Znak czterech - Arthur Conan Doyle - ebook + audiobook

Znak czterech ebook

Arthur Conan Doyle

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Sherlock Holmes popada w nudę i marazm. Na szczęście pojawia się panna Mary Morstan, która przybywa na Baker Street z nietypowym zleceniem. Od czasu zniknięcia jej ojca w niewyjaśnionych okolicznościach, kobieta co roku dostaje przesyłkę z drogocenną perłą. Teraz, po latach, nadawca chce się z nią spotkać, jednak bez obecności policji. Mary angażuje więc Holmesa, który wreszcie może wykorzystać swój wielki talent dedukcyjny, i Watsona, który jest bardziej zainteresowany wdziękami klientki niż zagadką kryminalną.

Niesamowity klimat Londynu z końca XIX wieku, opowieści z kolonialnych Indii, tajemniczy skarb i brawurowy pościg za przestępcami łodzią parową po Tamizie, to tło śledztwa, które wkrótce doprowadza do odkrycia tajemnicy znaku czterech.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 179

Oceny
4,3 (148 ocen)
74
51
18
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiula1115

Z braku laku…

Okrutnie nudna, a lektor bez życia.
00
Jaszq

Całkiem niezła

Fabularnie super ale implementacja tego audiobooka to nieporozumienie. Cała książka to rozdział 3 i weź tu szukaj gdzie skończyłeś.
00
Alexa12035

Dobrze spędzony czas

Książka fajna na wieczór
00
Kisiakisia

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam Sherlocka Holmesa.
00
przedmonitorem

Nie oderwiesz się od lektury

thank You
00

Popularność




Arthur Conan Doyle

Sherlock Holmes Znak czterech

Świat Książki

Ukryte znaki w Znaku czterech

Ukryte znaki w Znaku czte­rech

Prak­tyka lekar­ska w Por­ts­mouth nie wró­żyła dobrze na przy­szłość. Pacjen­tów było nie­wielu i dok­tor Arthur Conan Doyle zabi­jał nudę pisa­niem. Z Sher­loc­kiem Hol­me­sem nie wią­zał żad­nych pla­nów, uzna­wał go za jed­no­ra­zową przy­godę. Tym bar­dziej, że Stu­dium w szkar­ła­cie póki co nie odbiło się więk­szym echem. W tej sytu­acji zapro­sze­nie na kola­cję od wydawcy ame­ry­kań­skiego „Lip­pin­cott’s Mon­thly Maga­zine”, było dla mło­dego leka­rza ogrom­nym wyróż­nie­niem i nadzieją na przy­szłość. Doyle był pewny, że Joseph Mar­shall Stod­dart, redak­tor naczelny bry­tyj­skiej edy­cji „Lip­pin­cott’a”, dostrzegł powieść Micah Clarke, która uka­zała się przed kil­koma mie­sią­cami. Przy­pusz­czał, że wła­śnie ta druga książka jest prze­pustką do jego lite­rac­kiej repu­ta­cji i otwo­rzy mu drzwi wydaw­ców. Z tym więk­szym opty­mi­zmem 30 sierp­nia 1889 roku poja­wił się w eks­klu­zyw­nym lon­dyń­skim Lan­gham Hotel.

Trze­cim uczest­ni­kiem kola­cji był irlandzki poeta i powie­ścio­pi­sarz Oscar Wilde. To na nim, a nie na wydawcy, powieść Micah Clarke zro­biła ogromne wra­że­nie. Przy­naj­mniej tak wyni­kało z kom­ple­men­tów, któ­rymi Wilde hoj­nie obsy­py­wał młod­szego kolegę. Sam był już zna­nym dzien­ni­ka­rzem i pisa­rzem. Doro­bek Doyle’a – kilka arty­ku­łów nauko­wych, parę opo­wia­dań i dwie opu­bli­ko­wane powie­ści – wyglą­dał bar­dzo skrom­nie. I pew­nie dla­tego Doyle potrak­to­wał pro­po­zy­cję wydawcy jako szansę i zabrał się natych­miast do pracy. Pomimo że doty­czyła jed­nak Sher­locka Hol­mesa.

Po zale­d­wie trzech mie­sią­cach powieść The Sign of the Four była gotowa. Uka­zała się już w lutym 1890 roku. Jed­nak w ame­ry­kań­skim wyda­niu nosiła tytuł The Pro­blem of the Shol­tos. Nie­które póź­niej­sze edy­cje opa­trzono tytu­łem The Sign of Four. Wydawcy zapewne pod­chwy­cili czte­ro­wy­ra­zowy zwrot, który dwu­krot­nie pada w ostat­nim roz­dziale sta­no­wią­cym opo­wieść Jona­tana Smalla.

I tym razem, podob­nie jak w przy­padku Stu­dium w szkar­ła­cie, za wyda­nie maga­zy­nowe trzeba było w Anglii zapła­cić szy­linga, a w Ame­ryce dwa­dzie­ścia pięć cen­tów. Nie napa­wało to Doyle’a opty­mi­zmem, bo wraz z niską ceną histo­ria detek­tywa Hol­mesa i jego kom­pana dok­tora Wat­sona tra­fiała do czy­tel­ni­ków lubu­ją­cych się w powiast­kach z gatunku shil­ling shoc­kers – publi­ko­wa­nych masowo tanich kry­mi­na­łów, sprze­da­wa­nych za jed­nego szy­linga.

Warto zadać sobie pyta­nie, co takiego Stod­dart dostrzegł w postaci Hol­mesa? I dla­czego nie zde­cy­do­wał się na kolejną powieść histo­ryczną, którą tak zachwa­lał Oscar Wilde? Histo­rycy twier­dzą, że tajem­nica tkwiła w języku. Arthur Conan Doyle nie potra­fił dobrze ope­ro­wać archa­icz­nym sta­ro­an­giel­skim, przez co jego powie­ści wyda­wały się sztuczne. Histo­ria Sher­locka Hol­mesa roz­gry­wała się wów­czas współ­cze­śnie. Czy­tel­nicy znali realia, w któ­rych poru­szał się detek­tyw, a żywy język był dla nich zro­zu­miały. Po ponad stu trzy­dzie­stu latach już nie jest. Hol­mes i Wat­son zwra­cają się do sie­bie „per pan”, co wtedy było oczy­wi­ste. Trudno jed­nak dzi­siaj ocze­ki­wać takiego dystansu od dwóch miesz­ka­ją­cych razem przy­ja­ciół. Na szczę­ście w nowym tłu­ma­cze­niu Hol­mes skraca dystans, boha­te­ro­wie są już „per ty”, a for­malne „panie dok­to­rze” zastę­puje dość poufałe „dok­torku”, które dla młod­szych odbior­ców z pew­no­ścią zabrzmi przy­stęp­niej.

Jest jesz­cze kilka szcze­gó­łów, które zwra­cają uwagę. Doyle pozo­sta­wia w fabule powie­ści oso­bi­sty dro­biazg. Ojciec Mary Mor­stan po przy­jeź­dzie do Lon­dynu zatrzy­muje się Lan­gham Hotel, w któ­rym odbyła się kola­cja z wydawcą zama­wia­ją­cym Znak czte­rech. Do tego hotelu wróci jesz­cze dwu­krot­nie w kolej­nych przy­go­dach Hol­mesa, umiesz­cza­jąc boha­te­rów w jego pro­gach. Łatwo także spo­strzec, że autor nie darzy zbyt­nią sym­pa­tią głów­nego boha­tera, a nawet swo­jego pierw­szego dzieła. Hol­mes kry­tycz­nie oce­nia Stu­dium w szkar­ła­cie. „Prze­rzu­ci­łem ją” – non­sza­lancko przy­znaje, wkła­da­jąc to w usta Hol­mesa, a jed­no­cze­śnie łaja Wat­sona za doda­nie wątku miło­snego, który nazywa „roman­si­dłem”. Prze­ciw­wagą dla swo­istej samo­kry­tyki ma być zwró­ce­nie uwagi, że kry­mi­na­li­styka powinna być trak­to­wana ści­śle naukowo. Trzeba pamię­tać, że w chwili gdy Conan Doyle pisze te słowa, poja­wiają się dopiero pierw­sze arty­kuły na temat dak­ty­lo­sko­pii i reguł zabez­pie­cza­nia śla­dów na miej­scu prze­stępstw. Dotąd poli­cjanci kie­ro­wali się głów­nie intu­icją.

Są też drobne uszczy­pli­wo­ści wobec Fran­cu­zów. To śled­czy z pary­skiego wydziału Sûreté poło­żyli fun­da­ment pod roz­wój kry­mi­na­li­styki. Tym­cza­sem Sher­lock Hol­mes jest pierw­szym powie­ścio­wym detek­ty­wem uży­wa­ją­cym szkła powięk­sza­ją­cego. I to do niego z prośbą o pomoc zwraca się pary­ski poli­cjant. Któ­remu, jak zauważa Hol­mes, brak jesz­cze wie­dzy. Doyle daje tym samym dowód bacz­nego obser­wo­wa­nia począt­ków kry­mi­na­li­styki nauko­wej. Nie może się jed­nak pogo­dzić z tym, że to Fran­cuzi wyprze­dzają w tej dzie­dzi­nie Sco­tland Yard.

Dość ambi­wa­lentny sto­su­nek autora do Stu­dium w szkar­ła­cie zaska­kuje w zesta­wie­niu z przy­jętą w Znaku czte­rech nie­mal iden­tyczną, skła­da­jącą się z dwóch czę­ści kon­struk­cją fabu­larną. Ponow­nie wkrada się skry­ty­ko­wany już na wstę­pie wątek miło­sny. Tym razem doty­czący dok­tora Wat­sona. Nato­miast histo­ria sta­no­wiąca klucz do roz­wią­za­nia zagadki, a zara­zem wyja­śnie­nie moty­wów zło­czyńcy, powo­duje, że czy­tel­nik roz­grze­sza go, a wręcz zaczyna z nim sym­pa­ty­zo­wać. Motyw zbrodni jest hono­rowy, zmie­nia więc ocenę czynu.

W tym miej­scu jesz­cze raz wypada zwró­cić uwagę na język i angiel­skie dobre maniery. Bo i prze­stępca nie ma pre­ten­sji do detek­tywa i jego kom­pana za to, że go schwy­tali, jak i oni nie mają mu za złe tego, że tak zacie­kle z nimi wal­czył, chcąc unik­nąć spra­wie­dli­wo­ści. Wymie­niają uprzej­mo­ści i trak­tują się jak na angiel­skich dżen­tel­me­nów przy­stało. Hol­mes prze­pra­sza nawet Jona­thana Smalla za to, „że tak się to skoń­czyło”, po czym, widząc jego prze­mo­czone ubra­nie, czę­stuje cyga­rem i łykiem brandy z wła­snej pier­siówki. Rodzinną atmos­ferę dostrzega rów­nież detek­tyw Athel­ney Jones i sam chęt­nie korzy­sta z butelki Hol­mesa.

Doyle rysuje por­tret Hol­mesa jako zaro­zu­mialca, do tego obda­rzo­nego trudną do zaak­cep­to­wa­nia wadą – zami­ło­wa­niem do koka­iny. Ta wyczu­walna nie­chęć do postaci znaj­dzie swój wyraz dwa lata póź­niej, gdy roz­draż­niony rosnącą popu­lar­no­ścią detek­tywa autor roz­pocz­nie pla­no­wać uśmier­ce­nie boha­tera. To jed­nak sprawa, którą wypad­nie omó­wić przy kolej­nych spo­tka­niach z przy­go­dami naj­słyn­niej­szego detek­tywa.

Powieść Znak czte­rech daje nam też odro­binę infor­ma­cji o samym Cona­nie Doyle’u. Eks­cen­tryczny Hol­mes poleca Wat­so­nowi książkę Mar­tyr­dom of Man Win­wo­oda Reade’a. Jak twier­dzi – „jedną z naj­zna­ko­mit­szych, jaką kie­dy­kol­wiek napi­sano”. Wraca do niej w roz­dziale dzie­sią­tym, tym razem cytu­jąc autora.

– Win­wood Reade jest dobry w tej mate­rii – powie­dział Hol­mes. – Twier­dzi on, że acz­kol­wiek indy­wi­du­alna osoba jest nie­roz­wią­zy­walną zagadką, to ludzie razem stają się mate­ma­tycz­nym pew­ni­kiem. Nie możesz na przy­kład ni­gdy prze­wi­dzieć, co zrobi jakaś jedna, kon­kretna osoba, ale możesz podać pre­cy­zyj­nie, jak zachowa się prze­ciętna liczba ludzi. Indy­wi­du­alne osoby róż­nią się, ale pro­centy pozo­stają na sta­łym pozio­mie. Tak mówi sta­ty­styka.

Wil­liam Win­wood Reade był histo­ry­kiem, wol­no­my­śli­cie­lem i filo­zo­fem. Wydane w 1872 roku Męczeń­stwo czło­wieka to jego naj­więk­sze dzieło. Świecka, uni­wer­salna histo­ria świata zachod­niego, w któ­rej autor pró­buje prze­śle­dzić roz­wój cywi­li­za­cji zachod­niej opi­sa­nej w ter­mi­nach sto­so­wa­nych w naukach przy­rod­ni­czych. Histo­ria świata z innego punktu widze­nia, nie­re­li­gij­nego. War­ren Smith w książce Lon­dyń­scy here­tycy nazwał ją „biblią zastęp­czą dla seku­la­ry­stów”. Choć sam Reade nie był ate­istą, to za takiego był uzna­wany. Męczeń­stwo czło­wieka było książką mającą duży wpływ na publi­ka­cje w latach sie­dem­dzie­sią­tych XIX wieku i w latach póź­niej­szych, doce­nianą przez Her­berta Geo­rge’a Wel­lsa, Geo­rge’a Orwella, Win­stona Chur­chilla i wiele innych zna­czą­cych oso­bo­wo­ści. Wśród nich zna­lazł się także Arthur Conan Doyle, który jesz­cze przed napi­sa­niem Znaku czte­rech był człon­kiem loży masoń­skiej, a zara­zem dar­wi­ni­stą. Jed­no­cze­śnie mocno sym­pa­ty­zo­wał z poglą­dami spi­ry­ty­stów. Spi­ry­tyzm był w tam­tym cza­sie reli­gią dekla­ro­waną przez czter­na­ście milio­nów Ame­ry­ka­nów i zyski­wał coraz więk­szą rze­szę wyznaw­ców na sta­rym kon­ty­nen­cie. Z bie­giem lat Doyle otwar­cie zaczął wyzna­wać spi­ry­tyzm, napi­sał na ten temat kilka ksią­żek i wsparł jako główny fun­da­tor budowę świą­tyni spi­ry­ty­stycz­nej w lon­dyń­skim Cam­den. A ślady maso­ne­rii, spi­ry­tyzmu i okul­ty­zmu poja­wiły się w jego twór­czo­ści.

Nie­stety nie udało mi się odna­leźć pol­skiego wyda­nia Męczeń­stwa czło­wieka. Tym bar­dziej ta drobna wzmianka w Doy­le­ow­skiej powie­ści o Hol­me­sie jest wyjąt­kową cie­ka­wostką, dzięki któ­rej popu­larna powieść detek­ty­wi­styczna zyskuje głęb­szy sens.

Prze­my­sław Sem­czuk

I. Umiejętność dedukcji

I

Umie­jęt­ność deduk­cji

Sher­lock Hol­mes zdjął bute­leczkę z gzymsu nad komin­kiem i wyjął strzy­kawkę ze schlud­nie wyglą­da­ją­cego opra­wio­nego w skórę pude­łeczka. Dłu­gimi ner­wo­wymi pal­cami zamon­to­wał cienką igłę i odwi­nął lewy man­kiet koszuli. Jego oczy patrzyły z zasta­no­wie­niem na pokryte sinia­kami przed­ra­mię i nad­gar­stek, całe w krop­kach i szra­mach po nie­zli­czo­nych ukłu­ciach. Wresz­cie zde­cy­do­wał się, wkłuł się ostrym koń­cem igły, lekko wci­snął malutki tło­czek i zanu­rzył się głę­boko w opar­cie fotela z dłu­gim wes­tchnie­niem zado­wo­le­nia. Od wielu mie­sięcy byłem świad­kiem takiego przed­sta­wie­nia trzy­krot­nie w ciągu dnia i wciąż nie mogłem się z tym pogo­dzić. Wręcz prze­ciw­nie, coraz bar­dziej wzma­gało się we mnie poczu­cie winy na myśl, że bra­kuje mi odwagi, aby zapro­te­sto­wać. Skła­da­łem sobie obiet­nice, że wypo­wiem się w tej mate­rii, ale w chłod­nym, non­sza­lanc­kim zacho­wa­niu mego towa­rzy­sza było coś, co unie­moż­li­wiało mi swo­bodne nawią­za­nie do tej kwe­stii. Jego wielka siła cha­rak­teru, wiel­ko­pań­skie maniery i moja świa­do­mość jego nad­zwy­czaj­nych zalet powo­do­wały, że z naj­więk­szą nie­chę­cią myśla­łem o nara­że­niu się na jego nie­za­do­wo­le­nie.

Tego popo­łu­dnia – nie wiem, czy ze względu na lekar­stwo, które wzią­łem przy lun­chu, czy dodat­kowe poiry­to­wa­nie spo­wo­do­wane umyśl­nym pro­wo­ko­wa­niem mnie przez Sher­locka – naraz poczu­łem, że dłu­żej nie wytrzy­mam.

– A dzi­siaj co bie­rzesz – spy­ta­łem – mor­finę czy koka­inę?

Pod­niósł roz­ma­rzony wzrok znad opra­wio­nej w czarną skórę sta­rej książki, którą wła­śnie otwo­rzył.

– To koka­ina – powie­dział – sied­mio­pro­cen­towy roz­twór. Czy chciał­byś spró­bo­wać?

– No wiesz co! – odpo­wie­dzia­łem szybko. – Mój orga­nizm jesz­cze nie pora­dził sobie ze skut­kami kam­pa­nii afgań­skiej. Nie mogę sobie pozwo­lić na takie dodat­kowe sen­sa­cje.

Uśmiech­nął się na widok mej gwał­tow­nej reak­cji.

– Być może masz rację, Wat­so­nie – powie­dział. – Mam wra­że­nie, że wpływ koka­iny na orga­nizm jest nie­ko­rzystny, z dru­giej jed­nakże strony uwa­żam, że jest ona tak trans­cen­dent­nie sty­mu­lu­jąca i tak bar­dzo roz­ja­śnia umysł, że jej skutki uboczne nie mają dla mnie zna­cze­nia.

– Ale zasta­nów się! – powie­dzia­łem z naci­skiem. – Zasta­nów się nad kosz­tem! Być może pod jej wpły­wem twój umysł sięga daleko poza swoje nor­malne moż­li­wo­ści, ale to jest pro­ces pato­lo­giczny i szko­dliwy, który pociąga za sobą zwięk­szone zmiany w tkan­kach i może spo­wo­do­wać ich stałe osła­bie­nie. Wiesz także, że potem nastę­puje „czarna reak­cja”. Ta gra z pew­no­ścią nie jest warta świeczki. Dla­czego dla chwi­lo­wej, prze­mi­ja­ją­cej przy­jem­no­ści ryzy­ku­jesz stratę swo­ich wiel­kich zdol­no­ści umy­sło­wych, któ­rymi obda­rzył cię los? Pamię­taj, że nie mówię do cie­bie jedy­nie jako przy­ja­ciel, ale także jako lekarz, który czuje się w pew­nym stop­niu odpo­wie­dzialny za stan twego zdro­wia.

W ogóle nie spra­wiał wra­że­nia obra­żo­nego. Wręcz prze­ciw­nie, zło­żył razem koniuszki pal­ców i oparł łok­cie na porę­czach fotela jak osoba spra­gniona roz­mowy.

– Mój umysł – powie­dział – bun­tuje się w okre­sie nie­rób­stwa. Daj mi jakieś pro­blemy, daj mi pracę, naj­bar­dziej skom­pli­ko­wany szyfr lub dogłębną ana­lizę do wyko­na­nia, a znów wrócę do formy. Wtedy sztuczne pod­niety nie będą mi do niczego potrzebne. Nie­na­wi­dzę nud­nej rutyny codzien­nej egzy­sten­cji. Rwę się do naj­wyż­szych unie­sień umy­sło­wych, dla­tego wybra­łem tę wyjąt­kową pro­fe­sję lub raczej ją stwo­rzy­łem – jestem jedyną osobą na świe­cie, która ją wyko­nuje.

– Jedy­nym nie­ofi­cjal­nym detek­ty­wem? – powie­dzia­łem, uno­sząc w zdzi­wie­niu brwi.

– Jedy­nym nie­ofi­cjal­nie kon­sul­tu­ją­cym detek­ty­wem – odpo­wie­dział. – Jestem ostat­nim i naj­wyż­szym sądem ape­la­cyj­nym w wykry­wa­niu prze­stępstw. Kiedy Greg­son albo Lestrade czy też Athel­ney Jones nie mogą sobie pora­dzić – co, mówiąc przy oka­zji, jest dla nich normą – wów­czas przy­cho­dzą do mnie ze sprawą. Badam dane jako eks­pert i wydaję opi­nię. W tych przy­pad­kach nie doma­gam się publicz­nego uzna­nia. Moje nazwi­sko nie poja­wia się w żad­nej z gazet. Sama praca i przy­jem­ność pły­nąca z uru­cho­mie­nia moich szcze­gól­nych umie­jęt­no­ści umy­sło­wych są dla mnie naj­więk­szą nagrodą. Prze­cież doświad­czy­łeś już metod mojej pracy w spra­wie Jef­fer­sona Hope’a!

– Oczy­wi­ście, że tak! – powie­dzia­łem ser­decz­nie. – Ni­gdy w życiu nie prze­ży­łem takiego szoku. Nawet opi­sa­łem to w małej bro­szurce opa­trzo­nej dosyć fan­ta­stycz­nym tytu­łem – Stu­dium w szkar­ła­cie.

Potrzą­snął ze smut­kiem głową.

– Prze­rzu­ci­łem ją – rzekł. – I naprawdę nie ma pod­staw, aby ci pogra­tu­lo­wać. Wykry­wa­nie prze­stępstw jest lub też powinno być nauką ści­słą i należy je trak­to­wać w taki sam spo­sób – jak naukę, czyli zimno i bez emo­cji, a ty sta­ra­łeś się zabar­wić całą sprawę wąt­kiem miło­snym, co daje taki sam efekt, jak gdy­byś pra­co­wał nad jakimś roman­si­dłem, oma­wia­jąc piątą zasadę Eukli­desa.

– Ale prze­cież w tej spra­wie wystę­po­wał wątek miło­sny – bro­ni­łem się. – Nie mogłem znie­kształ­cić fak­tów.

– Nie­które z nich powinny być pomi­nięte albo przy­naj­mniej nale­żało prze­strze­gać pew­nej sen­sow­nej pro­por­cji przy ich oma­wia­niu. Jedyna sprawa, która zasłu­gi­wała na uwy­pu­kle­nie w tym przy­padku, to inte­re­su­jące rozu­mo­wa­nie ana­li­tyczne, prze­bie­ga­jące od skut­ków do przy­czyn, dzięki któ­remu zdo­ła­łem roz­wi­kłać tę sprawę.

Roz­gnie­wała mnie kry­tyka pracy wyko­na­nej spe­cjal­nie po to, by spra­wić mu przy­jem­ność. Wyznam też, że ziry­to­wał mnie jego ego­tyzm i wyma­ga­nie, aby każda linijka mojej bro­szury była poświę­cona jego wybit­nym osią­gnię­ciom. W ciągu lat, gdy miesz­ka­łem wraz z nim przy ulicy Baker Street, zauwa­ży­łem wie­lo­krot­nie, że u pod­staw spo­koj­nej metody przy­ję­tej przez mego towa­rzy­sza leży pewna próż­ność. Jed­nakże nie zro­bi­łem żad­nej uwagi, na­dal opa­tru­jąc nogę, którą jakiś czas temu zra­niła kula, i cho­ciaż rana nie unie­moż­li­wiała mi cho­dze­nia, cier­pia­łem bóle przy każ­dej zmia­nie pogody.

– Zasięg mojej prak­tyki został ostat­nio posze­rzony na kon­ty­nent – powie­dział po jakimś cza­sie Hol­mes, napeł­nia­jąc starą fajkę. – W zeszłym tygo­dniu zgło­sił się do mnie na kon­sul­ta­cje François le Vil­lard, który – jak być może wiesz – ostat­nio zaj­muje jedno z czo­ło­wych miejsc wśród funk­cjo­na­riu­szy poli­cyj­nej służby Fran­cji. Wyróż­nia go wspa­niała cel­tycka intu­icja, ale brak mu wystar­cza­ją­cej wie­dzy w wielu dzie­dzi­nach, co ogra­ni­cza jego dal­szy roz­wój. Sprawa doty­czy testa­mentu i zawiera pewne intry­gu­jące cechy. Udało mi się pod­su­nąć mu sko­ja­rze­nie z dwoma podob­nymi przy­pad­kami, jed­nym z Rygi z roku 1857, a dru­gim z St. Fouis z roku 1871, co mu zasu­ge­ro­wało pra­wi­dłowe roz­wią­za­nie. Oto list, który otrzy­ma­łem dziś rano, w któ­rym dzię­kuje mi za pomoc.

Mówiąc to, wycią­gnął wymięty arkusz zagra­nicz­nego papieru listo­wego. Rzu­ci­łem nań okiem i dostrze­głem bar­dzo wiele słów podziwu, upstrzo­nych kom­ple­men­tami w rodzaju: „wspa­niały”, „mistrzow­skie roz­wią­za­nie”, „prze­jaw siły rozumu”, świad­czą­cych o gorą­cym podzi­wie Fran­cuza dla Hol­mesa.

– Pisze do cie­bie jak uczeń do mistrza – powie­dzia­łem.

– O tak, bar­dzo ceni moją pomoc – powie­dział nader lekko Sher­lock Hol­mes. – Sam także posiada dar. Ma dwie z trzech nie­zbęd­nych cech dobrego detek­tywa: zmysł obser­wa­cyjny i umie­jęt­ność dedu­ko­wa­nia. Jedyna rzecz, któ­rej mu bra­kuje, to wie­dza, ale może ją nabyć z bie­giem czasu. W tej chwili tłu­ma­czy moje prace na fran­cu­ski.

– Twoje prace?

– Och, czyż­byś o nich nie wie­dział?! – wykrzyk­nął, śmie­jąc się. – Tak, popeł­ni­łem kilka mono­gra­fii. Wszyst­kie doty­czą zagad­nień tech­nicz­nych. Tutaj na przy­kład jest zaty­tu­ło­wana O spo­so­bie roz­róż­nia­nia popio­łów róż­nego rodzaju tyto­niu. Wymie­niam w nim sto czter­dzie­ści róż­nych rodza­jów cygar, papie­ro­sów i tyto­niu faj­ko­wego, z ilu­stra­cjami w postaci kolo­ro­wych tablic, które uka­zują róż­nice mię­dzy ich popio­łem. To jest kwe­stia, która usta­wicz­nie poja­wia się w spra­wach kar­nych i która cza­sami ma olbrzy­mie zna­cze­nie dowo­dowe. Jeżeli jesteś w sta­nie stwier­dzić na przy­kład, że mor­der­stwo popeł­nione zostało przez czło­wieka, który palił kon­kretny tytoń hin­du­ski, bez wąt­pie­nia zawęzi to pole poszu­ki­wań. Wyszko­lony wzrok z łatwo­ścią dostrzeże rów­nie istotną róż­nicę mię­dzy czar­nym popio­łem z cygara hin­du­skiego z Tri­chi­no­poly, a bia­łym pył­kiem drobno cię­tego tyto­niu faj­ko­wego, podob­nie jak zwy­kły zja­dacz chleba – mię­dzy kapu­stą a kar­to­flem.

– Jesteś praw­dzi­wym geniu­szem, jeśli cho­dzi o szcze­góły – zauwa­ży­łem.

– Po pro­stu doce­niam ich zna­cze­nie. A to moja mono­gra­fia na temat wykry­wa­nia śla­dów stóp wraz z uwa­gami odno­śnie wyko­rzy­sta­nia gipsu dla ich utrwa­le­nia, tu zaś widzisz cie­kawy, krótki arty­kuł na temat wpływu wyko­ny­wa­nego zawodu na ukształ­to­wa­nie się zary­sów dłoni, z rysun­kami rąk dru­ka­rzy, mary­na­rzy, przy­ci­na­czy korka, kom­po­zy­to­rów, tka­czy i jubi­le­rów zaj­mu­ją­cych się dia­men­tami. Jest to bar­dzo inte­re­su­jące z punktu widze­nia prak­tycz­nego dla detek­tywa o zacię­ciu nauko­wym, szcze­gól­nie w przy­pad­kach nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych zwłok lub przy ujaw­nia­niu prze­szło­ści prze­stęp­ców. Och, widzę, że męczę cię zbyt­nio szcze­gó­łami mego hobby.

– Zupeł­nie nie – odpo­wie­dzia­łem z naci­skiem. – To jest dla mnie nader inte­re­su­jące, tym bar­dziej, że mia­łem prze­cież moż­li­wość przy­glą­da­nia się prak­tycz­nemu wyko­rzy­sta­niu tej wie­dzy przez cie­bie. Ale mówi­łeś przed chwilą o obser­wa­cji i deduk­cji. Z pew­no­ścią jedno pociąga za sobą dru­gie?

– W jakimś zakre­sie tak, choć w nie­wiel­kim stop­niu – odpo­wie­dział, roz­sia­da­jąc się wygod­nie w fotelu i wypusz­cza­jąc grube, nie­bie­skie kółka dymu ze swo­jej fajki. – Na przy­kład, dzięki obser­wa­cji wiem, że dziś rano byłeś na poczcie przy ulicy Wig­more Street, zaś deduk­cja pozwala mi stwier­dzić, że wysła­łeś tele­gram.

– Zga­dza się – powie­dzia­łem. – Masz rację w obu kwe­stiach, ale muszę wyznać, że nie wiem, jak do tego dosze­dłeś. Z mojej strony był to nagły impuls i nikomu o tym nie wspo­mnia­łem.

– Och, to pro­ści­zna – zauwa­żył, uśmie­cha­jąc się na widok mego zdzi­wie­nia. – Jest to tak absur­dal­nie pro­ste, że nie­po­trzebne jest żadne wyja­śnie­nie. Jed­nakże może ono posłu­żyć dla zilu­stro­wa­nia gra­nic mię­dzy obser­wa­cją a deduk­cją. Obser­wa­cja pod­po­wie­działa mi, że twoje buty zosta­wiają czer­wo­nawe ślady. Naprze­ciwko poczty przy ulicy Wig­more Street zde­mon­to­wano chod­nik i zrzu­cono tro­chę ziemi, która leży w taki spo­sób, że, wcho­dząc na pocztę, trudno po niej nie przejść. Zie­mia ta ma szcze­gólne, czer­wo­nawe zabar­wie­nie, któ­rego, o ile wiem, nie znaj­dziesz ni­gdzie w pobliżu. Tak więc ten ele­ment pocho­dzi z obser­wa­cji, reszta z deduk­cji.

– No dobrze, z czego w takim razie wyde­du­ko­wa­łeś tele­gram?

– Cóż, sie­dzia­łem naprze­ciwko cie­bie cały ranek i stąd wiem, że nie napi­sa­łeś listu. W twoim otwar­tym sekre­ta­rzyku widoczne są nie­na­ru­szone znaczki i paczka kart pocz­to­wych. W takim razie po cóż miał­byś iść na pocztę? Jedy­nie wysłać tele­gram. Po wyeli­mi­no­wa­niu wszyst­kich pozo­sta­łych fak­tów pozo­staje wyłącz­nie jedna moż­li­wość, która na pewno jest praw­dziwa.

– W tym przy­padku masz rację – powie­dzia­łem po chwili zasta­no­wie­nia. – Ta sprawa jed­nakże jest – jak sam mówisz – nad­zwy­czaj pro­sta. Czy uznał­byś mnie za imper­ty­nenta, gdy­bym pod­dał twoje teo­rie bar­dziej skom­pli­ko­wa­nej pró­bie?

– Wręcz prze­ciw­nie – ucie­szył się. – Uchro­ni­łoby mnie to przed wzię­ciem dru­giej działki koka­iny. Z roz­ko­szą zagłę­bię się w pro­blem, który zechcesz mi ujaw­nić.

– Sły­sza­łem, jak mówisz, że każdy przed­miot, który użyt­ku­jemy, ma na sobie odci­ski naszej indy­wi­du­al­no­ści, z któ­rych uważny obser­wa­tor może wiele odczy­tać. Tutaj mam zega­rek, który ostat­nio otrzy­ma­łem. Bądź tak miły i prze­każ mi opi­nię na temat cha­rak­teru lub oby­cza­jów zmar­łego wła­ści­ciela.

Poda­łem mu zega­rek z pew­nym roz­ba­wie­niem w głębi serca, gdyż uwa­ża­łem, że posta­wiony tym razem Hol­me­sowi test jest nie do roz­wią­za­nia, a przy tym mia­łem zamiar dać mu nauczkę za nie­zno­szący sprze­ciwu ton, który czę­sto przyj­mo­wał w roz­mo­wie ze mną. Ważył zega­rek w ręku, przy­glą­dał się cyfer­bla­towi, otwo­rzył denko, zba­dał mecha­nizm – naj­pierw gołym okiem, a potem potęż­nym szkłem powięk­sza­ją­cym. Nie mogłem powstrzy­mać uśmie­chu, widząc zatro­ska­nie na jego twa­rzy, kiedy osta­tecz­nie zamknął pokrywkę i zwró­cił mi zega­rek.

– Jest nie­wiele danych – zauwa­żył. – Zega­rek został ostat­nio oczysz­czony, co pozba­wiło mnie naj­bar­dziej suge­styw­nych czyn­ni­ków.

– Masz rację – odpo­wie­dzia­łem. – Oczysz­czono go, zanim go otrzy­ma­łem.

W głębi serca oskar­ży­łem mego towa­rzy­sza o prze­ka­za­nie mi naj­bar­dziej nędz­nego i pokręt­nego pre­tek­stu dla ukry­cia klę­ski. Jakichże danych mógł spo­dzie­wać się po zegarku, choćby ten nie został oczysz­czony?

– Cho­ciaż moje bada­nie nie jest w pełni zado­wa­la­jące – zauwa­żył, patrząc w sufit roz­ma­rzo­nymi, pozba­wio­nymi bla­sku oczami – na pod­sta­wie roz­mowy z tobą powi­nie­nem usta­lić, że zega­rek nale­żał do twego star­szego brata, który odzie­dzi­czył go po ojcu.

– To, jak się domy­ślam, zga­du­jesz z liter „H.W.” na pokrywce?

– Zga­dza się. „W” suge­ruje twoje nazwi­sko. Zega­rek ma pra­wie pięć­dzie­siąt lat, a ini­cjały są mniej wię­cej w tym samym wieku. Ozna­cza to, że został on wypro­du­ko­wany dla poprzed­niego poko­le­nia. Wyroby jubi­ler­skie zazwy­czaj prze­cho­dzą z ojca na naj­star­szego syna, który naj­praw­do­po­dob­niej nosił to samo imię co ojciec. Jeżeli dobrze pamię­tam, twój ojciec nie żyje od wielu lat. Ozna­cza to, że ten przed­miot był w rękach twego naj­star­szego brata.

– Jak do tej pory wszystko się zga­dza – powie­dzia­łem. – Czy jesz­cze coś?

– Był to czło­wiek o nie­chluj­nych oby­cza­jach, nawet bar­dzo nie­chlujny i nie­sta­ranny. Miał dobre per­spek­tywy, ale zmar­no­wał wszyst­kie swoje szanse, żył jakiś czas w bie­dzie z krót­kimi momen­tami dobro­bytu, a potem roz­pił się i umarł. To wszystko, co potra­fię powie­dzieć.

Zerwa­łem się z krze­sła i, uty­ka­jąc, cho­dzi­łem nie­cier­pli­wie po pokoju z gory­czą w sercu.

– To podłe z two­jej strony, Hol­me­sie – powie­dzia­łem. – Ni­gdy w życiu nie przy­pusz­czał­bym, że mógł­byś się posu­nąć do cze­goś takiego! Prze­pro­wa­dzi­łeś śledz­two na temat histo­rii mego nie­szczę­snego brata, a teraz uda­jesz, że wyde­du­ko­wa­łeś to w jakiś prze­dziwny spo­sób. Nie spo­dzie­waj się, że uwie­rzę, iż to wszystko odczy­ta­łeś ze sta­rego zegarka! Jest to nie­uczciwe i, mówiąc wprost, posłu­ży­łeś się szar­la­ta­ne­rią.

– Mój drogi dok­torku – powie­dział uprzej­mie – przyj­mij, pro­szę, moje prze­pro­siny. Patrząc na sprawę jako pro­blem abs­trak­cyjny, zapo­mnia­łem, jak bar­dzo ta sprawa może być dla cie­bie bole­sna. Zapew­niam cię jed­nakże, że wcze­śniej nawet nie wie­dzia­łem, iż masz brata – aż do chwili, kiedy wrę­czy­łeś mi ten zega­rek.

– W takim razie jak, na litość boską, usta­li­łeś te fakty?! Są one abso­lut­nie zgodne z prawdą!

– Po pro­stu mam szczę­ście. Mogłem się tego jedy­nie domy­ślać. Nie spo­dzie­wa­łem się, że wszystko zgo­dzi się aż tak dokład­nie.

– Jed­nakże nie opar­łeś się wyłącz­nie na zga­dy­wa­niu?

– Nie, nie, ni­gdy nie zga­duję. To jest zły zwy­czaj, nisz­czący wszel­kie zalety logicz­nego myśle­nia. To, co wydaje ci się dziwne, pocho­dzi stąd, że nie śle­dzisz mojego ciągu myślo­wego ani nie dostrze­gasz drob­nych fak­tów, od któ­rych mogą zale­żeć istotne ścieżki rozu­mo­wa­nia. Zaczą­łem na przy­kład od stwier­dze­nia, że twój brat był nie­dbały. Kiedy przyj­rzysz się dol­nej czę­ści oprawki zegarka, zauwa­żysz, że nie tylko jest popla­miona w dwóch miej­scach, ale też pory­so­wana i pona­zna­czana na całej powierzchni, co wynika z oby­czaju prze­cho­wy­wa­nia zegarka razem z innymi twar­dymi przed­mio­tami, takimi jak monety lub klu­cze, w tej samej kie­szeni. Oczy­wi­ście, nie jest wielką sztuką domy­ślić się, że męż­czy­zna, który tak lek­ko­myśl­nie trak­tuje zega­rek za pięć­dzie­siąt gwi­nei, musi być nie­dbały. Bez trudu można też się domy­ślić, że czło­wiek, który otrzy­mał w spadku przed­miot takiej war­to­ści, został także dobrze wypo­sa­żony pod innymi wzglę­dami.

Ski­ną­łem głową, aby wska­zać, że śle­dzę jego tok rozu­mo­wa­nia.

– Kiedy zosta­wiasz zega­rek w angiel­skim lom­bar­dzie, odno­to­wują numery two­jego pokwi­to­wa­nia na wewnętrz­nej stro­nie oprawki. Jest to poręcz­niej­sze niż nalepka i daje gwa­ran­cję, że numer nie zosta­nie zgu­biony. Dzięki szkłu powięk­sza­ją­cemu odkry­łem co naj­mniej cztery takie numery wewnątrz oprawki. Stąd wnio­skuję, że twój brat miał czę­sto upadki. Drugi wnio­sek – że od czasu do czasu miał też wzloty, gdyż uda­wało mu się wyku­pić zega­rek z lom­bardu. Wresz­cie pro­szę, żebyś spoj­rzał na wewnętrzną płytkę, gdzie znaj­duje się otwór na klu­czyk. Widać tysiące zadra­pań dookoła otworu, znaki miejsc, gdzie klu­czyk wyśli­zgnął się. Tylu śla­dów nie mógł spo­wo­do­wać klu­czyk w rękach trzeź­wego czło­wieka, ale zega­rek pijaka zawsze będzie miał takie zadra­pa­nia – nakręca go nocą i pozo­sta­wia ślady drżą­cej dłoni. Ot i cała tajem­nica.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki