Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Wzruszająca opowieść o wielkiej miłości, poświęceniu, małżeńskiej wierności i dramacie kobiety przywiązanej do sparaliżowanego męża.
Alexander po odejściu żony nie wierzy, aby kiedykolwiek udało mu się zbudować prawdziwy szczęśliwy dom, którego życie nie byłoby podporządkowane karierze. Pewnego dnia zauważa fascynującą, bardzo smutną piękną kobietę.
Rafaela przeżyła u boku dużo starszego męża kilka cudownych lat, lecz choroba Johna położyła kres szczęśliwym dniom. Spotkanie Alexandra staje się dla niej wydarzeniem przełomowym... Czy spełnią się marzenia tych dwojga zakochanych w sobie ludzi?
[Opis wydawcy]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 407
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta najpopularniejsza dziś na świecie pisarka opublikowała prawie 40 książek, które podbiły rzesze czytelniczek na wszystkich kontynentach. Łączny nakład jej powieści przekroczył rekordową liczbę 300 milionów egzemplarzy, każda nowa nieodmiennie trafia na czołowe miejsca najpoważniejszych list bestsellerów. Od kilku lat Danielle Steel również w Polsce święci triumfy, przebojem zdobywszy rynek czytelniczy. Na czym polega tajemnica jej sukcesu? Bez wątpienia na tym, że świat jej powieści jest światem rzeczywistym, a problemy osób w nich występujących — autentyczne. Nic więc dziwnego, że czytelnicy jej książek, bez względu na wiek, płeć, pochodzenie i narodowość, z łatwością utożsamiają się z bohaterami: artystami, prawnikami, więźniami, lekarzami, urzędnikami, żołnierzami, z bogatymi, biednymi i tymi pośrodku — z ludźmi, którzy odzwierciedlają bogactwo życia we wszystkich jego przejawach.
Nakładem
Wydawnictwa „Książnica”ukazały się powieści
DOM THURSTONÓW
JAK GROM Z NIEBAKALEJDOSKOPKOCHANIEKONIEC LATAMIŁOŚĆ SILNIEJSZA NIŻ ŚMIERĆPIERŚCIONKIPIĘĆ DNI W PARYŻUPOKOCHAĆ ZNOWUPRZEPRAWYRAZ W ŻYCIURYTM SERCATERAZ I NA ZAWSZE
WSZYSTKO CO NAJLEPSZEZWIASTUN MIŁOŚCI
Nicholasowi,
aby spełniły się jego marzenia,
aby zauważył, gdy los uśmiechnie się do niego,
i aby zachował na zawsze wszystko,
co dostanie od niego w prezencie.
Całym sercem oddana
D.S.
Zupełnieobcy człowiek
Przełożyła z angielskiegoGrażyna Górecka
Wydawnictwo „Książnica"
Tytuł oryginału
A Perfect Stranger
Opracowanie graficzne
Marek J. Piwko
© 1981 by Danielle Steel
For the Polish edition
© by Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 1996
Drzwi garażu najpierw uchyliły się tajemniczo, a potem rozwarły szeroko jak paszcza ogromnej ropuchy pożerającej nierozważną muchę. Z przeciwnej strony ulicy patrzył na nie oczarowany mały chłopiec. Uwielbiał patrzyć, jak się otwierają, i wiedział, że za chwilę zza rogu wyłoni się piękny sportowy samochód. Czekał, odliczając: pięć... sześć... siedem. Mężczyzna naciskający guzik pilota nie wiedział o jego istnieniu i nawet do głowy mu nie przyszło, że malec bacznie obserwuje jego powroty do domu. Dla chłopca stanowiło to już pewien rytuał i zawsze był niepocieszony, gdy mężczyzna w czarnym porsche’u wracał zbyt późno lub nie wracał wcale. Stał w mroku i cierpliwie odliczał: jedenaście... dwanaście... aż w końcu pojawił się — elegancki ciemny kształt wyłonił się zza rogu i z gracją znikał za drzwiami garażu. Niewidoczny dla innych malec odprowadził go pełnym pożądania wzrokiem, a potem wolno odszedł do domu, unosząc w pamięci jego ciemny wizerunek.
Tymczasem w garażu Alexander Hale zgasił silnik i przez chwilę siedział nieruchomo, wpatrzony w znajomy półmrok. Po raz kolejny jego myśli powędrowały do Rachel i po raz kolejny starał się je uciszyć. Z westchnieniem sięgnął po teczkę i wysiadł z samochodu. Po chwili drzwi garażu zamknęły się automatycznie. Wszedł do domu drzwiami od strony ogrodu i na chwilę zatrzymał się w holu, spoglądając w pustkę niegdyś przytulnej kuchni. Dom był niewielki, ale bardzo ładny, zbudowany w wiktoriańskim stylu. Nad kominkiem na misternie kutej żelaznej kracie wisiały miedziane garnki, lecz na pierwszy rzut oka było widać, że od dawna nikt ich nie polerował. Nikt też nie dbał o inne drobiazgi. Kwiaty zwieszające się obfitymi girlandami z frontowych parapetów sprawiały wrażenie martwych. Gdy zapalił światło w kuchni, zauważył, że niektóre zupełnie uschły. Zawrócił i rzuciwszy przelotne spojrzenie na nieduży wyłożony boazerią pokój stołowy, skierował się na górę.
Teraz gdy wracał do domu, korzystał z tylnego wejścia, bo wchodzenie przez główne było dlań zbyt przygnębiające. Ilekroć wieczorem wchodził przez frontowe drzwi, miał nadzieję, że ona tu będzie, spodziewał się, że zobaczy jej wspaniałe blond włosy upięte w kok, że przemknie mu przed oczami jej prosta sukienka, którą zazwyczaj ubierała do sądu. Rachel... Była błyskotliwą prawniczką, wspaniałą przyjaciółką, pociągającą kobietą, dopóki... dopóki go nie zraniła, dopóki nie odeszła, dopóki się nie rozwiedli. Dokładnie przed dwoma laty.
Kiedy wracał z pracy, po drodze zastanawiał się, czy ten dzień już na zawsze utkwił mu tak głęboko w pamięci. Czy już nigdy nie potrafi uwolnić się od bolesnego wspomnienia owego październikowego poranka? Czy już na zawsze pozostanie pod jego wrażeniem? Dlaczego obie ich rocznice, ślubu i rozwodu, musiały wypadać dokładnie w tym samym dniu? Rozsądna Rachel twierdziła, że to czysty przypadek. On uważał to za ironię losu. Gdy jego matka zadzwoniła tamtego wieczoru, kiedy otrzymał dokumenty rozwodowe, był kompletnie pijany. Śmiał się, bo wtedy nie potrafił nawet zdobyć się na płacz.
— To okropne — powiedziała.
Rachel... Myśli o niej wciąż nie dawały mu spokoju. Wydawało mu się, że dwa lata wystarczą, aby ukoić ból, ale tak się nie stało. Nie mógł uwolnić się od obrazu jej złotych włosów i ciemnoszarych oczu w kolorze Atlantyku przed burzą. Po raz pierwszy spotkali się w sądzie — była adwokatem przeciwnej strony. Toczyli niezwykle zacięty spór. W porównaniu z nią nawet Joanna d’Arc nie potrafiłaby wykrzesać z siebie tyle mocy i sprytu. Alexander śledził jej poczynania z niekłamanym podziwem, a walka z nią sprawiała mu tak wielką przyjemność jak nigdy dotąd. Zaprosił ją potem na kolację, a ona upierała się, że zapłaci swoją część rachunku. Powiedziała półżartem, że nie chce „wkupywać się w służbowe układy”. Zrobiła to tak, że nie wiedział, czy bardziej ma ochotę obrazić się, czy rzucić się na nią i zedrzeć z niej ubranie. Była niesamowicie piękna i niewiarygodnie inteligentna.
Na jej wspomnienie zmarszczył brwi i wolnym krokiem wszedł
do pustego salonu. Wszystkie meble z tego pokoju zabrała ze sobą do Nowego Jorku, inne zostawiła. Dom, który kupili razem, wydawał się jednak jakby odarty ze swojej istoty, bo niegdyś wspaniały, a teraz pusty salonik był jego duszą. Czasami Alexander się zastanawiał, dlaczego jeszcze nie kupił nowych mebli. Może dlatego właśnie, aby mógł o n i e j myśleć, ilekroć przechodził przez pusty pokój do głównego wyjścia.
Znalazłszy się na górze, oderwał się od obecnej pustki, a jego myśli powędrowały znów w czasy, kiedy byli razem i dzielili tak wiele. Mieli wspólne cele, wspólne rozrywki i życie zawodowe, wspólne łóżko i dom... i niewiele więcej. Być może jeszcze więcej ich dzieliło.
Alex chciał mieć dzieci, chciał wypełnić puste pokoje na piętrze wrzawą i śmiechem. Rachel chciała zająć się polityką lub dostać pracę w renomowanej firmie prawniczej w Nowym Jorku. O polityce wspomniała mimochodem już przy pierwszym spotkaniu. Uważała to za oczywiste i naturalne, gdyż była córką wpływowego człowieka z Waszyngtonu, który wcześniej zasiadał we władzach jej rodzinnego stanu. Siostra Alexa, Kay, była z kolei członkiem Kongresu, można zatem powiedzieć, że to również ich łączyło. Rachel w skrytości ducha podziwiała Kay i gdy się poznały, szybko zostały przyjaciółkami. Nie polityka jednak sprawiła, że Rachel odeszła od Alexa — decydującą przyczyną była pewna firma prawnicza z Nowego Jorku. Po dwóch latach udało się jej w końcu dopiąć swego i wtedy go zostawiła. Na to wspomnienie znowu poczuł narastający ból. Tak, to prawda, wciąż rozdrapywał stare rany. Wprawdzie nie bolały już tak jak kiedyś, ale wciąż jeszcze dokuczały.
Była piękna, inteligentna, podziwiana, dynamiczna, radosna... ale czegoś jej brakowało, czegoś delikatnego, łagodnego i nieuchwytnego. Takie określenia w ogóle nie pasowały do Rachel. Ona pragnęła czegoś więcej, niż tylko żyć u boku Alexandra, być adwokatem w San Francisco, żoną... Kiedy się poznali, miała dwadzieścia dziewięć lat i była wolna, bo dotąd nie znalazła czasu na małżeństwo. Powiedziała mu, że koncentrowała się przede wszystkim na osiągnięciu własnych celów życiowych. Kończąc studia prawnicze postanowiła, że do trzydziestki musi coś osiągnąć, musi zostać kimś. Zapytał ją wtedy, co dokładnie ma na myśli.
— Sto tysięcy rocznie — odpowiedziała bez zastanowienia.
Roześmiał się, ale zauważył wyraz jej oczu. I zrozumiał, że traktuje to poważnie i naprawdę zamierza dopiąć swego. Całe jej życie było podporządkowane temu celowi, celowi mierzonemu czekami na ogromne sumy i wielkimi procesami, procesami, w których nie było ważne, kto jest przeciwnikiem. Zanim przeniosła się do Nowego Jorku, poznała ponad połowę prawniczego światka San Francisco i wszyscy, nawet Alex, nie mieli wątpliwości, jaka rzeczywiście jest — zimna, wyrachowana, widziała tylko swój zawodowy sukces.
Cztery miesiące po ślubie dowiedziała się, że jedna z najlepszych kancelarii w mieście ma do zaoferowania bardzo atrakcyjną i prestiżową posadę. Alex był naprawdę zdumiony, że jej kandydatura została w ogóle wzięta pod uwagę. Była przecież bardzo młoda i niedoświadczona, ale już wkrótce okazało się, że jest zdolna do wszelkich sztuczek, które pozwoliłyby jej dostać pracę na miarę jej ambicji. I dostała ją, Alex zaś przez następne dwa lata starał się zapomnieć, w jaki sposób dopięła swego — wmawiał sobie, że to tylko taktyka powszechnie stosowana w interesach. W końcu została pełnoprawnym wspólnikiem w firmie i otrzymała w Nowym Jorku propozycję znacznie przekraczającą jej wymarzone „sto tysięcy rocznie”. Miała wtedy raptem trzydzieści jeden lat. Z podziwem i przerażeniem patrzył, jak podejmuje decyzję. Dla niej to było takie oczywiste... Alexander w tym wypadku nic nie znaczył — wybór był prosty: albo przeniesie się z nią do Nowego Jorku, albo zostanie sam w San Francisco. Powiedziała, że to zbyt wielka szansa, aby w ogóle się zastanawiać.
— Ale między nami to niczego nie zmieni — oświadczyła. Będzie przecież mogła przylatywać co tydzień do San Francisco, poza tym on może zamknąć swoją firmę i wyjechać z nią na Wschodnie Wybrzeże.
— I co tam będę robił? — zapytał. — Spodziewasz się, że zostanę twoim sekretarzem? — spojrzał na nią z bólem, ale i ze złością. Był zaskoczony jej decyzją. Pragnął usłyszeć, że on znaczy dla niej więcej niż ta praca, lecz to nie było w jej stylu, podobnie jak nie było w stylu Kay. I w tym momencie uświadomił sobie, że już kiedyś znał taką kobietę jak Rachel, własną siostrę, która też zawsze stawiała na swoim i po trupach dążyła do celu. Jedyna różnica polegała na tym, że Kay zajmowała się polityką, a Rachel była prawnikiem.
Łatwiej było mu zawsze zrozumieć i szanować kobiety takie jak jego matka, Charlotta Brandon, która potrafiła zrobić karierę i równocześnie wychować dzieci. Przez dwadzieścia pięć lat należała do najlepiej sprzedających się pisarek, mimo to zawsze miała czas dla Alexa i Kay, zawsze była blisko i zawsze okazywała im miłość. Ojciec umarł, gdy Alex był jeszcze dzieckiem, i wtedy podjęła pracę w redakcji czasopisma. Pisała głównie na konto bardziej znanych autorów, była zwykłym murzynem od czarnej roboty, lecz każdą wolną chwilę poświęcała pracy nad własną książką. Tak zaczęła się historia wypisywana później na wszystkich okładkach jej dziewiętnastu powieści, które sprzedały się w milionowych nakładach. Jej kariera była przypadkiem zrodzonym z konieczności, ale bez względu na to, jak do tego doszło, zawsze ją traktowała jak dar niebios i coś, czym chciała dzielić się z dziećmi, które znaczyły dla niej nieporównywalnie więcej niż sława. Charlotta Brandon była bez wątpienia wyjątkową kobietą, córka jednak nie poszła w jej ślady. Kay była kłótliwa, zazdrosna, niezrównoważona i nie miała w sobie nic z delikatności, ciepła i dobroci matki. Z czasem Alex przekonał się, że podobnie było z jego żoną.
Rachel wyjechała do Nowego Jorku zostawiając go w San Francisco, lecz upierała się, że absolutnie nie chce rozwodu. Na początku próbowała nawet jakoś się dostosować, niestety, ich absorbująca praca na dwóch krańcach kontynentu sprawiała, że wspólne weekendy stawały się z czasem coraz rzadsze. W końcu Rachel zrozumiała i powiedziała Alexowi, że nie widzi szans, aby to miało się kiedykolwiek zmienić. Przez dwa tygodnie zastanawiał się nawet, czyby rzeczywiście nie zamknąć firmy w San Francisco i nie przenieść się do Nowego Jorku. Przecież firma nie była aż tak ważna, aby przez nią stracić żonę. Pewnego dnia o czwartej nad ranem zdecydował się: zlikwiduje firmę i wyjedzie. Sięgnął po telefon, aby powiedzieć o tym Rachel. W Nowym Jorku była siódma rano. W słuchawce nie usłyszał jednak jej głosu.
— Z panią Hale? — rozległ się zdziwiony baryton. — Ach, z panną Patterson!...
Rachel Patterson. Alex nie wiedział, że w życie w Nowym Jorku wkroczyła pod nazwiskiem panieńskim. Nie wiedział też, że wraz z pracą rozpoczęła od nowa swoje życie osobiste. Tego ranka nie miała mu już właściwie nic do powiedzenia, toteż słuchał jej ze łzami w oczach. Wkrótce zadzwoniła znowu, tym razem z biura.
— Cóż mogę ci powiedzieć, Alex... Przykro mi...
Przykro! Dlatego, że go opuściła, że ma z kimś romans... Dlaczego właściwie jest jej przykro? Może po prostu lituje się nad nim, nad patetycznym głupcem samotnym w czterech ścianach domu w San Francisco?
— Widzisz dla nas jakąś szansę? — zapytał w nadziei, że uda się jeszcze coś zmienić.
Tym razem była zupełnie szczera.
— Nie, Alex, obawiam się, że nie...
Rozmawiali jeszcze przez chwilę, lecz rozmowa prowadziła donikąd. Nie mieli już sobie nic do powiedzenia, oboje wiedzieli, że nadeszła pora, aby każde z nich spotkało się z własnym adwokatem. Tydzień później Alex wniósł pozew o rozwód. Wszystko przebiegło bez zakłóceń. „W cywilizowany sposób”, jak zauważyła Rachel, lecz Alex przeżył to niezwykle boleśnie.
Przez następny rok czul się tak, jakby miał wkrótce umrzeć. I naprawdę bardzo tego pragnął.
Jakaś cząstka jego jestestwa chyba rzeczywiście umarła, jakby ktoś wyrwał z niego strzępy duszy pozostawiając pustkę, taką samą jak ta, która została po meblach wywiezionych do Nowego Jorku. Na pozór funkcjonował zupełnie normalnie: jadł, spał, spotykał się z ludźmi, pływał, grał w tenisa, w squasha, chodził na przyjęcia, podróżował i osiągał zawodowe sukcesy. Czegoś mu jednak brakowało, czuł to, chociaż być może nikt inny poza nim tego nie zauważył. Od dwóch lat prócz ciała nie miał nic, co mógłby ofiarować kobiecie.
Wszedł do gabinetu i poczuł, że cisza panująca w domu powoli staje się coraz bardziej nieznośna. Miał ochotę biec przed siebie, uciec stąd, od tej głuchej, zabójczej pustki. Dopiero teraz, po dwóch latach, zaczynał budzić się z otępienia, w którym żył tak długo. Miał wrażenie, że w końcu zdjęto mu bandaże i ujrzał skrywane pod nimi blizny.
Przebrał się w dżinsy, adidasy i starą sportową koszulę. Długimi susami zbiegł po schodach przytrzymując się poręczy, z rozwianymi ciemnymi włosami i dziwnym blaskiem w oczach, zatrzasnął za sobą drzwi i skierował się ku Divisadero, skąd zaczął truchtać w górę Broadwayu. Po chwili przystanął, aby nasycić oczy wspaniałym widokiem. W dole zatoka iskrzyła się niczym pokryta błyszczącą satyną, pobliskie wzgórza spowijała wieczorna mgła, a światła po
drugiej stronie zatoki błyskały jak drogocenne kamienie.
Dotarłszy do majestatycznych budowli przy Broadwayu, skręcił w prawo i wolnym krokiem podążał w kierunku Presidio, podziwiając na przemian wspaniałe budowle i dostojny urok zatoki. Domy w tej części San Francisco były chyba najpiękniejsze: ze dwie, trzy najdroższe rezydencje w mieście, zachwycające pałace z cegły, elżbietańskie kamienice, baśniowe ogrody, cudowne widoki i smukłe drzewa. Wokoło nie było nikogo i żaden odgłos z pobliskich domów nie zakłócał spowijającej wszystko ciszy, tak że bez trudu mógł sobie wyobrazić, jak przy kryształowym dźwięku srebrnych dzwoneczków ulicami wolno suną odświętnie odziani panowie w smokingach i damy w satynowych i jedwabnych sukniach, za nimi zaś podążają służący w lśniących liberiach. Alex zawsze w tym miejscu uśmiechał się do swoich marzeń, którymi ożywiał mijane domy i ulice. Dzięki nim czuł się mniej samotny niż wtedy, gdy wyobrażał sobie zupełnie inne sceny, mijając małe, skromne domki i mniej reprezentacyjne uliczki. Tam mężczyźni w jego myślach zawsze obejmowali ramionami kobiety, które uśmiechały się do dzieci. Dzieci bawiły się w kuchni z psami albo siedziały przy kominku. W dużych domach nie było niczego, co by go pociągało, w nich był zamknięty świat, w którym wcale nie pragnął żyć, choć często zdarzało mu się w nim bywać. Dla siebie pragnął czegoś innego, czegoś, czego nigdy nie miał przy Rachel.
Trudno było mu wyobrazić sobie, że znów jest zakochany, że mu na kimś zależy, że patrzy komuś w oczy i płonie z pożądania. Przez ostatnie lata prawie odwykł od tego i czasami nie był nawet pewien, czy kiedykolwiek chciałby to przeżyć jeszcze raz. Męczyły go kobiety starające się za wszelką cenę zrobić karierę, takie, którym bardziej zależało na atrakcyjnej pensji i awansie niż na założeniu rodziny i urodzeniu dzieci. Marzył o kobiecie staroświeckiej, wyjątkowej, niepospolitej, wartościowej, ale jakoś nigdzie nie mógł jej spotkać. Od dwóch lat jego życie wypełniały tylko kosztowne pozory, tymczasem to, czego pragnął, musiało być prawdziwe, doskonałe, bez skazy — jak czysty diament. I chyba nie wierzył już w istnienie czegoś podobnego, był jednak przekonany, że nigdy więcej nie pozwoli się zwieść. Solennie sobie obiecał, że w żadnym razie nie zwiąże się z kobietą podobną do Rachel.
Odpędził od siebie te myśli, starając się skoncentrować na wspaniałym widoku ze schodów przy Baker Street, stromo
opadających po zboczu do miejsca, gdzie Broadway łączył się z Vallejo Street. Widok i chłodny powiew wiatru uspokoiły go na tyle, że postanowił zatrzymać się i usiąść na chwilę na najwyższym stopniu. Rozprostował nogi i łagodnie uśmiechnął się do swojego miasta. Może nigdy nie spotka odpowiedniej kobiety, może już nigdy się nie ożeni. I co z tego? Był człowiekiem dobrze sytuowanym, miał piękny dom, własną kancelarię prawniczą, która oprócz odpowiedniego poziomu życia dawała mu ogromną satysfakcję. Może nie potrzebował już nic więcej, może nie miał prawa więcej oczekiwać?...
Przebiegł wzrokiem po pastelowych domkach w dzielnicy portowej, wiktoriańskich murach Cow Hollow w kolorze piernika, podobnych do jego własnego domu, potem spojrzał na wspaniały klasycystyczny Pałac Sztuki tuż u podnóża, z kopułą wzniesioną przed pół wiekiem przez Maybecka, na dachy domów... Nagle na niższych stopniach zauważył skuloną, nieruchomą kobiecą postać z pochyloną głową. Wyglądała jak posąg, jak jedna z figur ozdabiających Pałac Sztuki, choć na pewno jej profil widoczny na tle jasnej poświaty był delikatniejszy i łagodniejszy. Zastygłszy w bezruchu wpatrywał się w nią jak w piękną rzeźbę porzuconą przez artystę, wspaniały odłam marmuru, który przybrał kształt kobiety tak perfekcyjny, że niemal realny.
Kobieta nie poruszała się, mógł więc spokojnie się jej przyglądać. Po jakichś pięciu minutach westchnęła głęboko i przejmująco, jakby starała się zrzucić z siebie wspomnienie ciężkiego dnia. Na ramiona miała narzucone jasne futro, w półmroku jej twarz wydawała się równie jasna. Było w niej coś niezwykłego, coś, co sprawiało, że Alex nie mógł oderwać od niej wzroku i ruszyć się z miejsca. Tak dziwnego uczucia w życiu nie doświadczył. Siedział i po prostu zafascynowany gapił się na nią w skąpym świetle ulicznych lamp. Kim mogła być? Co tu robiła?... Jej obecność poruszyła go do głębi, zniewoliła i sprawiła, że zapragnął poznać ją bliżej.
W półmroku jej twarz wydawała się niezwykle jasna. Ciemne lśniące włosy łagodnie opadały jej na kark, spięte w luźny kok. Były chyba bardzo długie, choć sprawiały wrażenie, że trzymają się na jednej lub dwu szpilkach. Przez chwilę czuł nieodpartą chęć, aby podbiec, dotknąć ją, chwycić w ramiona i rozpuścić jej ciemne włosy. Nieznajoma, jakby wyczuwszy jego myśli, odwróciła się i spojrzała w stronę Alexa.
I wtedy zobaczył najpiękniejszą twarz, jaką kiedykolwiek widział. Twarz, jaką spodziewał się ujrzeć podziwiając piękne proporcje wspaniałego dzieła rzeźbiarza — twarz o delikatnych rysach, ogromnych oczach i pięknie wykrojonych ustach. Zwłaszcza oczy przyciągały uwagę — nieobecne, choć nadające wyraz całej twarzy, przepełnione niezmiernym smutkiem. W świetle lamp zauważył, że z tych oczu spływają po bladych policzkach strumienie łez. Na długą chwilę ich oczy się spotkały i Alex poczuł się kompletnie zniewolony przez ciemnowłosą piękność. Sprawiała wrażenie bezbronnej i zagubionej. W pewnej chwili, jakby zawstydzona tym, co miała tak wyraźnie wypisane na twarzy, pochyliła głowę. Przez moment Alex nie mógł się poruszyć, a potem znów poczuł w sobie niepohamowaną chęć, aby zbliżyć się do niej. Wpatrywał się w nią nie wiedząc, co robić, ona zaś wstała i wtuliła się w futro. Jeszcze raz spojrzała na niego, po czym niby zjawa zniknęła za żywopłotem.
Przez kilka minut Alex wpatrywał się w puste miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała. Wszystko stało się tak nagle!... Zerwał się z miejsca i zbiegł na dół. Wśród żywopłotu zauważył wąską ścieżkę wiodącą do masywnych zamkniętych drzwi. Mógł się tylko domyślać, że za nimi znajduje się ogród, ale trudno było zgadnąć, do którego domu należy. Tyle ich tu było... Tak, tutaj mógł znaleźć rozwiązanie tajemnicy. Zapragnął zastukać do drzwi. Może siedzi jeszcze w ogrodzie?... To była tylko krótka chwila desperacji. Wiedział przecież, że już nigdy jej nie zobaczy. Wmawiał sobie z uporem, że to jakaś obca kobieta, i długo jeszcze wpatrywał się w kuszące go drzwi. W końcu odwrócił się i powoli wspiął z powrotem na górę.
Gdy przekręcał klucz we frontowych drzwiach, wciąż jeszcze miał przed oczami twarz plączącej kobiety. Kim była? Dlaczego płakała? Z którego domu tam przyszła?... Usiadł na krętych schodach w holu i wpatrywał się w księżycowe refleksy na podłodze w pustym salonie. Jeszcze nigdy nie widział tak uroczej kobiety. Miała twarz, którą nietrudno było zapamiętać na całe życie, a jeśli nie na cale, to na pewno na bardzo długo. Siedział nieruchomo pogrążony w tych myślach i nawet nie usłyszał telefonu, który zadzwonił kilka minut po jego powrocie. Objawienie, którego doznał przed chwilą, pochłonęło go bez reszty. W końcu zerwał się i pobiegł na górę, aby podnieść słuchawkę. Najbliższy telefon był w gabinecie, gdzie panował taki nieład, że z trudem zdołał wygrzebać aparat spod sterty papierów.
— Halo, Alex? — usłyszał głos Kay, po czym nastąpiła krótka, pełna napięcia cisza.
— Co słychać? — zapytał. Właściwie znaczyło to: „Czego chcesz?”, bo wiedział, że nigdy nie dzwoniła bez powodu.
— Nic takiego. Gdzie byłeś? Próbuję się do ciebie dodzwonić już od pół godziny. Dziewczyna, która odebrała telefon w biurze, mówiła, że poszedłeś prosto do domu. — Kay zawsze musiała natychmiast spełniać wszystkie swoje zachcianki bez względu na to, czy komuś to odpowiadało, czy nie.
— Byłem na spacerze.
— O tej porze? — jej głos zabrzmiał podejrzliwie. — Dlaczego? Czy coś się stało?
Alex westchnął. Siostra zaczynała doprowadzać go do szału. Była obcesowa, nieuprzejma, zimna, oschła i odpychająca. Czasami przypominała mu kryształ o ostrych krawędziach, który można położyć na biurku, oglądać i podziwiać, ale na pewno nie można go brać do rąk czy dotykać. Po latach jej mąż miał dokładnie takie same odczucia.
— Nie, nic się nie stało, Kay — powiedział. Musiał przyznać, że choć była kobietą zupełnie niewrażliwą na uczucia innych, zawsze potrafiła bezbłędnie odgadnąć, w jakim on jest nastroju. — Po prostu chciałem się przewietrzyć. Miałem ciężki dzień — wyjaśnił, po czym próbując odwrócić jej uwagę od swojej osoby, zapytał: — Czy ty nigdy nie chodzisz na spacer, Kay?
— W Nowym Jorku? Chyba oszalałeś. Tu można przecież umrzeć od samego oddychania.
— Nie mówiąc już o napadach i gwałtach — uśmiechnął się i wyczuł, że ona też się uśmiecha. A Kay Willard nie należała do kobiet, które często się uśmiechają. Była zbyt ważna, zbyt zabiegana, spięta i naprawdę rzadko coś ją rozweselało. — Czemu więc zawdzięczam zaszczyt rozmowy z tobą?
Usiadł i patrząc w okno cierpliwie czekał na odpowiedź. Od pewnego czasu Kay telefonowała zazwyczaj w sprawie Rachel, gdyż z wiadomych powodów utrzymywała stałe kontakty ze szwagierką. Starała się zatrzymać w sądzie pewnego starego gubernatora, a wiedziała, że byłby zachwycony, gdyby udało się jej namówić Alexa, by powrócił do Rachel. Oczywiście wcześniej musiałaby przekonać Rachel, jak bardzo Alex jest nieszczęśliwy bez niej i jak by się cieszył, gdyby dała mu jeszcze jedną szansę. To było zupełnie w stylu Kay, już wiele razy starała się zaaranżować im spotkanie, kiedy Alex przyjeżdżał do Nowego Jorku. Tyle że nawet gdyby Rachel zechciała — choć Kay co do tego wcale nie miała pewności — było oczywiste, że przez ostatnie lata Alex utwierdził się w przekonaniu, że absolutnie nie jest tym zainteresowany.
— A więc, szanowna kongreswoman Willard? — ponaglił ją Alex.
— Och, tak sobie telefonuję. Zastanawiałam się, kiedy przyjedziesz do Nowego Jorku.
— Po co?
— Nie bądźże taki dociekliwy! Po prostu będę miała gości, wydaję kolację.
— Jakich gości? — Alex skrzywił się na samą myśl. Nie do wiary, jaką miał upartą siostrę. Wystarczyło jedno słowo i człowiek przepadał na zawsze.
— No dobrze już, dobrze, nie złość się.
— Kto tu się złości? Chcę tylko wiedzieć, kogo zaprosiłaś na kolację. Co w tym złego? Chyba nic, jeśli na liście twoich gości nie ma kogoś, kto byłby dla nas wszystkich kłopotliwy. Może podam ci inicjały, żeby ułatwić zgadywankę?
— Daj spokój — roześmiała się Kay. — Rozumiem aluzję. Ale, do licha, spotkałam ją przypadkiem w samolocie z Waszyngtonu. Wygląda wspaniale.
— Nie wątpię. Gdybyś miała taką pensję jak ona, też byś tak wyglądała.
— Dziękuję.
— Nie ma za co.
— Czy wiesz, że zaproponowano jej, żeby kandydowała do rady?
— Nie. — Zapadła długa cisza. — Ale nie jestem zaskoczony —
dodał po chwili. — A ty?
— Ja też nie — westchnęła głośno. — Czasami zastanawiam się, czy ty w ogóle rozumiesz, co tracisz.
— Rozumiem i codziennie dziękuję za to niebiosom. Nie chcę być mężem kobiety-polityka, Kay, to zaszczyt zarezerwowany wyłącznie dla George’a.
— Co masz na myśli?
— On jest tak zajęty, że chyba nawet nie zauważa, kiedy wyjeżdżasz do Waszyngtonu na trzy tygodnie. Ja bym na pewno zauważył. — Nie dodał już, że jej córka także to zauważa. Tego był świadom, bo ilekroć zjawiał się w Nowym Jorku, prowadził z Amandą długie rozmowy. Zabierał ją na lunch lub na kolację, a czasami na spacer. Znał siostrzenicę lepiej niż jej rodzice. Czasami miał wrażenie, że Kay w ogóle nie zależy na córce. — A przy okazji, co słychać u Amandy?
— Myślę, że wszystko w porządku.
— Co to ma znaczyć: „myślę”? — w jego głosie wyraźnie zabrzmiała dezaprobata. — Czyżbyś się z nią nie widywała?
— O Boże, przecież dopiero co wysiadłam z samolotu z Waszyngtonu! Czego ty właściwie ode mnie chcesz, Alex?
— Niczego. Nie obchodzi mnie, co ty robisz, ale ona to co innego.
— To też nie powinno cię obchodzić.
— Tak? A kogo powinno, Kay? Może George’a?... Czy on w ogóle zdaje sobie sprawę, że nie potrafisz poświęcić córce nawet dziesięciu minut? Jestem przekonany, że nie.
— Do diabła, Alex, przecież ona ma już szesnaście lat i nie potrzebuje niańki.
— Niańki może nie, ale na pewno matki i ojca, jak każda dziewczyna w jej wieku.
— Nic na to nie poradzę. Jestem zajęta. Wiesz dobrze, ile trzeba pracować, gdy się jest politykiem.
— Yhm — powoli skinął głową. Właśnie tego mu życzyła: życia w cieniu Rachel Patterson. Życia, które być może kiedyś każe mu stać się Pierwszym Dżentelmenem USA. — I co poza tym? — Chciał jak najszybciej zakończyć tę rozmowę. Pięć minut słuchania Kay zupełnie mu wystarczało.
— Zamierzam w przyszłym roku kandydować do Senatu.
— Gratuluję — odparł beznamiętnie.
— Nie cieszysz się?
— Nie. Pomyślałem o Amandzie. Wyobrażasz sobie, co to znaczy dla niej?
— Jeśli wygram, zostanie córką senatora — odparła z taką złością, że Alex miał ochotę uderzyć ją w twarz.
— Sądzisz, że jej naprawdę na tym zależy?
— Chyba nie. Smarkula żyje w świecie tak oderwanym od rzeczywistości, że nie wzruszyłoby jej nawet, gdybym została prezydentem — w głosie Kay zabrzmiała nuta smutku.
— Nie o to chodzi, Kay. — Alex pokręcił głową. — Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni i bardzo cię kochamy, ale jest coś jeszcze... — Jak jej to wyjaśnić? Co powiedzieć? Przecież dla niej liczy się tylko kariera i praca.
— Myślę, że nikt z was nie rozumie, co to naprawdę dla mnie znaczy, jak ciężko pracuję i jak daleko zaszłam. Harowałam jak wół i udało mi się coś osiągnąć, a ty tylko potrafisz mi prawić kazania na temat, jaką złą jestem matką. A nie pamiętasz, co swego czasu robiła nasza kochana mamusia?... George też jest taki zajęty krojeniem ludzi, że nawet chyba nie wie, czy jestem członkiem Kongresu, czy burmistrzem. Nie wydaje ci się to co najmniej przygnębiające?
— A jakże, tylko że takie kariery jak twoja mogą czasem ranić innych.
— Na to właśnie liczyłam.
— Tak? Naprawdę o to ci chodziło?
— Być może — w jej głosie dało się wyczuć zmęczenie. — Nie znam jeszcze odpowiedzi na wiele pytań, choć tak bardzo bym chciała... A co u ciebie?
— Nic specjalnego. Pracuję.
— Jesteś szczęśliwy?
— Czasami.
— Powinieneś wrócić do Rachel.
— O tym już rozmawialiśmy. Nie chcę. I nie wiem, dlaczego sądzisz, że ona by tego chciała.
— Mówiła, że chciałaby się z tobą spotkać.
— O Boże! — jęknął. — Dlaczego nie wyjdziesz za jej ojca i nie zostawisz mnie w spokoju? Przecież w ten sposób też osiągnęłabyś to, do czego zmierzasz.
Tym razem Kay roześmiała się.
— Chyba tak.
— Naprawdę myślałaś, że podporządkuję swoje życie osobiste i uczuciowe twojej karierze? — Ten zwariowany pomysł rozbawił go, ale gdzieś na dnie serca poczuł, że jest w tym ziarenko prawdy. — Wiesz, co najbardziej w tobie podziwiam, moja wspaniała siostro? Twoją niespożytą energię.
— Dzięki temu mogę osiągać wszystko, czego chcę, kochany braciszku.
— Nie wątpię, ale nie tym razem, moja droga.
— Nie zjesz kolacji z Rachel?
— Wykluczone. A gdybyś ją jeszcze kiedyś spotkała, przekaż jej ode mnie pozdrowienia.
Wspomnienie Rachel poruszyło go do głębi. Nie kochał jej już, był o tym przekonany, lecz rozmowy o niej wciąż jeszcze były dla niego bolesne.
— Na pewno ją pozdrowię. Ale zastanów się jeszcze. Zawsze mogę wam zorganizować spotkanie, jak będziesz w Nowym Jorku.
— O ile nie wyjedziesz właśnie do Waszyngtonu i nie będziesz zbyt zajęta, żeby się ze mną zobaczyć.
— Może nie. Kiedy się wybierasz na Wschodnie Wybrzeże?
— Może za kilka tygodni. Mam w Nowym Jorku klienta i powinienem się z nim spotkać. Jestem jego obrońcą w dość dużym procesie.
— Tak? To wspaniale!
— Tak myślisz? — Przymknął oczy, a po chwili znów utkwił wzrok gdzieś za oknem. — Dlaczego? Przyda ci się to w twojej kampanii? Myślę, że wierni czytelnicy naszej matki oddadzą na ciebie więcej głosów niż moi klienci — w jego głosie zabrzmiała ironia. — No, chyba że zdecydowałbym się na ponowny ślub z Rachel.
— Tylko nie wpakuj się w kłopoty!
— A czy kiedykolwiek się wpakowałem? — rozbawiła go ta dobra rada.
— Nie, ale w wyborach do Senatu czeka mnie zacięta walka. Będę konkurowała z pewną maniaczką moralności i jeśli ktokolwiek z mojego bliższego lub dalszego otoczenia będzie miał jakiś grzech na sumieniu, ona kompletnie mnie zgnoi.
— Nie zapomnij powiedzieć o tym mamie — zażartował, lecz Kay odparła zupełnie serio:
— Już jej powiedziałam.
— Poważnie? — Rozbawiła go myśl, że ich matka, elegancka, długonoga, modnie ubrana siwowłosa dama, mogłaby zrobić coś, co pogrążyłoby Kay w jej wyścigu do fotela senatorskiego.
— Poważnie. Naprawdę mi na tym zależy. Nie mogę sobie teraz pozwolić na rodzinne problemy. Żadnych wybryków, żadnych skandali, rozumiesz?
— Co za wstyd!
— Co masz na myśli?
— Nie wiem... Może jakiś romans z tą eks-dziwką, która właśnie wyszła z więzienia...
— Bardzo dowcipne! Ale ja mówię poważnie.
— Tak, niestety, zdaję sobie z tego sprawę. Możesz mi dać listę z instrukcjami, co mam robić, jak będę w Nowym Jorku. Do tego czasu postaram się zachowywać poprawnie.
— Postaraj się i proszę, daj mi znać, kiedy przyjedziesz.
— Po co? Koniecznie chcesz mi zorganizować randkę w ciemno z Rachel, tak? Obawiam się, pani kongreswoman, że nie zrobię tego nawet dla twojej kariery.
— Jesteś głupi.
— Być może — odparł, lecz zupełnie go to nie dotknęło. W ogóle nie obchodziło go to wszystko i gdy tylko skończył rozmowę, natychmiast przestał o tym myśleć.
Patrzył w okno i zamiast o Rachel dumał o kobiecie, którą spotkał na schodach. Kiedy przymykał oczy, widział ją dokładnie, widział jej idealny profil, ogromne oczy i delikatne usta. Nigdy nie spotkał kobiety równie pięknej i równie tajemniczej. Usiadł przy biurku z zamkniętymi oczami nie odrywając od niej myśli, po czym westchnął, pokręcił głową, otworzył oczy i wstał. Dziwne, że nie mógł przestać wspominać osoby zupełnie obcej. Ale gdy schodził na dół, aby zrobić sobie kolację, wciąż jeszcze nie potrafił się skupić na niczym innym.
Słoneczne promienie zalewały pokój i połyskiwały na beżowej narzucie przykrywającej łóżko i na obiciach krzeseł w dużym, ładnie urządzonym pokoju z wielkimi oknami wychodzącymi na zatokę. Z przyległego do sypialni buduaru rozciągał się widok na most Złote Wrota. W pokoju był kominek z białego marmuru, na ścianach wisiały starannie dobrane obrazy francuskich malarzy, a w kącie w serwantce w stylu Ludwika XV stała drogocenna chińska waza. Pod oknem ustawiono przepiękne biurko, również w stylu Ludwika XV, tak wielkie, że jedynie tutaj mogło wyglądać w miarę dobrze. Sypialnia była piękna i duża, lecz zarazem sterylna i chłodna. Obok buduaru znajdował się jeszcze wyłożony boazerią pokoik wypełniony angielskimi, hiszpańskimi i francuskimi książkami. Stanowiły one jakby jego duszę. W tym właśnie pokoiku stała Rafaela zapatrzona w zatokę.
Była dziewiąta rano. Rafaela miała na sobie przepięknie skrojony czarny kostium, który stanowił kwintesencję jej wyrafinowanego stylu. Kostium, jak większość rzeczy, które nosiła, został dla niej uszyty w Paryżu na specjalne zamówienie. Czasami zdarzało się jej przywozić ubrania z Hiszpanii, nigdy jednak nie kupowała ich w San Francisco. Zresztą prawie nigdy nie wychodziła tu z domu. W San Francisco była osobą niewidzialną, niezauważalną, osobą, której imię rzadko padało w rozmowach i którą trudno było nawet zobaczyć. Tutaj mało kto wiedział, jak wygląda pani Phillips, żona Johna Henry’ego Phillipsa, a jeszcze mniej ludzi potrafiłoby ją sobie wyobrazić — wcielenie piękności o śnieżnobiałej skórze i ogromnych oczach. Gdy poślubiła Johna, jeden z reporterów napisał, że wyglądała jak księżniczka z bajki, a potem długo rozwodził się nad tym, że naprawdę nią była. Jednakże w ten październikowy poranek jej oczy wpatrzone w rozpościerającą się za oknem zatokę nie były oczami księżniczki z bajki, lecz oczami samotnej młodej kobiety uwięzionej w świecie, do którego się nie narodziła.
— Śniadanie podane, proszę pani.
W drzwiach pokoju stanęła służąca w białym wykrochmalonym fartuchu. Rafaela pomyślała, że jej zapowiedź zabrzmiała jak rozkaz. Zawsze miała takie wrażenie w kontaktach ze służbą Johna Henry’ego. Podobnie było w domu jej ojca w Paryżu i w domu babki w Hiszpanii. Wydawało jej się, że to służący wydają polecenia, kiedy wstawać, kiedy się ubierać, kiedy jeść śniadanie, kiedy kolację. „Służę pani” — tak mówili przy kolacji u ojca w Paryżu. A jeśli pani nie chce, aby jej służono?... Jeśli chce tylko przegryźć kanapkę siedząc na podłodze przy kominku?... Albo jeśli zamiast tostów i jajek zapragnie na śniadanie lody?...
Uśmiechnęła się i zawróciła do sypialni. Rozejrzała się dokoła. Wszystko było gotowe. W kącie stały równo ułożone torby w zamszowych pokrowcach w kolorze czekolady, obok leżała podręczna torebka, do której Rafaela spakowała upominki dla matki, ciotki i kuzynów, biżuterię i książkę do czytania w samolocie.
Patrzyła na spakowane bagaże, nie odczuwając ani śladu dreszczyku emocji, który niegdyś towarzyszył jej podczas wyjazdów. Teraz prawie nic nie było w stanie jej podniecić, wszystko straciło już dla niej urok, bo wszystko wyglądało jak autostrada bez końca prowadząca do niewiadomego celu, który zupełnie jej nie obchodził. Wiedziała, że każdy dzień będzie podobny do poprzedniego, że codziennie będzie robiła dokładnie to samo, co robiła już od siedmiu lat — z wyjątkiem czterech letnich tygodni, kiedy przebywała w Hiszpanii, i kilku poprzedzających dni, które spędzała z ojcem w Paryżu. W ciągu tych siedmiu lat wyjechała jeszcze parę razy na krótko do Nowego Jorku, by dotrzymać towarzystwa kuzynom i kuzynkom z Hiszpanii. Odnosiła wrażenie, że upłynęły całe wieki, odkąd wyjechała z Europy i została żoną Johna. A przecież na początku było zupełnie inaczej...
Wtedy było jak w bajce. I jak w interesach — wszystkiego po trochu. Pewnego dnia doszło do fuzji Banque Malle w Paryżu, Mediolanie, Madrycie i Barcelonie z Phillips Bank w Kalifornii i Nowym Jorku. Obydwa imperia składały się z grupy międzynarodowych banków inwestycyjnych. Pierwsza wielka transakcja, jaką zawarł jej ojciec z Johnem Henrym przyniosła im taki rozgłos, że trafili na pierwsze strony gazet. Tak się złożyło, że jej ojciec spędzał tamtej wiosny dużo czasu z Johnem, a ich interesy rozkwitały. W końcu John Henry zakochał się w jedynej córce Antoine’a.
Rafaela nigdy dotąd nie spotkała takiego człowieka jak on. Był wysoki, przystojny, inteligentny, wpływowy, a przy tym łagodny, delikatny, miły, zawsze z radosnymi iskierkami w oczach. Lubił żartować i Rafaela zauważyła, że coraz bardziej lubi spędzać z nim czas przekomarzając się i śmiejąc. Był człowiekiem o wyjątkowej wyobraźni, niezwykle twórczym, energicznym i elokwentnym. Miał swój styl, miał w sobie wszystko, czego mogła u mężczyzny poszukiwać kobieta.
Niestety, miał też John Henry Phillips jedną wadę — nie był już człowiekiem pierwszej młodości. Z początku trudno było w to uwierzyć patrząc na jego szczupłą ładną twarz i silne ramiona, gdy grał w tenisa i pływał. Sylwetki mógłby mu pozazdrościć niejeden mężczyzna nawet o połowę młodszy.
Początkowo nie zamierzał zdobywać Rafaeli właśnie ze względu na swój wiek, lecz w miarę upływu czasu i kolejnych wyjazdów do Paryża wydawała mu się coraz bardziej czarująca, przychylna i uradowana ze spotkania. Nawet Antoine de Mornay-Malle, zawsze dbający o córkę i zatroskany o jej przyszłość, nie miał nic przeciwko temu, aby oddać rękę jedynaczki staremu przyjacielowi. Był oczywiście świadom niezwykłej urody córki, jej delikatności, łagodności i pełnego niewinności uroku. Był także świadom tego, jak doskonałą partią dla każdej kobiety mógł być, pomimo swojego wieku, John Henry Phillips. I wiedział, jakie znaczenie ich związek miałby dla przyszłości jego banku — kiedyś, dawno temu, przychodziło mu to już na myśl. On w związek małżeński wstąpił wprawdzie z miłości, ale w podjęciu decyzji pewną rolę odegrała też zapobiegliwość w interesach.
Jego teść, starzejący się markiz de Quadral, uchodził za króla madryckich geniuszy finansów, lecz synowie nie odziedziczyli po nim zainteresowań i odnaleźli swoje pasje w innych dziedzinach. Przez wiele lat markiz poszukiwał godnego następcy, który objąłby wszystkie banki, jakie udało mu się stworzyć w ciągu długiego życia, aż kiedyś poznał Antoine’a. Musiał wykonać wiele dobrze przemyślanych kroków, aby w końcu doszło do połączenia sił Banque Malle i Banco Quadral i wspólnego podpisania wielu poważnych kontraktów. Związek ten doprowadził do szybkiego pomnożenia wpływów i majątku Antoine’a, sprawił ogromną radość markizowi i spowodował, że Antoine poznał jego córkę, Alejandrę Marąuesę de Santos y Quadral. Poznał i od pierwszego wejrzenia pokochał prześliczną hiszpańską piękność o lśniących ciemnych włosach i błękitnych oczach. Pomyślał, że najwyższy czas założyć rodzinę i spłodzić potomka. Przez trzydzieści pięć lat wciąż był zbyt zajęty tworzeniem rodzinnego bankowego imperium, aż wreszcie i to zaczęło mieć dla niego znaczenie. Alejandra stanowiła idealne rozwiązanie problemu, a przy tym była taka piękna! Miała dziewiętnaście lat i wprost olśniewała wszystkich urodą. Antoine był pewny, że nigdy dotąd nie spotkał kobiety o tak pięknej twarzy. On, ciemnowłosy i czarnooki, wyglądał przy niej jak prawdziwy Hiszpan. Razem stanowili wyjątkowo dobraną parę.
Poznali się i siedem miesięcy później ich ślub stał się najważniejszym wydarzeniem towarzyskim sezonu. Miesiąc miodowy spędzili na południu Francji, a potem, zgodnie z tradycją, zjechali do Santa Eugenia, nadmorskiej wiejskiej rezydencji markiza. Była to zachwycająca posiadłość z pięknym pałacem i dopiero tutaj Antoine naprawdę zrozumiał, czym jest jego małżeństwo z Alejandrą. Stał się członkiem jej rodziny, jeszcze jednym synem markiza. Musiał jak najczęściej pojawiać się w Santa Eugenia i równie często jeździć do Madrytu — tak chciała Alejandra. A kiedy nadszedł czas, by wracać do Paryża, wyprosiła, żeby pozwolił jej zostać jeszcze kilka tygodni w Santa Eugenia.
Zjawiła się w Paryżu sześć tygodni później, niż obiecała, Antoine zaś zaczął pojmować, co go czeka: Alejandra zamierzała jak dotychczas spędzać większość czasu z rodziną w Hiszpanii. Przeżyła tam wojnę, mieszkała po wojnie, potem wyszła za mąż, lecz nie chciała zrywać ani rozluźniać więzów rodzinnych.
Zgodnie z oczekiwaniami wszystkich rok po ślubie Alejandra, ku radości Antoine’a, urodziła syna. Dali mu na imię Julien. Antoine miał wreszcie upragnionego potomka. Gdy chłopiec skończył miesiąc, Antoine przechadzał się z markizem po ogrodach w Santa Eugenia, planując przyszłość banków i syna. Teść w pełni go popierał, zwłaszcza że od ich ślubu z Alejandrą Banque Malle i Banco Quadral jeszcze bardziej rozkwitły.
Alejandra została w Santa Eugenia aż do lata, otoczona braćmi, siostrami, ich dziećmi, kuzynami i przyjaciółmi. Kiedy Antoine wyjechał do Paryża, Alejandra spodziewała się już drugiego dziecka. Poroniła jednak, później nosiła bliźnięta, które urodziły się przedwcześnie i zmarły tuż po porodzie. Następne sześć miesięcy spędziła z rodziną w Madrycie, odpoczywając po ciężkich przeżyciach. Wróciwszy do męża do Paryża, znowu zaszła w ciążę. Tym razem urodziła się Rafaela, dwa lata młodsza od Juliena. Dwie następne ciąże Alejandra poroniła, potem znów urodziła martwe dziecko, co utwierdziło ją w przekonaniu, że to wina paryskiego klimatu. Jej siostry stwierdziły, że na pewno poczuje się lepiej w Hiszpanii, i Antoine domyślił się, że jej wyjazd na stałe jest nieuchronny. Zgodził się na to, bo wiedział, że takie są zwyczaje w jej kraju i że nigdy nie wygrałby tej wojny.
Odtąd widywał ją tylko w Santa Eugenia lub w Madrycie, otoczoną gronem kuzynek, sióstr i przyzwoitek. W towarzystwie krewnych, starannie dobranych przyjaciółek, nieżonatych braci, którzy zabierali ją na koncerty, przedstawienia i do opery, czuła się jak ryba w wodzie. Wciąż jeszcze była jedną z najpiękniejszych kobiet w Hiszpanii i wiodła wolne od trosk, dostatnie życie, niczego więcej nie pragnąc. Dla Antoine’a podróże do Hiszpanii nie były wielkim problemem, gdy tylko mógł się na kilka dni wyrwać z banku, to jednak zdarzało mu się coraz rzadziej. Z upływem czasu udało mu się przekonać żonę, że dzieci powinny pójść do szkoły w Paryżu — oczywiście pod warunkiem, że każdą wolną chwilę, a w szczególności całe czteromiesięczne wakacje letnie będą spędzać w Santa Eugenia. Niekiedy nawet Alejandra ściągała do Paryża, choć zawsze narzekała na fatalny wpływ tamtejszego klimatu na jej zdrowie. Po ostatnim poronieniu nie zaszła już w ciążę, a jej związek z mężem przeobraził się w końcu w czysto platoniczny. Siostry zapewniały ją zresztą, że to zupełnie normalne.
Antoine nie miał nic przeciwko takiemu układowi, po śmierci markiza zaś małżeństwo zostało rozwiązane. Nikt nie był tym zaskoczony, choć okazało się, że na spółkę odziedziczyli Banco Quadral. Bracia Alejandry zostali w pełni spłaceni, lecz jak się później okazało, wcale to nie rozwiązało problemów Antoine’a, który niegdyś tak bardzo pragnął posiąść to imperium. Liczył, że jego syn będzie kontynuował dzieło dziadka i ojca, niestety, chłopcu nie była pisana sukcesja: w wieku szesnastu lat Julien de Mornay-Malle zginął w wypadku podczas gry w polo w Buenos Aires. Antoine nie miał następcy, pozostała mu tylko jedyna córka, Rafaela.
Ona to podtrzymywała go na duchu, gdy razem jechali do Buenos Aires po ciało jej brata. Przez cały czas trzymała go za rękę, nawet wtedy, gdy już na Orly patrzyli, jak z samolotu wyjeżdża kontener z trumną. Alejandra przyjechała do Paryża osobno, jak zwykle w asyście sióstr, kuzynów, jednego z braci i kilku najbliższych przyjaciółek, które nie odstępowały jej na krok. Była jak zawsze dobrze strzeżona, uwięziona we własnym świecie. Już kilka godzin po pogrzebie zaczęto ją namawiać, by jak najszybciej wracała do Hiszpanii. Zalała się co prawda łzami, lecz bez większych oporów posłuchała rodziny, która nieustannie chroniła ją przed całym złem tego świata. Antoine pozostał sam. Jedyną osobą, w której mógł szukać oparcia, była czternastoletnia córka.
Wspólnie przeżyta tragedia sprawiła, że stali się sobie wyjątkowo bliscy. Zawiązało się między nimi uczucie, o którym nigdy nie mówili, lecz odtąd ich nie odstępowało. Śmierć Juliena zbliżyła również Antoine’a do Johna Henry’ego, gdyż obaj poznali ból utraty syna. Chłopiec Johna zginął w katastrofie lotniczej w dwudziestym pierwszym roku życia lecąc własnym samolotem, pięć lat później zmarła mu żona. Strata syna była wszakże i dla jednego, i dla drugiego przeżyciem, z którym długo nie mogli się pogodzić. Antoine’owi została przynajmniej Rafaela, ale John Henry nie miał więcej dzieci, nie ożenił się też powtórnie.
Gdy zaczęli robić wspólne interesy, John Henry często przyjeżdżał do Paryża, lecz Rafaela zazwyczaj była akurat w Hiszpanii, co zawsze dawało im z Antoine’em powód do żartów na temat „domniemanej córki”. Jednakże pewnego razu, gdy lokaj wprowadził Johna do gabinetu Antoine’a, zamiast wspólnika ujrzał tam ciemnooką, uderzająco piękną dziewczynę wpatrującą się w niego spłoszonym wzrokiem wystraszonej łani. Widok obcego najwyraźniej ją onieśmielił, gdyż właśnie odrabiała lekcje i zamierzała przejrzeć kilka książek z biblioteki ojca. Miała rozpuszczone włosy opadające na ramiona puszystymi lokami niczym kaskady czarnego jedwabiu. John Henry stał przez chwilę w niemym zachwycie, ale prędko otrząsnął się z osłupienia i uśmiechnął przyjaźnie. Rafaela rzadko stykała się sam na sam z obcymi, gdyż w Paryżu miała wąskie grono znajomych, a w Hiszpanii nieustannie strzegła jej armia kuzynów i opiekunów. Nie miała pojęcia, co powiedzieć, ale na szczęście zauważyła wesołe iskierki w jego oczach, więc po prostu roześmiała się. Potem żartowali wspólnie, aż po półgodzinie zjawił się Antoine przepraszając, że ważne sprawy zatrzymały go w banku. Jadąc do domu zastanawiał się, czy John spotkał się z nią, podświadomie żywiąc nadzieję, że tak. Po przyjściu ojca Rafaela szybko zniknęła, a jej twarz o śmietankowobiałej cerze długo jeszcze promieniała świeżym rumieńcem.
— O mój Boże, Antoine, jaka ona piękna! — szepnął po jej wyjściu John Henry z dziwnym wyrazem twarzy, a Antoine uśmiechnął się.
— Widzę, że spodobała ci się moja „domniemana córka”. Ale chyba jest strasznie nieśmiała, prawda? Matka od dziecka wpajała jej, że każdy mężczyzna, który zagaduje młodą pannę, to morderca albo co najmniej gwałciciel. Czasem martwię się, gdy widzę, jak bardzo jest płochliwa.
— A czego się spodziewasz? Przez całe życie była przecież starannie ochraniana. Wcale mnie nie dziwi, że jest nieśmiała.
— Ale ona ma już prawie osiemnaście lat! Jeśli nie zamierza mieszkać do końca życia w Hiszpanii, to może mieć w przyszłości poważne problemy. W Paryżu będzie musiała umieć rozmawiać z mężczyzną bez obstawy pół tuzina dam, najlepiej krewnych. — Mówił to żartobliwym tonem, lecz w jego oczach widniała troska. John Henry wytrzymał jego długie twarde spojrzenie, próbując odgadnąć, co może oznaczać. — Jest słodka, prawda? Może to nieskromnie mówić tak o swojej córce, ale... — Antoine bezradnie rozłożył ręce i uśmiechnął się.
John Henry odwzajemnił uśmiech.
— „Słodka” to chyba nie jest najwłaściwsze określenie — odpowiedział i dodał niewinnie: — Zje z nami dzisiaj kolację?
Antoine znowu się uśmiechnął.
— Jeśli nie będziesz miał nic przeciwko temu. Pomyślałem, że moglibyśmy zjeść tutaj, a potem iść na chwilę do klubu. Matthieu de Bourgeon wpadnie tam wieczorem, a obiecywałem mu już setki razy, że go z tobą poznam, jak tylko będziesz w Paryżu.
— To świetnie — odparł z zadowoleniem John Henry, choć wcale nie zależało mu na poznaniu Matthieu de Bourgeona.
Tego wieczoru udało mu się namówić Rafaelę, żeby z nimi wyszła, po raz drugi dokonał tego dwa dni później. Przyszedł do nich na herbatę specjalnie po to, aby ją zobaczyć i przynieść jej dwie książki, o których wcześniej opowiadał. Znów zarumieniła się i zaniemówiła, lecz tym razem bez trudu nawiązał z nią żartobliwą rozmowę. Po wspólnie spędzonym popołudniu byli niemal przyjaciółmi, a w ciągu następnych sześciu miesięcy stał się jej równie bliski i kochany jak ojciec. Opowiadając o nim matce, mówiła „wujek”.
Pewnego razu wiosną Antoine przyjechał na weekend do Santa Eugenia w towarzystwie Johna Henry’ego, który w kilka dni zdołał oczarować Alejandrę i wszystkich obecnych akurat krewnych. Już wtedy Alejandra odgadła jego intencje, Rafaela jednak nadal nic nie przeczuwała. Domyśliła się tego dopiero latem, w pierwszym tygodniu wakacji, kiedy przed wyjazdem do Madrytu syciła się jeszcze Paryżem. Właśnie wtedy przyjechał John Henry i zabrał ją na spacer nad Sekwanę. Rozmawiali o ulicznych artystach, o dzieciach, Rafaela z wypiekami na twarzy opowiadała o swoich małych kuzynach w Hiszpanii. Widać było, że naprawdę kocha dzieci. Patrzyła na niego ogromnymi czarnymi oczami, jak zwykle olśniewając urodą.
— Ile dzieci chciałabyś mieć, gdy dorośniesz, Rafaelo? — zapytał, z namaszczeniem wymawiając jej imię. Zawsze sprawiało jej to przyjemność, bo dla Amerykanów było dość trudne do wymówienia.
— Już jestem dorosła — odpowiedziała.
— Naprawdę? W wieku osiemnastu lat? — spojrzał na nią rozbawiony, a ona dostrzegła w jego oczach coś, czego nie potrafiła zrozumieć. Był to cień zmęczenia, starości, mądrości i smutku zarazem, jakby nagle wspomniał syna. Czasami rozmawiali i o nim, i o Julienie.
— Tak, jestem dorosła. W jesieni rozpocznę studia na Sorbonie — uśmiechnęła się i John z trudem się pohamował, by nie wziąć jej w objęcia i nie obsypać pocałunkami.
Przez chwilę szli w milczeniu. John Henry rozważał, jak ją o coś zapytać i czy w ogóle pytać.
— Rafaelo — rzekł wreszcie — nie przyszło ci do głowy, żeby studiować w Stanach?
Szli powoli brzegiem Sekwany, lawirując między gromadami dzieci. Rafaela delikatnie obrywała płatki kwiatka, który trzymała w ręku. Nagle spojrzała na niego i potrząsnęła głową.
— Chybabym nie mogła.
— Dlaczego? Przecież doskonale znasz angielski.
Jeszcze raz potrząsnęła głową.
— Mama nigdy by mi nie pozwoliła — wyjaśniła ze smutkiem. — To by było po prostu... po prostu zbyt odmienne od jej stylu życia. I tak daleko.
— Ale ty byś chciała, prawda? Twój ojciec też prowadzi inne życie niż matka. Naprawdę czułabyś się w Hiszpanii szczęśliwa?
— Chyba nie... — odpowiedziała niezdecydowanie. — Ale nie mam wyboru. Myślę, że ojciec zawsze chciał, żeby Julien pracował z nim w banku. I zawsze było jasne, że moje miejsce jest w Hiszpanii, przy mamie.
Johna przerażała sama myśl, że miałaby resztę życia spędzić w towarzystwie ciotek, kuzynek i starych piastunek. Nawet jako jej przyjaciel pragnął dla niej czegoś więcej. Chciał, aby była wolna i pełna życia, uśmiechnięta i niezależna, a nie tak jak jej matka pogrzebana żywcem w Santa Eugenia. W głębi duszy był absolutnie przekonany, że nie zasłużyła na taki los.
— Uważam, że nie powinnaś się na to godzić, jeśli tego nie chcesz.
Uśmiechnęła się z rezygnacją, choć w jej oczach błyszczała osiemnastoletnia mądrość.
— Każdy ma w życiu jakieś zobowiązania, panie Phillips.
— Nie w twoim wieku, maleńka. Jeszcze nie. Masz swoje obowiązki, szkołę, w pewnym sensie winna jesteś posłuszeństwo rodzicom, ale nie przez całe życie, jeśli nie chcesz.
— No to co mam zrobić?
— Zastanów się najpierw, czy jesteś szczęśliwa w Santa Eugenia.
— I tak, i nie. Czasem mi się wydaje, że te wszystkie kobiety są potwornie nudne, choć mama je uwielbia. Wszędzie je ze sobą zabiera, do Rio, Buenos Aires, Urugwaju, Nowego Jorku... nawet do Paryża. Kiedy idą tak całą gromadą, wyglądają jak pensjonarki. Są takie... — spojrzała nań przepraszająco — takie głupiutkie. Prawda, że są głupiutkie? — Podniosła wzrok.
John skinął głową.
— Troszeczkę. Rafaelo... — zaczął, a ona nagle zatrzymała się i stanęli twarzą w twarz. Była tak niewinna i jakby nieświadoma swojej wyjątkowej urody, gdy nachyliła się ku niemu i spojrzała mu prosto w oczy w bezgranicznym zaufaniu, że stracił odwagę.
— Tak?
Nie mógł się dłużej powstrzymać. Musiał jej to powiedzieć.
— Rafaelo... skarbie... kocham cię.
Jego słowa zabrzmiały jak najdelikatniejszy szelest wiatru, jak podmuch paryskiego powietrza. Pochylił się tak, że ich twarze się dotykały, i pocałował ją delikatnie. Dotknął jej ust swoimi, a potem nie mogąc pohamować ogromnego pragnienia wsunął w nie język i nagle poczuł, że i ona coraz mocniej przywiera do niego, obejmując go za szyję. Po chwili delikatnie oderwał się od niej, nie chcąc przerazić jej namiętnością, jaka w nim narosła.
— Rafaelo... od tak dawna chciałem cię pocałować. — Znów przywarł do jej ust, tym razem już mniej namiętnie, a ona
uśmiechnęła się jak nigdy dotąd.
— Ja też... — Spuściła głowę niczym zawstydzona pensjonarka. — Zapragnęłam cię od pierwszego wejrzenia — uśmiechnęła się odważnie. — Jesteś taki przystojny — zarzuciła mu ramiona na szyję, potem wzięła go za rękę i powędrowali dalej brzegiem Sekwany.
— Musimy najpierw porozmawiać. Może usiądziemy? — wskazał wzrokiem ławkę i podążyli w jej kierunku.
Spojrzała na niego pytająco i nagle zauważyła w jego oczach coś, co ją zastanowiło.
— Co się stało?
Uśmiechnął się łagodnie.
— Nic, ale jeśli myślisz, że tylko po to zabrałem cię na spacer, to się mylisz, dziecino. Muszę cię jeszcze o coś zapytać, ale jakoś nie mam odwagi.
— O co? — Serce zabiło jej mocniej.
Długo, w milczeniu, patrzył jej prosto w oczy, ściskając mocno dłonie.
— Wyjdziesz za mnie, Rafaelo?
Usłyszał, że gwałtownie łapie powietrze, zamknął oczy i pocałował ją jeszcze raz, a gdy w końcu oderwał się od niej, zobaczył uśmiech na jej twarzy, a w oczach łzy. Nigdy tak się nie uśmiechała.
Powoli skinęła głową i szepnęła:
— Tak...
Ślub Rafaeli de Mornay-Malle y de Santos y Quadral i Johna Henry’ego Phillipsa IV był wydarzeniem naprawdę niezwykłym. Ceremonia odbyła się w Paryżu. W dzień ślubu cywilnego wydano obiad na dwieście osób i kolację dla stu pięćdziesięciu członków rodziny i najbliższych przyjaciół. Następnego dnia przed katedrą Notre Dame zgromadziło się około sześciuset osób. Antoine zaprosił prawie wszystkich członków klubu polo, a wszyscy obecni zgodnie twierdzili, że zarówno ślub, jak i przyjęcie przerastały wszystkie inne. Udało się również jakimś cudem zawrzeć układ z dziennikarzami: młoda para przez pół godziny będzie bez protestów pozować im do zdjęć i odpowiadać na pytania, oni zaś na resztę wieczoru zostawią ich w spokoju.
Ślubne reportaże ukazały się w „Vogue’u”, „Women’s Wear
Daily”, a następnego tygodnia w „Timie”. W czasie wywiadów Rafaela kurczowo trzymała za rękę Johna. Jej oczy wydawały się jeszcze większe i ciemniejsze, a twarz bielsza.
Wtedy przyrzekł jej, że zawsze będzie ją chronił przed natrętnymi dziennikarzami. Nie chciał, by kiedykolwiek musiała mieć do czynienia z czymś, co wprawiało ją w zakłopotanie i było krępujące. Doskonale rozumiał, że ją zawsze dotąd pieczołowicie ochraniano, a on był człowiekiem zbyt często przyciągającym ciekawskie oczy prasy. Zdawał+ sobie też sprawę, że skoro pojął za żonę kobietę młodszą o czterdzieści cztery lata, to i ona stanie się obiektem zainteresowania. Posiadał przecież niewyobrażalną fortunę, a przez ślub z osiemnastoletnią markizą, córką francuskiego bankiera, cala bajka wydawała się zbyt piękna, aby była prawdziwa.
Tajemnicza księżniczka bardzo intrygowała, niemniej wysiłki Johna nie poszły na marne, dotrzymał obietnicy — przez wiele lat udawało im się zachować anonimowość, Rafaela przez dwa lata uczęszczała nawet do college’u przy Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Przez ten czas nikt nawet nie podejrzewał, kim naprawdę jest. Ponieważ nie chciała, żeby kierowca odwoził ją do szkoły, John Henry kupił żonie mały samochód, który sama prowadziła.
Bardzo jej się podobało, że może studiować i równocześnie mieć swoją tajemnicę i człowieka, którego kocha. Naprawdę kochała Johna Henry’ego, on zaś na każdym kroku odpłacał jej czułością i miłością. Czuł się jak posiadacz skarbu tak cennego, że nie śmiał go nawet dotknąć. Był bezgranicznie wdzięczny niebiosom za to, że mógł wieść życie u boku tej prześlicznej i łagodnej istoty.
Rafaela była na swój sposób dziecinna i ufała mu bezgranicznie. Pewnego dnia John z przerażeniem dowiedział się, że z powodu poważnej choroby nerek stał się bezpłodny. Mając świadomość, jak bardzo pragnęła mieć dzieci, odtąd żył w poczuciu winy, że pozbawił ją czegoś ogromnie istotnego. Gdy jej o tym powiedział, usilnie przekonywała go, że to nie ma znaczenia, bo przecież w Santa Eugenia jest tyle dzieci, które może kochać i rozpieszczać. Uwielbiała opowiadać im bajki, kupować prezenty, zabawiać. Miała listę ich urodzin i nigdy nie zapominała, aby we właściwym dniu kupić jakąś cudowną zabawkę i wysłać do Hiszpanii.
Jednakże nawet to, że nie mógł zostać ojcem, nie osłabiło więzi, jaka się między nimi już dawno zrodziła. Zawarcie małżeństwa sprawiło, że Rafaela jeszcze bardziej go szanowała, a John jeszcze mocniej ją kochał. Nigdy też nie przywiązywali wagi do komentarzy na temat ich różnicy wieku. Niemal co rano grali razem w tenisa, czasami John biegał po Presidio lub po plaży, Rafaela zaś podążała za nim niczym mały szczeniak, śmiejąc się głośno. Potem spacerowali trzymając się za ręce i napawając ciszą. Jej życie, wypełnione Johnem Henrym, studiami i listami do rodziny w Hiszpanii, było bezpieczne i trochę staroświeckie. Czuła się szczęśliwa, szczęśliwsza niż w latach młodzieńczych. Tak było, dopóki nie skończyła dwudziestu pięciu lat.
Na dwa dni przed swoimi sześćdziesiątymi dziewiątymi urodzinami John Henry wybierał się do Chicago, aby sfinalizować jakąś ważną transakcję. Od kilku lat wspominał już o emeryturze, lecz podobnie jak ojciec jakoś nie zamierzał kończyć kariery. Nazbyt kochał świat wielkich finansów, banków i ogromnych korporacji, nazbyt pasjonowało go kupowanie i sprzedawanie znacznych pakietów akcji. Interesował go też handel nieruchomościami, porywały transakcje takie jak ta, którą ongiś zawarł z ojcem Rafaeli. Jakoś nie wyobrażał sobie siebie jako emeryta. Gdy wylatywał do Chicago, bolała go głowa i pomimo tabletek, które rano kazała mu zażyć Rafaela, ból coraz bardziej narastał.
Wieczorem pełen obaw o jego zdrowie asystent wsiadł razem z nim do powrotnego samolotu z Chicago. Gdy przybyli do San Francisco, John był już półprzytomny, z samolotu wyniesiono go na noszach. Rafaela z przerażeniem patrzyła na jego sinobladą twarz. Ból był tak silny, że nie mógł nawet mówić, tylko kilka razy uścisnął jej dłoń, kiedy ambulans wiózł ich do szpitala. Rafaela z trudem hamowała łzy. Nagle zauważyła dziwny, pogłębiający się grymas na jego twarzy. Potem zapadł w śpiączkę, z której przebudził się dopiero po kilku dniach. Wieczorna prasa podała wiadomość, że John Henry Phillips miał wylew krwi do mózgu. Informacji tej udzieliło dziennikarzom jego biuro, jak zwykle dokładając wszelkich starań, by ochronić przed nimi Rafaelę.
John spędził w szpitalu niemal cztery miesiące, przechodząc jeszcze dwa słabsze wylewy. Do domu wrócił ze sparaliżowaną prawą ręką i nogą, z trwale wykrzywioną młodzieńczą niegdyś twarzą. Bez śladu zniknęła gdzieś cała aura wielkości i siły, która go otaczała — John Henry przeobraził się w starca złamanego fizycznie i psychicznie. W ciągu następnych siedmiu lat jego ciało skurczyło się do karykaturalnych wymiarów.
Nigdy więcej nie opuścił domu. Pielęgniarka woziła go na wózku inwalidzkim do ogrodu, gdzie czasami wygrzewał się w słońcu, a Rafaela przesiadywała przy nim całymi godzinami. Umysłu nie miał już tak jasnego jak dawniej, jego życie, niegdyś tak dynamiczne, zaangażowane, zmieniło się nie do poznania. Pozostał z niego cień człowieka, a Rafaela żyła teraz z tym cieniem, jak wcześniej wierna, oddana i kochająca. Wypełniała mężowi czas czytaniem, rozmowami, starając się we wszystkim mu dogadzać.
Pielęgniarki czuwające przy nim przez całą dobę dbały o jego ciało, ona zaś troszczyła się o duszę. Tyle że John duszę miał chorą, a i Rafaela zastanawiała się nie raz, czy jej duszy nie spotkało to samo.
Od pierwszych wylewów minęło siedem lat. W tym czasie wystąpiły dwa następne, które jeszcze bardziej unieruchomiły Johna. W końcu mógł tylko siedzieć na wózku inwalidzkim i spędzał w nim całe godziny, zapatrzony w dal i pogrążony w myślach, w których wciąż powracał do tego, co minęło. Na szczęście mógł mówić, choć nie bez trudności, czuł jednak, że niewiele ma do powiedzenia. Los spłatał mu okrutnego figla, czyniąc z człowieka energicznego i pełnego życia bezużyteczny skarłowaciały wrak.
Kiedy Antoine przyleciał z Paryża w odwiedziny, opuścił jego pokój ze łzami, którym bez skrępowania pozwolił spływać po policzkach. I jasno powiedział córce, jak ma dalej postępować. Musi zostać przy nim, musi aż do śmierci trwać przy człowieku, który przecież ją kochał, którego ona pokochała i poślubiła. Nie wolno jej narzekać ani uchylać się od obowiązków. Jej powinność jest oczywista i musi ją wypełniać. Tak też było przez owe siedem lat.
Jedynym wytchnieniem od ponurej rzeczywistości były dla niej letnie wyjazdy do Hiszpanii. Tyle że teraz nie mogła już spędzać tam czterech tygodni, musiały wystarczyć jej dwa. John zawsze jednak nalegał, aby jechała. Wciąż dręczyła go myśl, że kobieta, którą poślubił, jest teraz jego więźniem. Czym innym było ongiś chronienie jej przed wścibstwem ludzi, aby swobodnie mogła rozkoszować się życiem, a czym innym stało się uwiązanie jej w domu, aby patrzyła, jak umiera jego ciało i dusza. Gdyby znał jakiś sposób, chybaby odebrał sobie życie, żeby uwolnić ich oboje. Mówił o tym często lekarzowi, lecz kiedy zwierzył się Antoine’owi, ten ogromnie się oburzył.
— Ta dziewczyna cię uwielbia! — ryknął, aż zadrżały ściany pokoju. — Nie masz prawa zrobić jej tego!
— Tak nie można — wymamrotał John cicho, ale wyraźnie. — To zbrodnia kazać jej tak żyć. Nie mam prawa... — wykrztusił przez łzy.
— Nie masz prawa odbierać jej siebie. Ona cię kocha tak samo, jak kochała cię siedem lat temu, zanim to się stało. Miłość nie umiera tak z dnia na dzień. Jej uczucia nie zmieniły się z powodu twojej choroby. A co by było, gdyby to ona zachorowała? Czy przestałbyś ją kochać?
John Henry smutno pokręcił głową.
— Powinna była poślubić młodego człowieka, powinna była mieć dzieci.
— Ona cię potrzebuje, John, należy do ciebie. Dorastała przy tobie i zginęłaby, gdyby ciebie zabrakło. Jak możesz w ogóle myśleć o tym, żeby ją opuścić wcześniej, niż ci jest pisane? Być może czekają cię jeszcze długie lata życia...
Antoine starał się go pocieszyć, lecz zauważył, że John Henry patrzy na niego z przerażeniem. Lata... A ile lat będzie wtedy miała Rafaela? Trzydzieści pięć?... Czterdzieści?... Czterdzieści dwa?... Będzie zupełnie nie przygotowana do tego, aby na nowo układać sobie życie. Te myśli często go dręczyły i sprawiały, że pogrążał się w smutku i żalu nie nad sobą samym, ale nad nią. Nalegał, by jak najczęściej gdzieś wyjeżdżała, Rafaela wszakże zawsze czuła się winna, że zostawia go samego, i nie potrafiła się zrelaksować — mąż stale zajmował pierwsze miejsce w jej myślach.
John nie ustawał w wysiłkach, aby przestała być jego niewolnicą. Ilekroć się dowiedział, że jej matka po drodze do Buenos Aires lub Meksyku zatrzyma się na kilka dni w Nowym Jorku lub gdzie indziej w Stanach — oczywiście jak zwykle w licznym towarzystwie kuzynek — zawsze namawiał Rafaelę, aby się do nich przyłączyła. Bez względu na to, czy miały to być tylko dwa dni czy dziesięć, domagał się, by do nich jechała, by choć na chwilę oderwała się od świata, w którym została uwięziona. Wiedział, że z rodziną zawsze będzie bezpieczna. Naprawdę sama była jedynie podczas lotu do Europy lub Nowego Jorku. Kierowca odprowadzał ją do samolotu w San Francisco, a u kresu podróży czekała już na nią wynajęta limuzyna. Rafaela nadal wiodła życie księżniczki, tyle że zmieniła się bajka, której była bohaterką. Jej oczy były teraz jeszcze większe i bardziej zamyślone. Najczęściej całymi godzinami siedziała wpatrzona w ogień na kominku lub w rozciągającą się za oknem zatokę. Jej śmiech pozostał już tylko wspomnieniem, a gdy czasami rozlegał się na krótką chwilę, brzmiał jak przypadkowo potrącone struny instrumentu.
Nawet gdy przebywała z rodziną w Nowym Jorku lub innym mieście, była tam tylko ciałem. Przez lata choroby Johna coraz bardziej usuwała się z życia i coraz bardziej stawała się podobna do męża. Była przekonana, że jej życie się skończyło tak samo jak jego, z tą tylko różnicą, że ona tak naprawdę nie zdążyła go posmakować. Jedynie w Santa Eugenia ożywiała się trochę, gdy brała dzieci na kolana, a inne baraszkowały wokół niej, gdy opowiadała im wspaniałe bajki, a one wpatrywały się w nią z zachwytem. Tylko przy dzieciach zapominała o swoim cierpieniu, samotności i zagubieniu. W towarzystwie dorosłych zawsze była milcząca i przygaszona, jakby nie miała nic do powiedzenia. Przyłączanie się do ich zabaw wydawało się jej po prostu niesmaczne. Czuła się jak po pogrzebie, który odbył się przed wiekami... Właściwie nie przed wiekami, lecz przed siedmiu laty. Ona jedna wiedziała, jak bardzo John cierpiał i jak czuł się winny. Toteż będąc przy nim, starała się łagodnym głosem i delikatnym dotykiem ukoić jego ból, ale jej pełne smutku spojrzenie sprawiało, że nie potrafił się uspokoić. Nie martwił się tym, że umiera, przerażało go, że zabija ją, młodą dziewczynę pogrążoną teraz w samotności i smutku wyraźnie wymalowanym na pięknej twarzy i w ogromnych oczach. Ta dziewczyna, którą tak pokochał, teraz przez niego stała się udręczoną przez życie kobietą.
Gdy Rafaela śpiesznie szła na dół po schodach wyłożonych miękkim chodnikiem, zauważyła służących ścierających kurze z antycznych mebli poustawianych w ogromnym holu. Dom, w którym mieszkali, zbudował dziadek Johna, przyjechawszy do San Francisco po zakończeniu wojny secesyjnej. Budynek przetrwał trzęsienie ziemi w 1906 roku i obecnie należał do najpiękniejszych elementów architektury San Francisco — obszerny, pięciopiętrowy, w sąsiedztwie Presidio, z widokiem na zatokę. Jego niezwykłość polegała na tym, że można w nim było zobaczyć jedne z najwspanialszych witraży w mieście i że wciąż pozostawał w rękach rodziny, do której należał od początku, co w San Francisco było rzadkością. Rafaela wszakże nie czuła się w nim swobodnie, przypominał bowiem raczej muzeum lub mauzoleum, był chłodny i nieprzyjazny, taki sam jak służba, którą odziedziczył John. Nie udało jej się przestawić mebli w ani jednym pokoju, wszystko pozostało tu takie jak przed laty. Był jednak jej domem już od czternastu lat i ilekroć go opuszczała, czuła się jak sierota.
— Czy podać kawę, proszę pani? — Maria, niemłoda już kobieta, która służyła u Phillipsów od trzydziestu sześciu lat, jak co rano spojrzała jej nachalnie prosto w twarz. Mimo że od czternastu lat Rafaela widywała ją codziennie, przez pięć dni w tygodniu, Maria wciąż była dla niej osobą zupełnie obcą i nic nie wskazywało na to, aby cokolwiek miało się w tym względzie zmienić.
Rafaela potrząsnęła głową.
— Nie, dzisiaj nie. Bardzo się śpieszę, dziękuję.
Spojrzała na skromny złoty zegarek, który miała na ręce, odłożyła serwetkę i wstała. Porcelana w kwieciste wzory należała kiedyś do pierwszej żony Johna. Dom pełen był takich rzeczy, wszystko wydawało się należeć do kogoś innego. Do pierwszej pani Phillips — jak ją określała służba — albo do matki, albo babki Johna... Czasami miała wrażenie, że gdyby nagle przyszedł tu ktoś obcy i zaczął oglądać wszystkie bibeloty, obrazy i inne drobiazgi, nie znalazłby niczego, o czym mógłby powiedzieć: „O, to jest Rafaeli”. Nie było tu nic, co by było jej własnością, z wyjątkiem ubrań, książek i pudełek pełnych listów od dzieci z Hiszpanii.
Obcasy Rafaeli zastukały na czarno-białej marmurowej posadzce kuchni. Podniosła słuchawkę i nacisnęła przycisk wewnętrznej linii. Po chwili zgłosiła się pielęgniarka z trzeciego piętra.
— Dzień dobry. Czy pan Phillips już się obudził?
— Tak, ale nie jest jeszcze gotowy.
Gotowy!... Gotowy na co?... Rafaela poczuła dziwny niepokój. Co ma zrobić, by nie obwiniał się o to, co stało się niezależnie od jego woli? Dlaczego to stało się właśnie jej?
Przez pierwsze siedem lat było tak cudownie, tak idealnie... tak...
— Chciałabym zajrzeć do niego przed wyjazdem.
— Och, wyjeżdża pani?
Rafaela jeszcze raz spojrzała na zegarek.
— Tak, za pół godziny.
— Dobrze, proszę dać nam piętnaście, dwadzieścia minut.
Biedny John! Dziesięć minut, a potem? Kiedy ona wyjedzie, nikt nie będzie go odwiedzał. Wyjeżdżała tylko na cztery, pięć dni, ale wciąż nie była pewna, czy powinna go zostawiać. A jeśli coś się stanie? Jeśli pielęgniarki nie będą o niego należycie dbały?... Zawsze czuła tę obawę. Była zakłopotana, zdenerwowana, czuła się winna, tak jakby nie miała prawa poświęcić tych kilku dni tylko sobie. John oczywiście będzie ją zachęcał do wyjazdu i do oderwania się od ich wspólnego koszmaru, który trwał od tak dawna. Teraz ich wspólne życie było już tylko pustką, letargiem, czyśćcem lub przedpieklem.
Wjechała windą na drugie piętro i zapowiedziała pielęgniarce, którą zastała w swojej sypialni, że za kwadrans pójdzie do męża. W lustrze zobaczyła odbicie swojej twarzy, smutnej i bez wyrazu, przygładziła włosy i poprawiła kok upięty na karku. Z szafy wyjęła elegancki kapelusz, który kupiła w Paryżu na rok przed tym, jak w Stanach wszedł w modę. Włożyła go starannie i pomyślała, że właściwie nie ma pojęcia, dlaczego go kupiła. Czy ktoś go w ogóle zauważy?... Czarna woalka rzucała na jej oczy tajemniczy cień, jej cera wydawała się jeszcze bielsza. Delikatnie umalowała usta jasną szminką i przypięła perłowe kolczyki. Wygładziła kostium, podciągnęła pończochy i zajrzała do torebki, by sprawdzić, czy w bocznej kieszonce ma trochę drobnych, które zawsze zabierała w podróż. Czarną torebkę z wężowej skórki przysłała jej z Hiszpanii matka. Stojąc przed lustrem wyglądała na kobietę niezwykle elegancką, piękną i posiadającą styl, kobietę, która jada u Maxima i jeździ na wyścigi do Longchamp, bawi się w Wenecji, Rzymie, Wiedniu i Nowym Jorku; na kobietę, która bywa w teatrze w Londynie, a nie na dziewczynkę, która niepostrzeżenie dorosła i jest żoną sparaliżowanego siedemdziesięciopięcioletniego mężczyzny. Spojrzała na siebie — zbyt dobrze wiedziała, jaka jest prawda. Uśmiechnęła się jakby zdziwiona, że wygląd tak bardzo może wprowadzać w błąd, zabrała torebkę i resztę rzeczy i wzruszywszy ramionami, pośpiesznie wyszła z pokoju.