Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sherlock Holmes popada w nudę i marazm. Na szczęście pojawia się panna Mary Morstan, która przybywa na Baker Street z nietypowym zleceniem. Od czasu zniknięcia jej ojca w niewyjaśnionych okolicznościach, kobieta co roku dostaje przesyłkę z drogocenną perłą. Teraz, po latach, nadawca chce się z nią spotkać, jednak bez obecności policji. Mary angażuje więc Holmesa, który wreszcie może wykorzystać swój wielki talent dedukcyjny, i Watsona, który jest bardziej zainteresowany wdziękami klientki niż zagadką kryminalną.
Niesamowity klimat Londynu z końca XIX wieku, opowieści z kolonialnych Indii, tajemniczy skarb i brawurowy pościg za przestępcami łodzią parową po Tamizie, to tło śledztwa, które wkrótce doprowadza do odkrycia tajemnicy znaku czterech.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 179
Arthur Conan Doyle
Sherlock Holmes Znak czterech
Świat Książki
Ukryte znaki w Znaku czterech
Praktyka lekarska w Portsmouth nie wróżyła dobrze na przyszłość. Pacjentów było niewielu i doktor Arthur Conan Doyle zabijał nudę pisaniem. Z Sherlockiem Holmesem nie wiązał żadnych planów, uznawał go za jednorazową przygodę. Tym bardziej, że Studium w szkarłacie póki co nie odbiło się większym echem. W tej sytuacji zaproszenie na kolację od wydawcy amerykańskiego „Lippincott’s Monthly Magazine”, było dla młodego lekarza ogromnym wyróżnieniem i nadzieją na przyszłość. Doyle był pewny, że Joseph Marshall Stoddart, redaktor naczelny brytyjskiej edycji „Lippincott’a”, dostrzegł powieść Micah Clarke, która ukazała się przed kilkoma miesiącami. Przypuszczał, że właśnie ta druga książka jest przepustką do jego literackiej reputacji i otworzy mu drzwi wydawców. Z tym większym optymizmem 30 sierpnia 1889 roku pojawił się w ekskluzywnym londyńskim Langham Hotel.
Trzecim uczestnikiem kolacji był irlandzki poeta i powieściopisarz Oscar Wilde. To na nim, a nie na wydawcy, powieść Micah Clarke zrobiła ogromne wrażenie. Przynajmniej tak wynikało z komplementów, którymi Wilde hojnie obsypywał młodszego kolegę. Sam był już znanym dziennikarzem i pisarzem. Dorobek Doyle’a – kilka artykułów naukowych, parę opowiadań i dwie opublikowane powieści – wyglądał bardzo skromnie. I pewnie dlatego Doyle potraktował propozycję wydawcy jako szansę i zabrał się natychmiast do pracy. Pomimo że dotyczyła jednak Sherlocka Holmesa.
Po zaledwie trzech miesiącach powieść The Sign of the Four była gotowa. Ukazała się już w lutym 1890 roku. Jednak w amerykańskim wydaniu nosiła tytuł The Problem of the Sholtos. Niektóre późniejsze edycje opatrzono tytułem The Sign of Four. Wydawcy zapewne podchwycili czterowyrazowy zwrot, który dwukrotnie pada w ostatnim rozdziale stanowiącym opowieść Jonatana Smalla.
I tym razem, podobnie jak w przypadku Studium w szkarłacie, za wydanie magazynowe trzeba było w Anglii zapłacić szylinga, a w Ameryce dwadzieścia pięć centów. Nie napawało to Doyle’a optymizmem, bo wraz z niską ceną historia detektywa Holmesa i jego kompana doktora Watsona trafiała do czytelników lubujących się w powiastkach z gatunku shilling shockers – publikowanych masowo tanich kryminałów, sprzedawanych za jednego szylinga.
Warto zadać sobie pytanie, co takiego Stoddart dostrzegł w postaci Holmesa? I dlaczego nie zdecydował się na kolejną powieść historyczną, którą tak zachwalał Oscar Wilde? Historycy twierdzą, że tajemnica tkwiła w języku. Arthur Conan Doyle nie potrafił dobrze operować archaicznym staroangielskim, przez co jego powieści wydawały się sztuczne. Historia Sherlocka Holmesa rozgrywała się wówczas współcześnie. Czytelnicy znali realia, w których poruszał się detektyw, a żywy język był dla nich zrozumiały. Po ponad stu trzydziestu latach już nie jest. Holmes i Watson zwracają się do siebie „per pan”, co wtedy było oczywiste. Trudno jednak dzisiaj oczekiwać takiego dystansu od dwóch mieszkających razem przyjaciół. Na szczęście w nowym tłumaczeniu Holmes skraca dystans, bohaterowie są już „per ty”, a formalne „panie doktorze” zastępuje dość poufałe „doktorku”, które dla młodszych odbiorców z pewnością zabrzmi przystępniej.
Jest jeszcze kilka szczegółów, które zwracają uwagę. Doyle pozostawia w fabule powieści osobisty drobiazg. Ojciec Mary Morstan po przyjeździe do Londynu zatrzymuje się Langham Hotel, w którym odbyła się kolacja z wydawcą zamawiającym Znak czterech. Do tego hotelu wróci jeszcze dwukrotnie w kolejnych przygodach Holmesa, umieszczając bohaterów w jego progach. Łatwo także spostrzec, że autor nie darzy zbytnią sympatią głównego bohatera, a nawet swojego pierwszego dzieła. Holmes krytycznie ocenia Studium w szkarłacie. „Przerzuciłem ją” – nonszalancko przyznaje, wkładając to w usta Holmesa, a jednocześnie łaja Watsona za dodanie wątku miłosnego, który nazywa „romansidłem”. Przeciwwagą dla swoistej samokrytyki ma być zwrócenie uwagi, że kryminalistyka powinna być traktowana ściśle naukowo. Trzeba pamiętać, że w chwili gdy Conan Doyle pisze te słowa, pojawiają się dopiero pierwsze artykuły na temat daktyloskopii i reguł zabezpieczania śladów na miejscu przestępstw. Dotąd policjanci kierowali się głównie intuicją.
Są też drobne uszczypliwości wobec Francuzów. To śledczy z paryskiego wydziału Sûreté położyli fundament pod rozwój kryminalistyki. Tymczasem Sherlock Holmes jest pierwszym powieściowym detektywem używającym szkła powiększającego. I to do niego z prośbą o pomoc zwraca się paryski policjant. Któremu, jak zauważa Holmes, brak jeszcze wiedzy. Doyle daje tym samym dowód bacznego obserwowania początków kryminalistyki naukowej. Nie może się jednak pogodzić z tym, że to Francuzi wyprzedzają w tej dziedzinie Scotland Yard.
Dość ambiwalentny stosunek autora do Studium w szkarłacie zaskakuje w zestawieniu z przyjętą w Znaku czterech niemal identyczną, składającą się z dwóch części konstrukcją fabularną. Ponownie wkrada się skrytykowany już na wstępie wątek miłosny. Tym razem dotyczący doktora Watsona. Natomiast historia stanowiąca klucz do rozwiązania zagadki, a zarazem wyjaśnienie motywów złoczyńcy, powoduje, że czytelnik rozgrzesza go, a wręcz zaczyna z nim sympatyzować. Motyw zbrodni jest honorowy, zmienia więc ocenę czynu.
W tym miejscu jeszcze raz wypada zwrócić uwagę na język i angielskie dobre maniery. Bo i przestępca nie ma pretensji do detektywa i jego kompana za to, że go schwytali, jak i oni nie mają mu za złe tego, że tak zaciekle z nimi walczył, chcąc uniknąć sprawiedliwości. Wymieniają uprzejmości i traktują się jak na angielskich dżentelmenów przystało. Holmes przeprasza nawet Jonathana Smalla za to, „że tak się to skończyło”, po czym, widząc jego przemoczone ubranie, częstuje cygarem i łykiem brandy z własnej piersiówki. Rodzinną atmosferę dostrzega również detektyw Athelney Jones i sam chętnie korzysta z butelki Holmesa.
Doyle rysuje portret Holmesa jako zarozumialca, do tego obdarzonego trudną do zaakceptowania wadą – zamiłowaniem do kokainy. Ta wyczuwalna niechęć do postaci znajdzie swój wyraz dwa lata później, gdy rozdrażniony rosnącą popularnością detektywa autor rozpocznie planować uśmiercenie bohatera. To jednak sprawa, którą wypadnie omówić przy kolejnych spotkaniach z przygodami najsłynniejszego detektywa.
Powieść Znak czterech daje nam też odrobinę informacji o samym Conanie Doyle’u. Ekscentryczny Holmes poleca Watsonowi książkę Martyrdom of Man Winwooda Reade’a. Jak twierdzi – „jedną z najznakomitszych, jaką kiedykolwiek napisano”. Wraca do niej w rozdziale dziesiątym, tym razem cytując autora.
– Winwood Reade jest dobry w tej materii – powiedział Holmes. – Twierdzi on, że aczkolwiek indywidualna osoba jest nierozwiązywalną zagadką, to ludzie razem stają się matematycznym pewnikiem. Nie możesz na przykład nigdy przewidzieć, co zrobi jakaś jedna, konkretna osoba, ale możesz podać precyzyjnie, jak zachowa się przeciętna liczba ludzi. Indywidualne osoby różnią się, ale procenty pozostają na stałym poziomie. Tak mówi statystyka.
William Winwood Reade był historykiem, wolnomyślicielem i filozofem. Wydane w 1872 roku Męczeństwo człowieka to jego największe dzieło. Świecka, uniwersalna historia świata zachodniego, w której autor próbuje prześledzić rozwój cywilizacji zachodniej opisanej w terminach stosowanych w naukach przyrodniczych. Historia świata z innego punktu widzenia, niereligijnego. Warren Smith w książce Londyńscy heretycy nazwał ją „biblią zastępczą dla sekularystów”. Choć sam Reade nie był ateistą, to za takiego był uznawany. Męczeństwo człowieka było książką mającą duży wpływ na publikacje w latach siedemdziesiątych XIX wieku i w latach późniejszych, docenianą przez Herberta George’a Wellsa, George’a Orwella, Winstona Churchilla i wiele innych znaczących osobowości. Wśród nich znalazł się także Arthur Conan Doyle, który jeszcze przed napisaniem Znaku czterech był członkiem loży masońskiej, a zarazem darwinistą. Jednocześnie mocno sympatyzował z poglądami spirytystów. Spirytyzm był w tamtym czasie religią deklarowaną przez czternaście milionów Amerykanów i zyskiwał coraz większą rzeszę wyznawców na starym kontynencie. Z biegiem lat Doyle otwarcie zaczął wyznawać spirytyzm, napisał na ten temat kilka książek i wsparł jako główny fundator budowę świątyni spirytystycznej w londyńskim Camden. A ślady masonerii, spirytyzmu i okultyzmu pojawiły się w jego twórczości.
Niestety nie udało mi się odnaleźć polskiego wydania Męczeństwa człowieka. Tym bardziej ta drobna wzmianka w Doyleowskiej powieści o Holmesie jest wyjątkową ciekawostką, dzięki której popularna powieść detektywistyczna zyskuje głębszy sens.
Przemysław Semczuk
I
Umiejętność dedukcji
Sherlock Holmes zdjął buteleczkę z gzymsu nad kominkiem i wyjął strzykawkę ze schludnie wyglądającego oprawionego w skórę pudełeczka. Długimi nerwowymi palcami zamontował cienką igłę i odwinął lewy mankiet koszuli. Jego oczy patrzyły z zastanowieniem na pokryte siniakami przedramię i nadgarstek, całe w kropkach i szramach po niezliczonych ukłuciach. Wreszcie zdecydował się, wkłuł się ostrym końcem igły, lekko wcisnął malutki tłoczek i zanurzył się głęboko w oparcie fotela z długim westchnieniem zadowolenia. Od wielu miesięcy byłem świadkiem takiego przedstawienia trzykrotnie w ciągu dnia i wciąż nie mogłem się z tym pogodzić. Wręcz przeciwnie, coraz bardziej wzmagało się we mnie poczucie winy na myśl, że brakuje mi odwagi, aby zaprotestować. Składałem sobie obietnice, że wypowiem się w tej materii, ale w chłodnym, nonszalanckim zachowaniu mego towarzysza było coś, co uniemożliwiało mi swobodne nawiązanie do tej kwestii. Jego wielka siła charakteru, wielkopańskie maniery i moja świadomość jego nadzwyczajnych zalet powodowały, że z największą niechęcią myślałem o narażeniu się na jego niezadowolenie.
Tego popołudnia – nie wiem, czy ze względu na lekarstwo, które wziąłem przy lunchu, czy dodatkowe poirytowanie spowodowane umyślnym prowokowaniem mnie przez Sherlocka – naraz poczułem, że dłużej nie wytrzymam.
– A dzisiaj co bierzesz – spytałem – morfinę czy kokainę?
Podniósł rozmarzony wzrok znad oprawionej w czarną skórę starej książki, którą właśnie otworzył.
– To kokaina – powiedział – siedmioprocentowy roztwór. Czy chciałbyś spróbować?
– No wiesz co! – odpowiedziałem szybko. – Mój organizm jeszcze nie poradził sobie ze skutkami kampanii afgańskiej. Nie mogę sobie pozwolić na takie dodatkowe sensacje.
Uśmiechnął się na widok mej gwałtownej reakcji.
– Być może masz rację, Watsonie – powiedział. – Mam wrażenie, że wpływ kokainy na organizm jest niekorzystny, z drugiej jednakże strony uważam, że jest ona tak transcendentnie stymulująca i tak bardzo rozjaśnia umysł, że jej skutki uboczne nie mają dla mnie znaczenia.
– Ale zastanów się! – powiedziałem z naciskiem. – Zastanów się nad kosztem! Być może pod jej wpływem twój umysł sięga daleko poza swoje normalne możliwości, ale to jest proces patologiczny i szkodliwy, który pociąga za sobą zwiększone zmiany w tkankach i może spowodować ich stałe osłabienie. Wiesz także, że potem następuje „czarna reakcja”. Ta gra z pewnością nie jest warta świeczki. Dlaczego dla chwilowej, przemijającej przyjemności ryzykujesz stratę swoich wielkich zdolności umysłowych, którymi obdarzył cię los? Pamiętaj, że nie mówię do ciebie jedynie jako przyjaciel, ale także jako lekarz, który czuje się w pewnym stopniu odpowiedzialny za stan twego zdrowia.
W ogóle nie sprawiał wrażenia obrażonego. Wręcz przeciwnie, złożył razem koniuszki palców i oparł łokcie na poręczach fotela jak osoba spragniona rozmowy.
– Mój umysł – powiedział – buntuje się w okresie nieróbstwa. Daj mi jakieś problemy, daj mi pracę, najbardziej skomplikowany szyfr lub dogłębną analizę do wykonania, a znów wrócę do formy. Wtedy sztuczne podniety nie będą mi do niczego potrzebne. Nienawidzę nudnej rutyny codziennej egzystencji. Rwę się do najwyższych uniesień umysłowych, dlatego wybrałem tę wyjątkową profesję lub raczej ją stworzyłem – jestem jedyną osobą na świecie, która ją wykonuje.
– Jedynym nieoficjalnym detektywem? – powiedziałem, unosząc w zdziwieniu brwi.
– Jedynym nieoficjalnie konsultującym detektywem – odpowiedział. – Jestem ostatnim i najwyższym sądem apelacyjnym w wykrywaniu przestępstw. Kiedy Gregson albo Lestrade czy też Athelney Jones nie mogą sobie poradzić – co, mówiąc przy okazji, jest dla nich normą – wówczas przychodzą do mnie ze sprawą. Badam dane jako ekspert i wydaję opinię. W tych przypadkach nie domagam się publicznego uznania. Moje nazwisko nie pojawia się w żadnej z gazet. Sama praca i przyjemność płynąca z uruchomienia moich szczególnych umiejętności umysłowych są dla mnie największą nagrodą. Przecież doświadczyłeś już metod mojej pracy w sprawie Jeffersona Hope’a!
– Oczywiście, że tak! – powiedziałem serdecznie. – Nigdy w życiu nie przeżyłem takiego szoku. Nawet opisałem to w małej broszurce opatrzonej dosyć fantastycznym tytułem – Studium w szkarłacie.
Potrząsnął ze smutkiem głową.
– Przerzuciłem ją – rzekł. – I naprawdę nie ma podstaw, aby ci pogratulować. Wykrywanie przestępstw jest lub też powinno być nauką ścisłą i należy je traktować w taki sam sposób – jak naukę, czyli zimno i bez emocji, a ty starałeś się zabarwić całą sprawę wątkiem miłosnym, co daje taki sam efekt, jak gdybyś pracował nad jakimś romansidłem, omawiając piątą zasadę Euklidesa.
– Ale przecież w tej sprawie występował wątek miłosny – broniłem się. – Nie mogłem zniekształcić faktów.
– Niektóre z nich powinny być pominięte albo przynajmniej należało przestrzegać pewnej sensownej proporcji przy ich omawianiu. Jedyna sprawa, która zasługiwała na uwypuklenie w tym przypadku, to interesujące rozumowanie analityczne, przebiegające od skutków do przyczyn, dzięki któremu zdołałem rozwikłać tę sprawę.
Rozgniewała mnie krytyka pracy wykonanej specjalnie po to, by sprawić mu przyjemność. Wyznam też, że zirytował mnie jego egotyzm i wymaganie, aby każda linijka mojej broszury była poświęcona jego wybitnym osiągnięciom. W ciągu lat, gdy mieszkałem wraz z nim przy ulicy Baker Street, zauważyłem wielokrotnie, że u podstaw spokojnej metody przyjętej przez mego towarzysza leży pewna próżność. Jednakże nie zrobiłem żadnej uwagi, nadal opatrując nogę, którą jakiś czas temu zraniła kula, i chociaż rana nie uniemożliwiała mi chodzenia, cierpiałem bóle przy każdej zmianie pogody.
– Zasięg mojej praktyki został ostatnio poszerzony na kontynent – powiedział po jakimś czasie Holmes, napełniając starą fajkę. – W zeszłym tygodniu zgłosił się do mnie na konsultacje François le Villard, który – jak być może wiesz – ostatnio zajmuje jedno z czołowych miejsc wśród funkcjonariuszy policyjnej służby Francji. Wyróżnia go wspaniała celtycka intuicja, ale brak mu wystarczającej wiedzy w wielu dziedzinach, co ogranicza jego dalszy rozwój. Sprawa dotyczy testamentu i zawiera pewne intrygujące cechy. Udało mi się podsunąć mu skojarzenie z dwoma podobnymi przypadkami, jednym z Rygi z roku 1857, a drugim z St. Fouis z roku 1871, co mu zasugerowało prawidłowe rozwiązanie. Oto list, który otrzymałem dziś rano, w którym dziękuje mi za pomoc.
Mówiąc to, wyciągnął wymięty arkusz zagranicznego papieru listowego. Rzuciłem nań okiem i dostrzegłem bardzo wiele słów podziwu, upstrzonych komplementami w rodzaju: „wspaniały”, „mistrzowskie rozwiązanie”, „przejaw siły rozumu”, świadczących o gorącym podziwie Francuza dla Holmesa.
– Pisze do ciebie jak uczeń do mistrza – powiedziałem.
– O tak, bardzo ceni moją pomoc – powiedział nader lekko Sherlock Holmes. – Sam także posiada dar. Ma dwie z trzech niezbędnych cech dobrego detektywa: zmysł obserwacyjny i umiejętność dedukowania. Jedyna rzecz, której mu brakuje, to wiedza, ale może ją nabyć z biegiem czasu. W tej chwili tłumaczy moje prace na francuski.
– Twoje prace?
– Och, czyżbyś o nich nie wiedział?! – wykrzyknął, śmiejąc się. – Tak, popełniłem kilka monografii. Wszystkie dotyczą zagadnień technicznych. Tutaj na przykład jest zatytułowana O sposobie rozróżniania popiołów różnego rodzaju tytoniu. Wymieniam w nim sto czterdzieści różnych rodzajów cygar, papierosów i tytoniu fajkowego, z ilustracjami w postaci kolorowych tablic, które ukazują różnice między ich popiołem. To jest kwestia, która ustawicznie pojawia się w sprawach karnych i która czasami ma olbrzymie znaczenie dowodowe. Jeżeli jesteś w stanie stwierdzić na przykład, że morderstwo popełnione zostało przez człowieka, który palił konkretny tytoń hinduski, bez wątpienia zawęzi to pole poszukiwań. Wyszkolony wzrok z łatwością dostrzeże równie istotną różnicę między czarnym popiołem z cygara hinduskiego z Trichinopoly, a białym pyłkiem drobno ciętego tytoniu fajkowego, podobnie jak zwykły zjadacz chleba – między kapustą a kartoflem.
– Jesteś prawdziwym geniuszem, jeśli chodzi o szczegóły – zauważyłem.
– Po prostu doceniam ich znaczenie. A to moja monografia na temat wykrywania śladów stóp wraz z uwagami odnośnie wykorzystania gipsu dla ich utrwalenia, tu zaś widzisz ciekawy, krótki artykuł na temat wpływu wykonywanego zawodu na ukształtowanie się zarysów dłoni, z rysunkami rąk drukarzy, marynarzy, przycinaczy korka, kompozytorów, tkaczy i jubilerów zajmujących się diamentami. Jest to bardzo interesujące z punktu widzenia praktycznego dla detektywa o zacięciu naukowym, szczególnie w przypadkach niezidentyfikowanych zwłok lub przy ujawnianiu przeszłości przestępców. Och, widzę, że męczę cię zbytnio szczegółami mego hobby.
– Zupełnie nie – odpowiedziałem z naciskiem. – To jest dla mnie nader interesujące, tym bardziej, że miałem przecież możliwość przyglądania się praktycznemu wykorzystaniu tej wiedzy przez ciebie. Ale mówiłeś przed chwilą o obserwacji i dedukcji. Z pewnością jedno pociąga za sobą drugie?
– W jakimś zakresie tak, choć w niewielkim stopniu – odpowiedział, rozsiadając się wygodnie w fotelu i wypuszczając grube, niebieskie kółka dymu ze swojej fajki. – Na przykład, dzięki obserwacji wiem, że dziś rano byłeś na poczcie przy ulicy Wigmore Street, zaś dedukcja pozwala mi stwierdzić, że wysłałeś telegram.
– Zgadza się – powiedziałem. – Masz rację w obu kwestiach, ale muszę wyznać, że nie wiem, jak do tego doszedłeś. Z mojej strony był to nagły impuls i nikomu o tym nie wspomniałem.
– Och, to prościzna – zauważył, uśmiechając się na widok mego zdziwienia. – Jest to tak absurdalnie proste, że niepotrzebne jest żadne wyjaśnienie. Jednakże może ono posłużyć dla zilustrowania granic między obserwacją a dedukcją. Obserwacja podpowiedziała mi, że twoje buty zostawiają czerwonawe ślady. Naprzeciwko poczty przy ulicy Wigmore Street zdemontowano chodnik i zrzucono trochę ziemi, która leży w taki sposób, że, wchodząc na pocztę, trudno po niej nie przejść. Ziemia ta ma szczególne, czerwonawe zabarwienie, którego, o ile wiem, nie znajdziesz nigdzie w pobliżu. Tak więc ten element pochodzi z obserwacji, reszta z dedukcji.
– No dobrze, z czego w takim razie wydedukowałeś telegram?
– Cóż, siedziałem naprzeciwko ciebie cały ranek i stąd wiem, że nie napisałeś listu. W twoim otwartym sekretarzyku widoczne są nienaruszone znaczki i paczka kart pocztowych. W takim razie po cóż miałbyś iść na pocztę? Jedynie wysłać telegram. Po wyeliminowaniu wszystkich pozostałych faktów pozostaje wyłącznie jedna możliwość, która na pewno jest prawdziwa.
– W tym przypadku masz rację – powiedziałem po chwili zastanowienia. – Ta sprawa jednakże jest – jak sam mówisz – nadzwyczaj prosta. Czy uznałbyś mnie za impertynenta, gdybym poddał twoje teorie bardziej skomplikowanej próbie?
– Wręcz przeciwnie – ucieszył się. – Uchroniłoby mnie to przed wzięciem drugiej działki kokainy. Z rozkoszą zagłębię się w problem, który zechcesz mi ujawnić.
– Słyszałem, jak mówisz, że każdy przedmiot, który użytkujemy, ma na sobie odciski naszej indywidualności, z których uważny obserwator może wiele odczytać. Tutaj mam zegarek, który ostatnio otrzymałem. Bądź tak miły i przekaż mi opinię na temat charakteru lub obyczajów zmarłego właściciela.
Podałem mu zegarek z pewnym rozbawieniem w głębi serca, gdyż uważałem, że postawiony tym razem Holmesowi test jest nie do rozwiązania, a przy tym miałem zamiar dać mu nauczkę za nieznoszący sprzeciwu ton, który często przyjmował w rozmowie ze mną. Ważył zegarek w ręku, przyglądał się cyferblatowi, otworzył denko, zbadał mechanizm – najpierw gołym okiem, a potem potężnym szkłem powiększającym. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, widząc zatroskanie na jego twarzy, kiedy ostatecznie zamknął pokrywkę i zwrócił mi zegarek.
– Jest niewiele danych – zauważył. – Zegarek został ostatnio oczyszczony, co pozbawiło mnie najbardziej sugestywnych czynników.
– Masz rację – odpowiedziałem. – Oczyszczono go, zanim go otrzymałem.
W głębi serca oskarżyłem mego towarzysza o przekazanie mi najbardziej nędznego i pokrętnego pretekstu dla ukrycia klęski. Jakichże danych mógł spodziewać się po zegarku, choćby ten nie został oczyszczony?
– Chociaż moje badanie nie jest w pełni zadowalające – zauważył, patrząc w sufit rozmarzonymi, pozbawionymi blasku oczami – na podstawie rozmowy z tobą powinienem ustalić, że zegarek należał do twego starszego brata, który odziedziczył go po ojcu.
– To, jak się domyślam, zgadujesz z liter „H.W.” na pokrywce?
– Zgadza się. „W” sugeruje twoje nazwisko. Zegarek ma prawie pięćdziesiąt lat, a inicjały są mniej więcej w tym samym wieku. Oznacza to, że został on wyprodukowany dla poprzedniego pokolenia. Wyroby jubilerskie zazwyczaj przechodzą z ojca na najstarszego syna, który najprawdopodobniej nosił to samo imię co ojciec. Jeżeli dobrze pamiętam, twój ojciec nie żyje od wielu lat. Oznacza to, że ten przedmiot był w rękach twego najstarszego brata.
– Jak do tej pory wszystko się zgadza – powiedziałem. – Czy jeszcze coś?
– Był to człowiek o niechlujnych obyczajach, nawet bardzo niechlujny i niestaranny. Miał dobre perspektywy, ale zmarnował wszystkie swoje szanse, żył jakiś czas w biedzie z krótkimi momentami dobrobytu, a potem rozpił się i umarł. To wszystko, co potrafię powiedzieć.
Zerwałem się z krzesła i, utykając, chodziłem niecierpliwie po pokoju z goryczą w sercu.
– To podłe z twojej strony, Holmesie – powiedziałem. – Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że mógłbyś się posunąć do czegoś takiego! Przeprowadziłeś śledztwo na temat historii mego nieszczęsnego brata, a teraz udajesz, że wydedukowałeś to w jakiś przedziwny sposób. Nie spodziewaj się, że uwierzę, iż to wszystko odczytałeś ze starego zegarka! Jest to nieuczciwe i, mówiąc wprost, posłużyłeś się szarlatanerią.
– Mój drogi doktorku – powiedział uprzejmie – przyjmij, proszę, moje przeprosiny. Patrząc na sprawę jako problem abstrakcyjny, zapomniałem, jak bardzo ta sprawa może być dla ciebie bolesna. Zapewniam cię jednakże, że wcześniej nawet nie wiedziałem, iż masz brata – aż do chwili, kiedy wręczyłeś mi ten zegarek.
– W takim razie jak, na litość boską, ustaliłeś te fakty?! Są one absolutnie zgodne z prawdą!
– Po prostu mam szczęście. Mogłem się tego jedynie domyślać. Nie spodziewałem się, że wszystko zgodzi się aż tak dokładnie.
– Jednakże nie oparłeś się wyłącznie na zgadywaniu?
– Nie, nie, nigdy nie zgaduję. To jest zły zwyczaj, niszczący wszelkie zalety logicznego myślenia. To, co wydaje ci się dziwne, pochodzi stąd, że nie śledzisz mojego ciągu myślowego ani nie dostrzegasz drobnych faktów, od których mogą zależeć istotne ścieżki rozumowania. Zacząłem na przykład od stwierdzenia, że twój brat był niedbały. Kiedy przyjrzysz się dolnej części oprawki zegarka, zauważysz, że nie tylko jest poplamiona w dwóch miejscach, ale też porysowana i ponaznaczana na całej powierzchni, co wynika z obyczaju przechowywania zegarka razem z innymi twardymi przedmiotami, takimi jak monety lub klucze, w tej samej kieszeni. Oczywiście, nie jest wielką sztuką domyślić się, że mężczyzna, który tak lekkomyślnie traktuje zegarek za pięćdziesiąt gwinei, musi być niedbały. Bez trudu można też się domyślić, że człowiek, który otrzymał w spadku przedmiot takiej wartości, został także dobrze wyposażony pod innymi względami.
Skinąłem głową, aby wskazać, że śledzę jego tok rozumowania.
– Kiedy zostawiasz zegarek w angielskim lombardzie, odnotowują numery twojego pokwitowania na wewnętrznej stronie oprawki. Jest to poręczniejsze niż nalepka i daje gwarancję, że numer nie zostanie zgubiony. Dzięki szkłu powiększającemu odkryłem co najmniej cztery takie numery wewnątrz oprawki. Stąd wnioskuję, że twój brat miał często upadki. Drugi wniosek – że od czasu do czasu miał też wzloty, gdyż udawało mu się wykupić zegarek z lombardu. Wreszcie proszę, żebyś spojrzał na wewnętrzną płytkę, gdzie znajduje się otwór na kluczyk. Widać tysiące zadrapań dookoła otworu, znaki miejsc, gdzie kluczyk wyślizgnął się. Tylu śladów nie mógł spowodować kluczyk w rękach trzeźwego człowieka, ale zegarek pijaka zawsze będzie miał takie zadrapania – nakręca go nocą i pozostawia ślady drżącej dłoni. Ot i cała tajemnica.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki