Zwykła głupia historia miłosna - Katelyn Doyle - ebook + książka

Zwykła głupia historia miłosna ebook

Doyle Katelyn

3,8

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Zabawna i seksowna historia miłosna dla każdego, kto wierzy w bratnie dusze – nawet jeśli nigdy by się do tego nie przyznał.
Molly Marks zarabia na życie, pisząc hollywoodzkie komedie romantyczne, być może dlatego miłość traktuje jak biznes. Zna wszystkie jej chwyty i zanim zacznie jakiś związek, już wie, że to się musi skończyć. Jej pierwszą miłością był szkolny przyjaciel Seth, którego porzuciła dzień przed ukończeniem szkoły. Nie widzieli się przez piętnaście lat. Aż do policealnego zjazdu, podczas którego zrządzeniem losu (czy przyjaciół?) zostaje zmuszona do dzielenia stolika z Sethem. Ups, niezręczna sytuacja. Tym bardziej, że Seth jest naiwnym romantykiem wierzącym w wielką, prawdziwą miłość i dwie połówki szukające się po świecie, by się znaleźć, oczywiście. Pomimo to jest jednym najznakomitszych prawników rozwodowych w Chicago. Przystojny, z ugruntowaną pozycją zawodową, niezależny finansowo jest atrakcyjną partią dla wielu pań. Korzystając z tego, Seth chętnie poszukuje „tej jedynej” podczas niezliczonych randek i pospiesznych związków. Gdyby nie to, że Molly Marks kiedyś bardzo go zawiodła, uraziła i porzuciła, już dawno umiałby się w kimś zakochać. Gdyby nie to, że Molly… ta Molly, która właśnie siada obok niego na piętnastym zjeździe absolwentów.

Po zbyt wielu kieliszkach martini i pijackim zbliżeniu postanawiają się założyć: kto trafniej przewidzi los pięciu par przed kolejnym zjazdem.
Haczyk?
Piątą parą są oni sami.
Molly zapewnia Setha, że ich historia to opowieść o złamanym sercu.
Seth ma pięć lat na to, by udowodnić jej, jak ona bardzo się myli.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 444

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (20 ocen)
6
6
7
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karla_plachta

Nie polecam

Nie polecam, okropnie nudna, wiele postaci drugoplanowych ..
00
alabomba

Całkiem niezła

Nawet fajne Ale aż mi żal bohaterów że to tyyyyyle trwało
00
Weronika8608

Całkiem niezła

to jest naprawdę głupia historia miłosna, nie lubię książek z wyimaginowanymi problemami typu nie wierzę w miłość, historia z perspektywy głównego bohatera super napisana, śmieszna
00

Popularność



Podobne


Ty­tuł ory­gi­nału: Just Some Stu­pid Love Story
Co­py­ri­ght © 2024 by Ka­te­lyn Doyle Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2024 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Elż­bieta Paw­lik 2024
Wy­daw­czyni: NA­TA­LIA GO­WIN
Ko­or­dy­na­torka pro­jektu: RE­NATA SUR­MACZ
Re­dak­cja: HE­LENA PIE­CUCH
Ko­rekta: JO­ANNA KŁOS
Pro­jekt i ilu­stra­cja na okładce: VI-AN NGUYEN
Ad­ap­ta­cja pol­skiej wer­sji okładki: DA­WID GRZE­LAK
Zdję­cie au­torki na okładce © Shan­non M. West.
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
Skład: Per­pe­tuum
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-68226-30-0
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Chrisa

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Li­ceum Palm Bay15. Zjazd Ab­sol­wen­tów

LI­STO­PAD 2018

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Molly

Je­śli kie­dy­kol­wiek bę­dzie­cie go­spo­da­rzami przy­ję­cia, które od­bywa się w wy­na­ję­tym bia­łym na­mio­cie, mo­że­cie być pewni, że ja, Molly Marks, z przy­kro­ścią od­mó­wię udziału.

Je­śli ów na­miot bę­dzie przy­ozdo­biony kwia­tami, na które se­zon już dawno mi­nął, ty­sią­cami lam­pek oraz bo­gato zdo­bio­nymi wi­niet­kami z na­zwi­skami go­ści – i je­śli do tego znajdą się tam par­kiet do tańca, or­kie­stra we­selna i po­dest do wzno­sze­nia to­a­stów – bądź­cie pewni, że będę was do­pin­go­wać, moi dro­dzy przy­ja­ciele, z od­le­gło­ści se­tek ki­lo­me­trów.

Nie bierz­cie tego do sie­bie. Mam pew­ność, że bę­dzie­cie do­sko­na­łymi go­spo­da­rzami tego do­nio­słego wy­da­rze­nia.

Wy­na­jęty biały na­miot jest po­mni­kiem pu­blicz­nego oka­zy­wa­nia uczuć, a mnie ta­kie sen­ty­menty okrut­nie draż­nią. Je­śli z ja­kichś po­wo­dów mu­szę już oka­zy­wać uczu­cia – fuj! – to wolę to ro­bić w za­ci­szu do­mo­wym, przy za­cią­gnię­tych za­sło­nach i zga­szo­nym świe­tle, w szla­froku po­pla­mio­nym cze­ko­ladą i sau­vi­gnon blanc.

Ro­zu­mie­cie za­tem, dla­czego tej par­nej nocy pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem, na wy­spie sły­ną­cej z plaż o pia­sku barwy szam­pana, wy­ka­zuję się en­tu­zja­zmem ko­biety chwie­ją­cej się na ob­ca­sach nad kra­wę­dzią swo­jego tro­pi­kal­nego gro­bowca.

Z od­dali, oświe­tlona per­ło­wym bla­skiem flo­rydz­kiego księ­życa w pełni, zbliża się do nas żar­łoczna biała pasz­cza na­miotu wiel­ko­ści statku wy­ciecz­ko­wego.

A pod nią ude­ko­ro­wany sztuczną bu­gen­willą, oświe­tlony fio­le­to­wymi i ró­żo­wymi re­flek­to­rami ban­ner ra­do­sną czcionką ob­wiesz­cza:

WI­TAMY NA 15. ZJEŹ­DZIE AB­SOL­WEN­TÓW

LI­CEUM PALM BAY

ROCZ­NIK 2003!!!

Trzy zło­wiesz­cze wy­krzyk­niki.

Przy­znam, że w in­nych oko­licz­no­ściach – gdy­bym na przy­kład była inną osobą – mo­gła­bym na­zwać tę ra­do­sną at­mos­ferę „speł­nie­niem ma­rzeń”.

W końcu po­wie­trze jest prze­sy­cone za­pa­chem ja­śminu i kwia­tów po­ma­rań­czy, a znad Za­toki Mek­sy­kań­skiej do­la­tuje słona bryza. Bam­bu­sowe po­chod­nie roz­świe­tlają par­kiet mi­go­czą­cym bla­skiem. Jest bar z szam­pa­nem i sta­no­wi­sko z ho­ma­rami. Ele­gancko ubrani męż­czyźni i ko­biety obej­mują się na po­wi­ta­nie, za­szczy­ca­jąc się szcze­rymi uśmie­chami. Na nie­któ­rych twa­rzach do­strze­gam na­wet łzy.

Przy­kła­dam dłoń do szyi, by po­czuć wła­sny puls. Źle zro­bi­łam, że nie łyk­nę­łam xa­naxu w ho­telu. Może uda mi się ukryć w budce ra­tow­ni­ków.

– Nie dam rady – szep­czę do mo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki Dez­zie, która wraz ze swoim mę­żem Ro­bem sta­nowi naj­lep­szy sub­sty­tut osoby to­wa­rzy­szą­cej, ja­kim dys­po­nuję dzi­siej­szego wie­czoru.

Ści­ska moją dłoń z nie­umiar­ko­waną siłą – w ge­ście, który może być za­równo po­cie­sza­jący, jak i na tyle bo­le­sny, by mnie prze­stra­szyć.

– Oczy­wi­ście, że dasz radę – od­po­wiada rów­nież szep­tem.

– W ten spo­sób do­wie­dzia­łem się, że moja żona cho­dziła do obrzy­dli­wie pre­sti­żo­wej szkoły na Flo­ry­dzie – za­uważa Rob, nie­zra­żony moim zde­ner­wo­wa­niem. – Zjazd na pięt­na­sto­le­cie wy­gląda jak ce­le­bryc­kie we­sele.

– Je­śli mam być szczera, to jest dzie­sięć razy lep­sze niż na­sze we­sele – mówi Dez­zie, po czym po­ciąga mnie za sobą do sto­lika, na któ­rym usta­wiono to­rebki po­wi­talne z ce­ki­no­wymi klap­kami i spre­jami na owady. Za­trzy­mu­jemy się, by po­dzi­wiać de­ko­ra­cje, na które skła­dają się ana­nasy, or­chi­dee i wy­so­kie pra­wie na pół me­tra drzewka pal­mowe wy­sa­dzane dia­men­ci­kami.

– Wła­śnie to do­sta­jesz, gdy de­cy­du­jesz się po­ślu­bić zu­bo­ża­łego pra­cow­nika so­cjal­nego – mówi Rob. – Może sko­rzy­stamy z oka­zji i od­no­wimy przy­sięgę?

– Je­śli jest coś gor­szego od szkol­nych zjaz­dów po la­tach – stwier­dzam zgryź­li­wie – to jest to szkolny zjazd po la­tach po­łą­czony z od­no­wie­niem przy­sięgi ślub­nej. Poza tym ist­nieje ta­kie nie­pi­sane prawo, że każda para, która od­na­wia przy­sięgę, roz­staje się w ciągu roku. Za do­brze do sie­bie pa­su­je­cie, by ry­zy­ko­wać swój zwią­zek dla kilku ko­ko­so­wych kre­we­tek.

– Wi­dzę, że ktoś tu jest w świet­nym na­stroju – drwi Rob, kle­piąc mnie po ra­mie­niu.

Ma szczę­ście, że czuję się zbyt nie­szczę­śliwa, by się na nim ode­grać, bo w prze­ciw­nym ra­zie do­stałby pię­ścią w że­bra. Są z Dez­zie parą już tak długo, że Rob i ja trak­tu­jemy się jak ro­dzeń­stwo. Ta­kie, które ko­cha się ze wszyst­kich sił i oka­zuje to przez kłót­nie oraz lekką prze­moc fi­zyczną.

– W li­ceum zna­kiem roz­po­znaw­czym Molly było po­nu­rac­two – wy­ja­śnia mu Dez­zie. – W ostat­niej kla­sie do­stała ty­tuł Naj­więk­szej Pe­sy­mistki.

Od­rzu­cam włosy na plecy.

– To osią­gnię­cie, z któ­rego na­dal je­stem dumna, bar­dzo dzię­kuję. Ciężko pra­co­wa­łam na ten za­szczyt.

To była cena, jaką za­pła­ci­łam za na­sto­let­nią skłon­ność do ata­ków pa­niki. Ale nie ma się czym przej­mo­wać. Do­ro­słam, po­szłam na te­ra­pię i te­raz je­stem silną, nie­za­leżną ko­bietą z do­da­ją­cymi otu­chy re­cep­tami na kok­tajl z an­ty­de­pre­san­tów i oka­zjo­nalne benzo.

– Mogę so­bie tylko wy­obra­żać, jaka była Molly jako na­sto­latka – mówi Rob, bio­rąc z tacy prze­cho­dzą­cego kel­nera ma­leń­kie cia­steczko kra­bowe ude­ko­ro­wane odro­biną ka­wioru. – Pa­trząc, jaka nie­zno­śna jest te­raz, zga­duję, że była... nie­zbyt fajna. – Szcze­rzy się do mnie zło­śli­wie i tym ra­zem to ja kle­pię go w ra­mię.

– Rany, była na­prawdę wrzo­dem na tyłku – przy­znaje Dez­zie, obej­mu­jąc mnie czule ra­mie­niem. – Nic, tylko smutne wier­sze, czarna kawa i fe­mi­ni­styczne ty­rady w klu­bie dys­ku­syj­nym. Była jak ludz­kie wcie­le­nie ta­tu­ażu w stylu Sy­lvii Plath.

– Więc ge­ne­ral­nie nic się nie zmie­niło – pod­su­mo­wuje Rob.

– Nie­prawda – opo­nuję. – Je­stem im­pre­zową du­szą. Tylko nie tej im­prezy.

Mo­że­cie mi wie­rzyć: to prawda. Miesz­kam w Los An­ge­les i moja ka­riera za­leży od umie­jęt­no­ści pro­wa­dze­nia roz­mów przy ba­se­nach w ab­sur­dal­nie du­żych do­mach po­ło­żo­nych na wzgó­rzach Hol­ly­wood i wy­pi­ja­nia od­po­wied­niej ilo­ści szam­pana. Ocza­ro­wuję naj­lep­szych, pro­wa­dzę roz­mowy jak pierw­sza na­iwna, na­wią­zuję kon­takty bez ja­kie­go­kol­wiek wy­siłku – zu­peł­nie jak­bym sama ba­wiła się w naj­lep­sze.

Ale tamto to praw­dziwe ży­cie.

A to tu­taj to uda­wane li­ceum.

– W ta­kim ra­zie dzi­siaj – oświad­cza Rob – roz­krę­cimy cię tak, że nikt ze sta­rych zna­jo­mych cię nie roz­po­zna, co ty na to, Dez?

Dez­zie roz­gląda się po sali, nie zwra­ca­jąc na nas uwagi.

– Gdzie sie­dzimy?

– Zaj­mijmy ten sto­lik na sa­mym końcu, żeby nikt z nami nie roz­ma­wiał – su­ge­ruję.

Ude­rza mnie w ra­mię swoją ko­per­tówką. To bar­dzo ładna ko­per­tówka. Dez­zie ma wy­śmie­nity gust. Za­ło­żyła dziś krótką asy­me­tryczną su­kienkę, która tro­chę przy­po­mina kre­acje marki Comme des Ga­rçons, jed­nak gdy na jej wi­dok aż wes­tchnę­łam z za­zdro­ści, Dez­zie za­pew­niła mnie, że to po pro­stu prze­wią­zana pa­skiem, fi­ku­śnie udra­po­wana tu­nika ro­dem z naj­więk­szego domu mody na świe­cie, czyli Ama­zon.com. Lśniące czarne włosy za­cze­sała w gład­kiego boba, a usta po­cią­gnęła czer­woną po­madką, która do­sko­nale pod­kre­śla jej bladą cerę. Rob na­to­miast ma szczę­ście, że dzięki kwa­dra­to­wej szczęce jest dość przy­stojny, po­nie­waż jego wy­czu­cie stylu w naj­lep­szym wy­padku można by na­zwać lum­piar­skim. Ma na so­bie swoje co­dzienne po­mięte be­żowe chi­nosy, które dziś, je­śli można to tak na­zwać, ze­sta­wił z twe­edową ma­ry­narką, o wiele za cie­płą na tę po­godę, oraz z po­ry­so­wa­nymi czar­nymi mo­ka­sy­nami, które nie pa­sują mu do pa­ska. To dziwna para – wy­glą­dają ra­zem jak Ka­ren O z ze­społu Yeah Yeah Yeahs i Jim z The Of­fice. Ale jest mię­dzy nimi godna po­zaz­drosz­cze­nia che­mia.

– O mój Boże, Molly, mu­sisz w końcu prze­stać ma­ru­dzić – mówi Dez­zie. – Nie wi­dzia­łaś więk­szo­ści z tych lu­dzi od pięt­na­stu lat. Przy­le­cia­łaś z Los An­ge­les na Flo­rydę, któ­rej nie­na­wi­dzisz. Nie po­zwolę ci przez cały wie­czór cho­wać się za kie­lisz­kiem wina i pod sto­łem za­rzu­cać mnie i Alyssę nie­wy­bred­nymi ko­men­ta­rzami.

– Je­śli są­dzisz, że będę dziś piła coś tak ni­sko­pro­cen­to­wego jak wino, w ogóle mnie nie znasz – rzu­cam. – A poza tym wi­dzia­łam, że są tu ja­kieś au­tor­skie drinki. Któż mógłby się oprzeć Palm Bay Prep­tini?

– Jak sma­kuje no­stal­gia za pry­watną szkołą za czter­dzie­ści ty­sięcy do­la­rów rocz­nie? – chce wie­dzieć Rob.

Biorę z tacy prze­cho­dzą­cego kel­nera kie­li­szek i jed­nym hau­stem wy­chy­lam po­łowę bla­do­po­ma­rań­czo­wego płynu.

– Jak spo­cone ko­biety w su­kien­kach od Diane von Fur­sten­berg, pod­sta­rzali ta­tuś­ko­wie wy­gi­na­jący ciała w ryt­mie hip-hopu... i eee... ja­kiś rum czy coś.

Dez­zie usta­wia się w ko­lejce do sto­lika i po chwili wraca do nas z trzema wi­niet­kami.

– Zna­la­złam nas – mówi, wrę­cza­jąc mi jedną z nich.

„Molly Marks, sto­lik 8”.

Ści­ska mnie w żo­łądku.

– Chwila. Mamyprzy­pi­sane miej­sca?

Dez­zie wzru­sza ra­mio­nami.

– To sprawka Ma­rian Hart. Pew­nie chciała, że­by­śmy się to­wa­rzy­sko wy­mie­szali. Wiesz, jaka ona jest.

Ma­rian Hart była prze­wod­ni­czącą na­szej klasy i kró­lową balu. Za­wsze try­skała pełną opty­mi­zmu ener­gią dy­rek­tora kre­atyw­nego statku wy­ciecz­ko­wego.

– Pro­szę, po­wiedz mi, że sie­dzimy przy tym sa­mym sto­liku – ję­czę, wy­cią­ga­jąc Dez­zie jej wi­zy­tówkę z ręki.

„Des­de­mona Chan, sto­lik 17”.

– Ja pier­dolę – mru­czę pod no­sem. – Le­piej, żeby przy­naj­mniej Alyssa była przy moim sto­liku.

Alyssa to na­sza przy­ja­ciółka, ostat­nie ogniwo nie­ro­ze­rwal­nego trio, które sfor­mo­wa­ły­śmy w dru­giej kla­sie.

– Wi­dzia­łam jej wi­zy­tówkę. Sie­dzi przy je­de­na­stce. A poza tym jej sa­mo­lot się spóź­nia i do­trze tu do­piero za ja­kąś go­dzinę. Nie ura­tuje cię. Bę­dziesz mu­siała się so­cja­li­zować.

– Nie mam kło­potu z so­cja­li­za­cją – od­gry­zam się. – Nie ra­dzę so­bie tylko z fał­szywą no­stal­gią i wy­mu­szoną ra­do­ścią.

Ze sceny roz­le­gają się dźwięki co­veru The We­ather Is Here, Wish You Were Be­au­ti­ful Jimmy’ego Buf­feta w wy­ko­na­niu ze­społu per­ku­syj­nego skła­da­ją­cego się z sa­mych bia­łych fa­ce­tów i wkra­cza na nią nie kto inny, jak sama Ma­rian Hart.

Wy­gląda nie­na­gan­nie, co nie sta­nowi za­sko­cze­nia. Swoje per­fek­cyjne blond pa­semka spięła w ele­gancki kok chi­gnon, który ja­kimś cu­dem nie roz­wala się mimo flo­rydz­kiej wil­goci, a cała reszta jej osoby wy­gląda jak re­klama marki Goop.

– Ko­chani! – pisz­czy do mi­kro­fonu. – Cu­dow­nie was wszyst­kich wi­dzieć. Przy­je­chało sto pięć­dzie­siąt osiem osób z rocz­nika li­czą­cego sto sześć­dzie­się­cioro sied­mioro uczniów, da­cie wiarę? To bę­dzie cu­downa, wspa­niała, je­dyna w swoim ro­dzaju ZA­BAWA!

Jej nie­bie­skie oczy wzno­szą się w górę ze szczerą ra­do­ścią.

Kładę głowę na ra­mie­niu Dez­zie.

– Już mi się nie po­doba. Dla­czego tu je­stem?

– Prze­cież sama chcia­łaś przy­je­chać, ty hi­po­krytko. Uszy do góry. Może się roz­krę­cisz.

Nie ma ra­cji. Z całą pew­no­ścią nie „chcia­łam” tu przy­je­chać. Zo­sta­łam do tego zmu­szona. Jako je­dyna z na­szego ma­łego kręgu miesz­kam na Za­chod­nim Wy­brzeżu, w związku z czym oka­zje do spo­tkań są wy­jąt­kowo rzad­kie, zwłasz­cza od­kąd Alyssa ma dzieci. Ale wła­śnie koń­czę pro­jekt, a nie lu­bię po­dró­żo­wać, kiedy mam wenę.

– Po­win­nam być w domu i pra­co­wać – mó­wię.

– Mo­żesz wziąć cztery dni wol­nego – za­uważa Rob. – Prze­cież nie je­steś on­ko­lo­giem.

Nie mam nic wspól­nego z me­dy­cyną ra­tu­jącą ży­cie. Za­rob­kowo zaj­muję się pi­sa­niem sce­na­riu­szy ko­me­dii ro­man­tycz­nych. Te­raz pew­nie po­my­śli­cie, że mowa o efek­tow­nych sce­nach prze­sy­co­nych sło­dy­czą, twar­dzie­lach ze łzami w oczach wy­zna­ją­cych do­zgonną mi­łość ko­bie­cie, która za­pewne pra­cuje w ja­kimś cza­so­pi­śmie i za­wsze ma roz­wiane włosy...

Po­cze­kam, aż prze­sta­nie­cie się śmiać.

Choć moja ka­riera sta­nowi odej­ście od mi­zan­tro­pij­nej wraż­li­wo­ści, z któ­rej je­stem znana, to przyj­mij­cie, pro­szę, do wia­do­mo­ści, że je­stem w tym za­ska­ku­jąco do­bra. Mam na swoim kon­cie dwa hity kina nie­za­leż­nego, które na­pi­sa­łam za­raz po ukoń­cze­niu stu­diów. Zgoda, to było osiem lat temu. Ale mój pro­du­cent pro­wa­dzi te­raz roz­mowy z jedną z gwiazd świa­to­wego for­matu w spra­wie głów­nej roli w fil­mie, nad któ­rego sce­na­riu­szem wła­śnie pra­cuję. I my­ślę, że to może być hit.

Na­wet wielki.

A moja ka­riera bar­dzo go po­trze­buje. Mam sta­bilną sy­tu­ację i stały do­pływ zle­ceń, jed­nak suk­ces, który osią­gnę­łam na po­czątku swo­jej drogi, spra­wił, że w swo­jej próż­no­ści po­my­śla­łam, że będę drugą Norą Eph­ron albo Nancy Mey­ers, pro­du­ku­jącą hit za hi­tem i za­ra­bia­jącą mi­liony. Chwi­lowo mam braki na polu „głos po­ko­le­nia mi­lio­ne­rów”.

– Za chwilę zo­staną po­dane przy­stawki – kon­ty­nu­uje Ma­rian ze sceny. – By­łoby do­brze, gdy­by­ście za­jęli swoje miej­sca. Zjemy wy­śmie­nity po­si­łek, a po­tem bę­dziemy sza­leć, jak­by­śmy znów mieli po szes­na­ście lat! Żeby nas roz­ru­szać, na każ­dym sto­liku są ze­stawy py­tań prze­ła­mu­ją­cych lody. Użyjmy ich pod­czas roz­mów, gdy bę­dziemy się za­ja­dać prze­grzeb­kami. Ży­czę nam wszyst­kim świet­nej za­bawy!

Chwy­tam Dez­zie za rękę.

– Nie wie­rzę, że będę mu­siała się z tym mie­rzyć sa­mot­nie.

– Bę­dziesz świetna, księż­niczko – za­pew­nia, wy­krę­ca­jąc się z mo­jego uchwytu. – Po­wa­lisz ich na ko­lana. Je­śli nie uro­kiem oso­bi­stym, to swoim słyn­nym zło­wro­gim spoj­rze­niem.

– Już ża­łuję.

– Patrz, ten jest nasz – zwraca się Dez do Roba, wska­zu­jąc na po­bli­ski ośmio­oso­bowy sto­lik, przy któ­rym za­sie­dli już ten nie­śmiały chło­pak, który za­ło­żył fun­dusz hed­gin­gowy oraz Chaz Lo­gan, naj­za­baw­niej­szy chło­pak w na­szej kla­sie.

– Rany, masz Chaza i mi­liar­dera? – ję­czę, mimo że skoń­czy­łam już trzy­dzie­ści trzy lata. – Je­stem za­zdro­sna.

Dez roz­gląda się po sali.

– No, no, wy­daje mi się, że twój sto­lik też bę­dzie in­te­re­su­jący.

Po­dą­żam za jej spoj­rze­niem do mniej­szego sto­lika usta­wio­nego z boku na­miotu, bli­żej plaży. Stoi na nim ta­bliczka w kształ­cie mewy z na­pi­sem: sto­lik 8.

Sie­dzi przy nim sa­motna po­stać. Seth Ru­ben­stein.

Od­dech więź­nie mi w gar­dle.

– Ożeż kurwa mać – ce­dzę przez za­ci­śnięte zęby.

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Seth

Świet­nie się ba­wię. Uwiel­biam ta­kie im­prezy.

Je­stem na zjeź­dzie z oka­zji pięt­na­sto­le­cia ukoń­cze­nia li­ceum za­le­d­wie od go­dziny, a już zdo­ła­łem pod­su­mo­wać ostat­nią de­kadę z moją dawną part­nerką z lek­cji che­mii Glo­rią i jej żoną Emily (obie są sce­no­graf­kami w Hol­ly­wood i od nie­dawna mają psa), przej­rzeć dwa­dzie­ścia zdjęć dziecka Mike’a Wil­sona (śliczny chło­piec), za­gro­zić Ma­rian, że wrzucę ją do oce­anu (uwiel­biam Ma­rian – wy­gląda świet­nie), wy­pić dwa kra­ftowe kok­tajle na­zwane na cześć na­szej szkoły (py­cha) i obej­rzeć ury­wek me­czu Tampa Bay Li­ght­ning na te­le­fo­nie Lo­rena Hey­mana (nie je­stem fa­nem ho­keja, ale wy­daje mi się, że Lo­ren bie­rze mnie za ko­goś in­nego – i to mi się w nim po­doba).

A te­raz sie­dzę sam przy sto­liku z nu­me­rem osiem, po­nie­waż w prze­ci­wień­stwie do po­zo­sta­łych ko­le­gów i ko­le­ża­nek z klasy, któ­rzy na­dal kręcą się po sali, sza­nuję mi­ster­nie uło­żony przez Ma­rian plan im­prezy. A poza tym je­śli je­steś pierw­szy przy sto­liku, mo­żesz ob­ser­wo­wać re­ak­cje po­zo­sta­łych, gdy zda­dzą so­bie sprawę, że będą mu­sieli z tobą roz­ma­wiać przez cały wie­czór.

Nie­zły ubaw.

Pro­stuję nogi, ma­jąc za ple­cami uro­czą Za­tokę Mek­sy­kań­ską, i po­cią­gam ko­lejny łyk Palm Bay Prep­tini. W ocze­ki­wa­niu na to­wa­rzy­szy po­siłku wy­stu­kuję stopą rytm Mar­ga­ri­ta­ville.

Na stole stoi ko­szy­czek z prze­pięk­nie pach­ną­cymi, chru­pią­cymi pa­lusz­kami par­me­za­no­wymi – mniam – więc się­gam po je­den i biorę kęs. Że­nu­jąca ilość okrusz­ków se­ro­wych spada na moją klatkę pier­siową.

Strze­puję je z ma­ry­narki, a kiedy pod­no­szę wzrok, mój żo­łą­dek zwija się w ósemkę.

To Molly Marks. Stoi w cie­niu palmy i wpa­truje się we mnie z prze­ra­że­niem w oczach.

Nie wi­dzia­łem jej od pięt­na­stu lat.

Od tam­tej nocy, gdy ze­rwa­li­śmy.

A ra­czej gdy to ona ze­rwała ze mną. Bez ostrze­że­nia, w spo­sób, z któ­rego nie otrzą­sną­łem się przez całe stu­dia – albo na­wet dłu­żej, aż do szkoły praw­ni­czej (w za­leż­no­ści od tego, ile drin­ków w sie­bie wleję).

Szybko wsu­wam resztę pa­luszka do ust i wstaję z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy, wciąż prze­żu­wa­jąc, po­nie­waż Molly nie za­słu­guje na to, by cze­kać, aż prze­łknę.

– Molly Marks! – wo­łam, roz­kła­da­jąc sze­roko ra­miona, jakby nie było żad­nego po­wodu, dla któ­rego nie mia­łaby w nie wpaść. Je­stem Seth Ru­ben­stein, praw­nik, i za­mie­rzam uwieść ją moją słynną cha­ry­zmą.

Molly stoi w miej­scu z prze­chy­loną głową, jak­bym był ja­kimś wa­ria­tem.

Okej, może i je­stem wa­ria­tem, przy­znaję. Ale cał­kiem mi­łym wa­ria­tem, co dla okrut­nej i chłod­nej w obej­ściu Molly jest za­pewne obce i trudne do za­ak­cep­to­wa­nia.

– Hej, nie każ bie­da­kowi cze­kać – wo­łam. – Da­waj, Mark­sman!

Nie­chęt­nie się zbliża i wcho­dzi w moje ob­ję­cia, stu­ka­jąc mnie nie­pew­nie pal­cem po jed­nym ra­mie­niu – jak gdyby do­tknię­cie mnie czymś wię­cej niż pal­cem na­ra­zi­łoby ją na ry­zyko za­ra­że­nia się cho­robą we­ne­ryczną.

Któ­rej nie mam. Prze­ba­da­łem się przed przy­jaz­dem. Na wszelki wy­pa­dek.

Przy­cią­gam ją bli­żej.

– Hej, mo­gła­byś oka­zać nieco en­tu­zja­zmu, Marky Marks. To twój stary kum­pel Seth Ru­bes.

– Kto? – pyta bez emo­cji.

Śmieję się, po­nie­waż za­mie­rzam ema­no­wać zre­lak­so­waną uprzej­mo­ścią wy­lu­zo­wa­nego fa­ceta, któ­remu wcale nie prze­szka­dza jej obec­ność. A Molly za­wsze była za­bawna, choć tylko w to­wa­rzy­stwie nie­licz­nych, z któ­rymi ra­czyła roz­ma­wiać.

– Nie wie­rzę, że przy­je­cha­łaś na to zgro­ma­dze­nie – mó­wię, od­su­wa­jąc się o krok, by się jej przyj­rzeć.

Nie przy­je­chała na pię­cio­le­cie ani na dzie­się­cio­le­cie, co nie zdzi­wiło ab­so­lut­nie ni­kogo.

– Ja też. – Wzdy­cha jak zmę­czona ży­ciem sta­ruszka, co kie­dyś do­pro­wa­dzało mnie do szału.

– Świet­nie wy­glą­dasz – przy­znaję.

To oczy­wi­ście obo­wiąz­kowe zda­nie, które na­leży wy­gło­sić na zjeź­dzie ab­sol­wen­tów, ale w jej przy­padku to ab­so­lutna prawda. Na­dal ma te gę­ste, ciem­no­brą­zowe, dłu­gie do tyłka włosy, dzięki któ­rym wy­róż­nia się po­śród wszech­obec­nych bo­bów i ko­ków na­szych ko­le­ża­nek z Palm Bay. Jest na­wet wyż­sza, niż za­pa­mię­ta­łem, z za­bój­czymi no­gami, które świet­nie się pre­zen­tują w krót­kiej, cien­kiej czar­nej su­kience, do któ­rej wło­żyła czarną skó­rzaną kurtkę, w prze­wi­dy­walny spo­sób na­ru­sza­jąc tro­pi­kalno-kok­taj­lowy dress code usta­no­wiony przez Ma­rian. Ma na so­bie ja­kieś dzie­sięć czy dwa­dzie­ścia de­li­kat­nych zło­tych na­szyj­ni­ków, które róż­nymi dłu­go­ściami spły­wają z jej szyi do rowka po­mię­dzy pier­siami. Są ozdo­bione ma­leń­kimi wi­sior­kami, na przy­kład w kształ­cie ostu lub Ka­li­for­nii. Je­stem roz­cza­ro­wany sa­mym sobą, gdy do­ciera do mnie, że ma­rzę o tym, by zdej­mo­wać z niej te na­szyj­niki. Je­den po dru­gim.

Mie­rzy mnie spoj­rze­niem z góry na dół.

– Ty też cał­kiem nie­źle. My­śla­łam, że bę­dziesz wy­glą­dał sta­rzej.

Hm.

Pró­buję nie oka­zy­wać smutku.

Naj­wy­raź­niej mi się nie udaje, po­nie­waż za­krywa usta swoją pięk­nie wy­pie­lę­gno­waną dło­nią.

– Prze­pra­szam. Źle to za­brzmiało. Cho­dziło mi...

– Spo­dzie­wa­łaś się, że będę pre­zen­to­wał doj­rza­łość świad­czącą o mo­jej wro­dzo­nej po­wa­dze? – pod­po­wia­dam, aby jej tro­chę uła­twić, po­nie­waż wy­gląda, jakby chciała uciec i za­grze­bać się w pia­sku.

Ni­gdy nie po­tra­fi­łem unik­nąć prób ra­to­wa­nia jej przed samą sobą.

Nie żeby to kie­dy­kol­wiek dzia­łało.

– Nie, tylko... hm, w ogóle się nie po­sta­rza­łeś. To zna­czy: tak, na pewno tak, ale ja­koś nie­pro­por­cjo­nal­nie w sto­sunku do po­zo­sta­łych. Na­dal je­steś przy­stojny i mę­ski. Boże, wy­bacz, strasz­nie cię prze­pra­szam.

Na­dal mówi, jakby była cho­dzą­cym pod­ręcz­ni­kiem do eg­za­minu SAT, ale wy­daje się uro­czo po­ko­nana. Robi mi się jej żal.

– To za­sługa bo­toksu – żar­tuję – i świet­nego chi­rurga.

Nie śmieje się, co mnie wcale nie dziwi. Za­wsze była oszczędna w oka­zy­wa­niu ra­do­ści. Je­śli chcesz ją roz­śmie­szyć, mu­sisz na to za­pra­co­wać.

Ale kiedy już ci się uda, jest to nie­zwy­kle sa­tys­fak­cjo­nu­jące.

– Sia­daj, pro­szę – mó­wię, za­pra­sza­jąc ją dżen­tel­meń­skim ge­stem na miej­sce obok mnie.

Jest pu­ste, po­nie­waż nie przy­pro­wa­dzi­łem ze sobą osoby to­wa­rzy­szą­cej. A do­kład­niej: moja osoba to­wa­rzy­sząca od­wo­łała swój przy­jazd w ostat­niej chwili. Ona, moja dziew­czyna od nie­mal czte­rech mie­sięcy, ze­rwała ze mną SMS-em dzień przed wy­lo­tem.

Po­wie­działa, jak zresztą pięć czy sześć ko­biet przed nią, że to wszystko dzieje się zbyt szybko. Że chcę od niej wię­cej, niż ona jest go­towa dać.

Być może miała ra­cję. Mam ten­den­cję do za­tra­ca­nia się w związku i li­cze­nia na to, że oboje się w so­bie za­ko­chamy. Po co po­wstrzy­my­wać na­tu­ralne in­stynkty i pra­gnie­nia, skoro każda ko­bieta może oka­zać się tą je­dyną? Szu­kam part­nerki ży­cio­wej, brat­niej du­szy, żony.

I je­stem pe­wien – ab­so­lut­nie pe­wien – że wkrótce ją spo­tkam.

Nie dzielę się tymi prze­my­śle­niami z Molly.

– Kto jesz­cze bę­dzie tu­taj sie­dział? – pyta, roz­glą­da­jąc się wo­kół.

– Ma­rian – od­po­wia­dam z roz­ko­szą. Molly za­wsze nie­na­wi­dziła Ma­rian.

– Boże, ona wy­gląda cią­gle tak samo – za­uważa Molly. – Czym się zaj­muje?

Można być pew­nym, że Molly nie utrzy­muje kon­taktu z ni­kim z na­szej klasy.

– Pra­cuje w re­kla­mie – wy­ja­śniam. – Spe­cja­li­zuje się w środ­kach hi­gie­nicz­nych dla ko­biet.

Molly par­ska.

– Ma­rian sprze­daje tam­pony i inne gówna?

Kręcę głową.

– Nie gówna. Tylko tam­pony.

Tym ra­zem się śmieje.

– A co u cie­bie? Co ro­bisz? – py­tam, choć wiem do­sko­nale, czym się zaj­muje, po­nie­waż jest, przy­naj­mniej w na­szym skrom­nym kręgu li­ce­al­nych przy­ja­ciół, dość sławna.

Bie­rze je­den par­me­za­nowy pa­lu­szek i od nie­chce­nia prze­ła­muje go na pół, jakby to była za­bawka, a nie prze­pyszne je­dze­nie.

Je­śli się nie mylę, jest zde­ner­wo­wana.

Zde­ner­wo­wana moją obec­no­ścią.

Uro­czo.

– Je­stem pi­sarką – od­po­wiada z wa­ha­niem.

– O, su­per. Co pi­szesz?

– Sce­na­riu­sze. Ko­me­dii ro­man­tycz­nych.

Mówi to nie­dbale, to­nem osoby, która nie ma ochoty na dal­sze py­ta­nia na ten te­mat. To oka­zja, bym troszkę się nad nią po­znę­cał.

– Panno Molly McMarks – mó­wię – chyba so­bie pa­nienka żar­tuje. Ty? Ze wszyst­kich lu­dzi na ca­łym świe­cie wła­śnie ty pi­szesz ca­łu­śne ro­man­si­dła?

– Ca­łu­śne ro­man­si­dła za­ra­biają na­wet pięć­dzie­siąt mi­lio­nów do­la­rów w pre­mie­rowy week­end – od­po­wiada. – Albo kie­dyś za­ra­biały, za­nim ekrany zdo­mi­no­wali su­per­bo­ha­te­ro­wie.

– Uwiel­biam su­per­bo­ha­te­rów – rzu­cam. – Bez urazy.

– Wcale mnie to nie dziwi. Za­wsze lu­bo­wa­łeś się w pro­stac­kich wal­kach do­bra ze złem.

To wredne, choć praw­dziwe, a ja nic nie po­ra­dzę na to, że lu­bię jej uszczy­pli­wo­ści. To przy­po­mina mi o na­szej mi­ło­ści. Praw­dziwe za­ko­cha­nie, które prze­ży­wasz w wieku szes­na­stu lat, zo­staje w to­bie na za­wsze. Do dziś bez­na­dziej­nie po­cią­gają mnie wrogo na­sta­wione ko­biety.

– Wie­dzia­łem, że w głębi du­szy je­steś sen­ty­men­talna – oświad­czam zgod­nie z prawdą.

Ni­gdy nie chciała cho­dzić ze mną do kina, po­nie­waż filmy do­pro­wa­dzały ją do pła­czu, a miała awer­sję do pła­ka­nia w miej­scach pu­blicz­nych.

– To tylko praca – in­for­muje mnie i wy­chyla pół szklanki Palm Bay Prep­tini.

– Ostroż­nie, mi­strzu – wtrą­cam. – W tym jest pięć ro­dza­jów rumu.

Molly ma­cha na kel­nera i za­biera z tacy dwa ko­lejne drinki.

– Zdrówko – mówi, po­da­jąc mi je­den z nich.

Przyj­muję i upi­jam łyk.

– Py­chota.

– A czym ty się zaj­mu­jesz? – pyta.

– Je­stem ad­wo­ka­tem. Star­szym part­ne­rem w kan­ce­la­rii w Chi­cago.

Nie ukry­wam, że mó­wię o tym z dumą. Ukoń­czy­łem szkołę praw­ni­czą w wieku dwu­dzie­stu trzech lat, a już w wieku dwu­dzie­stu ośmiu zo­sta­łem star­szym part­ne­rem, co sta­no­wiło w mo­jej fir­mie pre­ce­dens.

– Ja­kimi spra­wami się zaj­mu­jesz? – do­py­tuje.

Tych szcze­gó­łów nie ujaw­niam już tak chęt­nie. Wiem, że to się jej nie spodoba.

– Prawo ro­dzinne – od­po­wia­dam tak ogól­ni­kowo, jak to tylko moż­liwe.

Molly przy­gląda mi się z praw­dzi­wym nie­do­wie­rza­niem.

– Je­steś ad­wo­ka­tem roz­wo­dowym?

Od­czuwa głę­boką nie­na­wiść do praw­ni­ków roz­wo­do­wych. Uza­sad­nioną.

Ale sta­ram się nie być jak ci, któ­rzy zruj­no­wali ży­cie jej matki, gdy by­li­śmy dziećmi. Szczycę się tym, że po­ma­gam pa­rom roz­stać się po ludzku. Albo jesz­cze le­piej: po przy­ja­ciel­sku.

– Nie tylko – do­daję szybko. – Zaj­muję się też in­ter­cy­zami, me­dia­cjami...

Wy­krzy­wia usta w zło­śli­wym uśmieszku.

– To za­bawne – mówi bez cie­nia roz­ba­wie­nia. – W li­ceum by­łeś bez­na­dziej­nym ro­man­ty­kiem.

– Coś o tym wiesz – rzu­cam.

Jej twarz przy­biera ko­lor pia­sku.

Ups. Nie za­mie­rza­łem tak szybko ude­rzać w czuły punkt.

Za­mie­rza­łem to prze­cią­ą­ą­ą­ą­gać, ile wle­zie.

Mimo wszystko jej za­kło­po­ta­nie spra­wia mi przy­jem­ność.

Za­nim przejdę do przy­po­mi­na­nia jej wszyst­kich rze­czy, które zro­biła mi w mło­do­ści, do sto­lika pod­cho­dzi Ma­rian oto­czona wia­nusz­kiem wiel­bi­cieli: jej były chło­pak z li­ceum – Mar­cus, Fran­cuzka z wy­miany stu­denc­kiej – Geo­r­gette – i osoba to­wa­rzy­sząca Geo­r­gette – onie­śmie­la­jąco przy­stojny męż­czy­zna, który wy­gląda na znu­dzo­nego, jak tylko pa­ry­ża­nin może wy­glą­dać pod­czas zjazdu ab­sol­wen­tów na Flo­ry­dzie.

– Ooooo, tylko na sie­bie spójrz­cie! – wy­krzy­kuje Ma­rian, zwra­ca­jąc się do mnie i do Molly. – Zu­peł­nie jakby czas sta­nął w miej­scu. – Od­wraca się i mówi do Fran­cuza: – Tych dwoje łą­czyła kie­dyś wielka amour.

Za­rzu­cam rękę na ra­mię Molly i ści­skam ją mocno.

– I na­dal tak jest.

Molly wzdryga się de­li­kat­nie, być może z obrzy­dze­nia albo od mor­skiej bryzy. Lub też w przy­pły­wie no­stal­gicz­nego po­żą­da­nia do mo­jej osoby.

No do­bra, na pewno nie to ostat­nie.

– Wcale nie – mam­ro­cze.

Fran­cuz wy­ciąga rękę do Molly.

– Jean-Henri. Mąż Geo­r­gette.

– Molly – od­po­wiada, ści­ska­jąc jego dłoń. – Kla­sowa suka.

ROZ­DZIAŁ TRZECI

Molly

Trudno uda­wać nie­wzru­szoną na wi­dok ko­goś, kogo tak bar­dzo skrzyw­dzi­łaś i ni­gdy nie prze­pro­si­łaś. Zwłasz­cza kiedy trzęsą ci się ręce.

Cho­wam je pod sto­łem i li­czę na to, że Seth ni­czego nie za­uważy.

Dez­zie przy­się­gała, że go tu­taj nie bę­dzie. Na­uczona do­świad­cze­niem wiem jed­nak, że Dez­zie jest ty­pem osoby, która okła­mie cię bez mru­gnię­cia okiem, by zmu­sić się do zro­bie­nia tego, co we­dług niej jest dla cie­bie do­bre. A we­dług niej sta­wie­nie czoła lę­kom jest dla mnie do­bre.

Ale Dez­zie jest cu­kier­niczką, a nie te­ra­peutką. Jej psy­cho­lo­giczne za­gra­nia czę­sto spa­lają na pa­newce.

Tym­cza­sem Seth za­cho­wuje się tak, jakby ab­so­lut­nie nic się nie stało. Jak gdy­bym w dzień za­koń­cze­nia szkoły nie ze­rwała z nim bez­dusz­nie po czte­rech la­tach związku. Jak gdyby to nie była noc, w którą pla­no­wa­li­śmy stra­cić ze sobą dzie­wic­two w apar­ta­men­cie ho­te­lo­wym, który już wy­peł­nił płat­kami róż i czte­rema ro­dza­jami pre­zer­wa­tyw – tylko po to, bym we­szła, zła­mała mu serce i wy­szła.

Jak gdyby to wszystko nie ro­ze­grało się w ciągu nie­ca­łych pię­ciu mi­nut.

Na tyle, na ile go znam – a nie jest to ta­kie oczy­wi­ste, skoro po­rzu­ci­łam go pięt­na­ście lat temu i od tam­tej pory z nim nie roz­ma­wia­łam – po­grywa so­bie ze mną.

Ale to w po­rządku, prze­ko­nuję samą sie­bie, sta­ra­jąc się re­gu­lo­wać od­dech. Ma do tego prawo.

Od­czu­wam ulgę, gdy Seth po­grąża się w roz­mo­wie z Ma­rian i Mar­cu­sem – ga­dają o Chi­cago, w któ­rym mieszka. Na­stęp­nie prze­cho­dzą na te­mat domu Ma­rian w Miami i Mar­cusa w Atlan­cie, na ich prace w re­kla­mie i spo­rcie.

Ja ćwi­czę swój fran­cu­ski z Geo­r­gette, która obec­nie mieszka w Pa­ryżu, jest sty­listką i nie­na­wi­dzi prze­grzeb­ków tak samo jak ja.

– Tu es avec Seth? Je­steś z Se­them? – pyta przy­ci­szo­nym to­nem, ki­wa­jąc w jego stronę głową.

– Non! – za­prze­czam gwał­tow­nie. – Przy­je­cha­łam z Dez­zie i jej mę­żem.

– Ach – ko­men­tuje Geo­r­gette z bar­dzo fran­cu­skim wes­tchnie­niem. – Tant pis. Szkoda.

W jej to­nie wy­czu­wam nutę roz­cza­ro­wa­nia.

Zby­wam ją wzru­sze­niem ra­mion. Geo­r­gette cho­dziła z nami tylko do pierw­szej klasy. Naj­wy­raź­niej nie jest świa­doma hi­sto­rii na­szego trud­nego roz­sta­nia.

– Opo­wiedz mi – zwra­cam się do jej męża – jak się po­zna­li­ście?

Na wy­sta­wie fo­to­gra­ficz­nej na da­chu Cen­trum Pom­pi­dou, bien sûr.

Po­zwa­lam so­bie za­tra­cić się w opo­wie­ści o ich baj­ko­wym związku. Lub ra­czej, co jest bliż­sze prawdy, udaję głę­bo­kie za­in­te­re­so­wa­nie te­ma­tem, by móc od­su­nąć się od Se­tha, jak gdyby słowa Geo­r­gette sta­no­wiły tar­czę, która uchroni mnie przed roz­mową z nim przez resztę wie­czoru.

Lecz na­gle Ma­rian wstaje i sięga po sto­sik kar­te­czek uło­żo­nych na środku stołu.

– Czas na prze­ła­ma­nie lo­dów! – świer­go­cze.

– Czad! – eks­cy­tuje się Seth, w ja­kiś spo­sób two­rząc z tego dwu­sy­la­bowe słowo.

I nie wy­gląda, jakby żar­to­wał.

Jak ja mo­głam się z nim spo­ty­kać?

Zgoda, w li­ceum był cia­chem, a te­raz ja­kimś cu­dem stał się jesz­cze przy­stoj­niej­szy – szczu­pły, wy­soki, z czar­nymi fa­lu­ją­cymi wło­sami i ciem­nymi oczami, w któ­rych igrają psotne iskierki. I ten jego nos z lek­kim gar­bem, któ­rego nie da się na­zwać ina­czej niż sek­sowny.

Do tego do­cho­dzi fakt, że w prze­ci­wień­stwie do in­nych chło­pa­ków ze szkoły, któ­rzy mnie uni­kali albo wręcz się mnie bali, był mną za­uro­czony. I jesz­cze taki ma­leńki szcze­gó­lik: w tych skra­dzio­nych chwi­lach, gdy zo­sta­wa­li­śmy sami, roz­pły­wa­łam się przy nim jak ma­sło na roz­grza­nej pa­telni.

Do dziś jest je­dyną osobą, w któ­rej by­łam za­ko­chana.

Nie po­win­nam była obok niego sia­dać.

Po­mimo zde­ner­wo­wa­nia i da­rem­nych prób sku­pie­nia się na aneg­dot­kach Geo­r­gette o Ma­rion Co­til­lard wszyst­kie te głu­pie wspo­mnie­nia o ob­ma­cy­wan­kach na tyl­nym sie­dze­niu dają o so­bie znać i czuję, że bli­skość Se­tha mnie roz­pra­sza. Wal­czę z chę­cią ucieczki do ła­zienki, gdzie mo­gła­bym do­pro­wa­dzić się do ładu, a jed­no­cze­śnie z chę­cią zła­pa­nia go za rękę i znik­nię­cia z nim pod molo, gdzie kie­dyś się ob­ści­ski­wa­li­śmy.

Bo wi­dzi­cie, seks jest ge­nial­nym bal­sa­mem na wszel­kie nie­po­koje. Spro­wa­dza cię z po­wro­tem do two­jego ciała, po­nie­waż trudno dry­fo­wać w spi­rali men­tal­nej za­głady, gdy ktoś do­tyka two­ich piersi. Ten fe­no­men od­po­wiada za co naj­mniej sie­dem­dzie­siąt pro­cent mo­ich kon­tak­tów sek­su­al­nych, któ­rych nie po­tra­fię wy­tłu­ma­czyć w ża­den inny spo­sób.

Się­ga­jąc po drinka, Seth mu­ska moje ra­mię, a ja od­czu­wam ten do­tyk gdzieś w oko­li­cach jaj­ni­ków. Po raz pierw­szy tego wie­czoru roz­luź­niam spięte ra­miona.

Spo­glą­dam na niego ukrad­kiem, za­sta­na­wia­jąc się, czy on także po­czuł to szcząt­kowe po­żą­da­nie.

Nie­stety – cała jego uwaga jest sku­piona na Ma­rian.

– Pierw­sze py­ta­nie! – woła Ma­rian, wy­ma­chu­jąc do nas kar­teczką. – Ja­kie jest twoje ulu­bione wspo­mnie­nie z li­ceum?

Jezu.

Mar­cus pod­nosi rękę.

– To ła­twe. Zo­sta­łem kró­lem balu, a ta prze­piękna dziew­czyna kró­lową.

Ma­rian się ru­mieni i uj­muje dłoń Mar­cusa. On pa­trzy jej w oczy, a jego spoj­rze­nie roz­świe­tla się czymś w ro­dzaju po­dziwu. Do­słow­nie można po­czuć po­mię­dzy nimi ogień.

– To też moje ulu­bione wspo­mnie­nie – przy­mila się Ma­rian.

Przy­pad­kowo ła­pię spoj­rze­nie Se­tha. Za­sta­na­wiam się, czy tak samo jak ja pa­mięta, że na­mó­wi­łam go, by wyjść z balu i udać się na spa­cer po plaży. Że tamta noc była taka sama jak ta – parna i oświe­tlona bla­skiem księ­życa w pełni. Że wbie­gli­śmy do oce­anu w na­szych ele­ganc­kich stro­jach i po­ja­wi­li­śmy się na after­party ro­ze­śmiani: ja w prze­mo­czo­nych ce­ki­nach, a on w ocie­ka­ją­cym wodą smo­kingu.

Oboje od­wra­camy wzrok.

Geo­r­gette opo­wiada o nur­ko­wa­niu na Ko­sta­ryce pod­czas wy­cieczki kla­so­wej, a na­stęp­nie przy­cho­dzi moja ko­lej.

Nie mam nic do po­wie­dze­nia.

Prawda jest taka, że wszyst­kie moje miłe wspo­mnie­nia z li­ceum wiążą się z Se­them. Z całą pew­no­ścią nie za­mie­rzam się do tego przy­zna­wać. Opo­wia­dam więc o pierw­szej rze­czy, jaka przy­cho­dzi mi na myśl.

– Za­wsze będę pa­mię­tała dzień, kiedy ra­zem z Dez­zie i Alyssą wy­mknę­ły­śmy się z domu pod­czas wspól­nego no­co­wa­nia i szu­ka­ły­śmy old­sku­lo­wego baru w we­ster­no­wym kli­ma­cie, o któ­rym sły­sza­ły­śmy, że jest gdzieś na wscho­dzie, na ja­kimś ran­czu. Ukra­dły­śmy ka­brio­let mamy Dez­zie i jeź­dzi­ły­śmy przez ja­kąś go­dzinę po ciem­nych, za­ku­rzo­nych dro­gach, słu­cha­jąc Patsy Cline, aż wresz­cie go zna­la­zły­śmy. Nikt nie spraw­dzał nam do­wo­dów, zja­dły­śmy steka z grilla i tań­czy­ły­śmy do dru­giej nad ra­nem z bandą sta­rych kow­bo­jów. To było nie­sa­mo­wite.

Nie do­da­łam, że przez całą noc my­śla­łam tylko o tym, że chcia­ła­bym, aby Seth był z nami. Ani o tym, że Dez­zie i Alyssa po­wstrzy­my­wały mnie przed dzwo­nie­niem do niego, by mógł po­słu­chać przez te­le­fon gra­ją­cego w ba­rze ze­społu.

– To uro­cze – mówi Ma­rian, uśmie­cha­jąc się do mnie.

– Ra­cja – do­daje Seth. – Szkoda, że mnie tam nie było.

Seth na­prawdę bar­dzo chciał tam być. Było mu smutno, że go nie za­pro­si­łam. Uwiel­bia – uwiel­biał – mu­zykę co­un­try. I ta­niec. To wła­śnie taki typ czło­wieka.

Chcia­łam go tam za­brać w jego uro­dziny, które wy­pa­dały kilka mie­sięcy póź­niej, żeby mu to wy­na­gro­dzić, ale oka­zało się, że bar zo­stał za­mknięty.

Można to po­trak­to­wać jako me­ta­forę dy­na­miki na­szej re­la­cji w li­ceum: on za­wsze chciał wię­cej, ja za­wsze krok do tyłu, umniej­sza­jąca uczu­cia, któ­rymi mnie ob­sy­py­wał. A był nie­zmor­do­wany w oka­zy­wa­niu uczuć. Tylko że ja już wtedy po­łknę­łam tę tru­jącą pi­gułkę, która wciąż działa: wy­wo­łuje od­ru­chowe prze­ra­że­nie i wy­co­fy­wa­nie się wła­śnie wtedy, kiedy inni lu­dzie naj­bar­dziej pra­gną mo­jej mi­ło­ści.

– Twoja ko­lej, Ru­bes – mówi Mar­cus.

Seth od­chyla się na opar­cie krze­sła i obej­muje mnie ra­mie­niem.

– To dzień, w któ­rym ta tu­taj zgo­dziła się ze mną cho­dzić – oświad­cza.

Zde­cy­do­wa­nie so­bie ze mną po­grywa.

– By­li­śmy wtedy na kon­kur­sie de­bat w Ra­le­igh, to było w pierw­szej kla­sie – kon­ty­nu­uje, zer­ka­jąc na mnie ką­tem oka. Wy­czu­wam w tym kpinę. – Marks oczy­wi­ście wy­grała. Po­tem kil­koro z nas skoń­czyło w po­koju ho­te­lo­wym Chaza Lo­gana, gdzie roz­ma­wia­li­śmy o Są­dzie Naj­wyż­szym, bo by­li­śmy pre­ten­sjo­nal­nymi gów­nia­rzami. Molly wy­po­wia­dała się bar­dzo elo­kwent­nie, bro­niąc in­ter­pre­ta­cji kon­sty­tu­cji po­nad ści­słym kon­struk­cjo­ni­zmem, i była taka mą­dra i taka ładna. My­śla­łem, że serce wy­sko­czy mi z piersi. Więc kiedy Chaz wy­ko­pał nas ze swo­jego po­koju i ka­zał nam iść spać, za­py­ta­łem, czy nie chcia­łaby po­ga­dać przy ba­se­nie, skoro tak faj­nie nam się roz­ma­wia. Sie­dzie­li­śmy na brzegu ze sto­pami w wo­dzie, a ja po­wie­dzia­łem jej, że je­dy­nym, o czym mo­głem my­śleć pod­czas jej wy­śmie­ni­tej prze­mowy, było to, jak bar­dzo chciał­bym ją po­ca­ło­wać.

Wszy­scy przy stole przy­glą­dają się nam, jak­by­śmy wy­stę­po­wali w fil­mie Hal­l­marku. Mam ochotę ze­rwać się z krze­sła i wbiec do oce­anu, po­nie­waż wo­la­ła­bym zo­stać po­żarta przez re­kina, niż od­czu­wać tę mie­sza­ninę wstydu i za­że­no­wa­nia, która wła­śnie mnie dławi.

Seth chi­cho­cze, jak gdyby opo­wia­dał tę hi­sto­rię na pró­bie na­szego we­sela.

– Pa­mię­tasz, co od­po­wie­dzia­łaś, Molls? – pyta, pa­trząc mi pro­sto w oczy.

Wszy­scy cze­kają z uśmie­chami na twa­rzach.

Od­chrzą­kuję z na­dzieją, że zdo­łam wy­du­sić z sie­bie słowa.

– Za­py­ta­łam, na co cze­kasz.

ROZ­DZIAŁ CZWARTY

Seth

Molly się wierci.

Przy­znaję: chcia­łem, by po­czuła się nie­zręcz­nie, ale te­raz jest mi jej tro­chę żal.

Pew­nie wszy­scy zgro­ma­dzeni wie­dzą, jak skoń­czyła się na­sza love story.

Że usu­nęła konto na plat­for­mie AIM i za­szyła się w gór­skiej chatce swo­jego ojca aż w Vail, ja na­to­miast przez sześć ty­go­dni wy­pła­ki­wa­łem so­bie oczy i schu­dłem dzie­więć kilo.

Że nie od­po­wia­dała na moje ma­ile.

Że uni­kała wszyst­kich miejsc, które kie­dyś były „na­sze”.

Że do­słow­nie zła­mała mi serce, a po­tem wy­rzu­ciła je do ko­sza na śmieci w ja­kimś przy­pad­ko­wym parku.

W wieku trzy­dzie­stu trzech lat po­wi­nie­nem już mieć to za sobą.

I mam!

Tak mi się przy­naj­mniej wy­da­wało. Ale nie spo­dzie­wa­łem się, że jesz­cze kie­dy­kol­wiek spo­tkam Molly.

Ma­rian, kla­sowa la­leczka, woła:

– Ale to słod­kie! By­li­ście prze­uro­czy.

– Nie tak jak wy – od­po­wia­dam z uśmie­chem.

Mar­cus obej­muje Ma­rian swoim umię­śnio­nym ra­mie­niem by­łego roz­gry­wa­ją­cego.

– Dasz się po­rwać na par­kiet jesz­cze przed głów­nym da­niem, piękna pani? – pyta ją.

Cie­kaw je­stem, czy tego wie­czoru do cze­goś mię­dzy nimi doj­dzie.

Mam na­dzieję, że tak.

Oboje są sin­glami. Nie mogą ode­rwać od sie­bie rąk. Gdy­bym miał się za­kła­dać, kto z na­szej klasy może skoń­czyć ra­zem, ty­po­wał­bym tę dwójkę.

Geo­r­gette i jej Fran­cuz rów­nież się wy­my­kają, zo­sta­wia­jąc mnie i Molly przy sto­liku sa­mych, by­śmy mo­gli po­grze­bać w prze­grzeb­kach albo zna­leźć so­bie ja­kiś neu­tralny te­mat do roz­mowy.

Po­pro­sił­bym ją do tańca – je­stem ogie­rem par­kietu – ale mam swoją god­ność, a poza tym gdy po­ru­szy­łem za­ka­zany te­mat, at­mos­fera stała się nieco na­pięta. Wszystko przez to, że nie mogę się na­pa­trzeć na jej włosy spły­wa­jące na ra­miona mięk­kimi fa­lami.

Mu­szę się od niej od­da­lić.

– Pójdę się przy­wi­tać z Jo­nem – in­for­muję ją, wsta­jąc.

Jon jest jed­nym z mo­ich naj­lep­szych kum­pli z li­ceum. Całą po­przed­nią noc spę­dzi­li­śmy ra­zem z jego chło­pa­kiem Ala­sta­irem i jesz­cze jed­nym z na­szej paczki – Ke­vi­nem. Nie mam więc spe­cjal­nego po­wodu, by się z nim wi­tać, jed­nak nie chcę, by Molly wy­czuła to, czego nie da się ukryć – że na­dal coś do niej czuję.

My­śla­łem, że się ucie­szy, że so­bie idę, ale ona ła­pie mnie za rę­kaw.

– Hej – mówi. – Eee... za­nim pój­dziesz... chcia­łam... chcia­łam ci tylko po­wie­dzieć... prze­pra­szam.

Ula­tuje ze mnie cały en­tu­zjazm. Czuję się nie­kom­for­towo. Uda­wa­nie mi­łego, gdy w środku bu­zuje skry­wana uraza, daje ci wła­dzę. By­cie prze­pra­sza­nym spra­wia na­to­miast, że czu­jesz się jak ofiara. Jak ża­ło­sny mały chło­piec ze zła­ma­nym ser­cem.

– Za co? – py­tam, sta­ra­jąc się nie brzmieć jak bez­bronny dzie­ciak.

– No wiesz, za to, jak się skoń­czyły sprawy po­mię­dzy nami. Za moje znik­nię­cie.

Okej, bar­dzo mi się to nie po­doba. Nie za­bie­ga­łem o li­tość. Chcia­łem ją tylko za­wsty­dzić, bo za­cho­wała się jak wredna małpa. Nie o to mi cho­dziło.

Nie­mniej Molly wy­gląda te­raz tak samo jak wtedy, gdy by­li­śmy sami, a ona po­rzu­cała to swoje sztuczne za­cho­wa­nie.

Nie­po­koi mnie, jak bar­dzo je­stem tym po­ru­szony.

Wzru­szam ra­mio­nami.

– To było pięt­na­ście lat temu, mała. Nie ma te­matu.

Kręci głową.

– Za­cho­wa­łam się jak gów­niara. Na­dal fa­tal­nie się z tym czuję. Sły­sza­łam, że przez ja­kiś czas by­łeś... w nie naj­lep­szej for­mie.

Opa­dam z po­wro­tem na krze­sło i wy­cią­gam nogi. Za­nosi się na dłuż­szą roz­mowę.

– Ow­szem, przez chwilę by­łem dość przy­bity. – Oszczę­dzam jej szcze­gó­łów.

Kiwa głową, uni­ka­jąc mo­jego spoj­rze­nia.

– Pew­nie nie uwie­rzysz, ale ja też.

Ma ra­cję. Nie wie­rzę jej.

– My­śla­łem, że w końcu za­dzwo­nisz – wy­rywa mi się. To pew­nie wina tych kilku drin­ków. – Albo na­pi­szesz. Albo przy­naj­mniej wy­ślesz go­łę­bia z wia­do­mo­ścią, że ży­jesz.

Bie­rze pa­lu­szek par­me­za­nowy i z roz­my­słem kru­szy go na ka­wałki. Nie mogę na to pa­trzeć. Mar­nuje do­bry tłuszcz na­sy­cony.

– Tia – mówi. – Tak pew­nie zro­bi­łaby nor­malna osoba. Nie po­tra­fię tego wy­tłu­ma­czyć. By­łam kre­tynką.

Nie wie­rzę, że nie ma na to lep­szego wy­tłu­ma­cze­nia. Prawda jest taka, że po­mimo swo­jego za­cho­wa­nia ni­gdy nie była kre­tynką. Była wraż­liwa, ale ukry­wała to pod war­stwą cy­ni­zmu. Kiedy opusz­czała gardę, sta­wała się na­prawdę ko­chana.

– Nie są­dzę, żeby to była prawda – mó­wię.

Ocze­kuję, że bę­dzie się wy­kłó­cać, ale wy­gląda na to, że za­sta­na­wia się nad mo­imi sło­wami.

– Chyba się ba­łam. Mie­li­śmy iść do róż­nych szkół od­da­lo­nych od sie­bie o dwie go­dziny sa­mo­lo­tem, więc po­my­śla­łam, że w końcu i tak ze mną ze­rwiesz. Nie mo­głam so­bie z tym po­ra­dzić. Dla­tego wo­la­łam to za­koń­czyć, za­nim zro­biło się po­waż­nie.

To sen­sowne wy­ja­śnie­nie. Na pewno lep­sze niż to, że zro­bi­łem jej coś złego, o czym nie mia­łem po­ję­cia albo że tak na­prawdę ni­gdy mnie nie ko­chała, albo któ­ry­kol­wiek z bo­le­snych sce­na­riu­szy, któ­rymi bi­czo­wa­łem się przez lata.

Za­ra­zem jest to coś, co mo­gła mi po­wie­dzieć już wtedy. Mo­gła po­zwo­lić, bym sca­ło­wał jej nie­po­koje, jak ro­bi­łem wiele razy wcze­śniej.

Nie­ważne. Nie przy­je­cha­łem tu­taj, żeby się an­ga­żo­wać w te­ra­pię dla par z Molly Marks.

Przy­sze­dłem po­kle­pać się po ple­cach z ziom­kami, wy­pić sporo do­brego al­ko­holu i może za­ba­wić się z ja­kąś la­leczką z dru­żyny te­ni­so­wej.

Mu­szę zmie­nić te­mat.

– Słu­chaj, Molls, nie ma sprawy, okej? Było, mi­nęło. Patrz le­piej na Ma­rian i Mar­cusa. Za­ko­chana para, co?

– Wow – mówi Molly z wes­tchnie­niem, spo­glą­da­jąc na par­kiet, gdzie nasi przy­ja­ciele przy­ci­skają się do sie­bie tak mocno, jakby sta­no­wili je­den or­ga­nizm.

Jako eks­pert w dzie­dzi­nie związ­ków mogę z całą pew­no­ścią stwier­dzić, że dwie osoby nie tań­czą w ten spo­sób do Che­ese­bur­ger in Pa­ra­dise – chyba że są brat­nimi du­szami.

– Za­wsze my­śla­łem, że skoń­czą ra­zem – mó­wię.

– Z całą pew­no­ścią dzi­siaj się na to za­nosi. Nie je­stem na­wet pewna, czy zdążą dojść do po­koju ho­te­lo­wego.

– Cho­dziło mi o mał­żeń­stwo czy coś. Tylko na nich po­patrz. Nie są­dzisz, że są brat­nimi du­szami?

– Nie wie­rzę w brat­nie du­sze.

Szo­kuje mnie to. Jej filmy są pełne ro­man­ty­zmu i afir­ma­cji ży­cia. I w każ­dym z nich ja­kiś dzi­wak wiąże się z kimś rów­nie dziw­nym, ale ide­al­nie do niego pa­su­ją­cym. Uwiel­biam jej filmy. Są za­bawne, uro­cze i bar­dzo opty­mi­styczne, a mimo to z pa­zu­rem, który sta­nowi prze­błysk wraż­li­wo­ści au­torki sce­na­riu­sza.

(To bez zna­cze­nia, że wi­dzia­łem oba co naj­mniej trzy razy).

Nie chcę ujaw­niać, jak do­brze znam jej stronę na IMDb, więc mó­wię tylko:

– Co?! Pi­szesz ko­me­die ro­man­tyczne i nie wie­rzysz w brat­nie du­sze? To nie­re­alne.

– Że­byś wie­dział, nie­re­alne. – Opada na opar­cie krze­sła. – Do­kład­nie. Ro­mans to fan­ta­zja. A to – wska­zuje na Ma­rian i Mar­cusa – nie­stety praw­dziwe ży­cie. A w praw­dzi­wym ży­ciu rzadko zda­rzają się happy endy.

Po­wstrzy­muję się przed za­su­ge­ro­wa­niem jej, że to dla­tego, że zdu­siła na­szą mi­łość w za­rodku.

– Tro­chę to cy­niczne, dzie­cinko – za­uwa­żam.

– Tylko stwier­dzam fakty. Je­stem w końcu eks­pertką, nie? Ro­mans to ga­tu­nek jak każdy inny. Ma wy­świech­tany ze­staw fra­ze­sów, tak samo jak thril­lery czy po­wie­ści de­tek­ty­wi­styczne. Za­czyna się przy­pad­ko­wym spo­tka­niem i koń­czy, kiedy sprawy w końcu przy­bie­rają do­bry ob­rót. I jako twórca za­wsze, ale to za­wsze mu­sisz w tym mo­men­cie za­pau­zo­wać. Trzeba zo­sta­wić hi­sto­rię w za­wie­sze­niu. Nie po­ka­zuje się tej czę­ści, w któ­rej on za­czyna ją zdra­dzać albo ona prze­staje go ko­chać, albo umie­rają, nur­ku­jąc w cza­sie po­dróży po­ślub­nej, albo dzieci ruj­nują ich ży­cie sek­su­alne. Ro­zu­miesz. To fan­ta­zja. Zwy­kła głu­pia hi­sto­ria mi­ło­sna.

– Rany, to przy­gnę­bia­jące.

– Po­wie­dział fa­cet, który za­ra­bia na nisz­cze­niu związ­ków.

– O, bar­dzo prze­pra­szam. Prze­pro­wa­dzi­łem wiele roz­wo­dów, ale też wi­dzia­łem wiele po­jed­nań do­słow­nie w ostat­niej chwili. Tak się składa, że wiem, iż roz­pad związku nie ozna­cza, że mi­łość nie była praw­dziwa. Cza­sami po pro­stu nie była wła­ściwa. To mo­ment, w któ­rym je­stem w sta­nie orzec, czy lu­dzie się po­go­dzą, czy rze­czy­wi­ście po­winni się roz­stać i po­szu­kać praw­dzi­wej mi­ło­ści. Każdy po­wi­nien zna­leźć swoją drugą po­łówkę. Każdy po­wi­nien spo­tkać mi­łość swo­jego ży­cia.

– To słod­kie – mówi Molly mi­łym, pro­tek­cjo­nal­nym to­nem, lek­ce­wa­żąc na­szą roz­mowę, za­miast przy­znać ra­cję moim bły­sko­tli­wym ar­gu­men­tom. Nie po­tra­fię się o to na nią gnie­wać, bo ta dys­ku­sja wy­zwala we mnie no­stal­gię za cza­sami, gdy mie­li­śmy po szes­na­ście lat i by­li­śmy w sie­bie za­pa­trzeni.

Prze­wra­cam oczami.

– Nie trak­tuj mnie z góry, Marks.

– Nie trak­tuję. To miłe, że tak uwa­żasz. Po pro­stu wiem, że się my­lisz.

– Kto cię tak skrzyw­dził? – To miał być żart, ale jej twarz na­gle tę­żeje.

Bo ktoś rze­czy­wi­ście ją skrzyw­dził. I to bar­dzo.

Nie po­wi­nie­nem był tego mó­wić.

– Po­wiedzmy, że nie je­stem stwo­rzona do by­cia czy­jąś brat­nią du­szą – od­mru­kuje.

Na te słowa ogar­nia mnie smu­tek.

Nie wiem, co po­wie­dzieć.

Z całą pew­no­ścią nie zo­stała stwo­rzona, żeby być moją.

ROZ­DZIAŁ PIĄTY

Molly

Ja­sna cho­lera, Molly.

By­cie bru­tal­nie szczerą na te­mat swo­ich błę­dów we wła­snej gło­wie to jedno.

Ale prze­cież nie na głos.

Nie na li­ce­al­nym zjeź­dzie ab­sol­wen­tów.

I nie do by­łego chło­paka, który cię nie­na­wi­dzi.

Jesz­cze gor­sze jest to, że Seth wie, że mam ra­cję. Li­tuje się nade mną. Wi­dzę to w jego twa­rzy.

– Chyba je­steś dla sie­bie zbyt su­rowa, Molls – mówi ci­cho.

Ale ja wcale nie je­stem dla sie­bie su­rowa. Je­stem su­rowa dla lu­dzi, któ­rzy po­peł­niają ten opła­kany w skut­kach błąd i pró­bują mnie po­ko­chać. Po­nie­waż nie­stety do­sko­nale wiem, jak to się za­wsze koń­czy.

– Marks! – krzy­czy ktoś przez całą salę.

To Alyssa. Dzięki ci, wszech­świe­cie.

– Pójdę się tylko przy­wi­tać... – za­czy­nam się tłu­ma­czyć Se­thowi, ale on zbywa mnie mach­nię­ciem ręki, jak­by­śmy wcale nie byli sobą za­ab­sor­bo­wani. Jak­by­śmy wcale nie de­ba­to­wali nad czymś po­waż­niej­szym niż ro­man­tyczne bzdury.

– Jon, Ke­vin i ja je­ste­śmy umó­wieni na spo­tka­nie z ja­ki­miś dro­gimi sko­ru­pia­kami – mówi, wska­zu­jąc na dwóch swo­ich kum­pli z dzie­ciń­stwa, któ­rzy usta­wili się w ko­lejce do ro­la­dek z ho­mara.

Ma­cha do nich. Ke­vin na mój wi­dok aż prze­ciera oczy ze zdu­mie­nia.

Wstaję naj­szyb­ciej, jak po­tra­fię.

Prze­py­cha­jąc się, to­ruję so­bie drogę do baru, gdzie Alyssa już za­ma­wia san pel­le­grino z lo­dem i pię­cioma pla­ster­kami li­monki. Bujne loki upięła na czubku głowy, dzięki czemu do swo­jego nie­mal me­tra osiem­dzie­się­ciu do­dała jesz­cze z pięt­na­ście cen­ty­me­trów. Ma na so­bie długą do sa­mej pod­łogi po­ma­rań­czową suk­nię, która pod­kre­śla zło­ci­sty blask jej ciem­no­brą­zo­wej skóry i cia­sno opina cią­żowy brzu­szek.

– Pro­mie­nie­jesz – mó­wię na po­wi­ta­nie. Nie wi­dzia­łam jej, od­kąd za­szła w ciążę.

Kła­dzie so­bie rękę na brzu­chu.

– Co­kol­wiek się sta­nie, przy­się­gnij, że nie po­zwo­lisz mi uro­dzić na par­kie­cie.

– No nie wiem. Gdyby tak się stało, mo­gła­bym to wy­ko­rzy­stać w sce­na­riu­szu. Do­sko­nała scena.

– Jak się trzy­masz? – pyta przy­ci­szo­nym to­nem.

Ko­leś, z któ­rym uma­wiała się przez dzie­sięć mi­nut w dzie­sią­tej kla­sie, prze­cho­dzi obok nas i przy­bija jej piątkę.

– Da­waj, Fla­mingo! – wrzesz­czy.

Alyssa była gwiazdą lek­ko­atle­tyki. Duma i ra­dość na­szego ze­społu Palm Bay Fla­min­gos.

– Od­cho­dzę od zmy­słów – wy­znaję. – Wi­dzia­łaś, kto sie­dzi obok mnie?

Uśmie­cha się.

– No.

– Umie­ram.

– Wy­da­jesz się żywa, i to w cał­kiem nie­złym sta­nie.

– Wiesz, co zro­bię? – mó­wię, przy­wo­łu­jąc bar­mana. – Na­walę się.

Nie­trudno bę­dzie się wy­wią­zać z tej obiet­nicy. Na­miot jest wręcz za­lany kel­ne­rami dźwi­ga­ją­cymi za­sta­wione tace – po­cząt­kowo stały na nich kie­liszki z szam­pa­nem, a w miarę jak noc się roz­kręca, po­ja­wiły się szkla­neczki z espresso mar­tini na­zwane – a jak­żeby ina­czej – Fla­mingo.

Z roz­my­słem po­mi­jam przy­stawkę, by nie wy­peł­niać żo­łądka ni­czym poza al­ko­ho­lem, a co waż­niej­sze – by trzy­mać się z da­leka od Se­tha. Wi­dzę go ką­tem oka, gdy prze­mie­rza salę, przy­tu­la­jąc się z każ­dym, kto sta­nie mu na dro­dze, wkle­pu­jąc do te­le­fonu nu­mery i za­cią­ga­jąc lu­dzi na par­kiet.

Pro­mie­nieje ta­kim szczę­ściem, że wy­daje się, iż byłby w sta­nie w po­je­dynkę pod­nieść po­ziom se­ro­to­niny każ­dej osoby znaj­du­ją­cej się w tym na­mio­cie.

Każ­dej poza mną.

– Hej! – woła Dez­zie, zbli­ża­jąc się do mnie i do Alyssy, która zgło­siła się, by dzi­siej­szego wie­czoru peł­nić funk­cję mo­jej przy­zwo­itki.

W za­sa­dzie nie je­stem aż tak pi­jana, by wy­ma­gać nad­zoru osoby do­ro­słej. Ad­re­na­lina wy­wo­łana zde­ner­wo­wa­niem osła­bia dzia­ła­nie al­ko­holu. Czuję się, jak­bym była na ja­kichś nie­le­gal­nych pro­chach. Albo przy­naj­mniej na ta­kich z II grupy środ­ków odu­rza­ją­cych.

– Chodź­cie, la­seczki, za­tań­czymy – za­rzą­dza Dez­zie i wy­ciąga do nas ręce.

– Je­stem zbyt cię­żarna, by tań­czyć – ma­ru­dzi Alyssa. – Moje kostki przy­po­mi­nają ar­buzy. I mu­szę za­dzwo­nić do Ry­landa.

Mąż Alyssy zo­stał w domu z dwójką ich dzieci.

Szczę­ściarz.

– Ja nie mogę tań­czyć – mó­wię. – Po pro­stu nie mogę. Bo wi­dzisz – wska­zuję na par­kiet – Seth tam jest.

– Za­mie­nili ze sobą słowo, a ta już jest wra­kiem – pod­su­mo­wuje Alyssa w moim imie­niu.

– Wra­kiem – pod­kre­ślam, po­nie­waż skon­su­mo­wa­łam już wy­star­cza­jącą ilość al­ko­holu, by za­tra­cić po­czu­cie pro­por­cji.

– Więc chodź za­tań­czyć, ko­cha­nie – mówi Dez, ła­piąc mnie za rękę.

DJ pusz­cza hity z na­szej mło­do­ści. Trudno nie po­dry­gi­wać do Baby Got Back, cho­ciaż my­śla­łam, że już się tego nie słu­cha. Dez wy­rzuca w górę ręce, tań­cząc jak sza­lona, i za­nim zdążę się zo­rien­to­wać, ro­bię to samo. Od­kry­wam, że kiedy za­tra­cam się w tańcu i mocno za­ci­skam po­wieki, mogę się nie przej­mo­wać Se­them Ru­ben­ste­inem.

Za­czyna się wolny ka­wa­łek i pod­cho­dzi do nas Rob.

– Mogę ją ukraść? – zwraca się do żony, ła­piąc mnie za rękę.

Dez­zie ru­chem ob­ro­towo-zwrot­nym wtań­co­wuje mnie w ra­miona swo­jego męża, po czym pod­cho­dzi do Alyssy.

– Chodź – na­ma­wia ją. – Nie je­steś w tak za­awan­so­wa­nej ciąży, żeby nie móc za­tań­czyć ze mną wol­nego ka­wałka.

Kładę ręce na ra­mio­nach Roba.

– Do­brze się ba­wisz? – py­tam, prze­krzy­ku­jąc Céline Dion.

– Za­je­bi­ście – od­po­wiada Rob.

Jest już pi­jany i dziw­nie po­dry­guje, czym wy­trąca mnie z rytmu – ale to ten za­bawny, nie­groźny ro­dzaj upo­je­nia al­ko­ho­lo­wego.

– Mó­wisz se­rio? – do­py­tuję.

– Ja­sne! Uwiel­biam wa­szych przy­ja­ciół! Wie­dzia­łaś, że Chaz jest za­wo­do­wym ko­mi­kiem? Za­ła­twi mi wej­ściówki na swój stand-up, jak na­stęp­nym ra­zem bę­dzie w Chi­cago.

– Far­ciarz z cie­bie.

– A ten ko­leś od fun­du­szu hed­gin­go­wego, który sie­dzi przy na­szym sto­liku, opo­wie­dział mi, że kie­dyś pod­ko­chi­wał się skry­cie w Dez­zie, tylko był zbyt nie­śmiały, żeby do niej za­ga­dać. Czy to nie uro­cze?

– Jak cho­lera! Po­winna cię dla niego zo­sta­wić. Mógłby jej ku­pić wy­spę.

– Co nie?! To samo po­wie­dzia­łem. Och, i po­zna­łem też te dwie za­bawne les­bijki, które miesz­kają w LA nie­da­leko cie­bie.

– Glo­rię i Emily?

– Tak. I słu­chaj tego: są sce­no­graf­kami na pla­nach fil­mo­wych!

– Mhm. Wiem? Bo je­ste­śmy są­siad­kami? Jak sam za­uwa­ży­łeś?

– No i ko­cham Se­tha – wy­krzy­kuje w chwili, gdy pio­senka gwał­tow­nie się koń­czy.

– Za­mknij się – sy­czę.

– No co? – pyta z uda­waną nie­win­no­ścią. – Mieszka w Chi­cago. Po po­wro­cie umó­wimy się na piwo.

– Ale wiesz, że to mój eks?

– No. Tym le­piej.

– Zdrajca.

DJ stuka w mi­kro­fon.

– A te­raz pio­senka ze spe­cjalną de­dy­ka­cją dla uro­czej Molly Marks – mówi tym głup­ko­wa­tym gło­sem, któ­rym po­słu­gują się wszy­scy DJ-e.

– Uuuuu – wyje tłum.

Każdy, ab­so­lut­nie każdy na tej sali wie, jak bar­dzo nie­na­wi­dzę być w cen­trum uwagi, a już zwłasz­cza ta­kiej, która wiąże się z tań­cem.

– Molls – dro­czy się ze mną Rob – mu­sisz mieć ja­kie­goś ci­chego wiel­bi­ciela.

Z gło­śni­ków roz­le­gają się pierw­sze iko­niczne dźwięki It’s Gonna Be Me ze­społu *NSYNC.

Ob­ra­cam się gwał­tow­nie do Dez i Alyssy, które chi­cho­czą za mo­imi ple­cami.

– To wa­sza sprawka? – prze­krzy­kuję mu­zykę.

Nie­win­nie kręcą gło­wami. Alyssa ge­stem po­ka­zuje mi, abym się od­wró­ciła.

Za mną stoi Seth i bez­gło­śnie re­cy­tuje słowa pio­senki.

Przy­klęka na jedno ko­lano.

– Czy mogę pa­nią pro­sić do tańca?

– Nie zro­bi­łeś tego.

Uśmie­cha się, bez­czel­nie z sie­bie za­do­wo­lony.

– Mu­sia­łem. Po pro­stu mu­siałem.

Ta pio­senka to prze­ci­wień­stwo „na­szej” pio­senki z li­ceum. Nie­na­wi­dzi­łam jej tak bar­dzo, że Seth pusz­czał ją w au­cie, żeby mnie wku­rzać, kiedy by­łam dla niego wredna. Nie­na­wi­dzi­łam jej tak bar­dzo, że zmu­szał mnie do tań­cze­nia do niej, kiedy by­łam zde­ner­wo­wana, by prze­kuć mój smu­tek w gniew. Nie­na­wi­dzi­łam jej tak bar­dzo, że wy­śpie­wy­wał mi ją jak se­re­nadę za każ­dym ra­zem, gdy bra­li­śmy udział w ka­ra­oke, jakby to był ja­kiś per­wer­syjny ry­tuał go­dowy.

No wie­cie. Jak to chło­pak.

Seth chwyta mnie za rękę i przy­ciąga do sie­bie.

– No weź, Marks. Mu­sisz ze mną za­tań­czyć. Tego wy­maga tra­dy­cja.

Nie mam wy­boru, mu­szę za nim pójść.

Obej­muje mnie w ta­lii i przy­ciąga jesz­cze bli­żej sie­bie.

– It’s gonna be me – mru­czy mi do ucha.

ROZ­DZIAŁ SZÓ­STY

Seth

W końcu, w końcu mi prze­szło.

Po pięt­na­stu la­tach cho­wa­nia urazy do Molly Marks wresz­cie mogę ode­tchnąć z ulgą. Czuję się lekki jak piórko, choć sam przed sobą przy­znaję, że tak dłu­gie cho­wa­nie urazy do ko­goś było nieco ab­sur­dalne. Ale wy­ba­czam to so­bie. Da­łem so­bie prze­strzeń na ból.

Molly była w końcu moją pierw­szą mi­ło­ścią i prze­pro­siła, choć zro­biła to bez­na­dziej­nie. Na do­da­tek praw­do­po­dob­nie tej nocy wi­dzę ją po raz ostatni, a bar­dzo chcia­łem z nią za­tań­czyć przez wzgląd na dawne czasy. Do jej ulu­bio­nej pio­senki.

No do­bra, może chcia­łem się też tro­chę nad nią po­znę­cać.

Rzecz z chro­nicz­nymi zrzę­dami po­lega na tym, że cza­sami trzeba ta­kie osoby tro­chę po­tor­tu­ro­wać. Wbrew po­zo­rom to je roz­we­sela.

Poza tym wy­pi­łem du­uużo Fla­mingo i w mo­ich ży­łach za­miast krwi pły­nie ko­fe­ina.

– To okrutne – krzy­czy mi Molly do ucha.

– Wcale nie – od­po­wia­dam. – To za­bawne.

Przy­cią­gam do sie­bie jej bio­dra. Za­cho­wuję bez­pieczną od­le­głość, ale z ryt­micz­nym po­dej­ściem pre­fe­ro­wa­nym przez na­pa­lone na­sto­latki na szkol­nych dys­ko­te­kach.

Głów­nie po to, żeby jej do­piec, ale też dla­tego, że... no cóż. Jest go­rąca jak samo pie­kło.

– Da­jesz, mała, po­ru­szaj tro­chę bio­der­kami! – wo­łam, szar­piąc ją lekko za ra­miona.

– Obrzy­dli­wość – od­krzy­kuje, ale po­słusz­nie wy­ko­nuje moje po­le­ce­nie.

Skóra przy skó­rze.

– Zrób to dla Ju­stina – szep­czę jej do ucha i kładę dłoń na jej lę­dź­wiach, gdy wy­ko­nu­jemy ob­roty.

– Ja­kiego Ju­stina?

– Tim­ber­lake’a, skar­bie.

Śmieje się i już wiem, że wy­gra­łem.

Jest taka sama jak w li­ceum. A ja za­wsze ją wy­czu­wa­łem. Była po­mię­dzy nami na­tych­mia­stowa che­mia – nie tylko w sfe­rze sek­su­al­nej, lecz także w przy­jaźni. Ta­kiej przy­jaźni, gdy bez trudu za­czy­nasz roz­mowę i prze­pa­dasz w niej na wiele go­dzin.

Mimo dłu­giej li­sty dziew­czyn, z któ­rymi się spo­ty­ka­łem, już od dawna nie stwo­rzy­łem z ni­kim ta­kiej więzi.

W pe­wien po­krę­cony spo­sób na­dal za nią tę­sk­nię. Moja Molls. Moja Miss Molly. Moja Marky Marks.

– Molls – mó­wię, przy­cią­ga­jąc ją bli­żej.

– No? (Mo­gła po­wie­dzieć „Co?”, ale *NSYNC gra bar­dzo gło­śno).

– Prze­pra­szam, je­śli wcze­śniej tro­chę prze­sa­dzi­łem. Mam na­dzieję, że nie ze­psu­łem ci za­bawy.

Kręci głową,

– Za­słu­ży­łam na to – woła.

Nie za­prze­czam.

– Miło cię wi­dzieć – prze­krzy­kuję ha­łas.

– Co nie? – od­po­wiada ru­chem warg.

Nie sły­szę jej. I wcale mnie to nie ob­cho­dzi.

Skoro już to so­bie wy­ja­śni­li­śmy, chcę tylko tań­czyć.

Wczu­wam się i wy­śpie­wuję dla niej re­fren, a ona od­chyla się ze śmie­chem. Ob­ra­cam ją kilka razy zu­peł­nie nie do rytmu – tak dla za­bawy.

Pod ko­niec pio­senki ona rów­nież śpiewa. Pa­trzymy so­bie w oczy, a na­sze bio­dra – czy ośmielę się to po­wie­dzieć? – ocie­rają się o sie­bie.

Kiedy za­czyna się na­stępna pio­senka, którą jest Shake Ya Ass, robi się śmiesz­nie i sek­sow­nie, a ona na­wet nie udaje, że chce odejść. Za­miast tego za­czyna wy­ma­chi­wać tył­kiem.

Czy to się dzieje na­prawdę? Czy ona na­prawdę ociera się tył­kiem o moje kro­cze i od­rzuca te swoje eks­tre­mal­nie dłu­gie, ero­tyczne włosy na moją pie­przoną twarz?

Tak jest, Wy­soki Są­dzie. Tak jest!

Kiedy pio­senka się koń­czy, je­ste­śmy sko­nani, obej­muję ją więc ra­mie­niem i spro­wa­dzam z par­kietu.

– Na­pijmy się – mó­wię. – Od mo­jego ostat­niego Fla­mingo mi­nęło już co naj­mniej dwa­dzie­ścia mi­nut.

Przy­wo­łu­jemy kel­nera i wy­pi­jamy jesz­cze jedną ko­lejkę za­bój­czej al­ko­ho­li­zo­wa­nej ko­fe­iny.

– Chodźmy się przejść po plaży – pro­po­nuję.

W każ­dej chwili mogę prze­sa­dzić, nie mam co do tego wąt­pli­wo­ści. Na­sta­wiam się na jej wy­mówki i na to, że pój­dzie się wy­ża­lać Alys­sie, że nie­spo­dzie­wa­nie spodo­bało się jej moje to­wa­rzy­stwo.

Ale ona po­ta­kuje.

– Świetny po­mysł – od­po­wiada. – Jest tak przy­jem­nie.

Ke­vin za­uważa nas z dru­giego końca sali i mruży oczy z dez­apro­batą an­giel­skiej niani, która przy­ła­pała dziecko na pod­ja­da­niu cia­stek. Przy­jaźni się z Molly – stu­dio­wali ra­zem w No­wym Jorku – ale jest w sto­sunku do mnie bar­dzo opie­kuń­czy.

To miłe z jego strony, ale nie po­trze­buję te­raz wy­ba­wi­ciela. Ko­niecz­nie mu­szę po­ca­ło­wać tę ko­bietę, która ści­ska moją dłoń i ra­mię w ra­mię idzie ze mną w stronę oce­anu, szep­cząc:

– Chodźmy. Ma­rzę o świe­żym po­wie­trzu.

Mam na­dzieję, że ma na my­śli: „Ma­rzę o to­bie”.

Ła­pię ją za rękę i idziemy wzdłuż plaży. Za­trzy­mu­jemy się na molo.

– Pa­mię­tasz, jak się tu ob­ści­ski­wa­li­śmy? – za­gaja Molly.

Ni­czego po so­bie nie po­ka­zuję.

– No pew­nie. Szkoda, że ta plaża zo­stała od­kryta przez tu­ry­stów. Są ta­kie korki, że do­tar­cie tu­taj z mia­sta zaj­muje co naj­mniej pół­to­rej go­dziny.

– Wiem. Moja mama za­wsze chce tu przy­jeż­dżać, gdy wpa­dam w od­wie­dziny, ale nie mam za­miaru kon­ku­ro­wać z tu­ry­stami.

– Czę­sto przy­jeż­dżasz? – py­tam.

Ja tak, ale ni­gdy nie wpa­dłem na Molly.

– Raz na rok. Przy do­brych wia­trach – od­po­wiada. – Przy­jeż­dżam na Boże Na­ro­dze­nie, a mama przy­la­tuje do Los An­ge­les na czwar­tego lipca.

Przy­po­mi­nam so­bie, że w li­ceum Molly za­wsze bar­dzo lu­biła ob­chody czwar­tego lipca. Nie­za­leż­nie od tego, jak kiep­sko wy­glą­dała sy­tu­acja w domu, jej mama za­wsze or­ga­ni­zo­wała pik­nik na plaży dla ca­łej ro­dziny. Molly uczest­ni­czyła w tych spo­tka­niach z taką ra­do­ścią i pew­no­ścią sie­bie, że trudno było ją roz­po­znać. Uwiel­bia­łem ją taką wi­dzieć: po pro­stu szczę­śliwą, cie­szącą się z ma­łych rze­czy.

– Czyli ko­niec z pik­ni­kami na plaży? – py­tam.

Robi mi się smutno na myśl, że nikt nie pod­trzy­muje tej tra­dy­cji.

– Nie wolno już roz­pa­lać ognisk – wy­ja­śnia, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. – Mama jest za­jęta pracą i prze­nio­sła się do lep­szej czę­ści mia­sta. A ciot­kom i wuj­kom co­raz mniej chce się tu przy­jeż­dżać. Sta­rzeją się. No i te korki.

Miesz­kańcy Flo­rydy nie­na­wi­dzą kor­ków z wielką pa­sją – czę­ściowo dla­tego, że w se­zo­nie tu­tej­sze mia­sta są prze­peł­nione tu­ry­stami i nie­dziel­nymi kie­row­cami, któ­rych umie­jęt­no­ści po­zo­sta­wiają wiele do ży­cze­nia. Koń­czy się to tym, że nie­wiele nam trzeba, by wy­wo­łać awan­turę na dro­dze.

Cie­szę się, że miesz­kam te­raz w Chi­cago. Ale i tak lu­bię tu wra­cać.

– A jak wy­glą­dają ob­chody czwar­tego lipca w LA? – py­tam.

– O rany, Seth – mówi, a w jej gło­sie po­brzmiewa coś nie­spo­ty­ka­nego, jakby pod­eks­cy­to­wa­nie.

Ja też je­stem pod­eks­cy­to­wany, bo od pięt­na­stu lat nie sły­sza­łem, by wy­po­wia­dała moje imię. Do­słow­nie czuję, jak po krę­go­słu­pie prze­biega mi dreszcz. Seth. W jej ustach to brzmi jak „seks”, tylko z se­ple­nie­niem.

– Jest prze­pięk­nie – kon­ty­nu­uje. – To naj­lep­sze święto w mie­ście, wszyst­kim od­bija na punk­cie fa­jer­wer­ków, cała do­lina eks­plo­duje wspa­nia­łymi świa­tłami z ka­nio­nów. Nie da się tego opi­sać. Oczy­wi­ście jest to tro­chę prze­ra­ża­jące z uwagi na ry­zyko po­ża­rów, a te wszyst­kie wy­strzały od­bi­jają się echem w gó­rach, przez co czu­jesz się jak na polu bi­twy, ale jest to nie­mal du­chowe do­świad­cze­nie.

Oka­zuje się, że na­dal pod­nieca mnie ta rzadko spo­ty­kana u Molly ce­cha: szcze­rość.

– Czyż­byś była ewan­ge­listką czwar­tego lipca w Los An­ge­les, Molly Marks?

– Chyba tak. To czy­sta, ma­giczna noc. Po­wi­nie­neś kie­dyś przy­je­chać.

Wy­daje się, że jej słowa do­cie­rają do niej w tej sa­mej chwili, co do mnie. Głos jej się ła­mie, a ja za­czy­nam się tro­chę po­cić.

– To zna­czy, no wiesz – do­daje szybko – po­wi­nie­neś przy­je­chać na czwar­tego lipca do LA, a nie...

– Ja­sne, ro­zu­miem – za­pew­niam ją.

– Nie chcę być nie­grzeczna, ale to by było tro­chę dziwne...

– Molls – wcho­dzę jej w słowo, ła­pię ją za ra­mię i zni­żam głos. – Ro­zu­miem. Nie za­pra­szasz mnie do sie­bie na czwar­tego lipca. W po­rządku. Nie je­stem ura­żony. I tak wo­lał­bym cię od­wie­dzić w Święto Dzięk­czy­nie­nia. Ro­bię nie­sa­mo­wite cia­sto dy­niowe.

Od­pręża się.