Znachor - Tadeusz Dołęga-Mostowicz - ebook + audiobook

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Na podstawie powieści powstał film z Leszkiem Lichotą w roli głównej! Od 27 września dostępny w serwisie Netflix.

Znakomita powieść o losach słynnego chirurga, profesora Rafała Wilczura. Renomowany niegdyś chirurg, który stracił rodzinę i pamięć, dostaje szansę na nowe życie, gdy po latach spotyka swoją córkę.

Wydanie zawiera fotosy z planu filmowego oraz informacje o powstawaniu filmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 401

Oceny
4,6 (35 ocen)
24
8
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aguleczek5

Nie oderwiesz się od lektury

Powieść jedyna w swoim rodzaju. Autor udowadnia, że nie trzeba wcale fabuły naszpikowanej akcją, by lektura okazała się emocjonująca. Tu zdarzeń jest niewiele, ich bieg jest raczej z tych powolnych, ale napięcie jest i owszem. Dla mnie, osoby nieznającej ekranizacji było kilka momentów, które totalnie mnie zaskoczyły. Styl jest naprawdę porywający i bohaterowie także. Sam pomysł na fabułę był już dla mnie bardzo nietuzinkowy i książka pochłonęła mnie bez reszty od pierwszych stron. Wprawdzie liczyłam na jakieś mocniejsze zakończenie, ale i tak oczarowana całym klimatem powieści daję z czystym sumieniem 9 gwiazdek.
00

Popularność




1. ZNACHOR: GENEZA

POCZĄTEK

Był zimowy wieczór. Producentka Magdalena Szwedkowicz przeglądała swoją bibliotekę, poszukując nowych projektów do zrealizowania. Wybrała Znachora – klasyczny utwór Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Sięgnęła po książkę i przepadła. „Zakochałam się w tej powieści. Potem obejrzałam poprzednie adaptacje i zakochałam się jeszcze bardziej. Ta historia jest bardzo emocjonalna. Urzekła mnie relacja córki i ojca. To opowieść o wielkiej miłości”. I już wiedziała, że chce ją ponownie przenieść na ekran. Również po to, żeby mogło się z nią zapoznać także młode pokolenie Polaków, które poprzednich ekranizacji, z lat 30. i 80., nie zna.

„Młodzi ludzie często nie oglądają starych filmów i, niestety, nie czytają też książek tak chętnie, jak kiedyś. A my chcieliśmy trafić do wszystkich” – mówi Szwedkowicz. To dlatego pierwszą osobą, do której się zwróciła, był Łukasz Kłuskiewicz z Netflixa. „Przychodzę do niego ze wszystkimi moimi pomysłami filmowymi. Odpowiedział mi: »Wchodzę w to, wierzę w ten projekt«. I zaczęliśmy działać. Pojawiało się coraz więcej osób, które traktowały to zadanie jak swój życiowy projekt. Zaczęłam od doboru scenarzystów – postawiłam na współpracę z Mariuszem Kuczewskim i Marcinem Baczyńskim, a potem znalazłam reżysera Michała Gazdę. Ewa Jastrzębska i Sylwia Rajdaszka organizowały całą produkcję i wspierały mnie w moich pomys­łach, które czasami wydają się niemożliwe. Wszyscy uwierzyli w moją wizję, chociaż każdy miał inną motywację i każdy wniósł do projektu coś swojego. Łączyło ich to, że wkładali w pracę swoje serca, wykorzystywali swoje talenty”.

SZCZERY FILM

„Znachorem AD 2023 wskrzeszaliśmy wymarły (przynajmniej w rodzimej kinematografii) gatunek klasycznego melodramatu. To zobowiązuje – chcieliśmy zrealizować szlachetną w obrazie i potoczystą w narracji realistyczną baśń o miłości. Chciałem, żeby nasz Znachor był doświadczeniem czysto kinowym, swoiście szerokim, epickim w inscenizacji i eleganckim stylistycznie – nawet jeśli komuś przyjdzie popełnić projekcję na wyświetlaczu telefonu. Jednak najważniejszym celem było przywołanie na ekran prawdziwych emocji i szczerych wzruszeń. Wiedzieliśmy, że dla powodzenia całego przedsięwzięcia to warunek sine qua non” – podkreśla reżyser Michał Gazda.

Twórcy do głównej roli zaprosili Leszka Lichotę, który nie miał wątpliwości, że nowa adaptacja Znachora to dobry pomysł. „Wiadomo było, że naszą adaptację ludzie będą porównywać z poprzednimi, a niektórzy powiedzą, że legendy nie można ruszać. Ale moim zdaniem można, i jeszcze nieraz legenda profesora Wilczura zostanie pewnie poruszona. Uważam, że każde pokolenie ma prawo opowiadać historię na nowo. Kiedy to się dzieje za granicą i powstają nowe wersje Trzech muszkieterów, Sherlocka Holmesa albo Narodzin gwiazdy, to przecież nikt nie ma nic przeciwko. Język kina zmienia się tak samo jak nasza wrażliwość, dlatego pewne opowieści trzeba aktualizować” – mówi Leszek Lichota.

MIŁOŚĆ PONAD PODZIAŁAMI

Twórcy za najważniejszy element filmu uznali miłość, która na ekranie pojawia się w różnych odmianach. „Nasz Znachor opowiada o miłości w różnych jej wcieleniach. Na pierwszym miejscu postawiliśmy – wiernie za Dołęgą-Mostowiczem – odzyskaną od losu miłość ojca i córki, to ona jest dramaturgicznie i emocjonalnie najważniejsza. Marysia zyskała w naszej, »tandemowej« narracji zupełnie równorzędną wobec Wilczura rolę. Dzięki temu ta rodzicielska miłość staje się pełniejsza, zyskuje na wiarygodności i – mam nadzieję – wzbudza silniejsze wzruszenia” – mówi reżyser.

Osobny wątek twórcy poświęcili uczuciu Marysi, córki prof. Wilczura, i hrabiego Czyńskiego. Młodym na drodze do szczęścia stają konwenanse społeczne, którym jednak zakochani nie zamierzają się poddać. „Leszka Czyńskiego poznajemy jako infantylnego głuptasa schowanego za swoją szlachecką pozycją społeczną i pieniędzmi. Zmienia go miłość do charakternej dziewczyny z ludu. To Marysia rozpala w nim potrzebę buntu wobec rodziców i niesprawiedliwym porządkom tego świata. To ona robi z hrabiego mężczyznę” – opowiada Gazda. Zaznacza, że Znachor zapisał się w historii literatury, bo pokazywał bohaterów, którzy kierowali się moralnym kompasem niezależnie od tego, w jakiej klasie społecznej żyli.

ZNACHOR DLA WSZYSTKICH

„Widzowie bezkompromisowo kochają postać Wilczura, mimo że jego postać jest skonstruowana wbrew naczelnej zasadzie pisania scenariusza. Mamy oto bohatera, który na przestrzeni opowiadania nie przechodzi przemiany! Ma dobroć i szacunek dla każdego człowieka wpisany w swój moralny genotyp i nic nie jest w stanie tego zmienić. Pozostaje wierny tej postawie zarówno jako uznany chirurg, profesor Wilczur, i jako wiejski włóczęga, Antoni Kosiba. W tym sensie jego postać jest absolutnym zaprzeczeniem toposu antybohatera, który rozpanoszył się powszechnie we współczesnym kinie” – mówi reżyser.

Michał Gazda podkreśla, że dla niego od początku było jasne, że wątki ponadklasowej miłości i czynienia dobra niezależnie od okoliczności będą czytelne pod każdą szerokością geograficzną. Takiego samego zdania była producentka Magdalena Szwedkowicz, która wierzyła, że adaptacja powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza trafi do każdego widza.

DĄŻENIE DO PRAWDY

„Dostęp do serwisów streamingowych jest globalny, więc Netflix nam to umożliwia. Film obejrzą też widzowie spoza Polski, którzy dotąd nie słyszeli o Znachorze. Tej historii nie zna przecież nawet wielu Polaków. A jest ona uniwersalna, bo jej tematem przewodnim jest miłość. I dlatego postawiliśmy na emocje. Na ludzką wrażliwość i uczciwość. Na ważne, ponadczasowe wartości, takie jak dążenie do prawdy, poświęcenie, bezinteresowność. Ludzka natura, emocje i wartości się nie zmieniają – zmieniają się tylko czasy” – przekonuje producentka.

Śmieje się, że emocje to w przypadku tego projektu słowo klucz, bo sama zaczęła działać pod wpływem impulsu. „Czasami podejmujesz decyzję pod wpływem chwili, kiedy coś chwyta cię za serce, chociaż jeszcze nie zdajesz sobie sprawy z konsekwencji. Słuchasz swojej intuicji. Po prostu w coś wierzysz i chcesz to zrobić”.

OSOBISTY WĄTEK

Znachor był dla niej ważny także dlatego, że znalazła w nim osobisty wątek. „Mój tata, który zmarł kilka lat temu w Wigilię na zawał, był wybitnym kardiologiem i uratował życie wielu ludziom. Był człowiekiem o ogromnym sercu, który stworzył pierwsze prywatne gabinety lekarskie w moim małym mieś­cie, Kołobrzegu, i zdarzało się, że przyjmował w nich pacjentów za darmo, bo to byli często emeryci. Kochali go, bo był cierpliwy i pełen pasji. Pomagał innym, a jemu nikt nie mógł pomóc. Bardzo mnie to poruszyło” – wspomina producentka.

„Dość długo mieszkałam w USA, byliśmy więc od siebie daleko – nie tylko fizycznie, ale także emocjonalnie. Połączyliśmy się dopiero po wielu latach, po śmierci mamy… Chciałam zrobić ten film także ze względu na niego i jemu go dedykuję”.

2. ZNACHOR: PRODUKCJA

LUDZKI WILCZUR I SILNE KOBIETY

„Nad tekstem pracowaliśmy kilkanaście miesięcy – opowiada scenarzysta Mariusz Kuczewski. – Najważniejsza była dla nas książka, w której niektóre rzeczy wydały nam się archaiczne i nieprzemawiające do współczesnego widza. Chcieliśmy, żeby ta historia była atrakcyjna dla szerokiej widowni. Dlatego niektóre wątki i bohaterów trochę zmodyfikowaliśmy, żeby jak najlepiej wybrzmiały relacje i miłość. Nie opowiadamy tej historii od nowa, bazujemy na książce, ale uwspółcześniamy na przykład sposób pokazania profesora Wilczura”.

„Naszym celem było uczynić go bliższym dzisiejszemu odbiorcy. Nie chcieliśmy, żeby był definiowany przez nieszczęście, którego doświadcza, tylko przez swoje pragnienia. Dlatego z jednej strony on się zmaga z tym, że nic nie pamięta, nie wie, że poszukuje swojej córki, ale to nie sprawia, że jest pozbawiony własnych pragnień. I może się zakochać w napotkanej na swojej drodze kobiecie” – uzupełnia Marcin Baczyński.

Kim jest tytułowy bohater ich opowieści? „To samotny facet, który podąża piaszczystą drogą na tle bujających się zbóż. To dla mnie kwintesencja tej produkcji, i kiedy myślę o Znachorze, ten obraz od razu pojawia mi się w głowie. Siwiejący, brodaty facet z laską, który od piętnastu lat chodzi od miasteczka do miasteczka, od wioski do wioski. To tułacz, wiecznie czegoś poszukujący, choć sam nie wie czego. To była zresztą jedna z najpiękniejszych scen, które nakręciliśmy. Wtedy poczułem jedność z tym bohaterem. Pomyślałem, że jeżeli mamy tę scenę, to nie martwię się o resztę” – opisuje swojego bohatera Leszek Lichota.

WIDOCZNA MARYSIA

Scenarzyści uznali, że aktualizacji wymaga również sposób przedstawienia kobiet. „Nie dlatego, że coś było z nimi nie tak w książce, tylko z powodu zmian, jakie zaszły w społeczeństwie – tłumaczy Kuczewski. – U Dołegi-Mostowicza Marysia patrzy maślanymi oczami na hrabiego Czyńskiego, a nam zależało na tym, żeby pokazać, że jest postacią bardziej dynamiczną, a jej działania i decyzje wpływają na akcję i mają konsekwencje dla wszystkich. Współczesnemu widzowi łatwiej się z taką bohaterką utożsamić i jej kibicować”.

„Od razu wiedzieliśmy, że Marysia musi być widoczna i mieć w sobie energię. Dlatego w naszej wersji jest kelnerką w austerii. Uważam, że dzisiejsze widzki lepiej zrozumieją właśnie taką postać, niż cichutką, milczącą Marysię. W końcu nawet przez ostatnie dziesięć lat możemy zauważyć, jak bardzo zmieniła się rola kobiety. Mimo że historia jest osadzona w innych czasach, uznaliśmy, że to zrozumienie jest najważniejsze” – mówi Magdalena Szwedkowicz.

Jaka jest filmowa Marysia? „Silna, ambitna, gotowa do działań, podążająca za intuicją – wylicza producentka. – Na swojej drodze napotyka wiele przeszkód: strata rodziców, przeprowadzka, sprzedaż pianina. A mimo to ma w sobie dużą siłę. Chce studiować, dąży do spełniania marzeń. Chcieliśmy, żeby zauważyły to kobiety, które będą oglądały nasz film”.

„To ambitna, kuta na cztery nogi dziewczyna, która potrafi zawalczyć o siebie i swoich najbliższych. Z jednej strony odebrała wychowanie w myśl ówczesnej kindersztuby dla »panienek z dobrego domu« (zna francuski, gra na fortepianie, włosy zaplata w grzeczny warkocz), ale z drugiej – nie daje się losowi i konwenansom upupić. Jak trzeba podwija kieckę i zasuwa, roznosząc piwo w żydowskiej austerii” – mówi reżyser.

Z DUBAJU DO ZNACHORA

W Marysię wciela się jej imienniczka Maria Kowalska, która o angażu do projektu dowiedziała się w czasie podróży lotniczej. „Miałam przesiadkę w Dubaju, kiedy dostałam wiadomość od mojej agentki. Gdy ją przeczytałem, zaczęłam krzyczeć na całe gardło, ludzie się na mnie oglądali! Radość szybko zamieniła się jednak w stres, bo miałam problemy z połączeniem internetowym, przez co nie byłam w stanie dać agentce znać, jak bardzo się cieszę, ani potwierdzić swojego udziału w projekcie. W końcu się udało. Pomyślałam wtedy, że to piękny prezent od losu na Boże Narodzenie, bo to wszystko działo się tuż przed świętami” – śmieje się aktorka.

Dlaczego tak bardzo zależało jej na udziale w tym projekcie? „Moja Marysia jest sprawcza. Próbuje wpływać na swój los, kształtuje życie decyzjami, jakie podejmuje, nie pozwala, żeby zrobili to za nią inni. Jesteśmy w tym do siebie podobne. Też staram się być osobą sprawczą – często nie czekam na rozwój wydarzeń, tylko pewne rzeczy próbuję sprowokować. Staram się być główną bohaterką w filmie o moim życiu. Nie czekam, aż ktoś da mi szansę, tylko sama kształtuję moją rzeczywistość. Marysia też, co jest bardzo inspirujące. Myślę, że takich bohaterek nam trzeba, żeby pokazać, że kobiety mają swój głos. W tym filmie jak najbardziej nim mówią!”.

SŁUCHAJĄC SERCA

Również Anna Szymańczyk, która wciela się w filmową Zośkę zakochaną w znachorze, podkreśla, jak wiele znalazła wspólnych cech ze swoją bohaterką. „To nie jest postać, która jest smutna i samotna. Nie szuka obsesyjnie mężczyzny. Jest samodzielna. Potrafi walczyć o swoje, jest mądra. Zośka jest bardzo współczesną postacią. Tak naprawdę to kobieta, którą każda dziewczyna chciałaby, mieć jako przyjaciółkę i każdy facet chciałby mieć taką partnerkę” – mówi aktorka.

Przyznaje, że chciała obdarzyć Zośkę poczuciem humoru. „Zależało mi na tym, żeby ono było współczesne i trafiało do dzisiejszego człowieka, bo dzięki temu widz może z nią sympatyzować. Uważam, że to jest bardzo pozytywna postać. Właściwie nie znalazłam w niej jakiegoś pęknięcia. Podoba mi się jej zachowanie, bo ona ma wszystko bardzo logicznie poukładane. Podąża za swoją ludową intuicją i mądrością. Czasami nie wie, dlaczego coś robi, a mimo to idzie za swoimi emocjami, co jest bardzo współczesne. My dzisiaj też wsłuchujemy się w to, co mówi nam nasze serce”.

Zośka mieszka na wsi, pracuje w młynie, ale jest bohaterką, na którą nie da się patrzeć tylko przez pryzmat czasów, w jakich żyje. „Bardzo ważne było dla mnie, żeby to nie była tylko kobieta z ludu, ale też ktoś, kto rezonuje ze współczesnością, nie jest zamknięty w swojej epoce. Zośka potrafi pracować nad swoim losem. Jest bardzo odważna. Już samo to, że zaprasza Znachora do swojego domu, o tym świadczy. Ona się na niego otwiera, mimo że nie zna jego przeszłości. Podejmuje to wyzwanie, bo jest postacią mądrą, błyskotliwą, dowcipną, walczącą, stojącą murem za tym, co uważa za słuszne. Z reżyserem Michałem Gazdą mówiliśmy, że Zośka nie jest osobą, której czegokolwiek brak. Ona jest kompletna, stanowi sama o sobie jako kobieta dobrze we wsi usytuowana. Owdowiała, ale nie rozpacza nad tym” – przekonuje aktorka.

Tylko czy znalezienie połączenia między kobietą z dwudziestolecia międzywojennego a współczesną widzką jest w ogóle możliwe? „Oczywiście, że tak! – mówi Szymańczyk. – Wychodzę z założenia, że mentalność ludzka bardzo wolno się zmienia, i tak naprawdę rządzą nami te same namiętności, te same lęki, te same pragnienia. Chcemy tego samego. Dzisiaj zmieniły się tylko narzędzia, z pomocą których po to sięgamy. Dzisiaj marzymy o ferrari, a kiedyś marzyło się o furmance. Ale tak naprawdę wszystkim nam chodzi o to, żeby być szczęśliwym, zakochanym, akceptowanym, samowystarczalnym, żeby mieć co jeść. Znachor nam o tym przypomina”.

3. ZNACHOR: TWORZENIE ŚWIATA, KTÓREGO JUŻ NIE MA

SCENOGRAFIA WYOBRAŹNI

Twórcy stanęli nie tylko przed wyzwaniem wiarygodnego oddania relacji łączących postaci ze świata Znachora, ale też przekonującego oddania rzeczywistości, w której żyją. „Dziś robienie filmu, którego akcja dzieje się w latach 90. ubiegłego wieku, to już jest bardzo trudne zadanie, bo bardzo zmieniła się współczesna architektura. A co dopiero zabrać widza w podróż do dwudziestolecia międzywojennego! – mówi scenografka Joanna Macha. – Wszystkie przestrzenie wymagały adaptacji i kreacji. Nasze zadanie polegało na odtwarzaniu historycznych miejsc i ożywianiu ich na powrót, takie działania sprawiają mi ogromną radość. To przede wszystkim praca dla wyobraźni”.

Scenografce bardzo zależało, żeby korzystać z jak największej ilości oryginalnych materiałów. „Chłopaki z budowy dekoracji już mnie z tego znają, że jak przychodzę z projektem historycznym, to będą musieli szukać starych desek, starych drzwi, starych elementów, które będziemy potem przerabiać wielokrotnie i tworzyć z nich nowe przestrzenie. Tak było i teraz”.

OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA

Wejście na plan poprzedził długotrwały research. Osoby z pionu scenografii studiowały zdjęcia, dokumenty, literaturę. Nie dało się jednak znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytanie, dlatego część pracy polegała na kreacji. „Wielu rzeczy nie wiemy i musimy po prostu je wymyślić. Odgadywać, jak pewne z nich mogły wyglądać i funkcjonować. Takie działanie mnie bardzo pociąga. Na naszych oczach znikają oryginalne rzeczy z okresu dwudziestolecia międzywojennego czy II wojny światowej, dlatego nasza praca polegała też na tym, żeby ocalić je od zapomnienia. Jeśli udaje się nam znaleźć oryginalnie stare przedmioty, należy się dokładnie przyjrzeć, czy są utrzymane w dobrym stanie i odnawiane bez użycia współczesnych elementów, szczególnie problematyczne są stare budynki, które architektonicznie zachowały z grubsza swoją formę, ale są już odnawiane, często ocieplane w nowych technologiach, używane dziś tynki i farby odbiegają od tych historycznych. Zupełnie różna jest faktura ściany czy połysk farby. Dzisiaj wszystko jest takie ładniutkie. Inną rzeczą też jest to, że przyzwyczailiśmy się, że rzeczy stare, z początku ubiegłego wieku, są zużyte, a one przecież kiedyś też były nowe” – opowiada scenografka.

Wyzwanie polegało na tym, żeby znaleźć obiekty odpowiadające warunkom produkcji, które nie są od siebie zbyt daleko oddalone. „Postawiliśmy na okolice Łodzi i Warszawy. Długo szukaliśmy miejsca, gdzie mogłaby się rozgrywać akcja w austerii. Szukaliśmy w typowych karczmach, ale austeria jednak jest troszeczkę innego typu miejscem. Ostatecznie powstała pod Górą Kalwarią w dworku, który jest w prywatnych rękach. Były tam elementy architektury PRL-owskiej, musieliśmy je więc ładnie zamaskować – właściciel nie miał z tym problemu. Najdalej pojechaliśmy do Lublina, gdzie otworzyliśmy nasze filmowe miasteczko. To było duże wyzwanie, zrobiliśmy dobudówkę w tamtejszym skansenie. Na szczęście nam na to pozwolono”.

Nie brakuje miejsc, które zachwycają oczy. Jak sala szpitala z przeszłości. Odtworzenie jej spędzało sen z powiek scenografce. „Trzeba było stworzyć od podstaw salę operacyjną, co było ogromnym wyzwaniem, bo wytwarzaliśmy różne elementy od podstaw. Nawet lampa operacyjna musiała być skonstruowana specjalnie według projektów z początku XX wieku. To dowód na to, że kino może ożywić dawne przedmioty. Wzruszałam się, kiedy widziałam efekt na ekranie. Nawet teraz przechodzą mi ciarki, gdy o tym mówię!”.

Nie zawsze jednak praca szła gładko. Problemów dostarczały zwłaszcza stare samochody – nieużywane na co dzień, lubią się psuć w najmniej odpowiednim momencie. „Dużym wyzwaniem była logistyka, mieliśmy wiele obiektów w całej Polsce. Usuwanie współczesności było istotne, aby jak najbardziej uwiarygodnić i upodobnić te miejsca do lat dwudziestych. Reżyser Michał Gazda miał też w pewnym momencie pomysł na lokomotywę, na którą nie chciałam się zgodzić ze względu na logistykę i koszty, ale dla dobra filmu reżyser dostał to, co chciał. Michał ucieszył się tą ciuchcią jak mały chłopiec. Poza tym mieliśmy naprawdę ogromne szczęście, wszystko przy tej produkcji szło dobrze” – wspomina scenografka.

„JA CIĘ NIE POZNAJĘ!”

„Kiedy moja żona dowiedziała się, że zabieram się za reżyserię Znachora, spanikowała, uznając, że moje chmurne nastroje, stresy i nerwy przynoszone z poprzednich planów filmowych osiągną tym razem – z racji na skalę i kaliber projektu – rozmiary epickie. W trakcie zdjęć wyznała zaskoczona: »Ja cię poznaję… Co tam się dzieje? Ty jesteś szczęś­liwym człowiekiem!«. Rzeczywiście – jak nigdy – do pracy chodziłem z poczuciem ogromnej frajdy” – mówi Michał Gazda.

Joanna Macha przypomina o jednym z największych wyzwań przy tym projekcie: „Naszym zadaniem było to, żeby wykreowanym na ekranie światem zaczarować; miał on być na tyle realny, na tyle prawdziwy i codzienny dla tamtego czasu, żeby widz w to uwierzył i weń wszedł”.

Czy się udało? Magdalena Szwedkowicz nie ma wątpliwości: „Będąc na planie, można byłoby obrócić kamerę o 360 stopni i poczuć się tak, jakbyśmy byli w tym świecie – tak dobrze był on zorganizowany pod kątem scenografii”.

4. CO ŁĄCZY ZNACHORA I DOWNTON ABBEY?

POLOWANIE NA KOSTIUMY

Takie wrażenie udało się osiągnąć także dzięki tytanicznej pracy zespołu kostiumografów, któremu przewodziła Małgorzata Zacharska. „Kostiumy pochodzą z tamtej epoki, specjalnie je sprowadziliśmy. Uszyliśmy tylko kilka strojów” – mówi Magdalena Szwedkowicz. Założenie było takie, żeby wszystko było najbardziej zgodne z duchem portretowanych czasów. „Stare ubrania zawsze będą miały większą wartość niż rzeczy rekonstruowane, odtwarzane. Z kostiumami jest tak samo jak z antykami. Zawsze prawdziwy antyk jest cenniejszy niż coś, co jest zrobione na jego wzór. Odzieży z dwudziestolecia międzywojennego jest coraz mniej. Trudno je znaleźć, bo ubrania się niszczą, potrzeba specjalnych warunków do ich przechowywania” – mówi Małgorzata Zacharska.

Poszukiwania obejmowały magazyny w całej Europie, ale też portale internetowe, zwłaszcza te aukcyjne. „Wypożyczaliśmy z Londynu, Madrytu, Wiednia, Berlina czy z Pragi. Zaopatrywaliśmy się np. w wypożyczalni, z której wypożyczano kostiumy do serialu Downton Abbey, z czego naprawdę bardzo jestem zadowolona, bo to są bardzo piękne rzeczy – cieszy się Małgorzata Zacharska. – Mieliśmy pokazać piękny, bogaty świat, co ustawia nam cały film, bo pokazujemy, że to, co stracił ten nasz profesor Wilczur, było takie wspaniałe. To rodzi emocjonalną reakcję widza”.

Udało się znaleźć sporą część kostiumów dla akcji rozgrywającej się w mieście. „Niektóre jednak i tak trzeba było uszyć, bo film prezentuje bardzo szeroki przekrój społeczny, oglądamy ludzi różnych profesji, w różnych sytuacjach – zarówno tych domowych, jak i oficjalnych. To jedno. Druga rzecz jest taka, że musieliśmy znaleźć rzeczy, które są w rozmiarze aktorów, bo takie stare, wypożyczone rzeczy możemy przerabiać tylko w takim zakresie, żeby ten proces dało się odwrócić. Możemy skrócić długość nogawki poprzez jej podwinięcie, ale nie możemy jej obciąć. Mogliśmy więc zacząć pracę dopiero po tym, jak skompletowano obsadę. To czasami jest frustrujące, bo jak się znajdzie ładny rekwizyt, to zawsze można zaaranżować przestrzeń tak, żeby go wykorzystać. Ale jak się znajdzie przepiękny strój, który nie jest w rozmiarze aktora, to nijak nie da się go wykorzystać” – zdradza Zacharska.

To dlatego kostiumy trzeba było uszyć także do scen, w których mogły się zniszczyć, albo gdy potrzebne były duble, np. dla zastępujących aktorów kaskaderów. „Tak było ze sceną napadu na profesora Wilczura. Kaskaderzy musieli się ubrać w taki sam strój, jak nosił Leszek Lichota, tylko że w ich rozmiarze. No i potrzebnych było kilka sztuk ubrań, żeby móc nakręcić duble. W bójce i scenach kaskaderskich stroje narażone były na zniszczenia, dziurawiły się i plamiły sztuczną krwią” – mówi Zacharska.

DUMA Z LNIANYCH KOSZUL

Z wypożyczeniem strojów do części filmu rozgrywającej na wsi było znacznie trudniej. „Taka odzież się nie zachowywała, bo ludność wiejska była znacznie biedniejsza i nie miała wielu ubrań na zmianę. To, co noszono, wykorzystywano, dopóki się nie podarło i zniszczyło”. Kostiumy wiejskie trzeba było więc uszyć, ale i tutaj Zacharska postawiła sobie za cel ich jak najwierniejsze odtworzenie z materiałów, z których w epoce korzystano. „Jestem bardzo dumna z tego, że na targu staroci udało mi się znaleźć prawdziwe stare lniane wiejskie koszule. Wszystkie zakładeczki, fałdy, boczki były w nich naprawdę bardzo misternie wypracowane. Można więc powiedzieć, że mieliśmy na planie oryginały” – cieszy się Małgorzata Zacharska.

Kostiumografka podeszła do swojego zadania całościowo. Nie ograniczyła się jedynie do tego, co jest w stanie wychwycić kamera, ale też do elementów niewidocznych – one też pochodziły z epoki. „Zależało mi na tym, bo nawet takie elementy, jak halki czy pończochy, powodują, że ubranie się na nich inaczej układa. Właśnie takie szczegóły powodują, że ten strój wygląda tak, jak powinien wyglądać. Ze zdobyciem ich też nie było łatwo” – mówi kostiumografka. I opowiada, że niekiedy towarzyszył jej łut szczęścia. Tak było, gdy szukała sprzączek do spodni Znachora. „Nigdzie ich nie było, bo dziś używa się już zupełnie innych. W końcu jednak trafiłam na nie na jakiejś aukcji. Sprzedawał je pan, który odziedziczył je po jakiejś swojej kuzynce, której ojciec miał dom towarowy w Krakowie na Rynku Głównym. Ona zmarła, ale tam w domu zachowały się jeszcze resztki niesprzedanego towaru: stare agrafki, igły, ale też właśnie te sprzączki do kamizelek i spodni. To był przypadek szczęśliwy dla nas”.

POŃCZOCHY NA WOZIE

Problemem były też dodatki do damskiej konfekcji. „Początek filmu rozgrywa się w latach 20. Wtedy pończochy były jedwabne, a jedyne takie, które pasowały na naszą wysoką, bo mającą ponad 1,80 m wzrostu aktorkę, znalazłam w Londynie. Ale nie chcieli nam ich wypożyczyć, bo one są czymś bardzo rzadkim. Musiałam ich długo przekonywać i dać słowo honoru, że osobiście je odwiozę, że one nie zniszczą się, nie zginą i na pewno do nich wrócą. W końcu się zgodzili, ale jak kręciliśmy scenę, w której aktorka je nosi, byłam w stresie, bo aktorka w nich jedzie na wozie. Mówiłam jej, że chyba nagramy to tak, że najpierw ona na ten wóz wejdzie, a później za nią ja i na tym wozie jej te pończochy założę!” – śmieje się kostiumografka.

Stworzenie garderoby to jedno. Drugie to ubranie w nią aktorów i statystów. Trzecie – właściwe się w niej poruszanie. Dlaczego ubieranie zajęło ekipie Małgorzaty Zacharskiej sporo czasu? „Jak ktoś sam siebie ubiera, to ile rzeczy musi przymierzyć, żeby znalazł coś, z czego będzie zadowolony? My też musimy ubrać aktorów i statystów, eksperymentując najpierw z różnymi wariantami. Znalezienie odpowiedniego kompletu to skomplikowana logistycznie sprawa”.

AKTORZY BEZ BUTÓW

A dlaczego dla aktorów grających w produkcjach historycznych wyzwaniem jest noszenie strojów z epoki? „Bierze się to z pewnego dyskomfortu. Teraz wszyscy są przyzwyczajeni do luźnych dresów. Dawniej zaś choćby spodnie męskie były wyższe i bardziej dopasowane w talii. Na planie to czasami prowadziło do ciekawych dyskusji. Aktorzy mają bowiem tendencję, żeby takie dopasowane spodnie opuszczać niżej, bo im niewygodnie. Ja je wtedy podciągam wyżej, bo muszą być w talii” – uśmiecha się Zacharska. I dodaje: „Strój z epoki wymaga innego poruszania się, ale właśnie to buduje też charakter postaci. Łatwo to zresztą sprawdzić na sobie. Wystarczy, że osoby, które na co dzień chodzą w bluzach, założą dopasowaną marynarkę. Ona nie jest ciasna, tylko to nie jest dres, dlatego chodzi się w niej inaczej, ma się inną sylwetkę”.

I przypomina, że w dwudziestoleciu międzywojennym buty były dla niższych warstw społecznych dobrem luksusowym. „Zakładało się je na specjalną okazję, np. w niedzielę do kościoła. Bardzo je oszczędzano. Jeśli było ciepło, chodzono wszędzie boso. To może śmiesznie zabrzmi, ale bardzo walczyłam o to, żeby nasi aktorzy i statyści w scenach wiejskich też poruszali się boso. Spotkało się to ze zdziwieniem, bo dzisiaj przecież wszyscy poruszają się w butach” – mówi Zacharska. Czy udało jej się namówić grających w filmie ludzi do bosych występów? „Oczywiście!” – zapewnia.

5. ZNACHOR: TRANSFORMACJE AKTORÓW

PRZENIOSŁAM SIĘ W CZASIE!

Jak radzili sobie z kostiumami z epoki aktorzy Znachora? „Miałam na sobie spódnicę i zapaskę, a pod spodem halkę. To wszystko było ciężkie, ale praktyczne. Odcinało mnie w pasie, zabierało figurę, ale nie narzekałam. Choć muszę przyznać, że gdy kręciliśmy plenery i był akurat upał, to ciężko było oddychać!” – mówi Anna Szymańczyk, filmowa Zośka. „Ja mam akurat dobre relacje z wsią, dobrze się tam czuję, mam tam swoje korzenie. Jedyny lęk, jaki miałam, to jak moja Zośka prowadzi wóz. Wbrew pozorom to nie jest takie proste. Pamiętam z dzieciństwa, jak dziadek prowadził wóz, ale ja siedziałam zawsze tylko jako pasażer. Na planie dostałam szkolenie z jazdy wozem, którym miałam wjeżdżać między ludzi – dookoła były przecież kamery i ekipa. Musiałam się jako dogadać z zaprzęgniętym do wozu koniem, to nie jest włączenie silnika i przyciśnięcie pedału. Koń miał swój charakter i swoje dni – lepsze i gorsze. Strasznie się tego bałam. Zadzwoniłam do mamy przed pierwszą lekcją tego powożenia. Zapytałam: » Mamo, jak ja sobie dam radę?«. Odpowiedziała: »Zaufaj korzeniom, odezwą się«. I odezwały się, scena poszła dobrze” – wspomina aktorka.

Maria Kowalska przywołuje natomiast wrażenie, jakie zrobiły na niej pierwsze przymiarki. „Zachwyciła mnie ilość sukienek – i jakie były kobiece. Kiedy je na siebie wkładałam, poczułam, jak bardzo oddają moją postać. To, że nosiliśmy faktyczne stroje z epoki, nadawało niebywałego charakteru naszym bohaterkom. One były silne, a zarazem stroje oddawały też ich delikatność i właśnie kobiecość – zachwyca się aktorka. – Przez to Marysia korespondowała ze mną, bo też czuję się silna w środku, a na zewnątrz poprzez sukienki i różne ozdoby potrafię oddać swoją delikatność” – dodaje.

Aktorka przekonuje, że gdy tylko ubierała się w stroje Marysi, czuła się już częścią tamtej epoki. „W kostiumie nie musiałam już zbyt wiele myśleć o czasach, w których rozgrywa się akcja, bo ten kostium wymuszał pewien sposób poruszania się i zachowywania. W tamtym czasie kobiety wkładały halki pod sukienki, nasuwały na nogi pończochy i dokładnie zawiązywały buciki na obcasie. Poprzez sam ten styl noszenia się można lepiej zrozumieć ich charakter” – mówi. Przyznaje, że już nigdy nie zapomni pierwszego razu, kiedy w pełnym stroju i makijażu swojej bohaterki stanęła na planie wypełnionym całą rzeszą wystylizowanych na epokę statystów.

„Pamiętam, jak szłam przez miejsce, gdzie kręciliśmy scenę, i mijałam wóz z koniem, mleczarki niosące dzbany z mlekiem, dzieci biegające po ulicy, szklarza idącego ze szkłem na plecach, stare samochody zaparkowane na poboczu… Stanęłam pomiędzy tym wszystkim, złapałam się za głowę i pomyślałam, że to jest prawdziwa magia kina! Nagle stworzył się przede mną całkowicie inny od mojego świat. Przeniosłam się w czasie!” – wspomina Maria Kowalska.

ZNACHOR NA OBCASIE

Z kolei Leszek Lichota wspomina, że na planie Znachora musiał się nauczyć na nowo… chodzić. „Buty z tamtych czasów mają obcasy. Teraz mężczyźni rzadko chodzą w obuwiu na obcasach, ja nigdy takiego nie miałem. Było to dla mnie coś nowego. Okazuje się, że w takich butach zupełnie inaczej stawia się stopę. Nie stawia się kroku z palców, więc inaczej wygląda ruch nogi, a przez to i człowiek wygląda inaczej, bo od razu się prostuje. Jest w tym coś dostojnego” – mówi aktor. Dodaje, że scenografia i kostiumy z łatwością pozwoliły mu się poczuć częścią portretowanej epoki. „Samo się grało! – śmieje się. – Różnicę zrozumie każdy, kto był kiedyś na castingu i musiał grać do pustych ścian i sobie wyobrażać, w jakiej jest przestrzeni. A tutaj wszystko było z epoki, zadbano o każdy szczegół. Wszystko wyglądało jak należy, co nam dawało jeszcze dodatkowego motoru do tego, żeby się starać”.

Dopełnieniem scenografii i kostiumów był makijaż, nieodłączny element każdego filmu historycznego. Jakie dyrektywy dostawali aktorzy od zespołu charakteryzatorki Ewy Szwed? „Zapuszczać brody, wąsy i włosy! – mówi specjalistka. – W tamtym czasie mężczyźni znacznie bardziej stawiali na zarost. Wciąż w modzie były rzadkie dzisiaj bokobrody, raczej nie golono się na zero”. W ruch poszły więc peruki, tresy, pudry i farby. Transformacji trzeba było poddać rzesze aktorów i statystów. Najtrudniejsze było jednak inne z zadań: wiarygodne pokazanie metamorfozy Leszka Lichoty z Rafała Wilczura w Antoniego Kosibę.

LICHOTA CHUDNIE 10 KG

To był zbiorowy wysiłek, który mógł się wydarzyć tylko dlatego, że produkcja dala aktorowi kilka miesięcy na fizyczną transformację. „Schudłem w tym czasie dziesięć kilogramów. Nie powiem, żeby to było najprzyjemniejsze zadanie, bo ja nie znoszę chodzić na siłownię. Ale znam już swój organizm na tyle, że wiedziałem, jaką dietę zastosować, żeby taka zmiana była możliwa do osiągnięcia w stosunkowo krótkim czasie” – opowiada Leszek Lichota. W książce Tadeusza Dołęgi-Mostowicza Antoni Kosiba jest znacznie bardziej wychudzony, ale ani aktor, ani reżyser Michał Gazda nie chcieli iść w tak ekstremalną stronę. „Naszym zdaniem, gdyby mój bohater był aż tak wybiedzony, to straciłby swoją dostojność i powagę” – tłumaczy Lichota.

Kiedy chudszy o dziesięć kilogramów aktor zjawił się na planie, mógł się nim zająć zespół Ewy Szwed. „Leszek zapuścił brodę, nie musieliśmy więc jej doklejać, ale i tak ją zagęściliśmy i posiwieliśmy. A potem zaczęła się drobiazgowy proces wizualnego przekształcania go z nobliwego medyka w pracującego na roli chłopa. Wysiłek aktora włożony w tę przemianę był ogromny, współpraca z nim przebiegała niezwykle pomyślnie, wszyscy więc mieliśmy ogromną radość i satysfakcję, patrząc na efekt tych naszych wspólnych starań” – opowiada charakteryzatorka.

CHARAKTERYZACJA NAKŁADANA 3 GODZINY

Nie mniej ważnym i skomplikowanym zadaniem było nakręcenie sceny wypadku Marysi. Bohaterka jest bliska śmierci, ratuje ją skomplikowana operacja przeprowadzona przez Znachora. „Nie chcieliśmy iść na łatwiznę i pokazać Marysi po operacji w bandażach, tylko zdecydowaliśmy się przygotować pełną charakteryzację, która pozwoli pokazać jej zoperowaną głowę w kamerze. Żeby coś takiego było możliwe, trzeba zacząć o tym myśleć dużo wcześniej, bo przygotowanie takiej charakteryzacji zajmuje dużo czasu. Najpierw robi się odlew głowy, potem przygotowuje się wypełniacz, który nakłada się na planie, co jest żmudną pracą. Charakteryzację Marysi nakładaliśmy na aktorkę Marię Kowalską około trzech godzin” – zdradza Ewa Szwed.

„Musiałam przyjechać znacznie wcześniej na plan, żeby przeobrazić się w moją bohaterkę po wypadku – wspomina Maria Kowalska. – Pamiętam ten proces: najpierw chowanie włosów, potem zakładanie takiej specjalnej maski, która pozwalała na to, żeby pokazać pooperacyjną bliznę. Wszystko to było spektakularne i wymagało ogromnej pracy pionu charakteryzacji. Pech chciał, że kręciliśmy mnie w tej charakteryzacji akurat w taki dzień, kiedy był duży upał. Miałam takie uczucie, jakbym nosiła cały czas na głowie czapkę, a musiałam być przecież dodatkowo przykryta wielką kołdrą puchową. To fizycznie były najtrudniejsze sceny dla mnie”.

6. ZNACHOR: OBRAZ PRZESZŁOŚCI BLISKI WSPÓŁCZESNOŚCI

NIECZYSTY OBRAZ

„Uważam, że pięknie efekt pracy pionu charakteryzacji pokazał operator Tomasz Augustynek. Wygrał tę scenę lekkim cieniem, trochę z boku. Jestem bardzo zadowolona z efektu” – cieszy się Ewa Szwed. „Stworzenie takiego świata to jest sama przyjemność!” – mówi Augustynek. Zaznacza jednak przy tym, że na efekt trzeba było zapracować odpowiednimi koncepcjami. „Musieliśmy sobie przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób ten świat pokazać widzowi. Tak, żeby opowiadać współczesnym językiem, ale jednocześnie przyprószyć go pewną patyną. Kręciliśmy kamerą cyfrową, ale nie chcieliśmy, żeby obraz był zupełnie wyczyszczony, bo przez 125 lat historii kina widz przyzwyczaił się do tego, że kino historyczne wygląda inaczej. Przygotowaliśmy swój oryginalny LUT, czyli korekcję barw, kontrastu i faktury obrazu, która nadawała specyficzny charakter już w trakcie zdjęć i ułat­wiała postprodukcję”.

Równie ważne było pytanie, jak oświetlać plan zdjęciowy. „Pamiętam, że Tomek przejmował się pogodą, a potem sam przyznał, że zawsze towarzyszyło nam słońce. To był kolejny aspekt logistyki i planowania produkcji” – wspomina producentka Magdalena Szwedkowicz. A operator tłumaczy: „Przełom lat 20. i 30. to był taki okres, kiedy postępowała już w Polsce elektryfikacja nawet na wsi. Jeśli był w niej młyn, to zazwyczaj już miał prądnicę, która mogła wytwarzać prąd dla samego młyna i okolicznych domów. Większość wsi używała lamp naftowych. W miastach nie zniknęły jeszcze latarnie gazowe. Świadomość tego pozwoliła nam na dość swobodne żonglowanie światłem, bo nie byliśmy związani tylko świeczkami i lampami naftowymi”.

NUTKA WYPEŁNIONA MIŁOŚCIĄ

Właściwie dopracowana strona wizualna to coś, co pozwala widzowi zagłębić się w świecie z przeszłości. Ale Magdalena Szwedkowicz nie ma wątpliwości, że ta podróż jest pełna tylko wtedy, kiedy idzie w parze z właściwą muzyką. „Stworzył ją Paweł Lucewicz, dla którego nasz film był najważniejszym muzycznym projektem, co często podkreśla. Praca nad muzyką była bardzo intensywna, i o tym, co zrobił Paweł, naprawdę trzeba mówić. To człowiek o wielkim talencie. Muzyka, którą stworzył, jest pełna emocji. Kiedy grała orkiestra, wyraźnie było słychać, że każda nutka jest wypełniona miłością do tego filmu” – mówi producentka.

„Nie ukrywam, że czułem powagę zadania, które przede mną postawiono” – przyznaje kompozytor. Długo zastanawiał się, w jaki sposób podejść do partytur ilustrujących Znachora. „W pierwszym okresie pracy nad muzyką, nazwijmy go »koncepcyjnym«, pojawiła się nawet przez chwilę myśl, aby muzycznie zilustrować film zupełnie nowoczesnymi środkami. Pozostaliśmy jednak wierni gatunkowej, szerokiej instrumentacji z melodyjnymi tematami muzycznymi. Powstała muzyka, która poza swoją funkcją w filmie, pozwoliła mi wyrazić swój sentyment do starego kina. Nie ukrywam, że kompozycja tych wszystkich emocjonalnych tematów i zaznaczenie lirycznej relacji między bohaterami to był raj dla kompozytora”.

WSPÓŁGRAJĄCE ŚWIATY

Kompozytor sięgnął również po muzykę ludową, która ilustruje partie filmu rozgrywające się na wsi. „Zależało nam bardzo, aby w muzykę ilustracyjną wpleść elementy folkloru z regionu, w którym dzieje się akcja filmu. Kiedy po raz pierwszy w szerokim planie widzimy Znachora idącego z tyczką przez pole, towarzyszy mu mazowiecka pieśń Lipeńka, wykonywana przez zespoł Svahy. Białym głosom wyśpiewującym słowa pieśni, wtóruje oszczędny, ale intensywny akompaniament filmowej orkiestry. Połączenie tych dwóch, pozornie odległych muzycznie światów przyniosło bardzo interesujący efekt” – tłumaczy kompozytor. Lucewicz postawił na lejtmotyw, który rozbrzmiewa, gdy Znachor poszukuje swojej córki. „W filmie funkcjonuje kilka ważnych tematów muzycznych. Wśród nich najczęściej chyba powracającym jest motyw opisujący relację ojca z córką. W partyturze postać Znachora ma swoje odzwierciedlenie w partiach fletu basowego, natomiast muzycznym alter ego Marysi jest rożek angielski. Dźwięki tych dwóch instrumentów to pierwsze dźwięki, które w ogóle słyszymy w filmie – muzyczny dialog ojca z córką. W dalszej części filmu odnoszę się do tego właśnie motywu, jako echa zamglonych wspomnień i ich relacji, której bohaterowie nie są przecież świadomi” – wyjaśnia autor muzyki. Pomysł chwali Leszek Lichota: „Profesor Wilczur nuci ten utwór swojej córce, gdy jest mała, a potem, gdy Marysia jest już dorosła, gra go na pianinie. To od razu uruchamia w nas emocje. Budzą się wspomnienia, ta melodia od razu coś uruchamia”.

Paweł Lucewicz zdradza też, jak powstała scena w żydowskiej austerii, w której Marysia siada do pianina i czaruje wszystkich swoich występem. „Mam w pracowni stare, cudne duńskie pianino, które specjalnie nie było strojone przez kilka miesięcy tylko po to, żeby mogło zagrać w Znachorze. Na tym właśnie instrumencie wykonane zostały partie, które słyszymy w scenach Marysi grającej na pianinie”.

BĘDĘ PAMIĘTAĆ NA ŁOŻU ŚMIERCI!

Maria Kowalska zdradza, że długo się przygotowywała do roli. „Pracując nad rolą Marysi, długo uczyłam się na pianinie grać jej utwór. Ta umiejętność na pewno mi zostanie. Nauczenie się tego było dla mnie dużym wyzwaniem, ale cieszę się, bo to mi dało zupełnie inne spojrzenie też na ten instrument” – przyznaje aktorka, która musiała także opanować długi monolog po francusku – mówi go w scenie po wypadku w tartaku. „Nie mówię w tym języku, uczyłam się więc tego monologu fonetycznie. Musiałam go umieć mówić bez zastanowienia, bo wiedziałam, że na planie przyjdą emocje. Wykułam go tak, że nawet na łożu śmierci będę w stanie go wyrecytować!” – śmieje się Kowalska.

Jakie wspomnienia z planu zabiorą ze sobą inni członkowie ekipy? „Kiedy słyszę tytuł Znachor, czuję w sercu taki pozytywny ścisk. Jestem osobą, która podchodzi do wszystkiego z biznesowego punktu widzenia. Zależy mi po prostu na tym, żeby coś zostało zrobione dobrze. Ale w tym przypadku mam w sobie mnóstwo emocji. Reżyser Michał Gazda powiedział, że ma tak samo. W mojej dość długiej karierze, to właśnie ten projekt zajmuje szczególne miejsce. Jest dla mnie najważniejszy spośród wszystkich, w których brałam udział” – mówi producentka Magdalena Szwedkowicz.

LICHOTA PODNOSI WÓZ

Leszkowi Lichocie bardzo zapadło w pamięć kręcenie sceny z wozem. „Sam mieszkam poza miastem, w lesie, bardzo lubię ciszę i spokój oraz kontakt z naturą. Kręcąc sceny wiejskie, czułem się więc cudownie. Tylko że trzeba było pokazać na ekranie siłę faceta, w którego się wcielam, więc wymyślono, żeby on podniósł przewrócony wóz. Zaproponowałem, że spróbuję sam to zrobić, bez pomocy kaskadera czy techniki. No i mi się udało. Tylko że zapomniałem, że trzeba będzie jeszcze nakręcić kilka dubli. Udał mi się ten wyczyn trzy razy. Miałem szczęście, że kręgosłup mi nie pękł” – śmieje się aktor.

A co zapamięta Anna Szymańczyk? „Na pewno kręcenie sceny, wymyślonej przez Leszka Lichotę, w której moja bohaterka podgląda go, kiedy się kąpie w rzece” – mówi aktorka. Lichota przyznaje, że chodziło mu o to, żeby odwrócić typową dla kina perspektywę i pokazać nie roznegliżowaną kobietą, której przygląda się mężczyzna, tylko odwrotnie. Wyzwanie polegało na tym, że aktor musiał wejść do lodowatej wody i bez drgnienia oblewać się nią. „Prawda jest taka, że był wtedy upalny dzień, było ponad 30 stopni Celsjusza, każdy więc marzył o tym, żeby być na moim miejscu i do tej zimnej wody wskoczyć. Wszyscy patrzyli na mnie z zazdrością!” – śmieje się Leszek Lichota.

WYJĄTKOWO TWÓRCZY ZESPÓŁ

Cała ekipa chwali zaangażowanie aktora w proces powstawania Znachora. Chodzi nie tylko o fizyczną transformację, ale też o wnoszenie do produkcji pomysłów, jak jeszcze lepiej dookreślić jego bohatera. „Miałem przy tym projekcie okazję współpracować z takimi twórcami, którzy słuchają, szanują głos innych. Chcą, żeby współuczestniczyć w procesie tworzenia. Wszyscy tutaj mocno zaangażowaliśmy się w ten projekt i każdemu zależało na dobrym efekcie. Czasami robiliśmy burzę mózgów, a czasami komuś po prostu wpadł do głowy jakiś dobry pomysł. Oczywiście, nie każdy z tych pomysłów wchodził – moje też nie – ale najważniejsze jest to, że pracowaliśmy w takim składzie, że nikt nie bał się o tych pomysłach mówić głośno” – dodaje aktor.

Również Magdalena Szwedkowicz mówi, że trafiła na zespół wyjątkowo otwartych i twórczych ludzi. „Jestem szczęśliwa i bardzo wdzięczna, że wspólnie z nimi mogłam stworzyć tak piękny film. Rozpiera mnie duma, bo uwierzyli w ten projekt tak bardzo jak ja – tylko dlatego udało nam się go zrealizować. Dla mnie zawsze najważniejsi są ludzie. Miłość do projektu, która w tym przypadku jest tak widoczna, sprawiła mi wiele radości. Nikogo nie trzeba było do niego przekonywać, a z tym bywa różnie. W pracy spotykasz bardzo różnych ludzi, o odmiennych temperamentach i motywacjach. W tym przypadku każdy zastanawiał się, co będzie najlepsze dla filmu, i to było niesamowite. Oczywiście to nie moja zasługa. To zespół. Jestem dumna z naszej współpracy i z tego, że wszystko się udało”.

Autor: Artur Zaborski

Tekst według wydania:

Tadeusz Dołęga-Mostowicz, Znachor,

Prószyński i S-ka, Warszawa 1996

Projekt okładki

© Netflix 2023

Zdjęcia na wkładce

fot. Bartosz Mrozowski / Netflix

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Korekta

Magdalena Stajewska

Jolanta Rososińska

Bożena Hulewicz

Wydawnictwo pragnie podziękować

Magdalenie Szwedkowicz,

Annie Kot i Gosi Mazur

za współpracę przy wydaniu książki.

ISBN 978-83-8352-621-8

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl