36,00 zł
Na rozległych wrzosowiskach północnej Anglii znaleziono zwłoki zaginionej rok wcześniej czternastoletniej Saskii Morris. Niedługo potem ginie kolejna nastolatka, Amelie Goldsby. Policja w Scarborough ogłasza alarm. Czy w obu przypadkach chodzi o tego samego sprawcę? W mediach aż huczy o mordercy z wrzosowisk, komisarz Caleb Hale czuje coraz większą presję. W okolicy, z zamiarem sprzedaży rodzinnego domu, przebywa także sierżant Kate Linville ze Scotland Yardu. Przez przypadek poznaje zrozpaczonych rodziców Amelie i nie z własnej woli rozpoczyna śledztwo w sprawie dramatu, który z pozoru nie ma ani początku, ani końca. Niespodziewanie po kolejnej dziewczynie ginie wszelki ślad…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 684
Listopad 2013 roku
1
Zapadł zmrok. Powiało chłodem. A pociąg do Scarborough uciekł jej sprzed nosa. Hannah umówiła się z ojcem, że nim wróci. Przyrzekła, że się nie spóźni.
– Po raz pierwszy byłabyś punktualna – oznajmił Ryan, jej ojciec. – Nie wiem, czy to dobry pomysł, by puścić cię samą do Hull.
– Ale babcia sobie tego życzy. To jej urodziny!
– Ty i babcia! Naprawdę nie rozumiem, co ty... – Ryan ugryzł się w język. Nigdy nie łączyły go z matką dobre stosunki. Hannah nie miała pojęcia, co było tego powodem, skoro jednak nikt na dobrą sprawę nie potrafił z nim wytrzymać, pomyślała, że to wina jego zachowania. Ryan miał zazwyczaj kiepski humor i traktował innych opryskliwie i oschle. Nawet żona nie zdołała z nim wytrwać – kiedy Hannah miała cztery lata, jej matka odeszła.
Ryan dał się przekonać i pozwolił czternastoletniej córce pojechać samej pociągiem do Kingston-upon-Hull. W sobotę, w dżdżysty dzień listopadowy, miała odwiedzić babcię z okazji jej urodzin. Wyraźnie dał jednak do zrozumienia, że całe to przedsięwzięcie nie jest po jego myśli.
– Nieustannie bujasz w obłokach. Ciągle się spóźniasz. Z niczym nie dajesz sobie rady. Zastanawiam się, czy to się dobrze skończy.
Hannah wiedziała, że ojciec niewiele się po niej spodziewa, tym razem nie dała się jednak zastraszyć. Błagała i skamlała, aż w końcu dostała zgodę. Razem wyszukali połączenia ze Scarborough do Hull i z powrotem. Ryan zamierzał odebrać ją w Scarborough, po czym zawieźć samochodem do Staintondale, gdzie mieszkali; do tej niewielkiej mieściny z rzadka docierał autobus.
Pociąg odjechał, nic nie mogła poradzić. Hannah stała na peronie i wstrzymywała napływające do oczu łzy. Jak mogła do tego dopuścić? Przyrzekła sobie, że tym razem nie rozczaruje ojca, lecz mu udowodni, że jest samodzielna i na tyle dorosła, że można na niej polegać. Zamiast tego utwierdziła go tylko w jego uprzedzeniach.
Otarła łzy. Płacz na nic się teraz nie zda. Zagadnęła konduktora, dowiedziała się, że na następny pociąg do Scarborough trzeba czekać niemal dwie godziny. Co począć. Wygrzebała z torby komórkę i zadzwoniła do ojca, który pracował w firmie sprzątającej i umyślnie wziął tej soboty dyżur. Jak można się było spodziewać, zareagował z nerwową irytacją.
– Miałem cię odebrać kwadrans po siódmej! Co mam teraz robić dwie godziny dłużej? Do siódmej uporamy się ze wszystkim! Na miły Bóg, Hannah, czemu z tobą zawsze to samo? Czy tak trudno choć raz wyjść z domu na czas?
Hannah przełknęła. Co miała powiedzieć? Babcia w ostatniej chwili poprosiła ją o wyjęcie rzeczy z pralki i włożenie ich do kosza, być może to przesądziło, że zabrakło jej tych dwóch minut. Co nie zmienia faktu, że źle oszacowała czas. Jak zwykle.
– Jak zwykle! – zakończył ojciec tyradę wyrzutów, których echo wciąż dźwięczało jej w uszach. – I wiesz co, ciekawe, jak teraz wrócisz do domu! Nie mam ochoty być na każde zawołanie, podczas gdy ty jak zwykle wszystko zawalasz! – Po tych słowach gniewnie się rozłączył.
Hannah zastanawiała się, co robić. Wolnym krokiem zeszła z peronu, przemierzyła budynek dworca, zawahała się, mijając kawiarnię Pumpkin. Miała przy sobie trochę pieniędzy, mogłaby usiąść przy stoliku, zamówić colę i muffina i po prostu zaczekać... Zachowałaby się nader dorośle. Przypomniała sobie jednak ostre słowa ojca, łzy ponownie napłynęły jej do oczu. Wróci do babci. Zapragnęła, by ją przytuliła i pocieszyła.
Hannah wyszła na plac przed dworcem. Na czteropasmowej Ferensway panował spory ruch – niewiele mniejszy w ten wczesny sobotni wieczór niż w normalny dzień roboczy. Zapadł już zmrok, w chłodnym powietrzu unosiła się drobna mżawka. Przeszedł ją dreszcz, skuliła ramiona.
Tragizm sytuacji polegał na tym, że ów nieszczęsny przypadek był tylko wodą na młyn jej ojca. To straszne, lecz Hannah po prostu nie potrafiła przekonać Ryana, że nie jest już małym, głupiutkim dziewczątkiem. Nieustannie zrzędził, wciąż czynił jej wyrzuty. Hannah często się zastanawiała, jak wyglądałoby jej życie, gdyby nie odeszła od nich matka. Miała o niej jedynie mgliste wspomnienia, niemniej na fotografiach wyglądała ładnie i młodzieńczo, ślicznie się uśmiechała. Z czasem Hannah zaczynała rozumieć, dlaczego matka rzuciła takiego mężczyznę jak Ryan, nie mogła jednak pojąć, czemu wyjechała aż tak daleko.
– Chyba do Australii – warknął ojciec, gdy przed laty nieśmiało go o to zapytała. – Ma tam krewnych.
Nigdy więcej nie nawiązali z sobą kontaktu.
Hannah wetknęła do uszu słuchawki swojego smartfona. Dudniące basy zagłuszyły wszystko dokoła, ruch uliczny, ludzkie odgłosy. Nawet rozgniewany głos Ryana, wciąż huczący w jej głowie. Hannah stale nosiła w uszach słuchawki, choć ojciec oczywiście się temu sprzeciwiał. Muzyka pozwalała jej odpłynąć, zapomnieć o kłopotach i trudnościach życia. Przynajmniej na chwilę. Niestety, nie rozwiewały się one w powietrzu. Wciąż niezawodnie powracały.
Wzdrygnęła się gwałtownie, gdy ktoś zdecydowanym ruchem dotknął jej ramienia. Odwróciła się i wyjęła z uszu słuchawki.
Spojrzała w ciemne oczy młodego mężczyzny.
– Hannah? – zapytał. – Hannah Caswell?
– Tak? – Z powodu naciągniętej na głowę kapuzy oraz mokrych kosmyków zakrywających mu oczy nie od razu go rozpoznała.
– Przepraszam, nie chciałem cię wystraszyć – odparł. – Parę razy cię zagadnąłem, ale mnie nie słyszałaś.
Teraz go poznała. Kevin Bent. Mieszkał razem z matką i starszym bratem na starej farmie w Staintondale, oddalonej od jej domu ledwie kilka mil. Ojca z nimi nie było, nikt nie wiedział, co się z nim stało. O Bentach Ryan wyrażał się zawsze z najgłębszą pogardą i surowo zabronił córce kontaktów z oboma braćmi. Hannah nie potrafiła zrozumieć jego wrogiego nastawienia. Pani Bent była miłą kobietą, cierpiała na stwardnienie rozsiane, poruszała się wyłącznie na wózku i musiała zrezygnować z pracy na farmie. Bentowie korzystali z pomocy socjalnej, lecz o to nie można było obwiniać ani matki, ani obu chłopców.
– Cześć, Kevin – przywitała się. Miała nadzieję, że nie dostrzeże na jej policzkach śladów łez. Miał już dziewiętnaście lat. Nie chciała, by wziął ją za mazgaja.
– Jesteś tu sama? – zapytał.
Skinęła głową.
– Tak. I właśnie spóźniłam się na pociąg.
Pomachał kluczykami do samochodu.
– Możesz pojechać ze mną. Przynajmniej do Scarborough. Stamtąd muszę jeszcze skoczyć do przyjaciół do Cropton, ale może w Scarborough odbierze cię ojciec.
Hannah się zamyśliła. Jeśli pojedzie z Kevinem, do Scarborough dotrze o pierwotnie ustalonej porze. Ojcu oczywiście nie może wyjawić, że podwiózł ją akurat Kevin Bent, do tego jednak czasu postara się coś wymyślić. Być może Ryan będzie nawet pod wrażeniem, że mimo wszystko zdołała przyjechać niemal punktualnie.
– Musiałbyś nadłożyć sporo drogi – zauważyła. – Byłbyś w Cropton znacznie szybciej, gdybyś ominął Scarborough.
Wzruszył ramionami.
– Może kwadrans. Nie więcej.
Hannah domyślała się, że trochę więcej niż kwadrans, a jednak go nie poprawiła. Schlebiało jej, że oto przystojny Kevin Bent z jej powodu straci sporo czasu i wcale nie wydawał się tym zmartwiony. Czyżby zależało mu na jej towarzystwie? Nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Bo kimże była? Małą szarą myszką, która jeszcze u żadnego chłopca nie wzbudziła zainteresowania.
– To jak, jedziesz czy nie? – zapytał.
Hannah się przemogła. Poczuła się niepewnie, lecz jeśli teraz odrzuci jego propozycję, będzie potem zła na siebie, doskonale o tym wiedziała.
– Tak. To bardzo miło z twojej strony – odparła.
Przeszli na drugą stronę ulicy i znaleźli się na ogromnym parkingu pełnym samochodów. Kevin wygrzebał bilet i opłacił go w automacie, po czym przemierzyli plac, aż przystanęli przed małym, nieco poobijanym, lecz lśniącym czystością fiatem. Kevin otworzył drzwi, Hannah z ulgą wślizgnęła się na siedzenie pasażera. Miała świadomość, że ojciec za nic w świecie nie może się dowiedzieć, iż pozwoliła się podwieźć Kevinowi Bentowi. Z jakiegoś powodu żywił przekonanie, że wszyscy Bentowie to groźni przestępcy, nicponie i stroniący od pracy motłoch, do tego złodzieje i oszuści, a może i coś gorszego. Rzeczywiście, osiem lat wcześniej brat Kevina znalazł się na celowniku policji, gdy prowadzono śledztwo w sprawie gwałtu na piętnastolatce, która w drodze do szkoły była nagabywana przez kilku nastolatków, a następnie przez kilka godzin dręczona i wykorzystywana seksualnie w opuszczonej hali fabrycznej. Szesnastoletni wówczas brat Kevina stanowczo zaprzeczył, jakoby brał udział w tym zajściu, istotnie też niczego mu ostatecznie nie udowodniono. To jednak Ryana nie przekonało.
– Jasne, że tam był – powtarzał – przecież policja nie zajęłaby się nim bez powodu. Niestety, nie zdołali mu niczego udowodnić. Ich wszystkich należałoby wsadzić za kratki.
Kevin uruchomił silnik, wyjechał z parkingu i włączył się do wzmożonego ruchu na Ferensway.
– Mało brakowało, a byłbym cię nie poznał – przyznał Kevin. – Urosłaś.
Hannah aż się zarumieniła.
– No cóż, ja... – O Boże, jak można tak nieporadnie dukać! – W kwietniu skończę piętnaście lat.
– No proszę! – odparł Kevin. Zerknęła nań z ukosa. Uśmiechał się. No tak. Mówi jak durna uczennica, która tylko odlicza dni do swoich następnych urodzin.
„Hannah, przestań – napominała sama siebie – nie próbuj mu zaimponować. Po prostu jest miły, to dlatego zabrał cię z sobą. Ale nie widzi w tobie nic a nic – i to się nie zmieni, nie łudź się!”
Nie rozmawiali do chwili, aż dotarli na przedmieścia, gdzie skręcili na A165, prowadzącą z Hull do Scarborough, częściowo wzdłuż morskiego brzegu. W wielu miejscach przy drodze rosły niskie, targane przez wiatr zarośla, których po zmroku nie sposób było dostrzec. Nadal panował spory ruch, jechali w kolumnie samochodów, także na przeciwległym pasie ciągnął się sznur pojazdów. Podróż zajmie im pewnie półtorej godziny. We wnętrzu było ciepło i przyjemnie, lecz Hannah czuła ogromne napięcie, pomyślała nawet, że należało raczej zaczekać na następny pociąg. Siedziała tuż obok jednego z najbardziej atrakcyjnych młodych mężczyzn w Scarborough – i doskonale wiedziała, że on nie tylko jej się podobał. O Kevinie sporo się mówiło, w szkole i w mediach społecznościowych, z których korzystały jej koleżanki. Każda oddałaby wszystko za możliwość umówienia się z nim na randkę. On zaś dość często zmieniał sympatie. Obecnie uchodził za singla, co wcale nie oznaczało, że nie wdał się w jakąś przygodną miłostkę.
Hannah zdawała sobie sprawę, że wyjątkowa sytuacja, w jakiej się znalazła, wzbudziłaby zazdrość u każdej z koleżanek, a zarazem była przekonana, że i tak wszystko popsuje. Uważała się za mało atrakcyjną – nie tak atrakcyjną jak inne dziewczęta. Parę zbędnych kilogramów w biodrach, pucołowate policzki, dziwaczne ciuchy. To ojciec decydował, co córka ma na siebie włożyć, on także kupował jej ubrania. Caswellom nieustannie brakowało pieniędzy, toteż niska cena stawała się podczas zakupów jedynym kryterium. I takie też nosiła rzeczy – tanie, bezkształtne, wypłowiałe po kilku zaledwie praniach. A do tego co najmniej jeden numer za duże – na zapas, by przez jakiś czas niczego nowego nie kupować.
Westchnęła.
– Co robiłaś w Hull? – zapytał nagle Kevin. – Tak daleko od domu?
– Byłam w odwiedzinach u babci. Ona tam mieszka.
– Ojciec pozwolił ci jechać samej? – Wszyscy w Staintondale wiedzieli, że surowy z natury Ryan Caswell niemal nie spuszcza córki z oczu. Jakby się obawiał, że przy pierwszej okazji ucieknie do Australii, podobnie jak dziesięć lat wcześniej jej matka. Biedna Hannah niemal nie mogła swobodnie oddychać.
– Łatwo nie było – przyznała Hannah. – Nie chciał, żebym jechała. Uważał, że jak zwykle sobie nie poradzę. Najgorsze, że...
– Że rzeczywiście spóźniłaś się na pociąg – dokończył Kevin.
Skinęła głową.
– Tak. Ojciec teraz wie, że miał rację.
– Wydaje mi się, że popełniasz błędy tylko dlatego, że dostatecznie długo pozwalasz sobie wmawiać, że tak się stanie – oznajmił Kevin. – Kiedy człowiekowi odbierze się wiarę w siebie, wtedy rzeczywiście nic mu nie wychodzi. Powinnaś uwierzyć w siebie, Hannah. A wtedy wszystko się ułoży.
Zamyśliła się.
– Trudno uwierzyć w siebie – wyznała po chwili – mając...
– Mając takiego ojca?
– Nie tylko o ojca tu chodzi. Także o... To znaczy, jestem...
Nie dokończyła, poczuła na sobie jego wzrok.
– Tak?
Może nie powinna o tym mówić, lecz właściwie nie miało to już żadnego znaczenia.
– Nie jestem taka jak inne dziewczyny. Nie jestem taka... cool. – Chciała powiedzieć ładna, lecz na szczęście w porę ugryzła się w język. Z pewnością sam potrafił to ocenić, nie musiała być aż tak bezpośrednia.
– Czemu wszyscy muszą być cool? – zauważył Kevin. – Masz w sobie coś szczególnego, Hannah. Nie jesteś taka jak inni. A to o wiele ciekawsze!
Przełknęła. Naprawdę tak sądził?
I co w takim razie odpowiedzieć?
„Inni pewnie by wiedzieli – pomyślała zrozpaczona – na pewno by wiedzieli!”
Znów umilkli. Mijali kolejne miejscowości, wiele samochodów skręciło z głównej drogi, która coraz bardziej pustoszała. Hannah miała wrażenie, że łąki za oknem ciągną się aż po horyzont. Gdzieś w oddali szumiało morze.
„Tak smakuje wolność – pomyślała. – Noc. Kevin. Ojciec, który nie wie, gdzie się podziewam”.
– Co robiłeś w Hull? – zapytała, by przerwać milczenie.
– Mój kumpel otwiera tam pub. Pomagałem mu przy składaniu i ustawianiu mebli. Jutro znów muszę tam jechać.
– Ach. To... miło w twojej strony!
– Znam go od wieków. Otwarcie pubu nastąpi na początku grudnia. Jeśli chcesz, przyślę ci zaproszenie.
Wielkie nieba!
– Ja... no cóż...
– Coli możesz się chyba napić.
– Jasne. Chętnie. Dzięki. – Ojciec nigdy w życiu na to nie pozwoli. Pub w Hull. Prowadzony przez znajomego Kevina Benta. Bez szans. Chyba że zdoła wymyślić jakąś wymówkę. Ma przyjaciółkę, Sheilę. Czasem, czasem ojciec pozwalał jej u niej przenocować. Jeśli mu powie, że zostanie u Sheili na noc, a sama tymczasem pojedzie do Hull...?
– Mógłbyś mnie z sobą zabrać? – zapytała. – Mam na myśli otwarcie.
– Oczywiście. Sądzisz, że ojciec ci pozwoli?
– Nie. Ale nie musi o tym wiedzieć. – Hannah uznała, że zabrzmiało to całkiem cool.
Kevin znów się uśmiechnął.
– Okay. Skoro tak mówisz.
Drogą poruszało się zaledwie kilka innych samochodów. Kevin włączył radio. Ariana Grande.
– Lubisz taką muzykę? – zapytał.
– Tak. Bardzo.
Umilkli. Głośne dźwięki wypełniły wnętrze. Za oknem przemykała ciemność.
„Być może – pomyślała Hannah – dziś zaczyna się dla mnie nowe życie”.
2
Do Scarborough dotarli tuż po siódmej. Kevin podwiózł ją na dworzec. Zapytał, czy nie chce zadzwonić do ojca i powiadomić go o wcześniejszym przybyciu. Hannah możliwie naturalnym głosem odparła jednak, że pójdzie do biura firmy, gdzie ojciec pewnie wciąż przebywa. Nie zatelefonuje przecież do niego, siedząc w samochodzie. Od razu chciałby wiedzieć, kto ją podwiózł. Nawet gdyby nie wymieniła nazwiska Kevina Benta, wpadłby w złość. Zakazał jej kiedykolwiek, pod jakimkolwiek pozorem, wsiadać do obcego samochodu, chyba że dobrze zna jego właściciela. Nazwiska któregoś ze znajomych także nie mogła podać, gdyż istniało ryzyko, że ojciec zechce to sprawdzić. Ryan Caswell nikomu w świecie nie ufał.
Hannah łamała sobie głowę, jak miałaby się wytłumaczyć. Niespodziewanie los okazał się jednak łaskawy – na dworzec dotarła niemal w chwili przyjazdu pociągu, którym miała podróżować. Mogła powiedzieć, że zdążyła wsiąść w ostatniej chwili. Ojciec pewnie by gderał, że go nie powiadomiła, lecz ten wyrzut zdołałaby znieść. Łatwiej niż wszystkie inne.
– Gdzie się mieści ta firma? – zapytał Kevin. – Mógłbym cię tam podrzucić.
– Nie, lepiej będzie, jeśli wysiądę przy dworcu. Powiem ojcu, że przyjechałam pociągiem.
– Okay. – Zatrzymał się. – Naprawdę tam pójdziesz? – upewnił się. – Do ojca?
– Naturalnie. – Ojciec pewnie wrócił już do domu, lecz Kevin nie musi o tym wiedzieć. Zadzwoni do niego. Z pewnością rozzłości go wiadomość, że ponownie będzie musiał po nią wyjechać, będzie się zastanawiał, czy ona w ogóle korzysta czasem z rozsądku – lecz koniec końców przyjedzie.
Wysiadła, wzdrygnęła się. Po podróży w ciepłym wnętrzu samochodu chłodne, przesycone wilgocią powietrze wydało się tym mniej przyjemne. Kevin nachylił się nad siedzeniem.
– Pogadamy jeszcze o otwarciu, okay?
– Koniecznie!
– Nie jedź do Staintondale autostopem, obiecujesz? To niebezpieczne!
– Słowo!
– To na razie, Hannah. Miłego wieczoru.
Zamknęła drzwi, patrzyła, jak odjeżdża.
Dobry Boże, czy to się zdarzyło naprawdę? W pewnym sensie umówiła się na randkę z Kevinem Bentem. Niezupełnie romantyczną, tylko we dwoje, idą przecież na imprezę, ale zawsze. Pójdą tam razem. Po raz pierwszy w życiu jakiś chłopak zapytał ją, czy nie zechciałaby z nim gdzieś wyjść. I zrobił to sam Kevin! Podekscytowana wygrzebała z kieszeni dżinsów komórkę. Pęknie, jeśli zaraz nie opowie o tym Sheili.
Sheila, która nigdy nie rozstawała się z telefonem, odebrała natychmiast.
– Hej! Co jest?
– Jestem na dworcu w Scarborough. Wracam z Hull. Zgadnij, jak tu dotarłam.
– Pewnie pociągiem – odparła nieco znudzona Sheila.
– Nie. W Hull spotkałam kogoś, kto zabrał mnie samochodem.
– Niby kogo? – W głosie Sheili pojawiła się nerwowa nuta.
Hannah rozkoszowała się chwilą.
– Kevin.
Sheila aż zaniemówiła.
– Bent? Kevin Bent? – zapytała zdumiona.
– We własnej osobie.
– Niemożliwe. Kevin Bent cię podwiózł? Jak to zrobiłaś?
– Nic nie musiałam robić. Spotkaliśmy się, zapytał, czy chciałabym z nim jechać.
– Ależ masz szczęście! – Sheila nie potrafiła ukryć zazdrości. – I jaki był? A ty? Jak zwykle zbyt nieśmiała, żeby otworzyć buzię?
Hannah tego się właśnie obawiała.
– Cóż, ja...
– Chyba się z tobą nie nudził?
„Najlepsza przyjaciółka tak się nie zachowuje – uznała Hannah. – Pewnie pożera ją zazdrość”. Niestety Sheila dobrze znała jej czułe punkty – i trafiała celnie.
Hannah postanowiła odkryć następną kartę.
– Nie sądzę, by się ze mną nudził. Umówił się ze mną. Na początku grudnia.
– Co takiego?
– Na imprezę. – Hannah uznała, że impreza brzmi lepiej niż otwarcie pubu. – Zapytał, czy nie poszłabym razem z nim.
– Kevin Bent chce iść z tobą na imprezę? – Sheila powtórzyła nowinę z takim niedowierzaniem, że Hannah znów uznała to za przykrość.
– Tak.
– Nie wierzę. Serio?! Kevin i ty...
– Problemem jest mój ojciec – wyznała Hannah. – Nigdy mi na to nie pozwoli.
– Na bank – przyznała Sheila nieomal z ulgą.
– I dlatego pomyślałam, że mu powiem, że przenocuję u ciebie. Co ty na to? Zgadzasz się?
– Hm. – W głosie Sheili dało się wyczuć, jak bardzo nie spodobała jej się własna rola w tej grze. Oto Hannah pójdzie na imprezę z Kevinem Bentem, najprzystojniejszym młodzieńcem w okolicy, a ona, Sheila, zostanie w domu i posłuży wyłącznie za alibi. Uważała, że jest ładniejsza od Hannah, bardziej przebojowa i błyskotliwa, no i znacznie lepiej się ubiera. Gdzie, do diabła, Kevin ma oczy?
– A pożyczysz mi coś do ubrania? Wiesz, te moje ciuchy... – zapytała Hannah, jakby potrafiła czytać w myślach.
– Nie możesz się w nich pokazać, są koszmarne. Aż dziw bierze, że Kevinowi to dziś nie przeszkadzało. Uważam, że jego poprzednia dziewczyna wyglądała rewelacyjnie i świetnie się ubierała...
Każde pojedyncze słowo było dla Hannah jak wymierzony policzek, próbowała jednak pozostać niewzruszona.
– Pomożesz mi w końcu czy nie?
Sheila chyba zrozumiała, że nie ma wyboru, nie chciała się okazać złą przyjaciółką. Obiecując pomoc, zapewniła sobie zarazem informacje z pierwszej ręki.
– No dobrze – zgodziła się przeciągle.
– Dzięki. Jesteś skarbem!
– Czemu nie zawiózł cię prosto do Staintondale? Sam tam przecież mieszka.
– Musiał jeszcze pojechać do Cropton. Do znajomych. Poza tym... jak miałabym wyjaśnić to ojcu? A tak mogę mu powiedzieć, że wróciłam pociągiem.
Sheila przytaknęła. Rozmawiały jeszcze przez kilka minut, Sheila chciała poznać każdy szczegół spotkania z Kevinem. Kiedy się pożegnały, Hannah zadzwoniła do ojca. Najpierw wystukała numer jego komórki, a gdy nie odebrał, spróbowała z numerem stacjonarnym. To samo. Za każdym razem zgłaszała się poczta głosowa, Hannah nie nagrała jednak żadnej wiadomości.
Także przy drugiej, trzeciej, czwartej próbie nic nie wskórała. Ojciec nie odbierał.
Hannah zastanawiała się, co począć. Czy ojciec był aż tak wściekły, że rozmyślnie nie odbierał? Czy może znalazł się poza zasięgiem?
Stała przed ceglanym budynkiem dworca, jego wysoką wieżę wieńczyły ogromny zegar oraz imponująca kopuła. Poczuła, że coraz mocniej marznie w tej nieprzyjemnej mieszaninie mgły i drobnych kropelek mżawki. W sobotni wieczór kręciło się po dworcu niewielu ludzi, na placu przed wejściem nie było prawie nikogo. Kto tylko mógł, został w domu i grzał się przy kominku. Mimo radosnej ekscytacji ostatnich dwóch godzin Hannah poczuła, że ogarnia ją znużenie i niepokój. Ojciec spodziewał się jej przyjazdu znacznie później. Co, jeśli do tego czasu nie zdoła się z nim skontaktować?
Mogła zaczekać wewnątrz budynku, usiąść w Pumpkinie, schronić się w ten sposób przed chłodem i wilgocią. A jednak perspektywa czekania w samotności niemal do dziewiątej nie wydała się kusząca.
Ponownie spróbowała zadzwonić do ojca – i znów bez powodzenia.
Niezdecydowana zrobiła kilka kroków. Wtem tuż obok zatrzymał się samochód. Opuszczono szybę.
– Hannah!
Przystanęła.
3
Konduktor Dustin Walker obsługiwał pociąg z londyńskiego King’s Cross do Scarborough i ucieszył się, że dotarli na miejsce punktualnie o pół do dziesiątej. Szybkim krokiem szedł po peronie. Chciał jak najprędzej wrócić do domu. Dzień niemiłosiernie się dłużył, co drugi pasażer był przeziębiony. Dustin miał już dość towarzystwa kaszlu i cieknących nosów. Po powrocie do domu musi łyknąć parę witamin. Miał nadzieję, że się nie zaraził.
Jakiś mężczyzna zaszedł mu drogę. Chciał go ominąć, lecz obcy także zrobił krok w bok. Dustin przystanął zdenerwowany.
– Tak? – zapytał.
– Pociąg z Hull już dawno przyjechał – oznajmił mężczyzna. Był blady na twarzy. Miał wybałuszone oczy, wyglądał na roztrzęsionego. – Punktualnie. Przed trzema kwadransami.
– To możliwe. Wracam właśnie z Londynu – odparł Dustin.
– Moja córka powinna jechać tym pociągiem. Nie przyjechała!
– Nie potrafię panu pomóc. Jak wspomniałem, wracam właśnie z Londynu...
– Nikt nie potrafi mi pomóc! – krzyknął mężczyzna. Wydawało się, że lada chwila wpadnie w panikę. – W informacji nikogo już nie ma. Nacisnąłem guzik w help poincie, ale i tam nie uzyskałem pomocy. Nikt nic nie wie!
Dustin był bezradny, lecz zrobiło mu się żal tego człowieka.
– Pańska córka miała wrócić z Hull? – zapytał.
– Tak. Ma czternaście lat. Właściwie miała jechać wcześniejszym pociągiem, ale się spóźniła. Zadzwoniła do mnie, uzgodniliśmy, że pojedzie następnym. Ale nie przyjechała.
– Był pan na peronie o czasie? Może dokądś poszła...
– Byłem punktualnie! Nawet dziesięć minut wcześniej. Stałem przy właściwym torze. Nadjechał pociąg. Ale ona z niego nie wysiadła!
– Może nie zauważył jej pan w tłumie. To się zdarza.
– Ale gdzieś musiałaby się podziać. Przeszukałem cały dworzec. Nawet damskie toalety. Nigdzie jej nie ma. Byłem też na zewnątrz, przed budynkiem, szukałem wszędzie. I nic.
– Czy pańska córka ma komórkę?
– Tak. Wielokrotnie do niej dzwoniłem. Ale zgłasza się tylko poczta.
Dustin westchnął. Pomyślał, że ten ojciec niepotrzebnie się zamartwia. Dziewczynie pewnie nic się nie stało. Ci dzisiejsi nastolatkowie... Prawdopodobnie jest teraz z chłopakiem i zapomniała o bożym świecie.
– Co porabiała w Hull? – zapytał.
– Była w odwiedzinach u babci. Do niej też oczywiście dzwoniłem, ale tam jej nie ma. Podczas naszej ostatniej rozmowy powiedziała mi, że spóźniła się na pociąg.
– I potem już się nie odezwała?
– Wielokrotnie usiłowała się do mnie dodzwonić. Między siódmą dziesięć a siódmą dwadzieścia. Siedziałem w samochodzie, nad morzem, pod zamkiem. Widocznie nie było tam zasięgu, za późno się zorientowałem, że próbuje się ze mną skontaktować... Nie nagrała żadnej wiadomości. Nie mam pojęcia, skąd dzwoniła i dlaczego.
Dustin ponownie westchnął. I po co się było zatrzymywać! Ma teraz faceta na karku.
– Proszę posłuchać, panie...
– Caswell. Ryan Caswell. Mieszkam w Staintondale razem z Hannah, moją córką. Sam ją wychowuję. Zatrudniłem się w firmie sprzątającej. Pracowałem dziś prawie do siódmej, potem chciałem odebrać Hannah. Ale wtedy... musiałem zaczekać. Na następny pociąg.
„Trochę dziwny ten gość – pomyślał Dustin. – Prawie dwie godziny czeka na tym chłodzie w aucie gdzieś nad morzem, zamiast usiąść w pubie i napić się przynajmniej gorącej herbaty. Pewnie oszczędny aż do skąpstwa... Wcale mnie to nie dziwi, że dziewczyna nie ma ochoty wracać do domu...”
– Poczułem złość, gdy powiedziała, że przyjedzie później – wyznał cichym głosem Ryan. – Zagroziłem, że jej nie odbiorę. Byłem wściekły, bo zawsze... Buja w obłokach. Wciąż o czymś zapomina, coś gubi... Było do przewidzenia, że przegapi pociąg. To dla niej typowe!
– Biedactwo – mruknął bezgłośnie Dustin.
– Ale nie uciekłaby z tak błahego powodu – ciągnął Caswell. – Ona... nadal jest dzieckiem. Wiem, jak wcześnie dojrzewają dzisiejsi nastolatkowie, ale moja Hannah jest całkiem inna. Rozbrykana, dziecinna...
„Rodzice czasem mylą się w swoich osądach” – pomyślał Dustin, na głos powiedział jednak:
– Czy Hannah ma znajomych? Najlepszą przyjaciółkę? Kogoś, u kogo mogłaby się schronić?
– Nie mogła nigdzie pójść – odparł Caswell – musiałaby przecież przyjechać tym pociągiem.
– Niezupełnie. Może powiedziała przyjaciółce, gdzie się podziewa. Nie mogąc się do pana dodzwonić.
W oczach Ryana rozbłysła iskierka nadziei.
– Sheila. Sheila Lewis. To jej najlepsza przyjaciółka w Scarborough. – Niezwłocznie wystukał jej numer. Dustin pomyślał, że na dobrą sprawę może już iść, coś jednak – pewnie ta jego idiotyczna dobroduszność – nie pozwalało mu zostawić odchodzącego od zmysłów człowieka. Uległ poczuciu odpowiedzialności.
– Sheila, tu Ryan. Ryan Caswell! – prawie krzyczał do słuchawki. – Wiesz, gdzie jest Hannah? Jestem na dworcu. Miała przyjechać pociągiem z Hull czterdzieści pięć minut temu, ale... Tak. Nie, nie ma jej tu. Dlaczego?
Nasłuchiwał.
– Nie rozumiem... Możesz przestać się jąkać? Wiesz, gdzie ona jest, czy nie? Posłuchaj, Sheila, jeśli Hannah cokolwiek się stało, a ty przez źle rozumianą przyjaźń nie chcesz nic powiedzieć, czekają cię kłopoty. Poważne kłopoty, mogę ci to obiecać!
„Facet rzeczywiście jest mało sympatyczny – pomyślał Dustin. – Widocznie ta Sheila coś wie i zaczyna kręcić, ale wywieranie presji nic tu nie pomoże. Ten Caswell nie potrafi jednak zachować się inaczej. Widać to nawet po jego rysach twarzy. Zgorzkniały. W chronicznie złym humorze. W niezgodzie z sobą i całym światem”.
Caswell wciąż słuchał. Wtem zaczął łapać powietrze.
– Co? Co powiedziałaś?
„Ojej, ojej” – pomyślał Dustin.
– Z kim pojechała?! – wykrzyknął Caswell. Nieliczni podróżni stojący na peronach odwrócili się w jego stronę.
– To niemożliwe. Nie wierzę...! A teraz zniknęła! Zaginęła! – Caswell przerwał nagle rozmowę i odwrócił się twarzą do Dustina. Wyglądał, jakby osobiście spotkał diabła.
– Pojechała z Kevinem Bentem! Samochodem!
Dustin nie wiedział, kim jest Kevin Bent, lecz najwyraźniej fakt, że dziewczyna wsiadła do samochodu tego człowieka, był dla Ryana Caswella czymś w rodzaju najcięższej zbrodni.
– To groźny przestępca. Jego brat został oskarżony o gwałt. – Caswell już wystukiwał numer na klawiaturze telefonu. – Natychmiast dzwonię na policję!
CZĘŚĆ PIERWSZA
Piątek, trzynasty października 2017 roku
1
– Potwory! – stwierdziła starsza kobieta, wykrzywiając z odrazą twarz. – Dobry Boże. Od samego początku uważałam pani lokatorów za dziwaków. Miałam złe przeczucia.
Kate Linville stała w pokoju dziennym rodzinnego domu w Scalby, na przedmieściu Scarborough, i z konsternacją rozglądała się dokoła. Była policjantką, niejedną potworność już w życiu widziała, a jednak to, co zobaczyła, przerosło wszelkie wyobrażenie: rozrzucone po kątach puste puszki po konserwach, nadgryzione kawałki pizzy na papierowych talerzach, poprzewracane butelki alkoholu, który pozostawił na dywanie ogromne, brzydkie plamy. Kocia toaleta, której nikt nie sprzątał od miesięcy. Stosy ubrań. Porzucona na okiennym parapecie bielizna. Wymiociny na fotelu. A do tego obsceniczny tekst, nabazgrany na ścianie czymś, co z barwy przypominało zaschniętą krew, czytelny tylko częściowo, zawierający jednak co najmniej pięciokrotnie powtórzone słowo fuck.
– O Boże – westchnęła Kate. Czy widok ten istotnie był gorszy niż wszystko, co dotąd ujrzała? Czy może dotknął ją do żywego i dlatego wydawał się tak okropny? Pewnie by się rozpłakała, gdyby nie stojąca obok sąsiadka. Kate rzadko uzewnętrzniała swoje uczucia w obecności innych osób.
– Kuchnia wygląda jeszcze gorzej – stwierdziła sąsiadka. Dysponowała zapasowym kluczem, przechowywała go jeszcze za życia ojca Kate – i tak już pozostało. To ona zatelefonowała do Kate do Londynu.
– Nie widziałam pani lokatorów od dwóch tygodni. Przed drzwiami piętrzą się butelki mleka. Skrzynka pocztowa jest przepełniona. Słyszałam miauczenie kota. Coś tu nie gra. Czy mam do nich zajrzeć?
Kate przytaknęła. Dwadzieścia minut później sąsiadka zadzwoniła ponownie.
– Powinna pani przyjechać. I to szybko!
Kate, sierżant śledcza ze Scotland Yardu, postanowiła wziąć kilka dni urlopu, czym wprawiła w osłupienie swojego szefa, ze względu na ogrom pracy w całym wydziale.
– Dom odziedziczyłam po ojcu. Wynajęłam go. Lokatorzy najwyraźniej się ulotnili, pozostawiając po sobie totalne spustoszenie. Muszę się tym zająć, nic na to nie poradzę.
Szef był poirytowany.
– Myślałem, że dom już dawno pani sprzedała.
– Jeszcze nie – musiała przyznać Kate.
Urlop ostatecznie dostała. Gdy razem z sąsiadką weszła do kuchni, aż się wzdrygnęła z powodu bałaganu i odoru – zgoła gorszego niż na wysypisku śmieci. Zaczęła się zastanawiać, czy nie jest to przypadkiem rachunek wystawiony za jej słabość. Owszem, chciała sprzedać dom. Na to się jednak nie zdobyła. Postanowiła go wynająć, choć wiedziała, że same z tym kłopoty. Domy generują koszty, wymagają nieustannych napraw, a jeśli ma się pecha, trafiają się lokatorzy, którzy dzwonią z powodu kapiącego kranu czy skrzypiącej deski w podłodze, domagając się natychmiastowej interwencji. Mimo wszystko zaryzykowała. Nie przypuszczała jednak, że będzie świadkiem takiej katastrofy. Nie potrafiła się pozbyć domu rodziców, jeszcze nie teraz. W tym domu po długiej, ciężkiej chorobie zmarła jej matka. W tym domu w bestialski sposób zamordowano jej ojca. Trzy lata wcześniej Kate prowadziła śledztwo w sprawie tego zabójstwa. Dowiedziała się przy tym sporo o przeszłości ojca, co wywołało u niej wstrząs i wypaczyło jego wizerunek. A jednak... Nie zdołała się przemóc. Nie potrafiła się od tego uwolnić.
– Dziwnym trafem zawsze to ja odkrywam kłopoty – wyznała sąsiadka. Wyjęła chusteczkę i przyłożyła ją do nosa. – Co za okropny smród! Wtedy to ja znalazłam pani zamordowanego ojca. Również i tym razem zauważyłam, że coś jest nie w porządku. Zawsze ja! – Zabrzmiało to niemal jak wyrzut.
„No cóż, nieustannie zajmuje cię wszystko, co się wokół ciebie dzieje – pomyślała rozdrażniona Kate. – Nikt nie może nawet kiwnąć palcem bez twojej wiedzy!”
Usiłowała ukryć swoją złość. Niesprawiedliwie ocenia starszą kobietę. Winna jej raczej wdzięczność.
– Mam nadzieję, że po raz ostatni musiała się pani zmierzyć z tak niemiłym odkryciem.
– Kto wie... – Sąsiadka wzruszyła ramionami. Kate domyślała się, że w rzeczywistości starsza pani lubi takie sytuacje. Nareszcie jakieś urozmaicenie w jej monotonnym, samotnym życiu.
Obie kobiety kontynuowały deprymujący obchód domu. Wszędzie to samo, nawet w sypialniach na piętrze. Przede wszystkim brudne ubrania i spleśniała żywność. Wyrwane ze ścian kable elektryczne, odkręcone uchwyty w oknach, zepsute klamki. Drzwi do łazienki zostały wyważone i wisiały krzywo na jednym nienaruszonym zawiasie. W łazience od dawna nikt nie spłukał toalety, odór momentalnie podrażnił żołądek Kate. Dostrzegła własne odbicie w lustrze nad umywalką: pobladła twarz szkliła się od potu. Włosy nad czołem były wilgotne.
– To... niepojęte – wyznała z trudem.
Sąsiadka, wciąż zakrywając nos chusteczką, skinęła głową.
– Wanna jest kompletnie zapaskudzona – mruknęła niewyraźnie.
W wannie woda stała po kostki. Na powierzchni unosiło się coś, co przypominało wymiociny.
– Co oni tu wyprawiali? – zastanawiała się przerażona Kate.
Poznała swoich lokatorów. Mężczyzna i kobieta, oboje około trzydziestki. Nieszczególnie sympatyczni, choć nie aż tak bardzo nieprzyjemni. Może trochę podejrzani. On oświadczył, że właśnie szuka jakiegoś zajęcia, ona przedłożyła umowę o pracę w firmie budowlanej i potrafiła wykazać stały dochód. Czynsz, choć nie zawsze w terminie, opłacali. Kate była zadowolona, gdyż nigdy jej nie niepokoili. Nie zgłaszali żadnych zastrzeżeń i zgodzili się wynająć dom wraz z umeblowaniem.
„Może fakt, że nie posiadali własnych mebli ani nigdy się nie skarżyli, powinien był wzbudzić moją podejrzliwość” – pomyślała Kate.
W dawnej sypialni rodziców znalazła kota, widocznie pozostawionego bez opieki. Mały, drobny, kruczoczarny. Przeżył, bo pewnie żywił się resztkami jedzenia. Wyglądał na zaniedbanego. Leżał na niezasłanym łóżku zagrzebany w pobrudzonej pościeli i cicho popiskiwał.
– Nie zatroszczyli się nawet o własnego kota – stwierdziła Kate.
– Przyniosłam mu wczoraj trochę mleka – odparła sąsiadka. – Ale nie mogę go zabrać do siebie. Jestem uczulona na sierść! – Jakby na potwierdzenie tych słów kichnęła.
Kate poczuła przemożne, niemal obezwładniające pragnienie, by przykucnąć w kącie, ukryć twarz w dłoniach i zaczekać, aż przyjdzie ktoś, kto jej powie, że wszystkim się zajmie, a ona niczym nie musi się martwić. Pragnęła cudu, który sprawi, że cały ten brud i spustoszenie rozpłyną się w powietrzu, że ten niewielki, ładny dom, w którym dorastała, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na powrót przemieni się w przytulną, bezpieczną przystań, którą zawsze dla niej był. Przez wszystkie te lata Kate hołubiła w sobie owo poczucie pewności i bezpieczeństwa, jakie ją napełniało, kiedy tu przyjeżdżała – uciekając od chłodu swego londyńskiego mieszkania, samotnego życia oraz problemów zawodowych, by zanurzyć się w przeszłości, która wciąż potrafiła ogrzać. W tej właśnie chwili zrozumiała jednak, że nigdy już tak się nie stanie. Nawet jeśli naprawi wszelkie szkody, wszystko odnowi i uporządkuje, pozostanie głęboka rana. Już druga, po zamordowaniu jej ojca. Dawna atmosfera tego domu już nigdy nie powróci.
Nikt nie przyjdzie jej pomóc. Została sama ze swoimi problemami. Wzięła się w garść. Nie mogła się skulić w kącie pokoju. Musiała przemyśleć dalsze kroki.
Jedynym szczęściem w tym nieszczęściu było złożone przez lokatorów wypowiedzenie, leżące na stole w pokoju dziennym i zaadresowane do Kate. Chciała je jeszcze pokazać prawnikowi, lecz zakładała, że dzięki niemu znów będzie miała wyłączne prawo do rozporządzania domem. Wypowiedzenie umowy najmu lokatorom, których miejsce pobytu nie jest znane, pociągnęłoby za sobą wiele dotkliwych problemów.
– Gdzie się pani zatrzyma przez najbliższe dni? – zapytała sąsiadka. – Tutaj nie może pani mieszkać.
– Poszukam jakiegoś pensjonatu. O tej porze roku znajdzie się wiele wolnych pokoi. Potem wynajmę firmę sprzątającą. Pozbędę się wszystkiego. Nic innego nie ma chyba sensu.
– To będzie kosztować!
– Zgadza się. Ale nie mam wyboru.
– Pozwie pani lokatorów?
Kate skinęła głową.
– Oczywiście. Choć nie mam złudzeń, że się odnajdą. Pewnie wyjechali już z Anglii.
– Musieli oszaleć – przyznała sąsiadka, wzdrygając się.
Kate zeszła do pokoju dziennego, który, choć w okropnym nieładzie, wyglądał najbardziej znośnie ze wszystkich pomieszczeń. Usiadła na brzegu sofy, wyjęła laptop i wyguglowała oferty noclegów w najbliższej okolicy. Znalazła pensjonat położony niedaleko Scarborough North Cliff Golf Club. Rzut kamieniem od Scalby, a do tego blisko morza.
À propos kota: zwierzęta domowe były tam mile widziane. Kate nigdy kota nie miała, nie mogła go jednak zostawić w tym zdewastowanym domu, wzbraniała się też przed oddaniem go do schroniska. Zabierze zwierzę z sobą. Może później znajdzie się ktoś, kto je zatrzyma.
Zadzwoniła do pensjonatu. Powiedziano jej, że może zająć pokój w każdej chwili i zostać, jak długo zechce.
– Jest pani obecnie naszym jedynym gościem – oznajmiła przez telefon sympatyczna kobieta. – Cieszymy się z pani przyjazdu.
Kate zostawiła walizkę w samochodzie. Poszukała czegoś, w czym mogłaby przewieźć kota. W kuchni znalazła nosidełko. Było zapaskudzone, jak wszystko wokół. Wyszorowała je gorącą wodą i resztką płynu do mycia naczyń. Miała nadzieję, że w pensjonacie znajdzie się jakiś koc, który posłuży za materac, bo tu, w domu, nie miała nic przydatnego.
Razem z sąsiadką wyszła przed dom, starannie zamknęła za sobą drzwi. Był pogodny jesienny dzień, październikowe słońce jaśniało na błękitnym niebie, poprzetykanym tu i ówdzie strzępami białych obłoków. Liście drzew w przydomowych ogródkach wzdłuż ulicy mieniły się czerwienią i złotem.
„Mimo wszystko – pomyślała Kate – nadal panuje tu błogi spokój”.
Samochód dostała w spadku po ojcu. Przywiązała się do niego, jak do wszystkiego, co niegdyś do niego należało. Jak ten dom. Ranę, jaką mu zadano, odczuwała niemal jak ból własnego ciała.
– Będziemy w kontakcie – usłyszała od sąsiadki.
Nosidełko z kotem umieściła na tylnym siedzeniu, sama usiadła za kierownicą.
„Doprowadzę wszystko do ładu. A potem sprzedam dom. Jak najszybciej”.
2
Świadomość zbliżającego się terminu zadręczała Carol Jones przez cały dzień. W piątek w siedzibie opieki społecznej w Scarborough panowała nerwowa atmosfera, a mimo to nie potrafiła zagłuszyć w myślach sprawy Allardów. Cichy, dokuczliwy głos z tyłu głowy nieustannie podszeptywał: Musisz dziś pójść do Allardów! Musisz dziś pójść do Allardów! Musisz...
Piątkowe popołudnie, prawie pół do piątej. Niemal wszyscy koledzy rozpoczęli już weekend, pozostali właśnie pakowali swoje rzeczy i czym prędzej wychodzili. Carol apatycznie wsunęła do torby laptopa.
W drzwiach pojawiła się Irene Karimian, jej szefowa. Miała na sobie płaszcz, a na ramieniu torebkę.
– Wychodzę. Pamięta pani o Allardach, Carol?
– Oczywiście. Zaraz tam pojadę. – Carol starała się, by w jej głosie zabrzmiały motywacja i zaangażowanie, nie chciała, by Irene zauważyła jej kiepski nastrój.
Obie kobiety razem opuściły szary, nieco posępny budynek w centrum miasta. Irene, żona bogatego męża, wsiadła do mercedesa, Carol zaś do małego, rozklekotanego renaulta. Zawsze wstrzymywała oddech, uruchamiając silnik. Dzięki Bogu dziś okazał się dla niej łaskawy. Piątek, trzynastego. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby zastrajkował.
Allardowie mieszkali niedaleko siedziby opieki społecznej, przy Roscoe Street, długiej, ponurej ulicy, wzdłuż której ciągnął się sznur mizernych, wąskich szeregowców, pilnie wymagających remontu, na który właścicielom brakowało funduszy. Liche okna, przez które zimą uciekało ciepło, do wnętrza zaś wnikało wilgotne morskie powietrze. Wybetonowane podwórka wielkości kąpielowego ręcznika. Z drzwi wejściowych odpadał złuszczony lakier, w przeszklonych wykuszach wisiały brudne firanki – gdyby nie one, domownicy równie dobrze mogliby siedzieć wprost na ulicy, wystawieni na widok przechodniów. Na piętrze każdego domu widniało pojedyncze okno. Dachy miały niewielkie skosy, uniemożliwiające jakąkolwiek rozbudowę. Carol wiedziała, że na tyłach mieściły się kuchnie, ich drzwi wychodziły na podwórka, przylegające murem do podwórzy sąsiedniego szeregu domów. Niektórzy mieszkańcy założyli trawniki, kilkoro zasadziło nawet kwiaty i warzywa. Allardowie od razu wysmołowali swoje podwórko. Składowali tam wszystko, czego akurat nie potrzebowali. Rdzewiejącą pralkę, zniszczoną i butwiejącą starą sofę. Pomiędzy nimi suszyło się pranie, zazwyczaj wisiało tam nawet w czasie deszczu. Na piętrze mieściły się sypialnia rodziców, łazienka oraz pokój, który wspólnie zajmowały obie córki, Mandy i Lynn.
Czternastoletnia Mandy od początku tygodnia nie przychodziła do szkoły, mimo dwukrotnego wezwania rodzice nie usprawiedliwili jej nieobecności. Dyrektorka zwróciła się w tej sprawie do opieki społecznej, wiedziała bowiem, że rodzina znajduje się pod jej opieką. Problemów nie brakowało; dziewczęta często chodziły zaniedbane, nie usprawiedliwiały swych nieobecności, a dwa lata wcześniej Mandy w trakcie kłótni z matką złamała sobie rękę – nigdy nie udało się wyjaśnić, czy był to nieszczęśliwy wypadek, czy może doszło do rękoczynów. Rozważano nawet możliwość oddzielenia sióstr od rodziny, ale jednak zarzucono to rozwiązanie. Trudno było o miejsce w rodzinie zastępczej, pobyt zaś w placówce opiekuńczej zalecano wyłącznie w razie najwyższej konieczności. Irene poleciła Carol zająć się rodziną Allardów i bacznym okiem ją obserwować. Carol była zdeterminowana, by nikogo nie zawieść. Ani Irene, ani obu dziewcząt, ani też samej siebie.
Musiała zaparkować w pewnej odległości, tuż przed siłownią mieszczącą się w nad wyraz nędznym, podłużnym budynku. Duże plakaty zachwalały ofertę. Personal Trainer kusił jaskrawoczerwonymi literami w witrynie z mlecznego szkła. Carol westchnęła. Narzekała na swoją sylwetkę, być może osobisty trener byłby akurat strzałem w dziesiątkę. Brakowało jej jednak zapału, by wieczorem, po ciężkim dniu w pracy, wypełnić kolejny wyczerpujący punkt programu.
Carol ruszyła ulicą, przeszła na drugą stronę i przystanęła przed domem Allardów. Okno we wszechobecnym wykuszu firanka zasłaniała jedynie w połowie, gdyby się schylić, można by zajrzeć w głąb pokoju. Carol bez trudu rozpoznała migotliwe błękitne światło włączonego telewizora. Przynajmniej kogoś w domu zastała. O to zresztą wcale nie było trudno. Marlon Allard, głowa rodziny, pracował tylko dorywczo, gdy na budowie brakowało rąk do pomocy, Patsy Allard z kolei, ekspedientkę w drogerii, zwolniono za kradzież. Od tej pory była bezrobotna i tyranizowała rodzinę. To ona stanowiła źródło problemów. Marlon czasem wypijał za dużo, był jednak ospały i spokojny. Patsy natomiast była istną furiatką. Nie znosiła własnego życia, nienawidziła męża. Zaklinała się wprawdzie, że kocha swoje dzieci, często jednak to na nich wyładowywała własne frustracje.
Carol trochę się jej bała. A Patsy to wyczuwała. Mało komfortowa sytuacja.
Zadzwoniła do drzwi, ściągnęła ramiona. Była przygotowana na najgorsze. Niejeden już raz Patsy Allard powitała ją kanonadą okropnych wyzwisk.
Drzwi szybko otwarto. W progu stanęła Patsy. Niska, wychudła. Włosy farbowane na blond, szare odrosty. Przed laty musiała być atrakcyjną kobietą, jednak frustracja wypełniająca jej życie pozostawiła głębokie rysy. Wyglądała na strapioną. I znacznie starszą niż te trzydzieści dziewięć lat, jakie sobie liczyła. Niejedna pięćdziesięciolatka sprawiała wrażenie znacznie od niej młodszej. Miała na sobie obcisłe dżinsy i o wiele za dużą niebieską sportową bluzę, która dodatkowo podkreślała jej wychudzoną sylwetkę.
– Tak? – odezwała się nieprzyjaźnie.
Carol się uśmiechnęła. Nie uniżenie, lecz sygnalizując gotowość do zgodnego rozwiązania problemów, jakie mogą się pojawić.
– Witaj, Patsy. Jak się pani miewa?
– Niby jak mam się czuć? Cholernie kiepsko, jak zawsze. Dziękuję uprzejmie.
– Czy Marlon ma pracę?
– Nie. Ja też nie. Lynn od ośmiu tygodni uczy się zawodu. Ale o tym pani wie.
Carol oczywiście wiedziała. To opieka społeczna wystarała się dla szesnastoletniej Lynn o praktykę w stolarni.
Przynajmniej o jednego członka rodziny nie trzeba się obecnie martwić.
Carol wiedziała z doświadczenia, że Patsy nie zaprosi jej do środka. Sama musiała o to zapytać. Dopisze jej szczęście – albo spotka pech.
– Mogę wejść?
– Marlon ogląda właśnie w telewizji mecz futbolu. Nie możemy usiąść w pokoju dziennym.
– Chętnie usiądę w kuchni.
Patsy westchnęła, zrobiła jednak krok w tył.
Carol weszła do przedpokoju, wąskiego i ciemnego, dwoje ludzi mieściło się tam wyłącznie gęsiego. Wnętrze domu sprawiało wrażenie porządnie wysprzątanego. Allardowie wynosili stare graty na podwórko, wewnątrz starali się zachować jako taki porządek. Ze względu na małą przestrzeń nie mieli zresztą innego wyjścia.
Kuchnia była niewielka, w kącie zmieścił się jednak kwadratowy drewniany stół z czterema krzesłami. Carol usiadła bez pytania. Patsy ponownie westchnęła, ostentacyjnie oparła się o kuchenkę.
– Mam dziś jeszcze sporo do zrobienia – oświadczyła.
– Bez obaw, Patsy, sama marzę o weekendzie – wyjaśniła uprzejmie Carol. – Tylko że... Zadzwonili do nas ze szkoły. Od poniedziałku Mandy nie pojawia się w klasie. Bez usprawiedliwienia. Sekretariat szkoły dwukrotnie wezwał panią mailowo w tej sprawie, lecz pani nie zareagowała.
– I co?
– Wie pani, że nieobecność dziecka w szkole musi być usprawiedliwiona przez rodziców.
– Okay. Wyślę im maila. To wszystko?
– Co się dzieje z Mandy?
– Ma grypę. Typowe o tej porze roku.
Październik był jak dotąd nad wyraz łagodny, nie odnotowano też żadnej epidemii. Carol skinęła jednak głową.
– Biedactwo. Leży w łóżku?
– No pewnie.
– Mogę do niej zajrzeć?
Patsy aż zmrużyła oczy.
– Śpi. Nie będziemy jej budzić.
– Nie obudzi się, jeśli tylko rzucę na nią okiem.
– Obudzi ją skrzypienie podłogi na schodach. Te stopnie...
– Mimo to chciałabym ją zobaczyć.
– Przykro mi – oznajmiła Patsy.
Carol podniosła się z miejsca.
– Czy to oznacza: nie?
– Zgadza się.
Patsy znała swoje prawa. Wiedziała, że Carol nie może samowolnie wejść na górę. W ostateczności mogła to zrobić wyłącznie w obecności sił policyjnych, które z kolei musiały posiadać nakaz sądowy. Okoliczności nie uzasadniały podjęcia tak drastycznych środków.
– Patsy, wiemy o tym nieprzyjemnym zdarzeniu – powiedziała Carol. – Złamana ręka Mandy...
– Minęły już dwa lata.
– Ale to pani złamała jej rękę. To nie błahostka.
– Nieszczęśliwie upadła.
– Pchnęła ją pani na ścianę.
– Doszło do sprzeczki.
– Kłótnie rodziców z dziećmi nigdy nie powinny przybierać takich rozmiarów, nie mogą kończyć się dla dziecka złamaniami.
– To był wypadek.
– Martwię się o Mandy.
– Ma grypę. To wszystko.
– Wezwała pani lekarza?
– Aż tak źle nie jest. Parę dni w łóżku i znów stanie na nogi. – Patsy panowała nad sobą. Czy nie zanadto? Carol odniosła wrażenie, że nie jest całkiem szczera.
– Proszę się skontaktować ze szkołą – powiedziała z rezygnacją.
– Postaram się – zapewniła Patsy. Obie kobiety podeszły do drzwi. Z pokoju dziennego dobiegał głos sprawozdawcy sportowego.
„Coś tu jednak nie gra” – pomyślała Carol. Znała Patsy, kobieta zazwyczaj nie przejmowała się snem swojej córki, aż tak troskliwą matką nie była. Nie wpuściła Carol na górę z zupełnie innego powodu.
Pozostała jeszcze Lynn, starsza siostra. Carol postanowiła, że w najbliższy poniedziałek odwiedzi ją w warsztacie, w którym odbywała praktykę. Odkąd skończyła szkołę, Lynn usiłowała zdystansować się wewnętrznie od własnej rodziny, siostry jednak nie pozostawi własnemu losowi. Jeśli Mandy przytrafiło się coś poważnego, Lynn nie zdoła utrzymać języka za zębami.
Carol wyszła na ulicę. Zmierzchało. Wiatr zmienił kierunek na wschodni, jego chłodniejszy podmuch niósł z sobą zapach morza.
– Proszę do mnie zadzwonić, kiedy tylko będzie pani chciała porozmawiać – przypomniała. – Proszę. Rozmowa to zawsze dobre rozwiązanie. A z pewnością lepsze niż tuszowanie spraw.
– Jasne. Zadzwonię – odparła Patsy. Jej oczy mówiły jednak coś zgoła innego: Spadaj. Prędzej przeniesiemy się wszyscy na Marsa, niż do ciebie zadzwonię!
Carol wróciła do samochodu, usiadła za kierownicą. Za wycieraczką tkwiła ulotka dostawcy pizzy. Wpatrywała się w tę ponurą ulicę.
Martwiła się o Mandy Allard.
Zastanawiam się, kiedy ją odnajdą. Przed oczami wciąż mam jej obraz. Z czasów, kiedy jeszcze żyła.
Nie była jakoś szczególnie ładna, miała jednak w sobie coś sympatycznie dziecięcego. Od dnia naszego spotkania minął już prawie rok.
Czysty przypadek, że tamtego wieczoru przejeżdżam akurat tą mroczną ulicą. Chcę ominąć korek na głównej szosie, spowodowany pracami budowlanymi. Zazwyczaj nie zapuszczam się w tę cichą dzielnicę. Choć tak naprawdę nie wierzę w ślepe przypadki. Wszystko, co nas w życiu spotyka, ma swoje uzasadnienie, to pewne. Tamtego wieczoru nasze spotkanie było po prostu nieuniknione.
Nie chce wsiąść, choć jest ciemno i siąpi deszcz, a ja proponuję, że odwiozę ją do domu.
– Jak masz na imię? – pytam.
– Saskia – odpowiada. Spogląda na mnie nieufnie. Wysiadam i staję tuż przed nią. Gdyby się odwróciła i próbowała uciec, jednym ruchem zdołam ją chwycić i przytrzymać.
Podczas rozmowy obserwuję ulicę, okoliczne domy, mroczne ogródki. Muszę mieć się na baczności, gdyby ktoś się pojawił. W taki wieczór, w taką pogodę nikt bez powodu nie wyścibia nosa z domu – prócz właścicieli psów, a jest ich całe mnóstwo. Wychodzą o najbardziej nietypowych porach i przy najgorszej nawet aurze.
Widocznie nawet psy nie mają dziś ochoty na spacer. Wszędzie panuje cisza. W oknach palą się światła. Nikogo jednak nie widać.
– Muszę już iść – mówi Saskia, łapiąc powietrze.
Ma stracha. Wyczuwam to. Lecz nie jest z tych, które zaczną wrzeszczeć albo kopną mnie w goleń. Na to jest zbyt nieśmiała. Zbyt grzeczna. Takie dziewczynki uczą się dobrych manier i poprawnych zachowań – i to działa, póki obracają się w swoich kręgach, to znaczy wśród podobnych sobie ludzi. Kiedy jednak przyjdzie im się zmierzyć z niebezpieczeństwami życia, z jego otchłaniami, dziewczęta te czują się zagubione. Po prostu nie dostały na drogę nic, co mogłoby im posłużyć za tarczę i broń. Są bezradne.
Saskię z pewnością uczono, by pod żadnym pozorem nie wsiadała z obcymi ludźmi do samochodu. Kiedy jednak jakiś obcy stoi tuż obok, najwyżej o stopę, gdy wyczuwa jego determinację, a niebezpieczeństwo czai się tuż-tuż... tego jej nie uczono. Może powiedziano jej, że powinna uciekać. Lecz ona instynktownie wyczuwa, że to bezcelowe.
W gruncie rzeczy już wie, że przegrała.
Chce mnie wyminąć, lecz od razu zastępuję jej drogę.
– Proszę... – szepcze.
– Wsiadaj – odpowiadam. Tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Zaczyna płakać.
Chwytam ją za ramię, nie broni się. Instynkt mnie nie zawiódł, tę dziewczynkę nauczono robić to, co jej się powie. W domu zbiera za to pochwały, jest kochana i hołubiona, a rodzice wciąż okazują, jak bardzo są dumni, że mają taką grzeczną córkę. Ludzie pokroju rodziców Saskii nie biorą pod uwagę, że ich dziecko już zawsze pozostanie grzeczne. Zawsze.
Mój uścisk jest mocny, nie bolesny, lecz zdecydowany. Wygrana, wiem o tym. Nawet gdyby nagle zaczęła krzyczeć, zdołam ją wepchnąć do samochodu i odjechać, zanim ludzie z okolicznych domów zdążą się podnieść z foteli przed telewizorem, włożyć pantofle i podejść do okna.
Ona jednak nie krzyczy. Sadzam ją na fotelu pasażera i zapinam pas. Zauważam beżowe rajstopy, brązowe buty i jakiś kwiecisty materiał, widocznie sztruksowej sukienki.
Saskia nie jest jeszcze w wieku, w którym dziewczęta noszą podarte dżinsy, odsłaniające brzuch topy i mocny makijaż. Nie uważam, że są nieatrakcyjne. W wieku Saskii są jednak bardziej posłuszne.
I uległe.
Drzwi od strony pasażera wyposażone są w zabezpieczenie przed dziećmi. Saskia nie zdoła wyskoczyć z samochodu na skrzyżowaniu i poprosić przechodnia o pomoc.
Wciąż płacze. Po cichu.
Wsiadam, uruchamiam silnik. Wycieraczki równomiernie przecierają przednią szybę.
Ruszamy przez miasto. Zauważam, że Saskia w napięciu spogląda przez okno. Zatrzymujemy się na światłach tuż przy innym samochodzie. Widzę, że szuka kontaktu wzrokowego z jego kierowcą. Za nic w świecie nie pozwolę, by potem, gdy jej zdjęcie ukaże się we wszystkich gazetach, przypomniał on sobie zapłakaną twarz dziecka, które przez mokrą od deszczu szybę rozpaczliwie się w niego wpatrywało.
– Patrz na mnie! – rozkazuję.
Natychmiast odwraca się w moją stronę. Dygocze ze strachu. Już dawno zrozumiała, że nie zawiozę jej do domu, odległość od jej dzielnicy jest już zbyt duża. Zresztą ona nie jest głupia. Czuje, że to będzie dłuższa historia. Znacznie dłuższa.
– Dokąd jedziemy? – pyta drżącym głosem.
Uśmiecham się do niej. Chcę wzbudzić jej zaufanie. W przeciwnym razie wszystko na nic.
– Do nowego domu – odpowiadam łagodnie.
Zwiesza głowę, zaczyna szlochać. Wyciągam rękę, kładę dłoń na jej ramieniu. Czuję, jak przestaje dygotać, zamiast tego drętwieje.
– Nie musisz się bać. Spodoba ci się, zobaczysz. Wszystko będzie dobrze.
Płacze.
Gdyby człowiek wiedział, że płakać nie przestanie, i to całymi miesiącami... Nie zadawałby sobie tyle trudu.
Nie zejdę do piwnicy. Niełatwo mi to znieść. Ale tam nie pójdę. Tak będzie lepiej.
Sobota, czternasty października
1
Kiedy jej córka przestała być słodką małą dziewczynką, która zrywa kwiatki i maluje obrazki?
Deborah Goldsby zerkała ukradkiem na córkę. Siedziała za kierownicą, czternastoletnia Amelie na siedzeniu pasażera. W uszach słuchawki, smartfon w kieszeni dżinsów. Długie blond włosy zarzucone na twarz niemal zupełnie ją zakryły. Skrzyżowane ramiona, zwieszona głowa. Jej poza, całe jej ciało mówiło: Zostaw. Mnie. W. Spokoju.
Nie ma nic przyjemniejszego od robienia zakupów w sobotnie przedpołudnie w towarzystwie młodego człowieka, równie nimi zainteresowanego jak w tej chwili Amelie. Deborah próbowała zostawić ją w domu, wolałaby sama wybrać się do sklepu. W poniedziałek rozpoczyna się wycieczka klasowa. Miała długą listę sprawunków.
– Sama mogę się tym zająć – oznajmiła przy śniadaniu, jednakże Jason, jej mąż, kategorycznie się temu sprzeciwił.
– To jej wycieczka. To ona potrzebuje wszystkich tych rzeczy. I ona ma się tym, do cholery, zająć!
– Sama nie da rady...
– Dlatego ją zawieziesz. Pójdziesz razem z nią. I za wszystko zapłacisz. Lecz drażni mnie myśl, że ty godzinami biegasz po mieście, podczas gdy ona do popołudnia wyleguje się w łóżku. To jej sprawa i dlatego powinna wykazać choć odrobinę zaangażowania. Inaczej nigdy się nie nauczy brać za siebie odpowiedzialności.
Jason miał naturalnie rację. Ale to nie on musiał przez następne godziny znosić humory Amelie.
– Dobrze – zgodziła się Deborah. – Ale to ty ją obudzisz!
Ona tymczasem nakryła w jadalni do śniadania. Rodzina Goldsbych spożywała posiłki w kuchni; ładne, przestronne pomieszczenie z przeszklonym frontem i widokiem na morze było przeznaczone dla gości. Ściśle mówiąc, w oddali można było dostrzec zaledwie wąski pas wybrzeża, przed nim rozciągał się płaskowyż porośnięty falującą na wietrze trawą i karłowatymi krzewami. Deborah była nim zachwycona, to dlatego piętnaście lat wcześniej uparła się, by kupić dom przy końcu ulicy – choć był za duży i zbyt drogi, przez co „będą go musieli spłacać do samej śmierci”, jak ponuro zauważył Jason. Deborah ostatecznie postawiła na swoim („jak zawsze”, stwierdził Jason tonem tylko po części wesołym). Potem urodziła się Amelie, wcześniak, dziecko słabe i chorowite, wymagające ustawicznej opieki. Deborah zrezygnowała z pracy nauczycielki w szkole średniej, by zająć się córką, Jason z kolei, lekarz pierwszego kontaktu w dużej przychodni, popadł w finansowe tarapaty z powodu odsetek hipotecznych. Ucierpiało na tym ich małżeństwo, Deborah doskonale to pamiętała. Jason wyrzucał jej, że namówiła go do zakupu zbyt drogiego domu, uważał też, że nadmiernie i zupełnie niepotrzebnie zamartwia się Amelie. Chcąc jakoś załagodzić sytuację, Deborah wpadła na pomysł urządzenia w domu pensjonatu bed & breakfast. Przygotowała dla gości trzy pokoje, a składzik na piętrze zamieniła we wspólną łazienkę. By sfinansować przebudowę, jeszcze bardziej się zadłużyli, Deborah argumentowała jednak, że nakłady te szybko się zwrócą.
– Nareszcie znów mam jakieś zajęcie. Mogę pracować w domu i jednocześnie zajmować się Amelie!
– Po domu i ogrodzie ciągle będą się szwendać obcy ludzie, a zamiast normalnej jadalni mamy... restaurację – szemrał Jason.
Dał jednak za wygraną. Pieniądze były im pilnie potrzebne.
Pomysł nie okazał się chybiony. W trakcie letnich miesięcy, od początku maja do końca września, nierzadko mieli komplet. Deborah zatrudniła pomoc do sprzątania pokoi, sama z zapałem robiła zakupy, troszczyła się o bufet śniadaniowy oraz kolację. Poznając nowych ludzi, wyzbyła się poczucia, że jako matka trudnego dziecka skazana jest na całkowite osamotnienie. Nie sposób jednak ukryć faktu, że Jason nadal nie był zadowolony z obecności w domu obcych ludzi. Jesienią i zimą, pocieszała się Deborah, zazwyczaj są sami – bo i któż o tej chłodnej i mokrej porze roku wyjeżdża na północno-wschodnie wybrzeże Anglii? W trakcie owych miesięcy byli rzecz jasna pozbawieni dochodu, co nie poprawiało ich sytuacji finansowej. Deborah pogrążała się w ponurym nastroju. Jej mąż przez cały dzień przebywał poza domem, córka przez jakieś trzy czwarte dnia – ona zaś zostawała sama i zastygała bez ruchu przed kuchennym oknem, gapiąc się na łąkę, która tak ją niegdyś zauroczyła, łąkę, po której, dudniąc o okiennice, przetaczały się burze nadciągające ze wschodu. Chodziła na długie spacery brzegiem morza, ciepło opatulona, w przeciwsłonecznych okularach, osłaniających łzawiące na wietrze oczy. Nieustannie powtarzała sobie, że wszystko się ułoży, że powróci wiosna, że znów zjawią się goście, a chwile samotności stanowią element życia, fazę rozładowania napięcia, z której powinna się cieszyć. Całymi dniami niemal bez przerwy mówiła wówczas sama do siebie. W istocie wcale się nie relaksowała. Zażarcie broniła się przed ponurymi nastrojami. Pod koniec każdej zimy czuła się kompletnie wyczerpana.
Tymczasem, choć nastał już październik, niespodziewanie podejmowali gościa. Rzadki to traf, nastrój Deborah natychmiast się poprawił. Kobieta z kotem. Musiała się zająć swoim domem w Scalby, wynajmujący go lokatorzy ulotnili się, pozostawiając po sobie zatrważające spustoszenie. Kobieta przyjechała poprzedniego dnia, sprawiała wrażenie zdeprymowanej i zatroskanej. Dom jej zmarłego ojca... Deborah domyślała się, jak trudne były dla niej te chwile.
Sporządzili długą listę rzeczy niezbędnych Amelie na wycieczce: karimata, tenisówki, latarka, podkładka z zaciskiem oraz papier do notatek, nowy śpiwór. Amelie jeden już miała, lecz materiał pokrywały rysunki saren i wróżek, Deborah uznała, że córka zrobi tym z siebie pośmiewisko. Obuwie turystyczne, kurtka przeciwdeszczowa, dwa grube swetry... Tydzień w szkockim Highlands, nocleg w chacie, w spartańskich warunkach... Odsłaniające brzuch topy i krótkie spódniczki należało zostawić w domu. Amelie przemykała za plecami matki z miną, jakby prowadzono ją na szafot, przez tkwiące w uszach słuchawki i ogłuszającą muzykę ledwo dało się nawiązać z nią kontakt.
– Nie chcę tam jechać – powtórzyła kilka razy. – Nie chcę jechać na tę gównianą wycieczkę! Czemu muszę to robić?
Deborah westchnęła. Rozmawiały o tym już od wielu tygodni.
– Bo jest obowiązkowa. Tak samo jak lekcje.
– Ale to jakiś gówniany pomysł! Przez cały czas będzie lało, nic tam nie ma, absolutnie nic! W chacie nie ma nawet bieżącej wody, nie ma prądu! Możesz mi powiedzieć, gdzie włączę prostownicę do włosów?
Deborah się roześmiała.
– Nigdzie. Będziesz mieć kręcone włosy.
– To niemożliwe. Wyglądają wtedy jak jakieś gówno...
– Nie używaj ciągle tego słowa!
– Którego?
– Gówno.
– Gówno, gówno, gówno – powtórzyła Amelie, po czym znów zarzuciła gęstwę włosów na twarz, pogrążając się w dźwiękach muzyki i ponurym nastroju.
Deborah zastanawiała się przez chwilę, czy nie powinna odwieźć jej do domu, a potem wrócić po artykuły spożywcze na weekend, to jednak oznaczałoby dodatkową stratę czasu. Amelie wpadnie w złość, lecz Deborah tłumaczyła sobie, że to nie powód do zmiany planów. Musi wreszcie przestać się bać humorów i reakcji własnej córki. Jason wciąż jej o tym przypominał. Łatwo powiedzieć. Nigdy go to nie spotkało.
– Nie powinnaś była rezygnować z zawodu – wypominał jej, gdy mu wyrzucała ciągłą nieobecność. – Wtedy rzadziej przebywałabyś w domu. A wówczas nie wchodziłybyście sobie nieustannie w drogę.
Może miał rację. Może popełniła błąd. Czasem miała już tego serdecznie dość. Tak zwane życie rodzinne. Myśl o nim ją przerażała.
– Wstąpimy jeszcze na chwilę do Tesco – oznajmiła, starając się, by w jej głosie zabrzmiała wesołość.
Amelie ostentacyjnie westchnęła.
– Nie chcę jechać na tę wycieczkę.
– Wiem. Wystarczająco często to powtarzasz. Ale to niemożliwe.
– Mogłabyś wypisać mi usprawiedliwienie, że jestem chora.
– Zażądaliby zaświadczenia od lekarza. A ty jesteś zdrowa jak rydz!
Amelie wydała z siebie pomruk.
Deborah włączyła radio. Straciła nadzieję na rzeczową rozmowę z Amelie.
– ...poinformowano, że zwłoki mogą należeć do Saskii Morris ze Scarborough, uznanej niespełna rok temu za zaginioną – podał właśnie spiker.
– O nie! – krzyknęła przerażona Deborah.
– Ósmego grudnia dwa tysiące szesnastego roku w godzinach wieczornych czternastoletnia wówczas Saskia nie wróciła do domu ze spotkania z przyjaciółką. Jeszcze tej samej nocy rodzice zgłosili policji jej zaginięcie. Mimo intensywnych poszukiwań oraz licznych wskazówek od mieszkańców, które okazały się jednak nieprzydatne, dziewczynki nie odnaleziono. Dziś turyści odkryli na wrzosowiskach zwłoki uczennicy. Jak twierdzi nadkomisarz Hale z wydziału kryminalnego policji w Scarborough...
Deborah wyłączyła radio. Nie mogła tego słuchać. Zaginiona dziewczynka. Rodzice, którzy całymi miesiącami nie mieli pewności, co się przytrafiło ich córce. Zawieszeni pomiędzy bezgraniczną rozpaczą a wciąż na nowo rozbłyskującą nadzieją. A teraz to: zwłoki odnalezione na wrzosowiskach... Ich córka Saskia.
– A widzisz – odezwała się Amelie. Przerażająca wiadomość oderwała ją na chwilę od własnych myśli i rozbudziła zainteresowanie światem wokół. – To spotyka ludzi podczas wędrówek. Znajdują zwłoki.
– No naprawdę, Amelie, to się bardzo rzadko zdarza. Na pewno nie przytrafi się tobie na wycieczce po Szkocji.
– Tej Saskii to dobrze. Już nigdy nie będzie musiała jeździć na klasowe wycieczki.
– Amelie!
Amelie znów wydała z siebie mrukliwy dźwięk, po czym skryła się za kaskadą włosów oraz dźwięków muzyki w słuchawkach.
„Ona wcale tak nie uważa – pomyślała Deborah – po prostu się boi”.
Amelie zawsze grała osobę dziarską i śmiałą, w rzeczywistości jednak niechętnie oddalała się od znanego sobie otoczenia. Myśl o tygodniu spędzonym w skromnych warunkach, w chacie na szkockim odludziu, w ciasnocie razem ze szkolnymi koleżankami, z których wielu zwyczajnie nie znosiła, wyraźnie ją zadręczała.
Nic jednak nie można było na to poradzić. W końcu okaże się, że było zabawniej, niż się tego spodziewała.
Deborah skręciła na parking przed Tesco, z trudem znalazła wolne miejsce. Sobotnie przedpołudnie, wszyscy robią zakupy na weekend. Westchnęła. W sklepie będą tłumy – i niekończąca się kolejka do kasy.
– Domyślam się, że nie chcesz ze mną pójść? – zwróciła się do Amelie.
Córka potrząsnęła głową.
– Dobrze. Mam ci coś jeszcze kupić na poniedziałkową podróż? Coś smacznego do jedzenia?
– Nie – odparła Amelie, drgnęła jednak i dodała: – Nie, dziękuję.
Dziękuję to było ostatnie słowo, jakie tego słonecznego październikowego przedpołudnia Deborah usłyszała od Amelie. Kiedy prawie pół godziny później wróciła do samochodu z wózkiem pełnym zakupów, jej córka zniknęła.
2
– Tylko spokojnie – zaklinał Jason – nie denerwuj się. Proszę. Prawdopodobnie nic jej się nie stało.
Deborah pognała do domu, gdy po kilku próbach nie udało jej się skontaktować z Jasonem ani przez komórkę, ani przez telefon stacjonarny. Wracał właśnie ze spaceru, aż się wzdrygnął, kiedy nań naskoczyła:
– Po co ci, do cholery, komórka, skoro jej z sobą nie nosisz? Nigdy! Nigdy! Nigdy!
Nie mogła się opanować. Wydawało się, że nie potrafi przestać wykrzykiwać bez końca słowa nigdy.
Nie zastanawiając się długo, Jason chwycił ją za ramię, wciągnął do środka i zamknął za sobą drzwi. Deborah tak głośno się darła, że pewnie słychać ją było w całym mieście. Pobladła na twarzy, szeroko wybałuszyła oczy.
– Zniknęła! Amelie zniknęła!
Jason obejrzał się za siebie, dopiero teraz zauważył, że Amelie nie wróciła razem z matką.
– Jak to: zniknęła?
– Byłyśmy w Tesco. Została w samochodzie, a ja poszłam zrobić zakupy. Kiedy wróciłam, już jej nie było!
– Może chciała się przejść. Może poszła do toalety. Może spotkała przyjaciółkę. Są setki możliwości. Nie wariuj, Deborah! Mamy środek dnia, pewnie na parkingu aż się roiło od ludzi. Co niby mogło się stać?
Deborah zalała się łzami.
– Szukałam wszędzie. Wszędzie! Na parkingu, w supermarkecie, na pobliskich ulicach. Wypytywałam wszystkich... Nikt jej nie widział. Nikt!
– Co się stało? – rozległ się jakiś głos ponad ich głowami. Deborah spojrzała w górę. Na schodach stała kobieta, która poprzedniego dnia zatrzymała się u nich. Oczywiście usłyszała ich głośną, wzburzoną rozmowę.
– Amelie zniknęła – powiedziała Deborah – nasza córka. – I powtórzyła swoją relację.