Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Do Sherlocka Holmesa zgłasza się z prośbą o pomoc panna Mary Morstan (przyszła żona doktora Watsona). Od dziesięciu lat, w rocznicę tajemniczego zniknięcia jej ojca, ktoś przysyła jej drogocenną perłę. Tym razem jednak otrzymała także list, a w nim propozycję spotkania. Holmes i Watson mają odkryć, kto i dlaczego przysyła pannie Morstan tak drogie prezenty i co ma z tym wspólnego tajemniczy napis „Znak czterech”...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 158
Sherlock Holmes wziął flaszeczkę stojącą na kominku i wyjął z safianowego futerału szpryckę Pravaza. Długimi, białymi, nerwowymi palcami założył do szprycki cienką igłę i zakasał lewy mankiet. Wzrok jego na chwilę spoczął w zadumie na żylastym przedramieniu pocentkowanym licznymi ukłuciami. Wreszcie wepchnął igłę w ciało, nacisnął mały tłoczek i z głębokim westchnieniem zadowolenia upadł na fotel. Szereg miesięcy patrzyłem na tę czynność, ale nigdy nie mogłem się z nią pogodzić. Przeciwnie – z każdym dniem drażniła mnie coraz mocniej, a sumienie wyrzucało mi brak odwagi przeciwdziałania. Codziennie niemal obiecywałem sobie nie dopuścić więcej do czegoś podobnego, ale chłodne, swobodne obejście przyjaciela miało w sobie coś nieokreślonego, co nie pozwalało na zbytnią poufałość. Nauczyłem się cenić jego wielkie zdolności i niepospolite zalety, onieśmielał mnie niekiedy wręcz jego ton despotyczny, wyniosły, i – nie chciałem mu s: ę narażać.
Tego dnia jednak, bądź pod wpływem kilku kieliszków Beaune’u, wypitych przy lunchu, bądź, że postępowanie Holmesa doprowadziło mnie do ostateczności, uczułem nagle, że dłużej nie wytrzymam.
– Na co dzisiaj kolej – spytałem – morfina czy kokaina?
Holmes zwolna uniósł oczy z kart starej książki.
– Kokaina – odparł – roztwór siedmioprocentowy. Chcesz spróbować?
– Dziękuję – rzekłem szorstko. – Organizm mój nie uporał się jeszcze ze skutkami wyprawy do Afganistanu, nie mogę sobie pozwalać na żadne wybryki.
Rozdrażniony ton odpowiedzi wywołał uśmiech Holmesa.
– Może masz słuszność, Watsonie – rzekł. – Zdaje się, że pod względem fizycznym te narkotyki źle na mnie wpływają. Niemniej, tak niesłychanie pobudzają i rozjaśniają umysł, że wobec tego, tamto ich oddziaływanie jest głupstwem.
– Zastanów się – rzekłem poważnie. – Pomyśl, czym to opłacasz! Umysł twój być może podnieca się i ożywia, ale jednocześnie odbywa się w twoim ustroju chorobliwy proces patologiczny, który pociąga za sobą spotęgowaną przemianę tkanek i w końcu może cię doprowadzić do zupełnego stanu osłabienia i wyczerpania. Wiesz także dobrze, jaka reakcja przychodzi później. Doprawdy gra nie warta świeczki. Po co, na miłość Boską, dla przelotnej przyjemności narażasz się na utratę tych wielkich zdolności, jakimi cię obdarzyła natura? Pamiętaj, że mówię nie tylko jako przyjaciel, ale i jako lekarz do człowieka, za którego zdrowie jestem do pewnego stopnia odpowiedzialny.
Holmes nie wyglądał na obrażonego. Przeciwnie, złożył dłonie, a łokcie oparł na poręczach fotelu, jak ktoś, co z upodobaniem prowadzi rozmowę.
– Umysł mój – rzekł – buntuje się przeciw bezczynności. Daj mi jakieś zagadnienia do rozwikłania, daj mi pracę, daj najtrudniejszy kryptogram albo najzawilszą analizę, a zobaczysz mnie we właściwej atmosferze. Wówczas mogę się obywać bez sztucznej podniety. Ale mam wstręt do powszedniej, nudnej rzeczywistości. Trawi mnie gorączka pracy umysłowej. Dlatego właśnie obrałem swój specjalny zawód albo raczej stworzyłem go, bo... jestem na świecie unikatem.
– Jedynym nieurzędowym agentem śledczym? – spytałem.
– Jedynym nieurzędowym radcą śledczym – poprawił. – Jestem ostatnim i najwyższym trybunałem apelacyjnym w sprawach śledczych. Gdy Gregson lub Lestrade albo Athelney Jones tracą głowę, co, mówiąc nawiasem, jest ich stanem normalnym, wytaczają sprawę przede mną. Ja zaś badam rzecz jako ekspert i wydaję opinię specjalisty. Nie domagam się sławy. Nazwiska mego nie znajdziesz w żadnym dzienniku. Praca dla samej pracy, zadowolenie, że znajduję pole dla swych specjalnych zdolności – jest mi najwyższą nagrodą. Ale miałeś przecież dotykalne dowody mej metody w sprawie Jeffersona Hope’a.
– Tak – rzekłem szczerze. – Nic nie wprawiło mnie w takie zdumienie. Opisałem nawet tę sprawę pod nieco fantastycznym tytułem: Studium w szkarłacie.
Holmes smutnie pokiwał głową.
– Przeglądałem tę książkę – rzekł. – Prawdę mówiąc, nie mogę ci jej powinszować. Śledztwo policyjne jest albo raczej powinno być nauką ścisłą – i trzeba je traktować w sposób chłodny, trzeźwy. Ty zaś usiłowałeś zabarwić je romantyzmem, co wywołuje taki sam skutek, jak opis przygody miłosnej opracowany metodą piątego aksjomatu Euklidesa.
– Ale tam przecież był romans! – broniłem się – nie mogłem przekręcać faktów.
– Niektóre fakty trzeba pomijać albo przynajmniej w traktowaniu ich należy zachować właściwą miarę. Jedyny punkt zasługujący w tej sprawie na wzmiankę, to ciekawe analityczne snucie przyczyn ze skutków, dzięki czemu zdołałem sprawę tę wyjaśnić.
Podrażniła mnie ta jego krytyka pracy specjalnie przeznaczonej dla zrobienia mu przyjemności. Wyznaję też, że gniewał mnie egotyzm, który domagał się, aby każdy wiersz mojej powieści poświęcony był wyłącznie jego czynom. Niejednokrotnie w ciągu szeregu lat, jakie przemieszkałem z Holmesem przy Baker Street, zauważyłem dziwny podkład próżności poza spokojnym, dydaktycznym postępowaniem towarzysza. Nie odpowiedziałem jednak – siedziałem w milczeniu, masując nogę, którą mi przeszyła kula w Afganistanie, a która, pomimo zagojenia, dawała mi się mocno we znaki przed każdą zmianą pogody.
– Praktyka moja rozszerzyła się w ostatnich czasach i na kontynent – rzekł Holmes po chwili, nabijając fajkę tytoniem. – W ubiegłym tygodniu rady mojej zasięgał François le Villard, który, jak ci zapewne wiadomo, zdobywa w ostatnich czasach coraz wybitniejsze stanowisko we francuskiej policji śledczej. Posiada prawdziwie celtycką zdolność szybkiej intuicji, brak mu jednak szerszego poglądu i wiedzy ścisłej, co jest niezbędne dla wyższego rozwoju naszej sztuki. Sprawa dotyczyła testamentu i była dość zajmująca. Wskazałem mu na dwie sprawy analogiczne: jedną w Rydze z roku 1857, drugą w Saint Louis z roku 1871, co ułatwiło mu rozwikłanie. Oto list, który dostałem dziś rano z podziękowaniem za pomoc.
Mówiąc to, podał mi arkusik papieru listowego. Przebiegiem go wzrokiem i dostrzegłem mnóstwo wyrazów uwielbienia, jak: magnifique, coup de maitre, tour de force, świadczących o gorącem podziwie Francuza dla mego przyjaciela.
– Pisze, jak uczeń do mistrza – zauważyłem.
– Przecenia moją pomoc – rzekł Sherlock Holmes zimno. – Sam jest bardzo zdolny. Z trzech przymiotów, niezbędnych dla idealnego agenta śledczego, posiada dwa: zmysł obserwacyjny i umiejętność dedukcji. Brak mu tylko, jak mówiłem, wiedzy, ale ta przyjdzie z czasem. Tłumaczy teraz moje drobne prace na język francuski.
– Twoje prace?
– Nie wiedziałeś? – rzekł, śmiejąc się. – Tak, „popełniłem” kilka monografii w kwestiach wyłącznie technicznych. Jedna na przykład traktuje O różnicach popiołów z różnych gatunków tytoni. Wyliczam sto czterdzieści gatunków cygar, papierosów, tytoni, a kolorowe ilustracje wykazują różnice popiołów. Jest to szczegół, który występuje ciągle w sprawach kryminalnych i bywa nieraz niesłychanie ważny jako poszlaka. Jeśli możesz powiedzieć na przykład, że jakieś morderstwo popełnił człowiek palący cygaro indyjskie, sfera poszukiwań znacznie się zacieśni. Dla wprawnego oka różnica między czarnym popiołem cygara z tytoniu trichinopoly a białawym hawanny jest tak wielka jak między kapustą a kartoflem.
– Masz niesłychany dar obserwacyjny – zauważyłem.
– Oceniam tylko właściwie znaczenie szczegółów. Napisałem też monografię o tropieniu śladu kroków ludzkich i dodałem kilka uwag o sposobie używania plastra paryskiego jako środka do zachowania odcisku śladów. Wydałem także ciekawą książeczkę o wpływie zajęcia na kształt dłoni i dołączyłem fotografie rąk blacharzy, marynarzy, zecerów, tkaczy i szlifierzy diamentów. Rzecz ta ma duże znaczenie praktyczne dla naukowego agenta śledczego, zwłaszcza w wypadkach, kiedy nie można na razie stwierdzić tożsamości zwłok, albo przy badaniu trybu życia przestępców. Ale nudzę cię może swoim ulubionym konikiem?
– Bynajmniej. Zajmuje mnie to niesłychanie, zwłaszcza od czasu, kiedy mam sposobność przyglądać się, jak teorie stosujesz w praktyce. Nie wspominałeś o obserwacji i dedukcji; przecież jedna obejmuje do pewnego stopnia drugą.
– Nie bardzo – odrzekł, rozpierając się wygodnie w fotelu i puszczając kółka dymu. – Na przykład obserwacja wykazuje mi, że byłeś dziś rano w biurze pocztowym przy Wigmore Street, dedukcja zaś doprowadza mnie do wniosku, że wysłałeś stamtąd depeszę.
– Zgadłeś! – zawołałem. – Nie omyliłeś się ani co do jednego, ani co do drugiego. Nie mam tylko pojęcia, w jaki sposób doszedłeś do tego wniosku. Przyszło mi to nagle do głowy i nie wspominałem o tym nikomu.
– A to takie proste – odparł, śmiejąc się z mego zdumienia – tak zabawnie proste, że wyjaśnienie nawet jest zbyteczne; nie poskąpię go jednak, bo może posłużyć ci do określenia granic obserwacji i dedukcji. Obserwacja powiedziała mi, że stąpnięcia twoje pozostawiają czerwonawe ślady. Otóż na wprost poczty przy Wigmore Street wyjęto bruk i poruszono ziemię akurat w miejscu wejścia do urzędu. Ziemia ma tam odrębny odcień czerwonawy. Tu kończy się obserwacja. Reszta, to rzecz dedukcji.
– W jaki sposób zatem doprowadziła cię do wniosku, że wysłałem depeszę?
– Wiedziałem, że nie pisałeś listu, skoro siedziałem naprzeciwko ciebie cały ranek. Widzę też na twoim biurku cały arkusz marek pocztowych i sporą paczkę kart. Po cóż więc poszedłeś na pocztę, jeśli nie po to, żeby wysłać depeszę? Odrzuć tamte pobudki, a ostatnia będzie prawdziwa.
– W tym wypadku masz rację – odparłem po chwili. – Lecz sam mówisz, że to wypadek bardzo prosty. Czy nie posądzisz mnie o zarozumiałość, jeśli poddam teorie twoje cięższej próbie?
– Przeciwnie – rzekł – przeszkodzi mi to wziąć powtórną dawkę kokainy. Będę szczęśliwy, jeśli dzięki tobie znajdę się wobec jakiegoś nowego zagadnienia.
– Mówiłeś mi niegdyś, że człowiek zwykle zostawia na rzeczach codziennego użytku piętno indywidualizmu, tak że wprawny obserwator dostrzeże je nieomylnie. Mam tu zegarek, który dostałem niedawno. Czy zechciałbyś łaskawie powiedzieć swoje zdanie o przyzwyczajeniach ostatniego posiadacza zegarka?
To mówiąc, podałem mu z uśmiechem zegarek, ubawiony swoim pomysłem, bo zdawało mi się, że tej próby nie wytrzyma. Chciałem mu dać w ten sposób nauczkę za dogmatyczny ton, jaki miał chwilami. Holmes ważył zegarek w dłoni, obejrzał uważnie cyferblat, otworzył kopertę i przyglądał się bacznie werkowi, najpierw gołym okiem, a następnie przez lupę. Po chwili zamknął zegarek i podał mi go, a był przy tym tak zbity z tropu, że ledwie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
– Nie ma tu prawie żadnych danych – rzekł. – Zegarek był niedawno czyszczony, a to mnie pozbawia najważniejszych wskazówek.
– Masz słuszność – odparłem. – Był oczyszczony, zanim go przysłano.
W duszy oskarżałem jednak towarzysza, że podaje bardzo niedorzeczna, wymówkę dla zamaskowania swej porażki. Jakich danych mógł się spodziewać w zegarku nieczyszczonym?
– Jakkolwiek badanie moje nie dało wyników pożądanych, niemniej nie było zupełnie jałowe – zauważył Holmes, spoglądając w sufit zamglonymi oczyma. – Jestem prawie pewny, że zegarek ten należał do twego starszego brata, który go odziedziczył po ojcu.
– Wnosisz to z liter HW na kopercie, co?
– Tak. Litera W każe mi się domyślać twego nazwiska. Data zegarka jest sprzed pięćdziesięciu lat, a inicjały są równie stare jak zegarek; zrobiony zatem został dla ostatniego pokolenia. Klejnoty przechodzą zawsze na najstarszego syna, który ma zwykle imię ojca. Ojciec twój umarł, o ile się nie mylę, dość dawno. Zegarek tedy był w rękach twego najstarszego brata.
– Dotąd nie mylisz się we wnioskach – rzekłem. – Cóż dalej?
– Był to człowiek nieporządny. Nieporządny i niedbały. Miał bardzo dobre widoki na przyszłość, ale nie skorzystał z nich; żył przez czas jakiś w ubóstwie, potem znów powodziło mu się lepiej, a w końcu rozpił się i umarł. To wszystko, czego zdołałem się dowiedzieć.
Zerwałem się z krzesła i podrażniony, rozgoryczony zacząłem chodzić po pokoju.
– To niegodne ciebie Holmesie – rzekłem. – Nie przypuszczałem nigdy, że użyjesz takiego wybiegu. Dowiedziałeś się szczegółów życia mego nieszczęśliwego brata, a teraz twierdzisz, że wysnuwasz je w jakiś fantastyczny sposób. Nie możesz chyba wymagać, żebym uwierzył, iż wyczytałeś to wszystko z jego zegarka! To niepoczciwie z twojej strony i, mówiąc szczerze, trąci szarlataństwem.
– Drogi doktorze – rzekł łagodnie – przepraszam cię bardzo. Biorąc całą rzecz jako oderwane zagadnienie, zapomniałem jak dalece ta sprawa dotyczy cię osobiście i jak może ci być przykra. Zapewniam cię jednak, że nie wiedziałem, iż miałeś brata, dopóki mi nie wręczyłeś tego zegarka.
– W takim razie, w jakiż cudowny sposób domyśliłeś się tych wszystkich faktów? Są zgodne z prawdą w każdym szczególe.
– To szczęśliwy zbieg okoliczności, bo mogłem tylko robić przypuszczenia. Nie spodziewałem się, że będę taki ścisły.
– Ale przecież to nie było proste zgadywanie?...
– Nie, nie; ja nigdy nie zgaduję. To złe przyzwyczajenie... zgubne dla logiki. Niejedno wydaje ci się osobliwe dlatego, że nie śledzisz biegu moich myśli albo też nie zwracasz uwagi na drobne fakty, z których można nieraz wysnuwać ważne wnioski. Na przykład zacząłem od twierdzenia, że twój brat był niedbały. Gdy się przyjrzysz niższej części koperty zegarka, dostrzeżesz, że jest nie tylko wgnieciona w dwóch miejscach, ale cała porysowana, a to skutkiem tego, że w tej samej kieszeni noszono inne przedmioty, jak drobne pieniądze lub klucze. Niewielka zatem sztuka wywnioskować stąd, że człowiek obchodzący się w taki sposób z zegarkiem za pięćdziesiąt gwinei jest człowiekiem niedbałym. Nietrudny jest tu również domysł, iż kto dziedziczy jeden przedmiot tak znacznej wartości, jest i pod innym względem dobrze zaopatrzony.
Skinąłem głową na znak, że śledzę bieg jego rozumowania.
– Lombardy w Anglii, przyjmując zegarek, mają zwyczaj znaczenia szpilką wewnątrz koperty numeru kwitu. Jest to wygodniejsze niż kartka, a przy tym w ten sposób numer nie może zaginąć. Otóż przez lupę dojrzałem aż cztery takie numery wewnątrz koperty. Stąd wniosek pierwszy, że brat twój bywał często w kłopotach finansowych, a drugi, że miał okresy dobrobytu, inaczej bowiem nie mógłby wykupywać zastawu. W końcu spojrzyj na kopertę wewnętrzną, w której znajduje się dziurka od klucza. Patrz na te rysy dokoła dziurki... to znak, że klucz się obsuwał. Czy trzeźwy człowiek może robić takie znaki? Nie zobaczysz zaś nigdy bez nich zegarka pijaka. Nakręca go w nocy i pozostawia ślady niepewnej ręki. Gdzie tu w tym wszystkim tajemnica?
– Ależ to jasne jak słońce – odparłem. – Przykro mi, że byłem taki niesprawiedliwy. Powinienem był mieć więcej zaufania do twoich zdumiewających zdolności. A wolno spytać, czy masz jakie zajmujące śledztwo na warsztacie?
– Nie. Dlatego wracam do kokainy. Nie mogę żyć bez pracy umysłowej. Bo i cóż życie bez tego warte? Spojrzyj przez okno. Jaki ten świat ponury, okropny, nudny! Patrz, jak mgła włóczy się po ulicach; jak osiada na tych szpetnie malowanych domach. Czy może być coś prozaiczniejszego? Na co się zda mój szczególny talent, jeśli nie posiadam pola do jego zastosowania? Zbrodnia jest banalna, życie banalne... i tylko banalne, pospolite zdolności znajdą zawsze pole do popisu.
Otworzyłem już usta, chcąc coś odpowiedzieć, gdy rozległo się krótkie pukanie do drzwi, i weszła nasza gospodyni, niosąc bilet wizytowy na tacy.
– Jakaś panienka do pana – rzekła, zwracając się do Holmesa.
– Mary Morstan – przeczytał Sherlock. – Hm... nie pamiętam, żebym kiedy słyszał to nazwisko. Niech pani poprosi tę panią. Doktorze, nie odchodź.
Miss Morstan weszła do pokoju pewnym krokiem, zupełnie spokojna. Jasna blondynka, młoda, niska, drobna, ubrana była z dużym smakiem. Pomimo to strój jej uderzał skromnością i prostotą, która pozwalała domyślać się, że środki materialne tej panienki są ograniczone. Suknia z ciemnego, popielatego beżu nie była niczym przybrana ani obszyta, na jasnych włosach miała toczek koloru sukni, przybrany białym piórkiem przypiętym z boku. Twarz jej nie odznaczała się regularnością rysów ani pięknością cery, ale miała wyraz słodki i miły, a wielkie błękitne oczy były niezwykle bystre i szlachetne. Widziałem kobiety rozmaitych narodowości w trzech częściach świata, lecz nie zdarzyło mi się spotkać oblicza, na którym wyraźniej odbijałaby się natura subtelna i wrażliwa. Zauważyłem, że siadając na krześle, które jej podał Sherlock Holmes, miss Morstan była jednak wzburzona, usta jej drżały, ręce poruszały się nerwowo.
– Przyszłam do pana, panie Holmes – rzekła wreszcie – bo pan dopomógł niegdyś mej zwierzchniczce, Cecylii Forrester, do wyjaśnienia pewnej zawikłanej sprawy; nie może zapomnieć pańskiej uprzejmości i umiejętnego prowadzenia śledztwa.
– Pani Cecylia Forrester... – powtórzył Holmes zamyślony. – Zdaje mi się, że byłem jej pomocny. Lecz, o ile pamiętam, była to jakaś bardzo prosta sprawa.
– Jej zdaniem – nie. Nie będzie pan mógł jednak powiedzieć tego o mojej sprawie. Trudno sobie wyobrazić coś dziwniejszego, bardziej niejasnego niż moje położenie.
Holmes zatarł ręce, oczy mu błysnęły. Rozparł się wygodnie w fotelu, a na twarzy osiadł mu wyraz skupienia.
– Proszę, niech pani powie o co chodzi – rzekł tonem urzędowym.
Moje położenie zaczynało być kłopotliwe, czułem, że jestem zupełnie zbyteczny.
– Przepraszam, wychodzę – rzekłem, wstając.
Ku memu wielkiemu zdziwieniu, miss Morstan wyciągnęła ku mnie drobną dłoń, obciśniętą w elegancką rękawiczkę.
– Gdyby pański przyjaciel – rzekła do Holmesa – zechciał pozostać, mógłby mi oddać nieocenioną przysługę.
Usiadłem.
– Krótko mówiąc – ciągnęła dalej – oto parę faktów. Ojciec mój służył w pułku indyjskim i odesłał mnie do kraju, gdy byłam jeszcze małym dzieckiem. Matka nie żyła, nie miałam w Anglii żadnych krewnych. Umieszczono mnie w pensjonacie w Edynburgu i tam pozostałam do siedemnastego roku życia. W roku 1878 ojciec mój, naówczas w randze kapitana, otrzymał roczny urlop i przyjechał do kraju. Telegrafował do mnie z Londynu, że przybył szczęśliwie i wezwał, abym przyjechała niezwłocznie i zgłosiła się do hotelu Langhama, gdzie mieszkał. Wybrałam się natychmiast; przybywszy do Londynu, pojechałam do Langhama i dowiedziałam się, że ojciec mieszka, ale wyszedł poprzedniego wieczora i jeszcze nie wrócił. Czekałam przez cały dzień następny. Wieczorem, idąc za radą hotelarza, zawiadomiłam policję, a nazajutrz dałam ogłoszenie do gazet. Poszukiwania pozostały bez skutku, i od owego czasu po dziś dzień nie mam o ojcu żadnej wieści. Powrócił pełen nadziei, spodziewając się znaleźć wypoczynek i spokój, a tymczasem...
Podniosła dłoń do oczu, łkanie przerwało jej dalsze słowa.
– Kiedy to miało miejsce? – spytał Holmes, otwierając notatnik.
– Znikł 3 grudnia 1878... blisko dziesięć lat temu.
– A jego bagaże?
– Zostały w hotelu. Nie było w nich nic, co mogłoby dać jakąkolwiek wskazówkę... Trochę ubrania, kilka książek i spory zbiór osobliwości z Wysp Andamańskich, gdzie był oficerem straży więziennej. Miał jednego przyjaciela, majora Sholto z tego samego trzydziestego czwartego pułku piechoty bombajskiej. Major opuścił służbę na krótko przed ojcem i zamieszkał w Upper Norwood. Widywałam się z nim oczywiście, ale on nie wiedział nawet, że kolega przybył do Anglii.
– Szczególny wypadek – zauważył Holmes.
– Nie powiedziałam panu jeszcze, co w tym jest najszczególniejsze. Oto sześć lat temu, dla ścisłości dodam, że było to 4 maja roku 1882, ukazało się w Timesie ogłoszenie z zapytaniem o adres Mary Morstan. Zaznaczono przy tym, że podanie adresu będzie dla mnie korzystne. W ogłoszeniu nie było adresu ani nazwiska. W owym czasie tylko co właśnie przyjęłam miejsce nauczycielki u pani Forrester. Za jej radą podałam swój adres. Tegoż dnia przysłano mi pocztą małe tekturowe pudełeczko, w którym znalazłam bardzo dużą i piękną perłę. Lecz poza tym nic: ani listu, ani nawet kartki. Odtąd co rok, tego samego dnia, otrzymywałam analogiczne pudełko, zawierające taką samą perłę, bez wszelkich danych co do osoby nadawcy. Pewien jubiler powiedział mi, że perły są niezwykłej piękności i mają dużą wartość. Niech się pan sam przekona, są bardzo ładne.
Mówiąc to, wyjęła z kieszeni małe, płaskie pudełko, otworzyła je i pokazała nam sześć pereł tak pięknych, jakich w życiu nie widziałem.
– Opowieść pani jest nader ciekawa – rzekł Sherlock Holmes. – Czy zdarzyło się pani jeszcze co osobliwego?
– Tak, i to nie dalej jak dziś. Dlatego właśnie przyszłam do pana. Dziś rano otrzymałam ten oto list, który może pan zechce przeczytać.
– Dziękuję – rzekł Holmes. – Proszę też o kopertę. Marka z Londynu, data 7 lipca. Hm! W rogu znak dużego męskiego palca... Prawdopodobnie listonosza. Papier najlepszego gatunku. Koperty po sześć pensów paczka. Człowiek, dbający o swoje materiały piśmienne. Bez adresu... Zechciej pani przyjść pod trzeci filar z lewej strony w przedsionku teatru Lyceum, dziś wieczór o godzinie siódmej. Jeżeli się pani obawia, proszę przyprowadzić ze sobą dwóch przyjaciół. Jest pani kobietą pokrzywdzoną i będzie Ci wymierzona sprawiedliwość. Niech pani nie zawiadamia policji. Ha, ha! Jeśli to uczynisz – zepsujesz wszystko. Nieznany przyjaciel. No, no, niezła tajemnica! I cóż pani zamierza uczynić, miss Morstan?
– Przyszłam właśnie, żeby się pana poradzić.
– W takim razie pójdziemy stanowczo... pani i ja... Tak, doskonale, i doktor Watson. Ten jegomość pisze o dwóch przyjaciołach. Doktor nieraz już był mi pomocny.
– Czy tylko zechce pójść? – zapytała z prośbą w głosie i spojrzeniu.
– Będę szczęśliwy i dumny – rzekłem skwapliwie – jeśli zdołam przydać się pani.
– Jesteście panowie obaj bardzo uprzejmi – podjęła. – Prowadzę życie samotne i nie mam przyjaciół, do których mogłabym się zwrócić. Przyjdę o szóstej. Nie będzie za późno?
– Nie; ale nie później – rzekł Holmes. – Jeszcze jedno pytanie. Czy list i adresy na pudełkach z perłami są pisane jednym charakterem?
– Mam je przy sobie – odparła, wyjmując sześć karteczek papieru.
– Jest pani doprawdy wzorową klientką. Zobaczymy. – Rozłożył kartki na stole i przyglądał im się uważnie.
– Wszystko pisane zmienionym charakterem, z wyjątkiem listu – rzekł w końcu – ale nie ulega kwestii, że to ręka jednej i tej samej osoby. Proszę spojrzeć na to e i na zakręt u s. Wszędzie powtarzają się jednakowo. Niewątpliwie pisane tą samą ręką... Nie chciałbym budzić w pani fałszywych nadziei, ale... czy to pismo ma jakie podobieństwo do pisma ojca pani?
– Żadnego, absolutnie żadnego.
– Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Będziemy zatem czekali na panią o szóstej. Niech mi pani zostawi te papiery. Może będę musiał przejrzeć je raz jeszcze. Dopiero pół do czwartej. Zatem au revoir.
– Au revoir – odpowiedziała miss Morstan i, rzuciwszy każdemu z nas jasne, pogodne spojrzenie, schowała pudełko z perłami i wyszła.
Stojąc w oknie, patrzyłem za nią, jak szła szybkim krokiem, i nie odwróciłem się, dopóki popielaty toczek z białym piórem nie znikł w szarym tłumie.
– Przystojna kobieta! – rzekłem.
Holmes zapalił fajkę i leżał rozparty w fotelu, oczy miał przymknięte.
– Doprawdy? – rzekł leniwie – nie zauważyłem.
– Jesteś automatem... arytmometrem! Chwilami masz w sobie stanowczo coś nieludzkiego.
Uśmiechnął się łagodnie.
– Nie trzeba pozwolić, by na opinię naszą wpływały zalety osobiste, to rzecz pierwszorzędnej wagi. Klient jest dla mnie tylko zwyczajną jednostką, czynnikiem w zagadce. Zalety wywołujące wrażenie są wrogami jasnego rozumowania. Zapewniam cię, że najładniejsza, najbardziej ujmująca kobieta, jaką znałem, została powieszona za otrucie trojga małych dzieci, żeby zgarnąć pieniądze z ich polisy ubezpieczeniowej, a najbardziej odrażający mężczyzna spośród moich znajomych jest filantropem, który wydał prawie ćwierć miliona na ubogich Londynu.
– W tym wypadku... jednak...
– Nie robię nigdy wyjątków. Wyjątek potwierdza regułę. Miałeś kiedy sposobność badania charakteru na podstawie pisma? Co wnosisz z bazgraniny tego jegomościa?
– Pismo jest czytelne i regularne – odparłem. – To człowiek, mający przyzwyczajenia handlowca i pewną siłę charakteru.
Holmes potrząsnął głową.
– Spojrzyj na jego długie litery – rzekł. – Zaledwie wznoszą się ponad linię. To d może być a, a to l można wziąć za e. Ludzie z charakterem zawsze wybitnie zaznaczają długie litery, choćby pisali bardzo niewyraźnie. W jego k przebija się wahanie, a duże litery wykazują pewną godność.
– Wychodzę teraz – rzekł po chwili. – Chcę zasięgnąć wiadomości. Polecam ci tę książkę... jedna z najlepszych, jakie kiedykolwiek napisano... Męczeństwo człowieka Winwood Reade’a. Wrócę za godzinę.
Siedziałem w oknie, trzymając książkę w ręku, ale myśli moje odbiegły daleko od śmiałych twierdzeń filozoficznych autora. Zajęte były naszą klientką... jej uśmiechem, głębokim, dźwięcznym tonem jej głosu, szczególną tajemnicą jej życia. Jeśli miała lat siedemnaście, gdy znikł jej ojciec, musi mieć teraz dwadzieścia siedem... Ponętny wiek, w którym młodość traci już swoją nieświadomość i staje się trzeźwiejsza dzięki zdobytemu doświadczeniu.
Siedziałem w zadumie, aż wreszcie powstały mi w głowie myśli tak niebezpieczne, że... podążyłem spiesznie do biurka i pogrążyłem się z zapałem w jakimś podręczniku patologii.
Jak ja, ubogi chirurg z chorą nogą, mogłem mieć takie zuchwałe myśli? Ona jest jednostką, czynnikiem – niczym więcej! Jeśli przyszłość moja ma być smutna, lepiej stawić jej czoło po męsku, niż usiłować rozjaśnić ją niedorzecznymi rojeniami...
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.