiety inne ma kryteria. Przykuć do siebie wspaniałego człowieka, najlepszego w kraju; urzec go tak, że może go zostawiać samego na rok i dłużej bez obawy przelotnej nawet rywalki; igrać z nim bez miary, panować nad nim na wszelkie sposoby, zachować dlań przez lat trzydzieści urok fizyczny i duchowy, dzielić wszystkie jego myśli, plany i zamiary, podsadzić go na tron i usiąść mu tam na kolanach, i to wszystko będąc prawie bez ustanku w ciąży, rodząc kilkanaścioro dzieci żywych i umarłych — czy to nie jest swego rodzaju wielkość, niech odpowiedzą kobiety. I zawracać (obłudnie) hetmanowi głowę w czasie klęski pod Mątwami, że ją zdradza, a królowi w czasie odsieczy Wiednia, że rzadko pisze! Podczas gdy korpulentny zwycięzca, który już po krześle na koń wsiadał, pisał, nie otarłszy nawet potu z czoła, wprost z pola bitwy pod Wiedniem, na bębnie, sążniste epistoły, nigdy nie zapominając „ucałować milion razy wszystkich śliczności i wdzięczności najukochańszego ciałeczka”.
Tak więc, mogłoby się okazać nawet i to, że wielkość Marysieńki nie lęka się na swój sposób rywalizacji z wielkością jej małżonka, i może mniej się obawia ofensywy nowoczesnych historyków... Bo kto wie, ile w najbliższym czasie Olgierd Górka, zbliżający się powoli, ale nieubłaganie do Sobieskiego, obetnie z potęgi tureckiej pod Wiedniem, którą sam Sobieski szacuje na 300 000 luda, a inni uczestnicy walki obliczają na 300 000 namiotów, licząc po trzy lub cztery twarze na namiot. I wszystko to w puch rozbiła w parę godzin jedna szarża kawalerii!
Ale nie obawiajmy się o wielkość Sobieskiego: dosyć jej zostanie. Ani ja nie gotuję na nią żadnego zamachu. Nigdy nie jest moją intencją pomniejszać prawdziwą wielkość; czasem tylko czuję potrzebę wskazać, że mechanizm jej i jej drogi są nieco inne, niż się zdawkowo przyjmuje. I że nic jej tak skutecznie nie unicestwia niż pietystyczny konwencjonalizm.
Tu sama obecność Marii Kazimiery wystarczy, aby uchronić od takiego niebezpieczeństwa! Bo przecież nie o Sobieskim mam pisać, ale o niej; i nie rozdział historii polskiej mam tu kreślić, ale po prostu historię jej samej. A jeżeli, spełniając wedle możliwości swoich to zadanie, siłą rzeczy będę musiał potrącić o czyny Sobieskiego i przypomnieć kawał dziejów Polski, będzie to raczej podszewka tych czynów i dziejów, skrojona ze spódniczki owej kobiety, bardzo pospolitej i niepospolitej zarazem, zabłąkanej na naszą ziemię cudzoziemki, którą bohater nasz spolszczył na wieki, chrzcząc ją perwersyjnym imieniem Marysieńki.
*
Tak, nie obawiajmy się o Sobieskiego. Nie ma nic do stracenia. Bo, mimo cennych publikacji w tym zakresie, gdyby się spytać, co przeciętny Polak wie o Sobieskim, okazałoby się może, iż wie tyle, że miał piękne wąsy i że bił Turków. Ale dziś wąsy golimy i do Turków nie mamy żadnej nienawiści — i oto kult Sobieskiego zawisł po trosze w powietrzu. To są niebezpieczeństwa wiązania czyjejś chwały z rzeczami przemijającymi.
Natomiast ten sam przeciętny Polak byłby może bardzo zdziwiony, gdybym mu się zwierzył, że Jan Sobieski od czasu, jak się z nim zapoznałem bliżej, jest dla mnie jednym z najciekawszych pisarzy XVII wieku, mimo że jego nazwiska nie znajdzie się w żadnym podręczniku literatury. Co pisał? Właśnie owe listy do ukochanej kobiety, do własnej żony. Dla naszej historii literatury widocznie to za mało; ale pani de Sévigné również pisała tylko listy do córki, a od dawna liczy się bezspornie do klasyków francuskich.
Nie ma nic ciekawszego dla badań stylistycznych niż porównanie listów, jakie Sobieski pisywał do innych, a listów do niej, do Marysieńki. Zazwyczaj w listach styl jego nosi znamiona epoki; ciężki, z łacińska zawijany, odświętny i makaroniczny. Do niej — jakby inny człowiek pisał; myśl wyraża się swobodnie, bezpośrednio, z wzruszającą szczerością, znajdując wyraz dla subtelności bardzo na tle ówczesnej sarmackiej Polski egzotycznych.
Egzotyczną jest i cała ta przygoda. Sobieski i Marysieńka to z pewnością jedno z najosobliwszych w świecie zdarzeń miłosnych, ucieleśniona bajka. Jedna miłość wypełniająca całe życie człowieka, rzucająca to życie bez wahania pod nogi kobiety, prowadząca go poprzez małostki do wielkości, zwycięsko opierająca się przeszkodom, rozłące, znosząca grzech i naganę opinii, czasem kaprysy i niewdzięczność, wzbijająca bohatera wyżej niego samego i wiodąca tę niedobraną na pozór, a w istocie świetnie dobraną parę, aż na tron — czyż to nie jest historia z bajki!
Niewątpliwie wdzięku i znaczenia dodaje tej przygodzie jej tło obyczajowo-polityczne. Romans Sobieskiego z Marysieńką, to szczytowy punkt owej pierwszej inwazji wpływów francuskich do Polski. We współżyciu tej pary oboje zachowali całkowicie swoje odrębności narodowe. Ta rasowa Francuzka miała cztery lata, kiedy przybyła do Polski, ale Francuzką została do końca; on, mimo iż dojrzewał w klimacie francuskiej lektury, francuskiej polityki i miłości, zostaje zawsze typem najczystszego polonusa, nawet zewnętrznie; nigdy nie zrzuci delii6 i kontusza, ani nie zmieni szabli na szpadę. Odbija się to i w charakterze ich listów. Ona pisze po francusku, mieszając zabawnie polskie słowa, gdy chce być dosadniejsza; on pisze po polsku, z lekka barwiąc francuszczyzną, tak jak pisząc do innych robił to łaciną.
Cały długoletni romans utrwalony jest w tych listach. Najpierw flirt pana chorążego koronnego Sobieskiego z młodziutką wojewodziną Zamoyską; bo gdy on wojował, ją wydano tymczasem za tego magnata, jednego z najbogatszych ludzi w Polsce; potem zalotna ufność, z jaką młoda pani, zaniedbywana przez swego męża opoja, garnie się do tego świetnego rycerza i kawalera, jeszcze wówczas trochę latawca i bałamuta. Potem mieszają się w to sprawy polityczne, dworskie, wprowadzające do ich „konfitur” — tak nazywali listy — specjalny klucz mający zapewnić dyskrecję, w razie gdyby list dostał się w niepowołane ręce. Potem młoda pani wyjeżdża do Paryża, dokąd chce ściągnąć swego „Celadona”, jak znowuż Sobieski sam się nazywał, zapożyczając imienia od bohatera sentymentalnej Astrei. Potem — dramatyczny epizod rokoszu Lubomirskiego, w którym królowa Maria Ludwika ręką owdowiałej w porę Marysieńki kupuje udział Sobieskiego, długo wzdragającego się przyjąć buławę hetmańską w przededniu wojny domowej.
I od chwili małżeństwa zaczyna się rozkwit Sobieskiego jako pisarza, skoro mówimy tu o nim zwłaszcza w tym charakterze. Przedtem, jako czuły Celadon skazany na monotonne zaklęcia i miłosne peryfrazy, czuł się niby w obcym, przyciasnym stroju; obecnie może pisać otwarcie i szczerze wszystko i o wszystkim; z cudowną prostotą miesza w swoich listach różne tony. Wspominki miodowych miesięcy przeplatają się gonitwą za rokoszanami; wzajemne sceny i wyrzuty kochanków znajdą się w tym samym liście, co opis nieszczęsnej klęski pod Mątwami. I znów rozłąka; młoda pani jedzie do Paryża ku rozpaczy męża, który wyładuje swoją furię miłosną w czynach wojennych, tym razem przeciw prawdziwemu wrogowi. Poprzez te lamenty miłosne słane z obozu do Francji, czujemy urastającego bohatera. I nie najmniejszego smaku dodaje tym listom miłosnym to, że przeważnie datowane są z miejsc jakże historycznych: Podhajce, Kamieniec, Lwów, Chocim... Jest jakiś uroczy kontrast między prostotą i zwięzłością, z jaką Sobieski donosi o swoich zwycięstwach, niebezpieczeństwach i trudach, a rozciągłością jego miłosnych roztrząsań i żalów.
Bo coś się zmieniło w romansie: o ile Sobieski długo nie chciał abdykować z roli kochanka i przejść do spokojniejszej miłości małżeńskiej, o tyle ona, Marysieńka, nie dotrzymuje mu kroku w tej egzaltacji miłosnej. I oto nieskończony temat wspominków i żalów, które nasuwają Sobieskiemu ileż wzruszających kart w jego listach. Przejeżdża przez miejsca, w których spływało ich pierwsze pożycie, dorywcze, chwytające dzień — albo lepiej jeszcze noc — między jakąś bitwą a marszem. Teraz nie ma przy nim ukochanej, wszystkie jej czułe „Jasieńku kochany” i „serca mego panie” tylko żal w nim budzą i tęskność. „Jaka tu różność od onych czasów — pisze — i jaka odmiana! Pierwsza owa szczęśliwa pod Czerskiem stodoła, gdzie ledwie nie konano na dni tylko kilka rozjeżdżając się z swoim Sylwandrem. Nuż żółkiewska stodoła, nuż owa w Chmielu, w której jakie protestacje i jakie lamenty, że i dnia wytrwać nie możono, gdzie momenty zdały się wiekami, gdzie się napatrzeć, gdzie się nagadać nie możono, gdzie w drzewie jednym daleko od wszystkich ludzi zamknąć się życzono i tysiąc tysięcy takich rzeczy, które teraz podobno i na myśl już nie przychodzą. Wspomnij tylko na ostatek — przypomina Marysieńce — że i śpiącego nie możono się napatrzyć Sylwandra i kiedy on spał, a Bukiet („Bukiet”, to jeden z jej tkliwych pseudonimów) rozbierał się, to albo na takim siadł miejscu, z którego nań patrzyć mógł, albo sobie zasłonę odsłonić rozkazał...”
Ale mimo iż tęsknota serca i zmysłów jest natchnieniem tych listów i daje skrzydła ich językowi, nie sądźmy, aby to były monotonne litanie miłosne. Sobieski pisze w nich żonie o wszystkim; o polityce, której oglądamy tu najsekretniejsze kulisy, często jaskrawy tworzące kontrast z bohaterską fasadą; o życiu obozowym, w którym tak oto na przykład odbijają się kłopoty hetmana w wojsku polskim:
„Zajechawszy tu do obozu — pisze hetman polny — siedzę jak na szynku i najmniej przez pół roku, jeśli tak długo żyć przyjdzie, siedzieć będę. Podzieć się gdzie nie masz. Wszyscy kupami ustawicznie chodzą, że jeść nie masz co, że lenungów7 trzeba, że armata wyniść nie może bez pieniędzy, na którą już z własnych moich 5000 wyliczyłem. Te 1000 czerwonych złotych dziś zastawić posłałem na lenungi, a to dlatego, że co godzina nieprzyjaciela wyglądać potrzeba. A szlachta tego ani w myśli mieć nie chcą; owszem mówią: że my się Tatarów nie boimy, tylko Kondeusza; a w ostatku niech tu nas i popalą, a my wolim tu odstarać wszystkiego, a iść przeciw tamtemu...”
Tak oto w tych listach odbija się najautentyczniejsze ówczesne życie polskie, widziane oczami człowieka, który z racji swoich wysokich szarż wszystko znał, we wszystko był wmieszany, na dworze i w obozie, w wojnę i politykę, i o wszystkim mówił swojej Marysieńce tak szczerze jak księdzu na spowiedzi. Tylko czasem, kiedy zapuścił się w doniosłe sprawy państwowe i ich rozważania, naraz żałość ścisnęła mu serce i urywał, pisząc: Mais assez de ces bagatelles8, i znowuż wracał do swoich serdecznych tęsknot i bólów. Są tam subtelności miłosne, które na tle tej siedemnastowiecznej Polski wydają się zadziwiająco egzotyczne...
Biedny Sobieski! Za bogato był obdarzony, za wysoko postawiony. Gdyby był zwykłym sobie szlachcicem i gdyby po nim zostały te listy, uznano by go niewątpliwie fenomenem, odnaleziono by i odkryto te listy, obnoszono by się z nimi, a ich autora uznano by za unikat sprawności, subtelności i prostoty języka, za jednego z naszych najtęższych prozatorów owej epoki. Ale Sobieski-pisarz miał to nieszczęście, że był rycerzem, hetmanem, królem; czyn jego przesłonił jego uczucia; błysk szabli, blaski korony, zaćmiły poufniejszy blask jego słowa. Obecnie czas byłby może przywrócić równowagę; nie ujmując ceny bohaterowi, oddać pisarzowi to, czego jest godzien. I życzyłbym, aby z okazji najbliższego obchodu odsieczy Wiednia zrobiono pośmiertnie Jana Sobieskiego — honorowym członkiem PEN Clubu.
Celadonem zwał się najchętniej w listach do swojej Astrei; na chrzcie świętym dano mu proste imię Jana, a po przodkach wziął rosnące w dostojeństwa i znaczenie nazwisko Sobieskich. Skoro nazwisko to stało się nazwiskiem króla i godłem niedoszłej, ale planowanej dynastii, nie zbrakło mu najwspanialszych rodowodów. Tak sekretarz królewski Chruściński dedykuje królewiczowi Jakubowi genealogię, w której wywodzi Sobieskich od Lecha I, założyciela księstwa polskiego około 470 r. po Chr[ystusie]. „Lecz gdy Krakus świętego zabił Stanisława, — wraz z nim Sobieskich rzymskie wypędziły prawa” — dokończyłby z uśmiechem Fredro. Wobec takich starożytności nie dziw, że ród małżonki naszego króla, panny d’Arquien, wyprowadzali usłużni genealogiści od św. Ludwika, od Hugona Kapeta, a nawet od Klodwiga9.
W rzeczywistości splendor Sobieskich był świeższej daty, ale ród ten szybko szedł w górę, bogacił się i koligacił. Babka Jana była tylko Snopkowska, ale siostra już Radziwiłłowa. Kolebką rodu była Ruś Czerwona10. Dziadkiem Jana był Marek Sobieski, rycerz i rębacz zawołany, towarzysz wypraw Batorego; ojciec Jakub, za młodu wojażer po Europie, później żołnierz, autor „diariusza z wyprawy chocimskiej”, zażywający rozgłosu oratora i statysty, wojewoda bełski i kasztelan krakowski. Tę wysoką godność otrzymał na schyłku życia, skróconego podobno przez alterację11 wynikłą ze sprzeczki z królem, w której Władysław IV miał nazwać nowo mianowanego „pana krakowskiego” — parweniuszem! Nie szukać wdzięczności i pamięci u królów, bo kiedy niegdyś Władysław ruszał na Moskwę, parweniusz Sobieski przywiódł mu kilka chorągwi wystawionych własnym kosztem, a tak strojnych i świetnych, że je zwano „złotymi rotami”.
Po Sobieskich tedy wziął Celadon w spadku zamiłowanie do przepychu, junactwo, swadę, obrotność dyplomatyczną i ambit świeżego magnata. Ale takie wywody są zawsze ryzykowne; bo gdyby ktoś chciał włączyć do tego spadku miłość ojczyzny i wierność królowi, potknąłby się o figurę — Hieronima Radziejowskiego12, syna rodzonej siostry Jakuba, odrośl tych samych Sobieskich.
N’insistons pas13, jakby powiedziała Marysieńka. Mamy, na szczęście, jeszcze wspanialszy zasób cnót rycerskich w rodzinie matki, Teofili z Daniłłowiczów. Dziad jej to hetman Stanisław Żółkiewski, jedna z najwspanialszych postaci naszych dziejów. Po klęsce pod Cecorą wdowa po hetmanie musiała za zezwoleniem króla założyć w Żółkwi mennicę, aby rodowe srebra przebić na dwieście tysięcy talarów, żądanych jako okup za ciało męża i za syna w niewoli. Jan Żółkiewski umarł z ran; brat matki, Daniłłowicz, zginął okrutną śmiercią z rąk wroga, jak później starszy brat Jana Sobieskiego — Marek.
Po matce Daniłłowiczównie zachowała się zwięzła notatka, kreślona jej własną ręką. Pamięć, iakom ia szła sa mąż, y iako się moie dzieci rodzili. W istocie: data zamążpójścia, szczegółowa data urodzenia każdego z dzieci i ani słowa więcej. Jest coś przejmującego w tym lakonizmie. Było ich siedmioro: najstarszy Marek, drugi z kolei Jan (17 sierpnia 1629); następnego roku, 19 marca — o ile to nie omyłka w dacie?! — córka Zofia; potem Katarzyna, Anna, dwóch Stanisławów.
„Urodziłem się w Olesku, zamku na wysokiej górze. Podczas mego urodzenia biły pioruny bardzo, tak że aż krawiec matki mojej od tego ogłuchł i był głuchym do samej śmierci. Tatarowie też podpadli w tenże właśnie czas pod zamek” — pisze król Jan III w autobiografii skreślonej na życzenie nuncjusza papieskiego. Nie brak w tym zgrupowaniu faktów wrodzonego Sobieskiemu pewnego zmysłu teatralności.
Wychowanie chłopców było żołnierskie, jak dla przyszłych rycerzy przystało. Wcześnie zaprawiano Marka i Jana do ćwiczeń wojennych. Matka, „kobieta męskiego serca”, wskazywała im drogę obowiązku. „Jak słodko jest umierać za ojczyznę, ucz się ode mnie” — czytali w Żółkwi na nagrobku pradziada; aviti sanguinis ultor14 — czytali na nagrobku wuja Daniłłowicza.
Zarazem ojciec, człowiek bywały w świecie, wysoko na swój czas edukowany, dbał o wykształcenie synów. W r. 1640 wysyła ich do Krakowa, do szkoły Nowodworskiej (późniejszego gimnazjum św. Anny), gdzie spędzają lat blisko sześć. Szczegółowa instrukcja ojca wręczona „imć panu Orchowskiemu, dyrektorowi” młodych Sobieskich, stanowi ciekawy dokument troskliwości ojca oraz współczesnych pojęć wychowawczych. Wszystko tam jest wyszczególnione: nabożeństwo, zdrowie, obyczaje, ochędóstwo15, miłość braterska, konwersacja, nauka. Główny nacisk położony na języki: łacina oczywiście w samej szkole; prócz tego w domu francuski, włoski, niemiecki, a także turecki jako potrzebny szlachcie mieszkającej na Rusi. Jako przedmioty: literatura, a zwłaszcza retoryka; historia, filozofia moralna, nieco fizyki. „W logiki, w metafizyki aby się nie wdawali, omnino16 nie chcę; bo te nauki są hominum otiosorum17, albo tych co się do teologii biorą, a ich trzeba ad capessendam Rempublicam18 ćwiczyć”.
Jest przyjęte zachwycać się tą ojcowską instrukcją. Mnie się ona wydaje dość prymitywnym pedagogicznym banałem owego wieku. Z takich recept wiódł się okropny makaroniczny styl i kraszone podniosłymi cytatami gadulstwo oratorów. Coś z polonusa, a coś z Poloniusza19. A w rezultacie pojechali młodzi Sobiescy do Paryża, niezdolni rozmówić się po francusku...
Bo w lutym r. 1646, szesnastoletni Jan i starszy od niego o rok Marek puścili się wraz ze swoim dyrektorem Orchowskim i z małym dworem za granicę dla dopełnienia edukacji. Takie podróże — w połowie XVII w. rzadsze już niż poprzednio — były przywilejem zamożniejszych paniąt. I tu zachował się cenny dokument: własną ręką Jakuba Sobieskiego kreślona Instrukcia Synom moim do Paryża; szczegółowe wskazówki, jak się mają zachować w drodze, jak przyglądać się światu, zwiedzać fortyfikacje, na wszystko otwierać oczy, o wszystko pytać, przede wszystkim zaś ćwiczyć się w językach. „To ozdoba każdego szlachcica polskiego i pochwała między przednimi ozdobami i pochwałami: umieć Języki”. Dobry pan Jakub uwieńczenie edukacji widzi w tym, co jest dopiero jej abecadłem.
Oprócz języków zaleca Jakub Sobieski synom ćwiczenia w stylu, w wymowie oraz studia historii starożytnej, Liwiusza, Tacyta, Swetoniusza. Nie zaniedbywać przy tym ćwiczeń fizycznych: gra w piłkę, konna jazda, szermierka (ale nie we Francji, bo tam łatwo przy tej nauce dopytać się zwady i pojedynku), woltyżerka na drewnianym koniu. Co się tyczy tańca, radzi ojciec uczyć się im galardy francuskiej i innych przedniejszych tańców (wobec tego, że królową polską została księżniczka francuska, francuskie tańce mogły być na dworze potrzebne), ale przyznaje, że mało dba o tę sztukę: „bodaieście na koniach da Bóg tańcowali, biiąc się z Turki y Tatary, tego wam życzę”. Muzykę, w szczególności grę na lutni, zostawia synom do woli, ale — pisze — „przyznam się, żebym żałował tego czasu, co byście na tym błazeństwie strawili. Będziecie da li Bóg mieli tyle dostatków, że możecie muzykę chować. Lepiej, że oni sami wam będą grać, niż wy sobie”.
Od Polaków mają się trzymać z daleka dla plotkarstwa i złych obyczajów: najwięcej pomiędzy nimi takich, „co Cielętami przyieżdżaią do Cudzeyziemie, wyieżdżaią zacz Wołmi do Oyczyzny swoiey”. Przy tym rozmowa z rodakami przeszkadza do uczenia się języków.
Ale i przed Francuzami radzi ojciec mieć się na baczności, każe postępować sobie z nimi „iako z ogniem”. Bo to naród letki20, niestateczny, kłótliwy, skłonny do pojedynków, wielkich klątw, przysiąg i bluźnierstwa. „Nalepiej tedy zdaleka21 z nimi, ani ich contemnere22, ani też się z nimi barzo kumać, bo oni się wnet zakochaią w człowieku, a potym go wnet porzucą”. Oto bez mała wszystko, co miał pan Jakub do powiedzenia o Francuzach, wysyłając synów po naukę i oświatę do Paryża.
Ten zwięzły sąd jest bardzo godny uwagi. Zważmy, że wojewoda Sobieski jest człowiekiem w Polsce wyjątkowo światłym, że za młodu spędził parę lat w Paryżu, gdzie był (podobno) uczniem najsławniejszego filologa Casaubon. I oto ta jego charakterystyka Francuzów horyzontem swoim nie różni się zbytnio od tego, co by mógł powiedzieć ze słychu jakiś przeciętny i dość ciemny szlachcic domator, jakiś pan Pasek. Świadczyłoby to, że między ówczesną Polską a Francją musiała być zasadnicza trudność zrozumienia się. Świadomość ta ma dla nas swoją wagę; bardziej może niż wszystko inne objaśni nam ona niepowodzenia „partii francuskiej”, którą postara się stworzyć w Polsce królowa Maria Ludwika.
Ale nasuwa się i inna wątpliwość. Może po prostu pan Jakub Sobieski nie był tym luminarzem, za jakiego uchodził i za jakiego nam go do dziś dnia podają? Zauważyłem, że w naszych wydawnictwach historycznych — zwłaszcza dawniejszych, ale nowsze często czerpią z dawniejszych bez kontroli — panuje obyczaj grandilokwencji23 panegirycznej, trącącej stylem mówek pogrzebowych. Ot, biorę do rąk „peregrinację” po Europie Jakóba24 Sobieskiego z lat jego młodości, wydaną przez Edwarda hr. Raczyńskiego (Poznań 1833). Czytam we wstępie wydawcy: „Nie było w Paryżu uczonego, nie było wojownika, z którym by Sobieski przynajmniej znajomości nie zabrał, z wielu żył w ścisłej przyjaźni”. Chciałbym w to wierzyć; ale z jego książeczki wcale tego nie znać. Przeciwnie, trudno o coś bardziej jałowego niż te zapiski. Zwiedził młody Jakub Francję, Włochy, Portugalię, Hiszpanię, Anglię, Holandię, Niemcy, Austrię — co go czyniło na ów czas fenomenem! — ale wyniósł z tej „peregrinacii25” dziwnie mało. Oto cały jego zapisek z miasta Dortrecht: „Miasto dosyć piękne, wzdłuż idące”. O innych jest nieco więcej, ale nie o wiele ciekawiej. Nawet ten Paryż! Najbardziej interesujący szczegół, jaki tam znajdziemy, dotyczy śmierci Henryka IV i stracenia jego mordercy Ravaillaca. Tego Ravaillaca rozerwano końmi i potem rozsiekano; publiczność zbierała kawałki jego ciała i w chusteczkach brała je do domów:
„Był jeden introligator — notuje pan Jakub Sobieski — tak zażarty przeciw temu Rawaillakowi, a był to gospodarz na pozór stateczny, z brodą wielką, przyniósł też był kilka sztuczek ciała tego Rawaillaka i z wzgardy wielkiej i z jadu smażył je w jajecznicy i jadł je; na co oczy moje i JP. Branickiego patrzały; nawet śmiał nas obydwóch prosić na ten swój bankiet, żebyśmy mu go dopomogli jeść; ażeśmy mu w oczy obadwa plunąwszy, szliśmy od niego. Ja rozumiem, że się ten chłop od swojego jadu na ten czas wściekł jako pies jaki...”
I jeszcze inne zdarzenie. Jakub Sobieski zachorował: lekarz Szkot puścił mu krew kilkadziesiąt razy i chciał osłabionemu tą kuracją jeszcze krew puszczać, powiadając, że „nie trzeba tych Polaków oszczędzać, bo każdy Polak jak wół, siła ma krwi w sobie...”
Z takich wiadomości i z takich anegdot składa się wyłącznie ów tyle sławiony diariusz podróży. Bierzmy tedy krytycznie legendy o paryskim pobycie Jakuba Sobieskiego; a zaraz ujrzymy, że nie mniej krytycznie trzeba brać paryski pobyt Jana.
Do Paryża jechali młodzi Sobiescy nie śpiesząc się. Obejrzeli po drodze spustoszone wojną trzydziestoletnią Niemcy, gdzie droga miejscami była bardzo niebezpieczna z przyczyny band żołnierskich i rozbójniczych. Jechali na Frankfurt, Berlin, Witemberk, Lipsk, Antwerpię; do Paryża przybyli 9 iunii26 1646. Całą tę drogę opisał bardzo szczegółowo towarzyszący im imć pan Sebastian Gawarecki.
O pobycie młodych Sobieskich w Paryżu nafantazjowano bardzo dużo, a głównym źródłem tych fantazyj jest obszerna Historia Jana Sobieskiego i Polski napisana po francusku w r. 1827 przez hr. de Salvandy. Najśmielsze dzisiejsze Vies romancées27 są zaiste opoką wiedzy w porównaniu z tym dziełem naukowym, w którym na przestrzeni tysiąca blisko stronic nigdy autor nie podaje, skąd zaczerpnął jakąś wiadomość. Dowolności te nie były dla cudzoziemców przeszkodą: książka, oprawiająca dzieje Sobieskiego w skrót całkowitej historii Polski, trafiła na moment zainteresowania Polską, zyskała wielką poczytność, miała kilka wydań, a rosła w powagę w miarę jak jej autor został z czasem akademikiem, parokrotnym ministrem oświaty, ambasadorem. Ale, co osobliwsze, i w polskiej nauce historii dzieło Salvandy’ego, ckliwo idealizujące postać naszego bohatera, odegrało niemałą rolę. Julian Bartoszewicz poddaje je — z okazji częściowego polskiego przekładu (1849) — druzgocącej krytyce; mimo to Plebański jeszcze w r. 1862 pisze: „Rzadko znaleźć książkę tak pełną błędów jak Historia Sobieskiego przez Salvandy’ego, a jednak jest ona prawie jedyną wyrocznią dla wielu uczonych”.
I do dziś dnia pokutuje to i owo z tych legend nawet w poważnej wiedzy o Sobieskim, przy czym zatraciła się najczęściej pamięć, że źródłem jakiejś obrosłej już tradycją wiadomości jest — bajeczka Salvandy’ego.
Do takich należy pobyt Sobieskich w Paryżu. Wedle kwiecistej stronicy Salvandy’ego, Jan Sobieski dojrzewał w salonie słynnej księżnej de Longueville, gdzie chciwie przysłuchiwał się rozmowom bohaterek Frondy28 i wpatrywał się w brata księżnej, wielkiego Kondeusza. „Kondeusz29 umiał odgadnąć genialnego człowieka w tym dwudziestoletnim cudzoziemcu, który wpijał w niego żarliwe spojrzenie, pośród znamienitej ciżby, przykutej do stóp jego siostry urokiem stanowiska, dowcipu i wdzięku”. Zażyłość między Sobieskim a Kondeuszem miała jakoby przetrwać całe życie i utrwalić się w korespondencji. Salvandy wie nawet, o czym rozmawiali: Sobieski, obywatel wolnego kraju, zadziwiał Kondeusza horyzontami politycznymi; udzielał Francji rad, widział lekarstwo na jej niedole w zwołaniu stanów generalnych, co — gdyby go posłuchano — oszczędziłoby może Francji despotyzmu Ludwika XIV i przyszłej rewolucji! W zamian książę opowiadał młodemu Polakowi o marszach i bitwach, a każde jego słowo odciskało się w umyśle pojętnego ucznia, aby niebawem wydać owoce. W salonie pani de Longueville, kogóż nie spotkał, kogóż nie poznał młody Jasio! Turenne30, Colbert31, Bossuet32, Vauban33, pani de Sévigné34 — już sławna, powiada Salvandy — wszyscy tam jakby sobie dali dla niego rendez-vous35.
Już dawno temu (1898) Waliszewski zwracał uwagę, że to wszystko jest z palca wyssane, choćby dlatego, że księżnej de Longueville36 nie było wówczas w Paryżu; była z mężem w Monasterze w Westfalii (gdzie smażył się słynny pokój westfalski) na ważnej ambasadzie. Poza tym, relacja ta roi się od anachronizmów, które nie przynoszą zaszczytu przyszłemu akademikowi. Tak, Fronda rozpoczęła się aż po wyjeździe Sobieskiego; pani de Sévigné miała w r. 1646 dwadzieścia lat, była młodziutką mężatką, jeżeli z czego sławną, to chyba ze swoich niedoli małżeńskich; Kondeusz, zwycięzca spod Rocroy, miał lat dwadzieścia pięć i rychło potem miał zostać zdrajcą kraju i banitą; sam Sobieski miał lat nie dwadzieścia, ale ledwo siedemnaście, i bardzo wątpliwe jest, czy z gimnazjum św. Anny wyniósł projekt stanów generalnych dla Francji. Korespondencji jego z Kondeuszem śladów nie ma, zapewne dlatego, że nigdy Sobieski Kondeusza nie widział na oczy. Mimo to, relacje o sukcesach młodego Sobieskiego w salonach pani de Longueville, o stosunkach jego z Kondeuszem, powtarzają się po dziś dzień we wszystkich najnowszych nawet monografiach jako niepodlegający wątpliwości fakt, bez żadnego udokumentowania. Korzon powołał się na Salvandy’ego, inni przepisują z Korzona. Ostatnią redakcję tego fantazyjnego Salvando-Sobieskiego w Paryżu znajdujemy w angielskiej monografii Mortona37 (przekład francuski 1933).
Rzeczywistość paryska — co nie ubliża w niczym naszemu bohaterowi — wydaje się znacznie skromniejsza. Młodzi Sobiescy wybrali się małym dworem, pod opieką imć pana Orchowskiego, na studia. Ojciec zaleca im oszczędność, czego by na pewno twórca „złotych rot” nie czynił, gdyby synowie mieli paradować w świecie. W instrukcji swojej dla synów wojewoda Sobieski powiada, że nie prosi dla nich o listy polecające od króla i królowej z przyczyny słabej ich jeszcze znajomości francuskiego („niepodobną im była konwersacja francuska”); dosyć będzie czasu z tymi listami, kiedy nadejdzie wiadomość, że synowie już zdolni są „konwersować iakokolwiek z Dworem”. Niestety, w kilka dni właśnie po przybyciu synów do Paryża pan Jakub umiera (dn. 13 czerwca w 1646), o czym młodzi Sobiescy otrzymali wiadomość dn. 9 lipca. Więcej niż wątpliwe jest, czy wobec ciężkiej żałoby byliby z nich mogli korzystać. Jeśli byli świadkami łowów królewskich w Saint-Germain, to jedynie jako zwykła publiczność.
Odbija się to wszystko dość wyraźnie w zapiskach podróżnych imć Gawareckiego. Obfity w informacje z podróży po Niemczech diariusz ten staje się dziwnie ubogi w czasie pobytu w Paryżu; na kilkunastu stronicach, oprócz banalnego opisu budowli i paru wiadomości w rodzaju: „Temi czasy po Academiach różne Comedie odprawuią się”, nie ma dosłownie nic do zanotowania. Trudno by to pogodzić ze światowym jakoby trybem młodych paniąt. Natomiast skoro tylko pożegnali Paryż i puścili się w objazd po Francji, imć Gawarecki jest znowuż w swoim żywiole, każdy dzień podróży dostarcza drobnych przygód i spostrzeżeń.
Jeżeli rozwinąłem obszerniej ten punkt, to dlatego, że wydaje mi się celowsze38 poruszać fakty niejasne i sporne, niż powtarzać rzeczy wielokrotnie powiedziane. Z natury tego studium wynika zresztą, że obchodzi nas w nim przede wszystkim człowiek; sprawa zaś pobytu w Paryżu wydaje się nieobojętną dla psychiki późniejszego Celadona. Przyjęte jest — znów dużo przyczynił się tu Salvandy! — wiele budować na tym paryskim roku, z którego Sobieski jakoby wyniósł głęboką kulturę ducha i wysokie wykształcenie; wszystko to jest po trosze dorobione wstecz, jak ów rodowód od Lecha I. Nie wydaje mi się, aby młody absolwent gimnazjum św. Anny miał dostateczne przygotowanie po temu. Czy instrukcje ojcowskie były po śmierci ojca przestrzegane — nie wiadomo; podobno młody Jan Sobieski zaciągnął się na jakiś czas do muszkieterów; opuścił wreszcie Paryż, gdzie bawił niespełna rok, mając ledwie osiemnaście lat. Edukacja jego przyjdzie później i będzie zupełnie inna.
I sukcesy w Paryżu zapewne miał, ale też inne. O ile z owego pobytu Sobieskiego w Paryżu nie ma śladów pisanych, odnajdzie się po wielu latach — problematyczny wprawdzie — ślad żywy. Będzie nim ów zagadkowy po dziś dzień awanturnik Brisacier — niedoszły „książę Brisacierski”! — którego intryga zaprzątnie na dłuższy czas parę dworów Europy i przyczyni się do rozdźwięków między Ludwikiem XIV a jego świeżo ukoronowanym sprzymierzeńcem. Ale o tym później.
Dn. 1 maja 1647 r. ruszyli młodzi Sobiescy z Paryża „na peregrinatią dla przeirzenia się w miastach y dla przewiedzenia prowincyi francuskich”. Zwiedzili Francję dokładnie: Orlean, Blois, Tours, Saumur, Rochelle, Poitiers, Bordeaux, Grenoble, Lyon, Rouen, Amiens, Calais — oto główne etapy. Z Calais do Anglii. „W mieście Canteberi — pisze wierny Sebastian Gawarecki — gospoda piękna y dostatnia, ale ladaiako traktowaniśmy byli, a zapłacić drogo musieli. Wino hiszpańskie dobre. Tu zażywaią do stołu maluśkich talirzyków drewnianych, który kto stłucze, to za niego ieden penik, to iest grosz angielski, powinien dać”.
Mimo woli przy tej naiwnej relacji przypomina mi się czterdzieści lat wprzódy odbyta „peregrinatia” ojcowska; niewiele różnią się od siebie poziomem; takie to i były te szlacheckie wojaże... Potem Londyn, Oxford, potem Holandia, gdzie podróżni zwracają uwagę na sztukę fortyfikacyjną; wreszcie dn. 24 lipca 1648 r. wyjeżdżają Sobiescy z Brukseli do Polski. Półtrzecia39 roku blisko trwała ta podróż, mniej zapewne bogata w książkową naukę niż w poznawanie obcych zwyczajów i obyczajów.
Kiedy młodzi panicze stanęli z powrotem na ziemi polskiej, zastali w kraju głębokie i tragiczne zmiany. Król umarł, bezkrólewie ujrzało Polskę w ogniu wojny kozackiej. Chmielnicki pobił wojska hetmańskie nad Żółtymi Wodami; pod Korsuniem obaj hetmani, Potocki i Kalinowski, dostali się z mnóstwem rycerstwa do niewoli. Wreszcie, wyruszywszy w ogromnej sile, w kilkadziesiąt tysięcy ludzi — pięciokroć tyle służby! — z przepychem rynsztunków, taborów i rzędów, dumnie i bitnie, szlachta uciekła bez bitwy spod Piławiec w ataku niepojętej paniki. Tuż po tej potrzebie piławieckiej — „plugawieckiej”, jak ją zaraz ochrzczono — stanęli Marek i Jan Sobiescy, wprost z drogi, przed matką w Zamościu. „Wyrzekłabym się was, gdybyście mieli być tacy jak ci spod Piławiec” — rzekła im podobno rycerska niewiasta. I miała dodać: „Z nią albo na niej40”, wskazując na tarczę rodową gestem Spartanki. I od tej chwili zaczyna się dla młodych Sobieskich służba, która dla Marka skończyła się rychło chlubną śmiercią, a dla Jana miała trwać aż do zgonu.
Tak by powiedział polski Plutarch. W rzeczywistości, było to — jak zwykle — mniej prostolinijne. Bo w kilka lat potem matka-patriotka opuści kraj, aby osiąść za granicą, a pozostały przy życiu syn znajdzie się w obozie Szwedów. Dziedzictwo Żółkiewskich zagubiło się na jakiś czas; odnajdzie się z czasem.
Kiedy zważymy rolę matki Sobieskiego, czujemy — poza panegirycznym frazesem dziejopisów — jakąś tajemnicę. Matka ta, mimo że żyła do końca r. 1661, znika jak gdyby całkowicie z życia syna. Wiemy, że kilka lat bawiła poza krajem, ale wróciła z obczyzny w r. 1658. Poprawny udział w pogrzebie, oto wszystko co wiemy o stosunku Jana do niej. Podobno powodem opuszczenia kraju przez Teofilę Sobieską był wstrząs, jakim stał się dla niej zgon Marka, wsławionego już w obronie Zbaraża: zginął okrutną śmiercią pod Batohem (1652). A zginął w szczególnie bolesnych dla tej matki okolicznościach. Bo nawet nie wiadomo na pewno, co się z nim stało; wedle najczęstszej wersji, ścięto go jako jeńca przed namiotem Kantemira, ale i to nie jest pewne. Jana, który poprzednio walczył przy królu pod Zborowem, nie było wówczas w szeregach; podobno leżał ranny w pojedynku: może raczej w jakiejś zwadzie, bo pojedynki były wówczas w Polsce rzadkością. Podobno matka, która osobliwie kochała Marka, nie mogła darować Janowi tej nieobecności. W Marku widziała ona — i inni — przyszłość rodu: wichrowatego Jana, skłonnego do burdy i miłostek, mniej ceniła. Pogrążona w boleści, czyni wielkie fundacje dla pamięci starszego syna i przenosi się do Włoch. Wszystko to wiadome jest dość mglisto; może znów historycy woleli nie tykać drażliwych spraw. Szajnocha wspomina o niechęci matki do syna; dworzanin króla Jana, Daleyrac, powiada wprost w swoich zapiskach, że pani Sobieską w tym samym stopniu kochała starszego syna, w jakim nienawidziła młodszego.
Ten punkt jest dla nas nader interesujący, całkowite bowiem osamotnienie, w jakim znalazł się młody Jan Sobieski, przygotowuje niewątpliwie ową bezpodzielną nad nim władzę ukochanej kobiety. I nie tylko osamotnienie: jest tu jakby jakiś dość zagadkowy uraz na punkcie rodziny. Miał siostrę; zapewne. Ale w liście swoim do żony w r. 1668 pisze Sobieski, że „wszyscy wiedzą z dawna o tej mojej intencji, że gdyby mi się było żenić nie przyszło, tedy bym tak moje dysponował dobra, jakoby się żaden z nich nie cieszył krewny”... Mimo że Sobieskiego, igrając z jego nazwiskiem, nazywano dość często „Sobkiem”, deklaracja taka jest w owych pełnych kultu rodowego czasach czymś dość osobliwym i nie mamy dla niej wytłumaczenia. Może by się ono znalazło w tymże liście, bo tuż po owym zdaniu widzimy znak wydawcy, że coś tam opuszczono; i w ogóle może by się w tych listach Sobieskiego znalazło klucz do niejednej poufnej tajemnicy — gdyby były inaczej wydane.
Ach, te nasze cenzurki! Dam przykład, jak u nas traktowano wydawanie źródeł. Istnieje bardzo ciekawa korespondencja pana des Noyers, sekretarza Marii Ludwiki, wydana w oryginale w Berlinie w r. 1859. Przedtem, w r. 1844, ogłosił część tych listów w polskim przekładzie zasłużony Edward Raczyński w zbiorze pt. Portofolio królowej Marji Ludwiki. Charakteryzując w którymś liście króla Jana Kazimierza, des Noyers powiada, że „w pokoju króla rozmawia się tylko o wszeteczeństwach” (on ne parle que de luxure); polski wydawca zmienia to na: „W jego pokoju nie rozmawiają o niczym jak o Piśmie Świętym41...
Wróćmy do naszego bohatera. Po śmierci Marka Jan zostaje przyszłym dziedzicem trzech rodów: Żółkiewskich, Daniłłowiczów i Sobieskich, spadkobiercą olbrzymich włości. Jest starostą jaworowskim. Ale, urodzony żołnierz, służy dalej wojskowo. W r. 1653 staje przy królu na czele własnej chorągwi pancernej pod Żwańcem; idzie dobrowolnie jako zakładnik między Tatarów; posłuje przy Bieganowskim do Turcji, jak gdyby chciał zawczasu dobrze poznać przyszłego wroga. Bije się z Rosją i z Kozakami pod Ochmatowem. Aż w r. 1655 zjawia się na dworze królewskim w Warszawie, gdy stolica bawi się i szumi, nie przeczuwając bliskiego potopu, który omal nie zatopił całego kraju.
Dwudziestosześcioletni Sobieski był wówczas ideałem młodego polskiego szlachcica. Rosły, przystojny, krzepki, zapalny jak proch (la poudre — to jeden z jego pseudonimów w późniejszej korespondencji z Marysieńką), wsławiony męstwem, obyty przy tym w świecie i dworny kawaler, wielce czuły na wdzięk niewieści, musiał ciągnąć ku sobie niejedne piękne oczy. I tam, na dworze, w r. 1655, poznaje kobietę, do której miłość zdecydowała o kolejach jego życia. Bohater spotkał swój los, Celadon — swoją Astreę.
Ale to też nie będzie takie proste.
W tym samym czasie, gdy młodzi Sobiescy człapali konno przez Niemcy udając się po naukę do Paryża, wiosną r. 1646 wjeżdżała w granice Polski świeża jej królowa, zaślubiona już przez prokurację42 Władysławowi IV, Maria Gonzaga, księżniczka de Nevers i de Cleves, księżniczka Mantui itd. itd. Młoda pani pochodzi z rodu, w którego żyłach płynie krew wszystkich krajów: Francji, Włoch, Niemiec, Hiszpanii, Grecji; rasa awanturnicza, gwałtowna, zarazem inteligentna i skłonna do intrygi. Ród do połowy XVI w. włoski, później — przez małżeństwo — przeszczepiony do Francji.
Maria Ludwika, urodzona w r. 1611, zatem wówczas trzydziestopięcioletnia, miała przeszłość dość tajemniczą. Mówię o przeszłości serca. Już to samo, że piękna, bogata i można księżniczka pozostała do tak późnego — jak na owe czasy — wieku niezamężna, było dość niebanalne. Wciąż mijała się ze swoim losem. Mając lat osiemnaście, rozkochała brata królewskiego Gastona, który byłby ją może wykradł, gdyby Richelieu nie uprzedził jego zamiarów, osadzając z kurtuazją Marię w zamku Vincennes, służącym także za więzienie stanu: delikatna wskazówka, że małżeństwo to nie byłoby po myśli dworu. Później omal nie została królową polską: kiedy w r. 1635 sprezentowano Władysławowi IV portrety trzech księżniczek francuskich, kandydatek do jego ręki i tronu, wybrał „na oko” Marię; ale senat zawyrokował inaczej, zwyciężyła Austriaczka. Czy byłby uzyskał rękę Marii młody Cinq-Mars, ulubieniec króla, który rozkochał się w starszej od niego o dziesięć lat księżniczce, nie wiemy; ale, nim przyszło do decyzji, nieszczęsny młodzian dał jako zbrodzień stanu w r. 1642 głowę na szafocie, licząc lat dwadzieści dwa. Otrze się o życie Marii przyszły wielki Kondeusz — wówczas młody książę d’Enghien; zapłacze się w nie — jeżeli wierzyć niedyskrecjom jej siostry — jakiś Włoch niskiego rodu, dla którego Maria Gonzaga gotowa była poświęcić swoje stanowisko. Co było i jak było, nie zdradzą nam tego rozumne, poważne oczy Marii, która, na wpół już zrezygnowawszy z życia, trawiła je albo na samotnych dumaniach, na dewocji, albo na inteligentnych rozmowach w salonach, gdzie tworzyła się wówczas literacka kultura Francji. Ponowną możliwość korony polskiej przyjęła niby radosną niespodziankę. Miarę jak niecierpliwie, z jakim napięciem czekała księżniczka wiadomości z Warszawy, daje tryumfalny list ambasadora francuskiego, pana de Brégy:
„Dzięki Najwyższemu!... — pisze dn. 13 lipca 1645 r. — Wasza Książęca Mość jesteś mianowana polską królową!... Jakżem szczęśliwy, że tę pocieszającą nowinę ja pierwszy Najjaśniejszej Pani przynoszę!”...
Tym razem nie było obawy, aby dwór francuski stawiał przeszkody: następca Richelieugo, Mazarin, chętnie pozbywał się z Francji tej „niespokojnej głowy”.
Znane są relacje o przybyciu posłów polskich i o zbytku, jakim olśnili Paryż. Z końcem r. 1645 wyruszyła Maria do Polski z licznym dworem, w orszaku młodych i ładnych panienek. Samo to świadczyłoby o geniuszu politycznym początkującej królowej, bo ten seraj miał być najskuteczniejszym orężem w walce przeciw wpływom austriackim. Młode Francuzki rozkochały w sobie wielu panów polskich, a Jan Sobieski może być przykładem, jak królowa umiała używać tych narzędzi. Te panny, to był najsolidniejszy kapitał sławnej „partii francuskiej”, a zięciowie dworu — z prawej i z lewej ręki — okazali się jedynymi, na których można było budować.
Wśród tego młodego dworu znajdowała się dziewczynka, której osoba była spowita lekkim cieniem tajemnicy. Po co królowa wiozła z sobą to dziecko do Polski, nie było zupełnie zrozumiałe. Była to Maria Kazimiera, córka margrabiego de la Grange d’Arquien i Franciszki de la Châtre. Ojciec był skromnym kapitanem w gwardii Monsieur (brata królewskiego), rodzina była liczna, majątek skąpy. Matka panny d’Arquien była niegdyś guwernantką Marii Ludwiki, która wzięła z sobą dziewczynkę, aby ulżyć rodzicom. Może się dla niej coś znajdzie z czasem w Polsce.
Wszystko w tych początkach Marii Kazimiery jest trochę niejasne, począwszy od wieku. Dawniejsi kronikarze i historycy określali datę jej urodzenia rozmaicie: 1634, albo 1635, albo „około 1635” — inni wreszcie 1638. Aż, znaleziony pod koniec ubiegłego stulecia własnoręczny diariusz królewicza Jakuba Sobieskiego, kreślony już po śmierci matki, niespodzianie odmłodził Marysieńkę43, podając wyraźnie w dwóch miejscach datę jej urodzenia: 28 czerwca 1641 r. Ogłaszając ów zapisek, Mycielski (Cztery portrety królowej Marysieńki) konkluduje: „Kwestia więc jest już nareszcie przecięta: wszystkie możliwe dotychczasowe porównawcze kombinacje i hipotezy upadają przed wiarogodnością tej własnoręcznej syna królowej zapiski”... Jakoż, od tego czasu, przyjęto rok 1641.
Nie mam nic przeciwko temu, aby ładną kobietę odmładzano; mimo to nie wydaje się, aby ten diariusz królewicza rozstrzygał rzecz tak stanowczo. Syn zapisał zapewne tylko to, co mógł wiedzieć od matki; czyli datę, którą raczyła ustalić sama Maria Kazimiera. Ale oto zaraz natykamy się na sprzeczności. Wedle tej daty, miałaby Marysieńka cztery lata w chwili przybycia do Polski; natomiast nadworny lekarz króla Jana, O’Connor, podaje w swoim pamiętniku, że przybywając do Polski, przyszła królowa miała lat „niespełna dwanaście”. Komu wierzyć w epoce, gdy z datami obchodzono się dość swobodnie?
Z punktu widzenia „romansu psychologicznego” który tu na marginesie historii kreślimy, nie jest obojętne, czy, poznając Jana Sobieskiego, Marysieńka miała lat 14, czy 20 lub 21; czy, puszczając się w swoją zuchwałą podróż do Paryża, będzie młodziutką 21-letnią mężatką, czy też 28-letnią kobietą; niestety, wątpliwe jest, aby się kiedy udało rozstrzygnąć te sprzeczności.
Jeżeli co by mogło poprzeć tezę „Marysieńki odmłodzonej”, to — metryki hipotetycznych jej ojców. Bo plotka — może niedorzeczna, ale dość uparta — czyniła ją — córką Marii Ludwiki, jedni szeptali, że to jest owoc miłości z Cinq-Marsem, inni przypisywali ojcostwo Kondeuszowi. Podsycił plotki epizod, który się zdarzył w podróży królowej i który opóźnił o kilkanaście dni przybycie jej do Warszawy. Mianowicie król Władysław, dotąd niecierpliwie oczekujący nowej małżonki, dał jej nagle do poznania, aby się nie śpieszyła do stolicy, ale aby zaczekała w Gdańsku na dalsze zlecenia. Przyczyną miały być rewelacje, jakie ktoś przywiózł królowi co do przeszłości Marii Ludwiki — właśnie w związku z tym dzieckiem.
Nikt z historyków — a zajmowano się tym dość wyczerpująco — nie bierze dziś serio tej wersji. Król Władysław posiadał zbyt dobry wywiad, aby prosząc o rękę Marii Gonzagi nie miał być dobrze poinformowany o jej życiu i charakterze. Zarazem, skoro raz otrzymał ją z rąk królowej Francji, która wydała Marię za mąż „jak własną córkę”, nie do pomyślenia jest, aby mógł wszczynać tak niewczesne kwestie. Zdaje się, że o ile były tarcia (które w istocie opóźniły przyjęcie królowej w Warszawie), były one — jak na królów przystało — wyłącznie natury finansowej. Chodziło o resztę posagu i o jakiś cenny krzyż diamentowy, który w skład tego posagu miał wchodzić. A posag Marii Gonzagi miał doniosłe przeznaczenie militarno-polityczne.
Jeżeli król Władysław, zastarzały kobieciarz, przy boku półoficjalnej kochanki, panny d’Eckenberg, bez zbytniej niecierpliwości oczekiwał jadącej ku niemu żony, to samo można powiedzieć o tej, która z licznym orszakiem zbliża się do Polski. To, co Maria Ludwika słyszała o królu, nie było zbyt pociągające; pięćdziesięcioletni podagryk, wstający z łóżka aż po obiedzie, ociężały, otyły... Ciągnęła ją władza, wielka gra polityczna, do której miała pasję, a której nie mogła się dorwać we Francji. I w istocie Maria Ludwika miała być najczynniejszą z kobiet, jakie kiedykolwiek zasiadały na tronie polskim.