Obserwator - Charlotte Link - ebook + audiobook + książka

Obserwator ebook

Charlotte Link

4,3
33,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Samson obserwuje życie zupełnie sobie obcych kobiet. Identyfikuje się z nimi i chce wiedzieć o nich wszystko. Może dlatego, że jego własne życie składało się dotychczas tylko z niepowodzeń i odrzucenia? Wie też doskonale, co dzieje się u jego sąsiadów, w dodatku sporządza dokładne notatki na ten temat. Samson to singiel, samotnik i dziwak – bezrobotny i nieszczęśliwy. Szary, zwykły człowiek, który nie rzuca się w oczy. Nawet po rozmowie z nim trudno go zapamiętać. Z dala, ale pełen oddania, kocha piękną Gillian Ward. Potajemnie bierze udział w jej perfekcyjnym życiu. A jej życie to przystojny mąż, urocza córeczka, dobrze prosperująca firma. Przynajmniej pozornie, bo Samson nagle odkrywa, że to tylko fasada. Że w życiu tej kobiety nic nie jest takie, jak mu się wydawało. W tym samym czasie seria okrutnych morderstw wstrząsa Londynem. Ofiary to samotne, starsze kobiety. Zamordowane w okrutny, wyjątkowo brutalny sposób. Policja szuka psychopaty. Mężczyzny, który nienawidzi kobiet.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 758

Oceny
4,3 (564 oceny)
319
153
67
19
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
matwic

Nie oderwiesz się od lektury

Dwa bardzo dobrze spędzone popołudnia❤️
10
wikza
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Książkę oceniam na 7/10. Przyjemnie i szybko się ją czytało, przeważnie była wciągająca i miałam momenty, że nie mogłam się oderwać, zwłaszcza na koniec. Zakończenie też niespodziewane, dobrze przemyślne i nieprzekombinowane. Było kilka rzeczy, które zniżały moją ocenę: parę momentów, w których książka była nużąca, ale tak jak napisałam, to zaledwie kilka momentów i warto je przebrnąć. Zdarzało się, że przytłaczała mnie ilość wątków. Podsumowując, mimo drobnych minusów książka warta uwagi, polecam.
10
HANNALS

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam książkę, bo bardzo mnie wciągnęła, ale i lektorkę, która zrobiła niesamowity klimat.
00
kasiak2929

Z braku laku…

Ciągnie się strasznie
00
slawaug

Dobrze spędzony czas

ok
00

Popularność




Strony tytułowe

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

DER BEOBACHTER

Copyright © 2012 by Blanvalet Verlag, a division of Verlagsgruppe Random House GmbH, München, Germany

Copyright © 2012 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2012 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: DT Studio s.c.

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-7508-655-3

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2013

Publikację elektroniczną przygotował

Prolog

Prolog

Pytał sam siebie, czy jego żona już coś zauważyła... Czasami patrzyła na niego tak dziwnie. Nieufnie. Badawczo. Nic nie mówiła, ale to nie znaczyło, że go nie obserwowała i nie rozmyślała.

Pobrali się w kwietniu, teraz był już wrzesień, a oni ciągle jeszcze byli w takiej fazie, w której drugą osobę traktuje się z niesłychaną ostrożnością, nie zdradzając przy tym własnych dziwactw. A mimo to już teraz było dla niego jasne, że ona prędzej czy później okaże się zwykłą zrzędą. Choć nie była typem kobiety, która kłóci się głośno, rzuca talerzami czy też nawet grozi wyrzuceniem męża z domu. Była kobietą, która lamentowała cicho, lecz nieubłaganie, rujnując przy tym skutecznie nerwy mężczyźnie.

Ale teraz ciągle jeszcze panowała nad sobą. Próbowała mu dogadzać. Przygotowywała dokładnie takie potrawy, jakie lubił, we właściwym czasie wstawiała do lodówki piwo, prasowała jego spodnie i koszule, razem z nim oglądała w telewizji programy sportowe, choć właściwie wolała filmy o miłości.

A przy tym stale go obserwowała, przynajmniej on czuł, że tak właśnie jest.

Wyszła za niego, bo nie mogła być bez mężczyzny, bo musiała się czuć chroniona, otoczona opieką i troską. A on ożenił się z nią, bo był o krok od stoczenia się na dno. Żadnej stałej pracy, mało pieniędzy. Zaczął za dużo pić. Od czasu do czasu był jeszcze w stanie zdobyć jakąś dorywczą pracę, dzięki której mógł opłacić czynsz za swoje ponure, brzydkie mieszkanie. Ale powoli tracił apetyt na życie i nie widział już dla siebie żadnej perspektywy.

I wtedy zjawiła się Lucy, a wraz z nią mały warsztat rowerowy, który odziedziczyła po swoim zmarłym mężu. Uchwycił się tej możliwości.

Zawsze umiał wypatrzyć swoją szansę i był dumny z tego, że nie jest kimś, kto długo i niepotrzebnie się waha.

Był więc już żonaty. Miał dach nad głową. Miał pracę.

Wszystko w jego życiu znowu zaczęło funkcjonować.

I akurat teraz — właśnie to. Te dziwne uczucia, wręcz obsesja, niemożność myślenia o czymkolwiek i kimkolwiek innym niż ona.

Choć tak naprawdę wiedział o tym już wcześniej.

Bo ona — to przecież nie była Lucy.

Była blondynką. Nie miała tak źle ufarbowanych włosów jak Lucy, u której tu i ówdzie pojawiały się siwe pasma, lecz była naturalną blondynką. Jej rozpuszczone włosy sięgały aż do talii i błyszczały w słońcu jak złocisty jedwab. Miała też niebieskozielone oczy, których kolor zmieniał się zależnie od tego, jak jasno było na dworze, także od koloru noszonego przez nią ubrania i od barwy otoczenia, na tle którego się poruszała. Czasami były tak niebieskie jak niezapominajki, to znów zielone jak głębokie jezioro. I właśnie ta intensywna gra kolorów jej oczu zawsze go fascynowała. Czegoś podobnego nie było mu dotychczas dane widzieć u nikogo.

Lubił też jej ręce. Bardzo drobne i szczupłe, o długich, smukłych palcach.

Lubił jej nogi. Były tak delikatne, niemal kruche. Wszystko w niej było właśnie takie, zupełnie jak wyrzeźbione z pięknego, jasnego drewna przez kogoś, kto miał wiele czasu, aby móc zadać sobie taki trud. Nie było w niej niczego, co byłoby nieforemne, niezgrabne czy też prostackie. Była skończoną, pełną wdzięku doskonałością.

Pot występował mu na czoło, kiedy tylko o niej myślał. Kiedy ją widział, nie był w stanie oderwać od niej wzroku i Lucy prawdopodobnie także to zauważyła. Zawsze starał się być w bramie domu, kiedy ona szła ulicą w dół. Przeważnie właśnie wtedy wypróbowywał na chodniku czyjś akurat naprawiony rower, aby tylko mieć jakiś pretekst i móc się tam kręcić. Kochał jej ruchy. Jej długie, płynne kroki. Nigdy nie dreptała, tylko po prostu powoli kroczyła. We wszystkim, co robiła, było tyle siły. Czy to biegła, czy mówiła, czy też się śmiała: tak, we wszystkim, co robiła, była jakaś nieposkromiona siła. I energia.

Piękność i uroda. Był w niej taki nadmiar urody i doskonałości, że on sam chwilami nie ważył się nawet w to wierzyć.

Czy to, co odczuwał, to była miłość? To musiała być miłość, nie tylko pożądanie, podniecenie i wszystko, co się z tym wiązało, a co mogło jednak zrodzić się dlatego, że ją kochał. Miłość była początkiem, podstawą jego narastającej tęsknoty. Takiej tęsknoty, której nigdy nie odczuwał w stosunku do Lucy. Przecież Lucy była tylko czymś w rodzaju kompromisowego rozwiązania, z którego nie mógł zrezygnować, bo bez niej ciągle groził mu po prostu socjalny upadek. Lucy stanowiła coś w rodzaju gorzkiej konieczności, której należało ulec, czasami wymagało tego życie. Już dawno się nauczył, że sprzeciwianie się życiowym koniecznościom zwykle do niczego nie prowadziło. A jednak — był w nim jakiś wszechogarniający opór. Opór i ta niszcząca wszystko beznadzieja. Bo jaką miał szansę? Nie był atrakcyjnym mężczyzną, co do tego nie miał już żadnych złudzeń. Kiedyś może i tak, ale dzisiaj... Brzuch zawdzięczał swojemu upodobaniu do piwa i tłustego, ciężkiego jedzenia. Rysy jego lekko obrzmiałej twarzy były już obwisłe. Miał czterdzieści osiem lat, ale wyglądał tak, jakby miał dziesięć lat więcej, zwłaszcza wtedy, kiedy wieczorem zbyt wiele wypił. I niestety nie potrafił przestać. Musiałby zacząć uprawiać sport, jeść więcej warzyw, pić wodę i herbatę, ale na miłość boską, jeśli ktoś przez trzydzieści lat żył inaczej, to wcale nie tak łatwo zrezygnować z dawnych przyzwyczajeń. Pytał sam siebie, czy ten złocistowłosy elf, ta piękna wróżka mogłaby go mimo wszystko pokochać. Mimo dużego brzucha i worków pod oczami, i mimo tego, że przy najmniejszym wysiłku stękał i się pocił. Bo przecież miał pewne wewnętrzne wartości i może właśnie jej potrafiłby je przekazać. Już dawno temu zrozumiał, że nie mógłby o niej zapomnieć, przestać o niej myśleć. Mimo Lucy i jej zazdrości, i mimo ryzyka, na które się narażał.

Był czterdziestoośmioletnim workiem tłuszczu, a jego ciało i dusza stały w płomieniach.

Problem polegał na tym, że ona, wróżka, istota, za którą umierał z tęsknoty dniami i nocami, była o wiele młodsza. Wiele, wiele młodsza.

Miała dziewięć lat.

Część I

Część I

Sobota, 31 października 2009

Sobota, 31 października 2009

Lizie udało się niepostrzeżenie opuścić uroczystość akurat wtedy, kiedy syn jubilata zamierzał właśnie wygłosić mowę. Uderzył kilkakrotnie widelcem w kieliszek, zadźwięczało szkło i po dłuższej chwili około stu zaproszonych gości zrozumiało wreszcie, co to oznacza. Rozbrzmiewające w sali głośne rozmowy i śmiechy cichły powoli, a wszystkie spojrzenia skierowały się na nieco zdenerwowanego mężczyznę, który w tym momencie niczego chyba nie żałował tak, jak swojej decyzji o wygłoszeniu laudacji z okazji siedemdziesiątych piątych urodzin ojca.

Kilku panów dowcipkowało nieco złośliwie, bo mówca na przemian czerwienił się i bladł, a już na samym początku przejęzyczył się tak bardzo, że musiał zaczynać wszystko trzykrotnie. W każdym razie swoim nieco niezręcznym wystąpieniem już na wstępie przyciągnął uwagę wszystkich.

Nie mógł się trafić bardziej korzystny moment.

Liza w ciągu ostatnich piętnastu minut niepostrzeżenie przesuwała się w stronę wyjścia i teraz musiała zrobić tylko kilka kroków, aby wreszcie znaleźć się na zewnątrz. Zamknęła za sobą ciężkie drzwi, oparła się na chwilę o ścianę i odetchnęła z ulgą. „Jaki tu jest spokój — pomyślała. — I jaki przyjemny chłód!”. W sali balowej za sprawą obecności wielu zaproszonych osób panował nieznośny zaduch. Choć Liza miała wrażenie, że nikt z tego powodu nie cierpiał tak jak ona. Przeciwnie, wydawało się, że wszyscy goście bawili się tego wieczoru znakomicie. Piękne suknie, biżuteria, perfumy, stonowane śmiechy, rozmowy. A ona pośrodku tego rozbawionego tłumu czuła się taka wyobcowana, jak gdyby ją i wszystkich innych dzieliła jakaś niewidoczna ściana. Uśmiechała się mechanicznie, odpowiadała, jeśli ją o coś pytano, kiwała głową lub nią potrząsała, zaprzeczając, piła szampana, ale przez cały czas czuła się jak ogłuszona. Miała wręcz uczucie, że nie jest zdolna do żadnego samodzielnego działania i funkcjonuje jak zawieszona na sznurkach marionetka, którą wprawia w ruch ktoś inny. I właściwie było tak już od wielu lat: nie żyła w zgodzie z własną wolą. Jeśli to, co robiła, można było w ogóle nazwać życiem.

Obok niej przeszła młoda pracownica eleganckiego hotelu Kensington, w którym odbywało się urodzinowe przyjęcie. Kobieta zatrzymała się na chwilę, patrząc niezdecydowanie na Lizę i zastanawiając się zapewne, czy tamta nie potrzebuje pomocy. Liza przypuszczała, że musiała sprawiać wrażenie wykończonej, jeśli wyglądała tak, jak się czuła. Wyprostowała się i spróbowała się uśmiechnąć.

— Wszystko w porządku? — spytała pracownica.

Liza skinęła głową.

— Tak. Tylko tam w środku jest dosyć gorąco — odparła spokojnie, wskazując ruchem głowy zamknięte drzwi. Młoda kobieta raz jeszcze spojrzała na nią ze współczuciem i poszła dalej. Liza postanowiła znaleźć toaletę i poprawić makijaż. Pomyślała, że zapewne wygląda nie najlepiej, skoro zwróciła uwagę przechodzącej.

W eleganckim, wyłożonym marmurem pomieszczeniu światło było przytłumione, a z ukrytych głośników dobiegała cicha, relaksacyjna muzyka. Poczuła obawę, że także tutaj kogoś spotka, ale przekonała się, że jest zupełnie sama. Wydawało się, że w kabinach toaletowych też nie ma nikogo. Ale było jasne, że taki stan nie może trwać długo, skoro niedaleko odbywa się urodzinowy bankiet na stu gości, którzy zatrzymali się przecież na nocleg w tym hotelu. W każdej chwili ktoś mógł wejść. Oparła się o jedną z luksusowych umywalek i spojrzała w lustro. Jak często przy takiej okazji, miała wrażenie, że nie zna kobiety, którą zobaczyła przed sobą. I byłoby tak nawet wtedy, gdyby nie była tak zestresowana i zmęczona jak teraz. Jej jasnoblond włosy, upięte misternie z tyłu głowy, zwisały w licznych pasmach wokół twarzy, a pomadka do ust została zapewne na kieliszku do szampana — wargi miała blade i bezbarwne.

Pociła się — miała błyszczący nos i rozmazany makijaż.

Czuła to. Przypuszczała. Dlatego od dwudziestu minut niczego nie pragnęła tak bardzo, jak tego, żeby wreszcie opuścić tamto okropne, duszne, zatłoczone pomieszczenie. I teraz musiała się jak najszybciej doprowadzić do właściwej formy i spróbować jakoś przetrwać ten wieczór. W końcu nie będzie trwać wiecznie. Powitanie kieliszkiem szampana było już praktycznie zakończone, następnym punktem programu miało być otwarcie bufetu. Dzięki Bogu było to lepsze niż serwowane do stołu posiłki składające się z pięciu dań, co zwykle ciągnęło się godzinami, a każdy, kto tymczasem próbował zniknąć, był natychmiast zauważany, przynajmniej przez osoby siedzące obok. Przy otwartym bufecie było więcej możliwości szybkiego, dyskretnego opuszczenia sali.

Odstawiła torebkę na marmurową płytę, przez chwilę nerwowo majstrowała przy zamku, w końcu udało jej się wydobyć puderniczkę i tubkę z podkładem. Gdyby tylko nie drżały jej tak ręce! Musiała się skupić, żeby nie poplamić sukni — tylko tego by brakowało w ten koszmarny wieczór. Kiedy próbowała otworzyć puderniczkę, co nie udało jej się od razu, nagle zaczęła płakać. To zaczęło się całkiem niepozornie: z jej oczu po prostu popłynęły łzy i nie była już w stanie nic zrobić. Z przerażeniem podniosła głowę i zobaczyła w lustrze przed sobą obcą twarz, która zamieniała się w dodatku w twarz zapłakaną. To dopełniło dramatu. Jak miała wrócić do sali z czerwonymi, zapuchniętymi oczami?

Niemal w panice wyszarpnęła ze srebrnego pojemnika na ścianie plik miękkich chusteczek kosmetycznych i próbowała zatamować łzy. Ale wydawało się, że skutek był odwrotny: potok łez stał się jeszcze bardziej gwałtowny. Jej oczy były zalane łzami. „Muszę do domu, do domu — myślała w panice. — To nie ma sensu, muszę stąd uciec!”

I jakby tego było mało, usłyszała za sobą szmer otwieranych drzwi. Rozległo się stukanie obcasów na podłodze. Patrząc przez łzy w lustro, Liza dostrzegła za sobą sylwetkę kobiety, która właśnie zmierzała w stronę toalety. Liza przycisnęła do twarzy całą garść chusteczek i próbowała udawać, że po prostu wyciera nos.

„Pośpiesz się — myślała o obcej kobiecie — zniknij stąd!”.

Kroki nagle ucichły, kobieta się zatrzymała. Przez krótką chwilę w pomieszczeniu panowała absolutna cisza. Potem tamta się odwróciła, podeszła do Lizy i delikatnie położyła rękę na jej drgających od płaczu plecach. Liza podniosła głowę i zobaczyła przed sobą w lustrze zatroskaną twarz. Tuż obok swojej, zapłakanej. I pytające oczy tamtej kobiety. Liza jej nie znała, ale sądząc po ubiorze, musiała to być jedna z osób zaproszonych na przyjęcie urodzinowe.

— Czy mogę pani jakoś pomóc? — spytała tamta ostrożnie, po czym dodała: — Nie chciałabym być natrętna, ale...

Pełna sympatii troska brzmiąca wyraźnie w jej spokojnym głosie była czymś więcej, niż Liza mogła znieść. Opuściła ręce z chusteczkami, odsłaniając twarz.

A potem po prostu przestała walczyć z wszechogarniającym bólem i nie próbowała już zatrzymać łez.

Niedziela, 22 listopada

Niedziela, 22 listopada

Był już późny niedzielny wieczór, kiedy Carla z całą świadomością usłyszała nadjeżdżającą windę i hałas otwierających się drzwi. Aż do tej chwili zdawała sobie wprawdzie sprawę, że nie pozostało jej już zbyt wiele życia, ale teraz siła wyobraźni nie wystarczyła, żeby odmalować sobie to, co miałoby się jej stać tej nocy.

Siedziała w swoim mieszkaniu nieco zdziwiona, bo nagle ogarnęło ją wrażenie graniczące z pewnością, że tak działo się już od dobrych kilkunastu dni: winda jechała aż na ósme piętro, gdzie mieszkała tylko ona, zatrzymywała się, drzwi otwierały się automatycznie, ale potem nie działo się już nic. Nikt nie wysiadał, bo wtedy musiałaby słyszeć kroki w korytarzu. Nikt też nie wsiadał, bo także w tym wypadku musiałaby słyszeć kroki. Ale ona była pewna, że nie słyszała żadnych kroków, bo ich po prostu nie było. Zarejestrowałaby je na jakiejś płaszczyźnie swej świadomości. Ten dom nie należał do budowli dobrze pochłaniających dźwięki: wysoki blok z lat siedemdziesiątych, pozbawione ozdób pudło z długimi korytarzami i licznymi mieszkaniami w środku. Większe mieszkania zajmowały rodziny z dziećmi, mniejsze należały przeważnie do całkowicie zaangażowanych w życie zawodowe singli, których praktycznie nigdy nie było w domu. Londyńska Hackney była jedną z uboższych dzielnic, ale zakątek, w którym mieszkała Carla, wcale nie był taki zły. Zastanowiła się, kiedy dokładnie po raz pierwszy usłyszała nadjeżdżającą windę, z której nikt nie wysiadł. Choć od samego początku było oczywiste, że coś takiego miało prawo się zdarzyć. Ktoś pewnie użył złego przycisku, potem zauważył swoją pomyłkę, wysiadł wcześniej, ale później winda jechała na ósme piętro, otwierały się drzwi i windę wzywano ponownie. Jednak w ostatnim czasie zdarzało się to zbyt często. Niezwykle często. Może od tygodnia? A może nawet od czternastu dni? Wyłączyła telewizor, bo nadawany akurat talk-show i tak jej nie interesował.

Podeszła do drzwi wejściowych, przekręciła klucz w zamku i otworzyła je. Przycisnęła wyłącznik zaraz obok dzwonka i korytarz zalało jaskrawe, białe światło. Kto zainstalował tu takie lampy? W ich świetle każda twarz miała trupio bladą barwę.

Spojrzała w głąb długiego, cichego korytarza. Nie było widać nic ani nikogo. Drzwi windy znów się zamknęły. Może to jakiś żartowniś. Jakiś niedorostek, dzieciak mieszkający w tym bloku, który umyślnie przyciskał guzik z napisem „osiem”, po czym spokojnie zjeżdżał w dół. Ale co on mógł z tego mieć, to już było dla Carli zagadką. Choć prawdę mówiąc, wiele z tego, co poruszało innych ludzi, co oni robili bądź do czego dążyli, było dla Carli zagadką. W końcu, myślała niekiedy, żyła trochę poza obrębem społeczeństwa. Samotna, opuszczona i od pięciu lat na rencie. Jeśli ktoś wstaje rano, zjada śniadanie, spędza dzień na czytaniu bądź oglądaniu telewizji w małym mieszkaniu, od czasu do czasu wybiera się na krótki spacer, wieczorem je kolację i znów siada przed telewizorem, a wszystko to w zupełnej samotności, prędzej czy później traci kontakt z normalnym światem. Traci też kontakt z ludźmi, których codzienność składa się z pracy zawodowej, kolegów i koleżanek, małżonków, dzieci i wszystkich związanych z tym problemów, kłopotów, ale także radości. Z pewnością sprawiała wrażenie dziwaczki, i to bardziej, niż sama zdawała sobie z tego sprawę.

Zamknęła drzwi mieszkania, oparła się o nie od wewnątrz i odetchnęła głęboko. Kiedy wprowadziła się do tego bloku — jednego z niewielu w Hackney, gdzie przeważały wiktoriańskie, zwykle nieco podupadłe budowle — miała nadzieję, że teraz już będzie lepiej. Sądziła, że w tym domu pełnym ludzi nie będzie się czuła taka samotna, ale w rzeczywistości było dokładnie odwrotnie. Każdy tutaj przedzierał się pracowicie przez swoją codzienność i związane z nią problemy, wydawało się też, że ludzie w gruncie rzeczy w ogóle się nie znali i wszyscy żyli w ogromnej, pełnej chłodu i dystansu anonimowości. Kilka mieszkań było też zupełnie pustych — tu, na ósmym piętrze, oprócz Carli od pewnego czasu nikt nie mieszkał.

Wróciła do salonu, przez chwilę rozważała, czy jednak nie włączyć telewizora. Rozmyśliła się i zamiast tego nalała sobie jeszcze trochę wina. Lubiła wypić co wieczór trochę wina, choć narzuciła sobie zasadę, że nigdy nie będzie tego robić przed ósmą. Do tej pory udawało jej się dotrzymywać tego zobowiązania.

Drgnęła nagle, usłyszawszy znów szmer windy. Tym razem jechała w dół. Widocznie ktoś, kto był na dole, właśnie ją wezwał. Zawsze był to jakiś znak normalności. Przecież ludzie wracali do domu i wychodzili z niego. Nie była więc sama. „A może jednak powinnam sobie poszukać innego mieszkania?” — pomyślała nagle.

Na zbyt wiele, co prawda, nie mogła sobie pozwolić — emeryturę miała raczej skromną. A poza tym było wątpliwe, czy gdzie indziej czułaby się mniej samotna. Może więc nie ten dom był przyczyną, lecz ona sama?

Nagle wydało jej się, że nie będzie w stanie znieść panującej dookoła ciszy, wyciągnęła telefon i wybrała numer córki, na tyle szybko, żeby strach albo nieśmiałość nie zdusiły tego zamiaru w zarodku. Właściwie zawsze miała dobry kontakt z Keirą, ale odkąd córka wyszła za mąż i urodziła dziecko, ich kontakty nieco się rozluźniły. Jak to zwykle bywa, młodym ludziom ciągle brakowało czasu, byli też całkowicie zajęci sobą i swoimi sprawami. Skąd mieli brać energię, żeby zajmować się jeszcze matką i jej nieudanym życiem?

Carla chwilami sama nie mogła w to uwierzyć: małżeństwo zakończone rozwodem po dwudziestu ośmiu latach. Jej mąż był stale zadłużony po uszy, bo zawsze lubił prowadzić wystawne życie i właściwie całą swoją egzystencję budował na długach. A któregoś dnia po prostu zwiał, zanim wierzyciele zdążyli go pociągnąć do odpowiedzialności; Carla od lat nie miała od niego żadnej wiadomości ani też znaku życia. Ona sama zaś była często roztrzęsiona i wiecznie narzekająca. Z tarapatów, w które wpędziła rodzinę zawodowa plajta ojca, Keira uciekła w bezpieczną mieszczańską egzystencję: zdobyła solidne wykształcenie, kończąc studia matematyczne, została urzędniczką w banku i wyszła za mąż za mężczyznę, który pracował jako urzędnik. Zamieszkali w Bracknell, w domu w jednym z niezliczonych osiedli szeregowców, oddalonym zaledwie o kwadrans drogi na południowy wschód od centrum Londynu. Carla wiedziała, że właściwie powinna się z tego wszystkiego cieszyć.

Keira zgłosiła się już po drugim sygnale. W jej głosie słychać było stres i napięcie, w tle płakał ich mały synek.

— Halo, Keira, to ja, mama. Chciałam tylko wiedzieć, co u was.

— O, mama, cześć — odpowiedziała Keira. Nie sprawiała wrażenia zachwyconej. — Tak, wszystko w porządku. Tylko mały znów nie chce zasnąć. Właściwie bez przerwy krzyczy. Jestem już tym wszystkim wykończona.

— Pewnie zaczyna ząbkować.

— Tak, chyba masz rację. — Keira umilkła na chwilę, po czym spytała, chyba głównie z poczucia obowiązku: — A co u ciebie?

Przez jedną sekundę Carla wahała się, czy nie powiedzieć prawdy: że jest jej źle, że czuje się potwornie samotna. Ale wiedziała, że córka, przeciążona przecież pracą, nie chciałaby tego usłyszeć, i w efekcie byłaby tylko rozdrażniona.

— Ach, nic — powiedziała więc — tylko często czuję się samotna. Od kiedy jestem na rencie... — Nie dokończyła zdania. Przecież i tak nic by to nie zmieniło.

Keira westchnęła.

— Mamo, musisz poszukać sobie jakiegoś zajęcia. Hobby, jakieś zainteresowania, dzięki którym znajdziesz się wśród ludzi o podobnych zapatrywaniach i problemach. Nawet jakiś kurs gotowania, na który mogłabyś się zapisać, albo może jakiś sport, który zaczniesz uprawiać! Najważniejsze, żebyś była wśród ludzi.

— E, ciągle skakać wśród starych kobiet na zajęciach gimnastyki dla seniorów...

Keira znów westchnęła, tym razem z wyraźnym zniecierpliwieniem.

— Przecież to nie musi być gimnastyka dla seniorów. Mój Boże, tyle jest różnych ciekawych ofert. Możesz wśród nich coś wyszukać, coś, co będzie odpowiadało twoim wymaganiom!

Przez chwilę Carla miała ochotę powiedzieć córce, że właśnie całkiem niedawno przyłączyła się do takiej grupy samotnych kobiet, ale znów nie udało jej się nawiązać tam trwałych przyjaźni czy choćby znajomości. Chyba dlatego, że za dużo narzekała i nikt nie mógł z nią długo wytrzymać. Lepiej, żeby Keira w ogóle nie wiedziała o tych próbach.

— Myślę, że właściwie wszystko mnie przygnębia — powiedziała. — Kiedy w środku dnia idę popływać albo gotuję, uświadamiam sobie, że nie jestem już pełnowartościowym członkiem społeczeństwa. Bo już nie pracuję i nie mam rodziny, o którą musiałabym się troszczyć. A kiedy wracam do domu, to i tak nikt na mnie nie czeka.

— Ale na pewno poznałabyś tam jakieś sympatyczne panie, z którymi mogłabyś coś wspólnie robić!

— Jednak większość z nich ma rodziny i z pewnością nie miałyby dla mnie czasu.

— Tak, oczywiście, bo jesteś jedyną rozwiedzioną, samotną rencistką w całej Anglii — odparła szorstko Keira. — Czy naprawdę chcesz spędzić resztę życia, siedząc w mieszkaniu przed telewizorem z nosem spuszczonym na kwintę?

— I do tego denerwując córkę!

— Tego nie powiedziałam!

— Ten dom jest przygnębiający — rzekła Carla. — Nikt tu nikogo nie obchodzi. A winda stale wjeżdża na moje piętro i nikt z niej nie wysiada.

Keira wydawała się już nieco zirytowana.

— Co takiego? — spytała.

Carla pożałowała swoich słów.

— Ach, zauważyłam to po prostu. To znaczy, rzecz w tym, że zdarza się to dosyć często. W końcu oprócz mnie nikt tu na górze nie mieszka. A jednak stale wjeżdża tu winda.

— Przecież ktoś ją po prostu wysyła na górę. Albo cały system jest tak ustawiony, że winda musi za każdym razem automatycznie zaliczyć każde piętro.

— Ale tydzień czy dwa tygodnie wcześniej tak nie było.

— Mamo...

— Tak, wiem. Robi się ze mnie dziwaczka, tak właśnie myślisz. Nie martw się, jakoś sobie jeszcze poradzę ze swoim życiem.

— Z pewnością. Mamo, mały płacze bez przerwy i...

— Już, już kończę! Byłoby fajnie, gdybyście mnie znowu odwiedzili, ty i mały właśnie. Może w któryś weekend?

— Zobaczę, czy się uda — powiedziała Keira niezobowiązująco, a potem pożegnała się szybko, zostawiając Carlę z niemiłym uczuciem, że była natrętna i męcząca.

„To w końcu moja córka — pomyślała jakby na przekór swoim odczuciom. — I to normalne, że od czasu do czasu do niej dzwonię. I że mówię jej o tym, że nie jest mi zbyt dobrze”.

Spojrzała na zegarek — było dopiero niewiele po dziesiątej.

Mimo to postanowiła iść do łóżka, może trochę poczytać przed snem. Miała nadzieję, że uda jej się szybko zasnąć. Chciała właśnie iść do łazienki, żeby umyć zęby — i w tym momencie usłyszała wjeżdżającą na górę windę.

Zatrzymała się na środku korytarza, nasłuchując.

„Ależbym chciała, żeby ktoś mieszkał na tym piętrze” — pomyślała.

Winda stanęła, otworzyły się drzwi.

Carla czekała. Czekała na to, że potem nie będzie już nic, jak zwykle. Żadnego dźwięku, nic.

Ale tym razem coś usłyszała. Ktoś wyszedł z windy. Usłyszała kroki — i to bardzo wyraźne. Kroki tam, na zewnątrz, w oświetlonym jaskrawym światłem korytarzu.

Przełknęła ślinę, poczuwszy nagle suchość w ustach i osobliwe mrowienie na skórze.

Tylko teraz nie wariuj! Dopiero co się denerwowałaś, bo nikt nie wysiadał z windy, a teraz się denerwujesz, bo ktoś właśnie z windy wysiadł!

Kroki były coraz bliższe.

„Do mnie — pomyślała Carla — ktoś idzie do mnie”.

Stała przed drzwiami wejściowymi jak sparaliżowana.

Ktoś był po drugiej stronie.

Kiedy zabrzmiał dzwonek, poczuła wręcz ulgę. Dzwonek — to była normalność.

„Włamywacze przecież nie dzwonią” — pomyślała.

Na wszelki wypadek ostrożnie wyjrzała przez wizjer.

Zawahała się.

A potem otworzyła drzwi.

Środa, 2 grudnia

Środa, 2 grudnia

1

Gillian wróciła do kuchni.

— To była matka Darcy — wyjaśniła i dodała: — Darcy nie przyjdzie dziś do szkoły. Ma zapalenie gardła.

Nawet dzwonek telefonu nie wyrwał Becky z letargu — dziewczynka w pełnej melancholii zadumie wpatrywała się w miskę płatków owsianych i suszonych owoców zmieszanych z mlekiem.

„Dopiero co skończyła jedenaście lat — pomyślała Gillian — a już jest mrukliwa i apatyczna jak nastolatka w szczytowej fazie dojrzewania. Czy my też tak to przechodziliśmy?”.

— Hm... — mruknęła Becky bez większego zainteresowania. Obok niej na krześle siedział jej czarny kocur noszący imię Chuck. Chuck został znaleziony w czasie rodzinnej wyprawy do Grecji — półżywy z głodu siedział na poboczu drogi jak istna kupka nieszczęścia — i przeszmuglowany do hotelu. W rezultacie pozostała część wakacji składała się głównie z problemu, jak co dzień niepostrzeżenie wynieść Chucka z hotelu do weterynarza i powtórzyć to samo z powrotem. Gillian i Becky całymi godzinami wlewały mu pipetką do pyszczka płynny pokarm, a wszystko przemawiało za tym, że zwierzę jednak nie przeżyje. I choć Becky płakała prawie bez przerwy, wszystko było trudne i wyczerpujące nerwowo, to w efekcie wspólnego zmartwienia matka i córka były sobie wtedy bardzo bliskie.

Ostatecznie zwyciężyła wola życia kocura Chucka, który ze swoją nową rodziną pojechał do Anglii.

Gillian usiadła przy stole naprzeciw córki. Za chwilę miała odwieźć Becky do szkoły. Miały układ z matką Darcy i w tym tygodniu przypadała jej kolej odwożenia dziewczynek do szkoły. Oczywiście z wyłączeniem dnia, w którym jej córka nie mogła iść do szkoły.

— Przy okazji dowiedziałam się czegoś interesującego — oznajmiła córce. — A mianowicie, że piszecie dziś klasówkę z matematyki.

— Możliwe — usłyszała w odpowiedzi.

— Nie, to nie jest „możliwe”, tylko tak jest! Piszecie dziś klasówkę, a ja nie mam o tym pojęcia.

W odpowiedzi Becky wzruszyła ramionami. Nad górną wargą miała wyraźne ślady po wypitym kakao. Włożyła dziś swoje czarne dżinsy, tak obcisłe, że Gillian pytała samą siebie, jak ona zdołała się w nie wcisnąć, do tego czarny, równie obcisły sweter, a wokół szyi zawinęła sobie czarną chustkę. Jej wysiłki, żeby za wszelką cenę wyglądać „cool”, były żałosne w zestawieniu ze śladami kakao wokół ust, dzięki którym wyglądała jak mała dziewczynka na osobliwej maskaradzie. Oczywiście Gillian wystrzegała się starannie, aby nie wspomnieć jej o tym ani słowem.

— Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? Codziennie pytałam, czy kiedyś będziecie pisać test. A ty twierdziłaś, że nie. Dlaczego?

Becky znów wzruszyła ramionami.

— Czy możesz mi łaskawie odpowiedzieć? — spytała ostro Gillian.

— Nie wiem — wymamrotała niechętnie Becky.

— Czego nie wiesz?

— Nie wiem, dlaczego ci nie powiedziałam.

— Przypuszczam, że nie miałaś ochoty zabrać się przed tym do nauki — stwierdziła Gillian z rezygnacją.

Becky spojrzała na nią ze złością.

„Co ja robię źle — pomyślała Gillian — co ja robię źle, że ona patrzy na mnie czasem wręcz z nienawiścią? Dlaczego matka Darcy wiedziała o tym teście? Dlaczego prawdopodobnie wiedziały o nim wszystkie pozostałe matki?”.

— Umyj zęby — powiedziała. — I pośpiesz się. Musimy już jechać.

W czasie jazdy do szkoły Becky nie odezwała się ani słowem, patrzyła tylko bezmyślnie przez okno. Gillian miała na końcu języka pytanie, czy córka nie przecenia swoich umiejętności, czy choć trochę przygotowała materiał, ale nie odważyła się go zadać. Obawiała się opryskliwej odpowiedzi i miała niedobre przeczucie, że po prostu wybuchnie wtedy płaczem. Często jej się to zdarzało w ostatnim czasie i zupełnie nie potrafiła znaleźć sposobu, aby się z tym uporać. Była na najlepszej drodze do tego, żeby zamienić się w płaczliwą beksę, która wiecznie narzeka na wszystko, co ją w życiu spotyka, a prowokujące zachowanie własnej córki powoduje u niej tylko lęk. Jak kobieta w wieku czterdziestu dwóch lat mogła tak dalece stracić umiejętność panowania nad sobą i własną niezależność?

Becky pożegnała się z matką w kilku mało sympatycznych słowach i ruszyła w stronę szkoły, krocząc niezdarnie na swoich długich, zbyt chudych nogach. Jej długie, rozpuszczone włosy rozwiewał wiatr, a plecak („mamo, dziś się już nie nosi tornistra, tylko plecak!”) kołysał się na jej ramionach. Nawet nie spojrzała w stronę matki. Kiedy była w niższych klasach, na pożegnanie posyłały sobie ręką całusa, uśmiechając się przy tym do siebie. Jak można się tak dalece zmienić w ciągu zaledwie kilku lat? Gillian czuła tego ranka, że jest w całkowitej defensywie. Wiedziała, że praca z matematyki pójdzie córce źle i że błędem było nieprzygotowanie się do niej. Była zła na siebie i czuła, że musi coś zrobić.

Pytała samą siebie, czy wszystkie nastolatki są właśnie takie. Tak agresywne. Tak nierozsądne. Tak bezlitosne.

Włączyła silnik, pojechała ulicę dalej, po czym zatrzymała się i zaparkowała tuż przy krawężniku. Otworzyła okno, zapaliła papierosa. W okolicznych ogrodach trawę pokryła szadź. W oddali dostrzegła rozlaną szeroko Tamizę, która zdążała powoli ku morzu jak szara wstęga ołowiu, całkowicie poddana nieubłaganemu rytmowi przypływów i odpływów. Wiatr niósł zapach alg, z daleka dobiegał krzyk mew. Było zimno. Lodowaty, szary, zimowy poranek.

Kiedyś rozmawiała o tym z Tomem, dawno, przed dwoma laty. A dokładniej, próbowała o tym porozmawiać. O tym, czy ona jako matka robi coś źle. Albo czy inne dzieci też są takie. Ale on nie znał odpowiedzi na jej pytania.

— Gdybyś miała więcej kontaktów z innymi matkami — powiedział w końcu — to może wiedziałabyś, czy i dlaczego tak jest. Wiedziałabyś, czy robisz coś źle. Może nawet wiedziałabyś, jak należałoby postępować właściwie. Ale ty z jakiegoś powodu wzbraniasz się przed stworzeniem sobie grupy znajomych, które mają podobne problemy.

— Nie wzbraniam się. Po prostu nie mogę się dogadać z innymi matkami.

— Ale to są przecież normalne kobiety! I nic ci nie zrobią!

Oczywiście miał rację. Ale nie to było problemem.

— One mnie po prostu nie akceptują. I zawsze jest tak, jak gdybym... jakbym mówiła innym językiem. Wszystko, co mówię, wydaje mi się niewłaściwe, nie na miejscu. Nie pasuje do tego, co one mówią...

Było dla niej jasne, że Tom, stuprocentowy racjonalista, odbierał jej słowa jak bzdurę, kompletną bzdurę.

— Bzdura! — tak właśnie wtedy natychmiast zareagował. — Myślę, że po prostu wmawiasz sobie to wszystko. Jesteś inteligentną, atrakcyjną kobietą. Odnosisz zawodowe sukcesy. Masz przystojnego męża, który także nie może się uskarżać na brak sukcesów w swoim zawodzie. Masz także śliczne, mądre i zdrowe dziecko. Skąd więc biorą się twoje kompleksy?

Czy ona miała kompleksy?

Zupełnie zatopiona w swoich myślach strzepnęła popiół z papierosa przez otwarte okno.

Nie było powodów, żeby mieć kompleksy. Piętnaście lat temu razem z Tomem założyli w Londynie firmę specjalizującą się w doradztwie podatkowym i gospodarczym. Musieli się zdobyć na olbrzymi wysiłek, ale się opłaciło: dziś zatrudniali szesnastu pracowników, a firma prosperowała znakomicie. Tom ciągle podkreślał, że wszystko to nie udałoby się bez Gillian. Od chwili urodzenia Becky Gillian nie pracowała już codziennie w biurze, miała jednak kilku klientów, którymi się nadal opiekowała. Trzy lub cztery razy w tygodniu jechała pociągiem do Londynu i załatwiała wszystkie sprawy związane z jej pracą w firmie. Miała możliwość samodzielnego regulowania swojego czasu pracy i dzięki temu niesłychane poczucie wolności. Jeśli tylko Becky potrzebowała jej obecności, Gillian po prostu nie szła do biura, przynosiła do domu zaległą pracę i nadrabiała zaległości w weekend.

Wszystko było w jak najlepszym porządku. Mogła być całkowicie zadowolona ze swojego życia.

Zerknęła w lusterko wsteczne i dostrzegła swoje ciemnoniebieskie oczy i rude, kręcone włosy nad czołem. Te długie włosy nie dawały się nigdy uporządkować, wyglądały zawsze tak, jak gdyby były nieuczesane. Gillian doskonale pamiętała, jak bardzo cierpiała z tego powodu w dzieciństwie. Głównie dlatego, że były mocno kręcone. I rude. Także z powodu piegów, które przy jej karnacji zawsze pojawiały się na twarzy. A potem któregoś dnia zjawiła się na uniwersytecie i poznała Thomasa Warda, swojego pierwszego chłopaka, który miał się stać mężczyzną jej życia i wielką miłością. To on podziwiał kolor jej włosów, liczył jej piegi i nagle sama zaczęła uważać siebie za piękną i cenić wyjątkowość swojego wyglądu.

„O tym też powinnaś pamiętać — pomyślała — o wszystkich dobrych rzeczach, które zjawiły się w twoim życiu dzięki Tomowi. Poślubiłaś cudownego mężczyznę”.

Skończyła palić papierosa i zastanawiała się, czy powinna pojechać do biura. Czekała na nią masa pracy, a z doświadczenia wiedziała, że praca była najlepszym lekarstwem na ponure rozmyślania. Postanowiła więc pojechać do domu, wypić jeszcze jedną filiżankę kawy, przebrać się i ruszyć w drogę do Londynu.

Przekręciła kluczyk i włączyła silnik.

Może powinna była spotkać się z Tarą Caine. Jej przyjaciółka pracowała jako prokurator w Londynie i była — przynajmniej według Toma, który niespecjalnie ją lubił — radykalną feministką. W każdym razie rozmowy z nią zawsze dobrze robiły Gillian.

W czasie ich ostatniego spotkania Tara oświadczyła wprost, że Gillian tkwi w głębokiej depresji.

Może miała rację.

2

Samson długo nasłuchiwał i dopiero kiedy był zupełnie pewny, że nikogo nie ma na klatce schodowej, przemknął w skarpetach na dół. Chciał możliwie szybko i niepostrzeżenie wskoczyć w buty, wciągnąć kurtkę i zaraz potem wymknąć się na dwór, ale akurat kiedy stał pochylony do przodu i wiązał sznurówki, drzwi kuchni otworzyły się i pojawiła się jego bratowa Millie. Sposób, w jaki się zbliżała, sprawiał, że przypominała Samsonowi drapieżnego ptaka, który właśnie wypatrzył swój łup.

Wyprostował się.

— Dzień dobry, Millie — powiedział niepewnie.

Millie Segal należała do tych kobiet, którym zawsze, nawet jeszcze zanim skończyły czterdzieści lat, towarzyszyły niejednoznaczne określenia typu: ach, jaka ona była kiedyś piękna. Miała blond włosy, świetną figurę i regularne rysy, ale jednocześnie na jej twarzy pojawiło się już tyle zmarszczek i blizn, będących następstwem zbyt intensywnego opalania i zbyt wielu wypalonych papierosów, że wyglądała na o wiele starszą, niż rzeczywiście była. Poza tym sprawiała wrażenie wiecznie strapionej i przedwcześnie zgorzkniałej. Przyczyną tego ostatniego był nie tyle niezdrowy tryb życia, ile fakt, że zawsze była ze wszystkiego niezadowolona. I sfrustrowana. Samson rozmawiał o tym czasami ze swoim bratem, a on mu wyjaśniał, że Millie żyła w przekonaniu, jakoby była skrzywdzona przez los, i to nie dlatego, że ktoś jej wyrządził wielką krzywdę, lecz dlatego, że doszukiwała się dyskryminacji swojej osoby w sumie wielu codziennych niesprawiedliwości i rozczarowań.

Kiedy Gavin, jej mąż, dopytywał się, co dokładnie zatruwało jej życie, odpowiadała zawsze: „Wszystko. Po prostu wszystko razem”.

Na nieszczęście Samson wiedział, że w owym wszystko razem on też odgrywał pewną rolę.

— Tak myślałam, że cię słyszę — rzekła Millie. Nie była jeszcze ubrana. Kiedy miała iść do pracy później niż zwykle, wskakiwała rankiem w dres do joggingu i przygotowywała śniadanie dla męża, zanim ten wyruszy do pracy na poranną zmianę. Gavin był kierowcą autobusu i często musiał wstawać już o piątej rano. Millie parzyła dla niego kawę, smażyła jajecznicę na boczku, wsuwała chleb do tostera i szybko smarowała masłem kanapki, które on zabierał do pracy. Każdego dnia sprawiała wrażenie przyjemnie zatroskanej, ale Samson był przekonany, że jej rzekoma serdeczność i ciepło nie były szczere. Bo Gavin płacił za wspaniałe śniadania wysoką cenę: przez cały czas musiał wysłuchiwać jej lamentowania, narzekania i wyrzutów, a Samson zastanawiał się czasami, czy jego brat nie wolałby rano posiedzieć w kuchni w spokoju samotnie z gazetą, jedząc przyrządzony własnoręcznie tost z marmoladą i pijąc zaparzoną przez siebie kawę.

— Zaraz wychodzę — powiedział do szwagierki, wkładając szybko kurtkę.

— Wyjaśniło się już coś z twoją pracą? — spytała Millie.

— Jeszcze nie.

— A szukasz czegoś w ogóle?

— Oczywiście. Ale czasy są ciężkie.

— Nie dałeś w tym tygodniu żadnych pieniędzy do domowego budżetu. W końcu muszę robić zakupy. A przy jedzeniu też nie jesteś zbyt powściągliwy.

Samson wygrzebał z kieszeni spodni portfel i wyciągnął banknot.

— Wystarczy na razie?

— No, zbyt wiele to nie jest — odparła Millie, ale oczywiście wzięła pieniądze. — Lepsze to niż nic.

„Czego ona właściwie chce? — zastanawiał się Samson. — Przecież nie dopadła mnie tutaj z powodu pieniędzy”.

Popatrzył na nią pytająco.

Ale Millie powiedziała tylko:

— Gavin wraca dziś w południe. Jemy obiad o drugiej. Idę do pracy dopiero po południu.

— Nie będzie mnie na obiedzie.

Wzruszyła ramionami, dodając obojętnie:

— Sam musisz wiedzieć, co robić.

I ponieważ nie było już nic do załatwienia, skinął głową, otworzył drzwi i wyszedł wprost w mroźny dzień.

Po spotkaniu z Millie zawsze był zdenerwowany, niepewny siebie i zaniepokojony. Źle się czuł w jej obecności. Tu, na dworze, od razu zrobiło mu się lepiej.

Podsłuchał kiedyś pewną rozmowę między Millie a jego bratem i od tej pory wiedział, że Millie niczego innego tak nie pragnęła, jak tego, żeby on się wreszcie wyprowadził z ich wspólnego domu. Wprawdzie było to dla niego jasne już przedtem, a Millie też nie pozostawiła cienia wątpliwości co do tego, że uważała go wyłącznie za mąciciela ich spokoju, ale usłyszeć coś takiego powiedziane wprost to zupełnie co innego. Przy tym Samson nie wiedział, że wywierała w tej sprawie ogromny nacisk na jego brata.

— Chcę z tobą żyć w małżeństwie, w zupełnie normalnym małżeństwie — wysyczała wtedy. — A co to jest to, co mamy teraz? Rodzaj jakiejś wspólnoty mieszkaniowej?

— Nie możesz tego tak określać — odparł Gavin nieswojo, z wyczerpaniem zdradzającym człowieka, który musi zbyt często zajmować się niemiłym dla siebie tematem. — On jest moim bratem. Nie jest przecież jakimś podnajemcą!

— No, gdyby chociaż nim był! To przynajmniej płaciłby nam czynsz. Ale tak...

— Millie, to także jego dom. Obaj odziedziczyliśmy go po rodzicach. On ma takie samo prawo tu mieszkać jak my.

— To nie jest kwestia prawa!

— A czego?

— Poczucia taktu. Przyzwoitości. Mam na myśli to, że my oboje, my — jesteśmy małżeństwem. Może kiedyś będziemy mieli dzieci. Będziemy wtedy prawdziwą rodziną. A on jest sam. Jest po prostu piątym kołem u wozu. Każdy inny człowiek zauważyłby, że przeszkadza, i poszukałby sobie czegoś innego.

— Nie możemy go przecież zmusić. Jeśli się wyprowadzi, to musiałbym go spłacić, na co mnie nie stać, albo musielibyśmy płacić mu czynsz, przynajmniej częściowo. Mój Boże, Millie, wiesz przecież, ile zarabiam! Będzie nam wtedy ciężko!

— Nie wolno mu właściwie brać od ciebie pieniędzy — to przecież twój brat.

— Ale wtedy musiałby gdzieś płacić czynsz. A jest przecież bez pracy. Jak miałby to zrobić?

— No to my się wyprowadźmy!

— Naprawdę tego chcesz? Domek z ogrodem możesz sobie wtedy wybić z głowy. Nie mam nic przeciwko mieszkaniu na piętrze w bloku, ale jesteś pewna, że tobie to wystarczy?

Samson, który stał na dworze pod drzwiami i podsłuchiwał, pocąc się przy tym niemiłosiernie, skrzywił się z pogardą. Oczywiście, że to by jej nie wystarczyło. Millie ceniła prestiż nade wszystko, nawet kosztem wspólnego mieszkania z nielubianym szwagrem. Pochodziła z ubogiej rodziny i małżeństwo z właścicielem domu w dobrej dzielnicy stanowiło w jej życiu niesłychany awans socjalny — choćby to była tylko szeregówka przy bardzo ruchliwej ulicy. Uwielbiała zapraszać tu swoje przyjaciółki i chwalić się rzeczywiście wypielęgnowanym i zadbanym ogrodem. I chyba nie mogłaby nigdy pogodzić się z myślą, że miałaby opuścić ten świat. Nie, Millie nie chciała się stąd wyprowadzać. Chciała, żeby to Samson się wyprowadził.

Nie odpowiedziała więc na ostatnie pytanie męża, ale milczenie, które potem zapadło, było aż nadto wymowne.

Samson odpędził teraz myśl o jakiejkolwiek rozmowie na ten temat i ruszył w drogę. Stosował przy tym bardzo określony system i dokładny plan czasowy, który już uległ opóźnieniu o pięć minut — bo tak długo zwlekał z opuszczeniem klatki schodowej, a potem zatrzymała go jeszcze Millie.

Stracił swoją pracę w czerwcu. Pracował jako kierowca w pewnym serwisie zajmującym się urządzeniami chłodniczymi do mrożonek, ale te były bardzo drogie, a kryzys gospodarczy sprawił, że ludzie stracili poczucie bezpieczeństwa i liczba zleceń drastycznie spadła. Ostatecznie firma musiała zredukować liczbę kierowców. Samson spodziewał się tego, a ponieważ został najpóźniej zatrudniony, najwcześniej też stracił pracę.

Szedł teraz spokojnie przez ulicę. Dom, który on i Gavin odziedziczyli po rodzicach, leżał przy końcu ulicy łączącej się z bardzo ruchliwą arterią przelotową, głośną i niezbyt elegancką. Stały przy niej wąskie domy, przed którymi ciągnęły się długie, równie wąskie paski ogrodów. W przeciwnym kierunku ta sama ulica prowadziła do Thorpe Bay Club, w zupełnie inny świat: znacznie większe domy ozdobione wieżyczkami i wykuszami, stojące na okazałych działkach z wysokimi drzewami, zasłonięte wypielęgnowanymi żywopłotami, wszystko otoczone dodatkowo kutymi w żelazie płotami albo pięknymi kamiennymi murami. Marki stojących na podjazdach samochodów świadczyły o zamożności ich właścicieli, a dookoła panował przyjemny, idylliczny spokój.

Southend-on-Sea położone było czterdzieści mil na wschód od Londynu i ciągnęło się wzdłuż północnego brzegu Tamizy aż do ujścia tej wielkiej rzeki do Morza Północnego. Miasto oferowało przybyszom wszystko, czego tylko można było zapragnąć: bogate możliwości zakupów, szkoły i przedszkola, teatry i kina, obowiązkowy park rozrywki przy nadbrzeżnej promenadzie, długie piaszczyste plaże, kluby surfingowe i żeglarskie, puby i wytworne restauracje. Przeprowadziło się tu wiele rodzin, dla których mieszkania w samym Londynie były za drogie, także dla ich dzieci było pod każdym względem bardziej korzystne i zdrowsze, że nie musiały dorastać w samym sercu wielkiej metropolii. Southend obejmowało kilka dzielnic, wśród nich Thorpe Bay, gdzie mieszkał Samson. Thorpe Bay składała się w większości z rozległych, lekko pofalowanych łąk należących do klubów golfowych i z kortów tenisowych położonych zaraz za plażą, od której oddzielała je tylko jedna ulica. Jeśli ktoś tu zamieszkał, miał wrażenie, że znalazł się w samym sercu jakiejś wiejskiej idylli: ulice, wzdłuż których ciągnęły się drzewa, wypielęgnowane ogrody, zadbane domy. Wiatr ciągnący od rzeki niósł z sobą kojący, słony zapach morza.

Samson wychował się tutaj. Nie potrafił sobie wyobrazić, że mógłby zamieszkać gdzie indziej.

Dochodził właśnie do Thorpe Hall Avenue, gdy spotkał młodą kobietę z ogromnym psem mieszańcem na smyczy. Wychodziła z nim na spacer każdego ranka. Ale o tej porze była już w drodze powrotnej. Samson nieraz szedł za nią aż do bramy jej domu i znał już dobrze jej sytuację rodzinną: nie miała męża ani dzieci. Nie potrafił powiedzieć, czy była rozwiedziona, czy też nigdy nie wyszła za mąż. Zajmowała połowę malutkiego domku i miała ogromny ogród. Wydawało się, że pracuje w domu, bo poza wychodzeniem na zakupy i spacerami z psem nie opuszczała za dnia swego mieszkania. Za to często dostarczali jej coś kurierzy. Samson wywnioskował stąd, że pracowała dla firmy, której zlecenia mogła wykonywać w domu. Może miała jakieś biuro. A może wykonywała ekspertyzy albo była redaktorem w jakimś wydawnictwie. Zauważył też, że czasem wyjeżdżała. Wtedy mieszkała u niej jakaś przyjaciółka i to ona wyprowadzała psa. Widocznie kobieta musiała pokazać się od czasu do czasu u swojego pracodawcy.

Kawałek dalej na ścieżce prowadzącej do domu zauważył starszą damę. Często można było spotkać ją na dworze. Dziś zamiatała liście, te ostatnie, które przefrunęły do jej ogrodu z drzewa stojącego za płotem. Często zamiatała ulicę, nawet wtedy, kiedy każdy inny uznałby, że właściwie jest to całkiem niepotrzebne. Samson wiedział, że ta kobieta jest zupełnie samotna. Nawet mało uważny obserwator dostrzegłby, że starała się robić cokolwiek, żeby tylko wyjść z domu i dzięki temu doczekać się choćby zwykłego „dzień dobry”. Nikt jej nie odwiedzał, więc pewnie nie miała dzieci albo może one się o nią nie troszczyły. Nie zauważył także przyjaciół, żadnych znajomych, którzy by ją odwiedzali.

— Dzień dobry — powiedziała zadyszana, ledwie go tylko zobaczyła.

— Dzień dobry — mruknął Samson w odpowiedzi. Miał żelazną zasadę, by nie wchodzić w żadne kontakty z ludźmi, których śledził, bo było dla niego bardzo ważne, żeby nie został zauważony. Ale nie mógł przejść koło tej kobiety bez pozdrowienia. Gdyby tego nie robił, może ona właśnie dlatego by go zapamiętała? Cóż to za nieuprzejmy mężczyzna, który przechodzi tędy każdego poranka?... A tak w jej pamięci pozostał pozytywny obraz jego osoby.

Dotarł właśnie do szeregu domów z pięknymi terenami zielonymi po przeciwnej stronie, gdzie w lecie drzewa porośnięte były szczególnie gęstym listowiem. Jeden z tych domów należał do rodziny Wardów. Samson wiedział o nich więcej niż o innych, bo Gavin w swoim czasie skorzystał z pomocy Thomasa Warda, kiedy po śmierci rodziców miał problemy z podatkiem spadkowym. Ward i jego żona pracowali w Londynie jako doradcy gospodarczy i finansowi i Ward wskazał wówczas Gavinowi najbardziej korzystne warunki spłaty podatku, dlatego Gavin do dziś nie pozwoliłby komukolwiek powiedzieć złego słowa o Wardzie. Choć Thomas Ward stanowił w oczach obu braci obraz człowieka, który był dla nich synonimem kogoś niezbyt sympatycznego: dość duże auto, ubrania z delikatnego, doskonałego materiału, dyskretne, ale z pewnością bardzo drogie krawaty...

— Nie wolno człowieka oceniać według jego wyglądu — mawiał często Gavin, kiedy była mowa o Wardzie, i dodawał: — Ward jest w porządku, cokolwiek by mówić.

Samson wiedział, że Gillian Ward nie jeździła codziennie do pracy w londyńskiej firmie. Nie udało mu się jednak ustalić jakiejś regularności jej czasu pracy. Prawdopodobnie tej regularności wcale nie było. Ale przecież Gillian miała dwunastoletnią córkę Becky, którą też musiała się zajmować, a która sprawiała wrażenie dziewczynki zamkniętej w sobie i pełnej przekory. Samson sądził, że Becky często bywała w buntowniczym nastroju. Matka z pewnością nie miała z nią łatwego życia.

Zdumiał się, kiedy nagle zobaczył samochód Gillian, który jechał w dół ulicy, po czym skręcił prosto na wjazd do garażu. Było to co najmniej osobliwe. Wiedział, że Gillian i matka jednej z koleżanek jej córki odwoziły dzieci do szkoły na zmianę co tydzień, i był pewien, że w tym tygodniu kolej przypadała na matkę koleżanki. Może Gillian wcale nie odwiozła dzieci do szkoły? To gdzie w takim razie była o tak wczesnej godzinie?

Zatrzymał się. Czy Gillian miała zamiar jechać do pracy? Zwykle jeździła samochodem na dworzec kolejowy w Thorpe Bay albo Southend Central, a dalej pociągiem na Fenchurch Station w Londynie. Znał tę drogę dokładnie, bo już kilka razy jechał za nią.

Patrzył, jak zniknęła w domu, a po chwili w sieni zapaliło się światło. Piękne, pomalowane na czerwono drzwi Wardów miały w górnej części oszklone otwory w kształcie rombów, więc z ulicy można było bez trudu zobaczyć wnętrze korytarza i położonej w jego końcu kuchni. Kiedyś obserwował przez to nader praktyczne okno, jak Gillian rankiem po wyjściu całej rodziny usiadła spokojnie przy stole i nalała sobie filiżankę kawy, po czym piła ją powoli małymi łykami. Obok niej leżała gazeta, ale Gillian do niej nie zajrzała. Wpatrywała się tylko w przeciwległą ścianę. I wówczas Samson pomyślał po raz pierwszy: ona jest nieszczęśliwa!

Ta myśl była dla niego niemal bolesna, bo zdążył już polubić Wardów. Nie pasowali zupełnie do wzoru ludzi, których lubił śledzić, a były to samotne kobiety, toteż zaczął się już wręcz niepokoić i zadawać sobie pytanie, dlaczego właściwie akurat do nich tak się przywiązał. Pewnego letniego wieczoru, kiedy włóczył się bez celu po ulicach i w końcu zaczął się gapić bezmyślnie na ogród Wardów, gdzie mała rodzina siedziała przy grillu na tarasie, śmiejąc się i rozmawiając, oświeciła go nagła myśl: oni byli perfekcyjni, idealni. I tu tkwiła magiczna moc, która go do nich przyciągała. Absolutnie perfekcyjna rodzina. Atrakcyjna, inteligentna matka. Śliczne, żywe dziecko. Przemiły czarny kocur. Piękny dom. Zadbany ogród. Dwa samochody. Nie jakieś ociekające luksusem bogactwo, ale po prostu solidna klasa średnia. Świat, w którym wszystko było w porządku.

Świat, o którym on zawsze marzył.

Świat, do którego się nigdy nie dostanie, ale uświadomił sobie, że znajdował jakąś pociechę w tym, że mógł w jakiś sposób brać udział w ich życiu, choćby tylko patrząc zza płotu.

Podszedł bliżej domu, tuż pod bramę do ogrodu, i próbował zajrzeć do kuchni. Rzeczywiście dostrzegł Gillian, która właśnie oparła się o stół. Aha, znów nalała sobie kawy. Trzymała w obu rękach gruby ceramiczny kubek i piła małymi łykami, tak jak to już kiedyś zaobserwował.

O czym ona ciągle rozmyślała? Często wydawała się całkowicie zatopiona w swoich myślach.

Szybko poszedł dalej, nie mógł sobie przecież pozwolić na to, żeby zbyt długo sterczeć w jednym miejscu, w każdym razie nie na środku ulicy. A tak chętnie by się dowiedział o przyczynie zmartwienia Gillian i było dla niego jasne, dlaczego chciałby to zrobić: bo miał nadzieję, że wówczas sam osiągnie jakiś spokój. To z pewnością musiało być coś chwilowego, co szybko minie. Bo nie było to nic, absolutnie nic związanego z ich rodziną. Może któreś z jej rodziców było chore i z tego powodu się martwiła. Albo coś w tym rodzaju.

Szedł w dół ulicą Thorpe Hall Avenue, wzdłuż ciągnących się przy niej parków i kortów tenisowych Thorpe Bay Garden, przeszedł Thorpe Esplanade, gdzie zwykle panował ożywiony ruch, a teraz trwał senny spokój, i dotarł na plażę. Zimną, opuszczoną i pustą. Nigdzie nie było widać żywej duszy.

Odetchnął głęboko.

Czuł się tak wyczerpany, jak ktoś po długim, ciężkim dniu pracy, i wiedział, co było tego przyczyną: zobaczył Gillian. Zetknął się z nią niemal bezpośrednio. To zdarzenie, na które nie mógł się przygotować, wyczerpało go emocjonalnie tak bardzo, że szedł na plażę szybkim krokiem, z czego zdał sobie sprawę dopiero znacznie później. Odejść. Jak najdalej. W ciszę. Tylko tak mógł uspokoić rozdygotane nerwy.

Obserwował tak wielu ludzi. Zapamiętywał rytm ich codziennego dnia, ich przyzwyczajenia, próbował zrozumieć wszystkie okoliczności wydarzeń w ich życiu. Nie potrafił nikomu wyjaśnić, dlaczego tak go to fascynowało, ale to było jak jakiś wir czy prąd, w który się wpadało. Jeżeli się już zaczęło, nie sposób było z tym skończyć ani też tego przerwać. Czytał kiedyś o fanatykach komputera, że w swoim second life zbudowali sobie równoległe życie, i rzeczywiście tacy ludzie oraz to, czym i jak żyli, wydawali się wręcz z nim spokrewnieni. Drugie życie obok zwykłego bytowania. Ludzkie losy i marzenia, w które można było się wślizgnąć. Czasami wydawało mu się, że był odnoszącym sukcesy Thomasem Wardem, z pięknym domem i drogim autem. A czasami był tym opanowanym i zimnym typem mężczyzny, który ani się nie jąkał, ani też nie czerwienił i zapraszał na randkę ową piękną dziewczynę z psem — oczywiście możliwość dostania kosza nawet nie wchodziła w grę. Codzienne życie wydawało mu się dzięki temu pełne blasku i radości, a jeśli nawet było to groźne, jeśli każdy psycholog określiłby jego hobby jako co najmniej niebezpieczne i budzące wątpliwości — to dla niego była to jedyna możliwość uporania się z dręczącą go melancholią.

Ale stopniowo coś się zmieniało i to go niepokoiło.

Poszedł kilka kroków wzdłuż plaży. Wiało tu o wiele mocniej niż na górze, na ulicach, przemarzł więc dość szybko. Zapomniał zabrać rękawiczki i teraz, chuchając w dłonie, próbował je ogrzać własnym oddechem. Oczywiście nie zamierzał rezygnować ze swoich ściśle wyznaczonych obserwacji. Nawet utworzył w komputerze osobny plik, gdzie dokładnie opisywał swoje obiekty i każdego wieczoru z poczucia obowiązku notował wszystko, co zobaczył i przeżył. Ale nie robił już tego z takim zaangażowaniem i oddaniem jak kiedyś. Pojął teraz, dlaczego: przyczyną była Gillian Ward. Wardowie stawali się dla niego z każdym dniem ważniejsi. Byli już jego rodziną. Gościli codziennie w jego marzeniach, nie było już niczego, czego nie chciałby o nich wiedzieć ani też wespół z nimi przeżyć.

Zainteresowanie innymi ludźmi, których życie tak go pochłaniało, jednocześnie powoli go paraliżowało i prawdopodobnie był to proces nieunikniony. Miał jakieś nieokreślone przeczucie, że to wszystko nie było dla niego dobre. Zrozumiał teraz, dlaczego od samego początku wyszukał sobie dość liczną grupę ludzi, których życie obserwował i zapisywał: zrobił tak po to, żeby żadna z tych osób nie miała większego znaczenia. Żeby mógł brać udział w jej życiu, ale nie zatracał się w obserwacji pojedynczej osoby.

Ale jeśli chodzi o Gillian — to właśnie mogło się zdarzyć.

Wiejący z północnego wschodu wiatr był rzeczywiście lodowaty. Nie, to nie jest dzień, który można by spędzić na plaży. Latem — jaką przyjemność sprawiałoby włóczenie się po ulicach od rana do wieczora, dzięki czemu mógł uciec od przygnębiającej atmosfery w domu. Teraz, zimą, wszystko wyglądało oczywiście zupełnie inaczej. Jedyną zaletą tej pory roku było to, że wcześnie robiło się ciemno i najpóźniej od piątej po południu mógł bez przeszkód zaglądać do jasno oświetlonych wnętrz domów. Choć co prawda właśnie zimą można było sobie przy tym odmrozić wszystkie możliwe części ciała.

Podniósł głowę i zaczął węszyć jak zwierzę. Stwierdził, że powietrze pachniało śniegiem. Tu, w południowo-wschodniej Anglii, rzadko padał śnieg, ale teraz byłby skłonny się założyć, że w tym roku będą mieli kilka białych nocy. Choć do tej chwili, oczywiście, wiele mogło się zmienić.

Uznał, że jest zdecydowanie za zimno, żeby iść dalej.

Wyszedł z plaży i zatrzymał się koło kiosku na promenadzie. Niestety oddał niemal wszystkie pieniądze chciwej Millie, ale po dłuższym grzebaniu w kieszeniach znalazł dwa funty. Wystarczyło na gorącą kawę.

Pił, stojąc za drewnianą budą, która choć trochę chroniła przed lodowatym wiatrem, i rozkoszował się ciepłem trzymanego w rękach kubka. Niemal przed samym nosem miał stojak z codzienną prasą. Czytał machinalnie nagłówki, aż jego uwagę zwrócił tytuł w „Daily Mail”: Okrutne morderstwo w Londynie!

Przechylił się, chcąc przeczytać chociaż kawałek tekstu pod tytułem. Starsza kobieta mieszkająca w bloku w dzielnicy Hackney została zamordowana w wyjątkowo brutalny sposób. Oceniano, że leżała dziesięć dni w swoim mieszkaniu, zanim została znaleziona przez córkę. Nie natrafiono na nic, co wskazywałoby na motyw zbrodni.

— Okropna sprawa — stwierdził właściciel kiosku, który zauważył, na czym zatrzymał się wzrok Samsona. — To znaczy, przede wszystkim te dziesięć dni. Że ktoś tak długo jest martwy i nikt nic nie zauważa. Co się stało z naszym społeczeństwem?

Samson wymruczał coś w rodzaju potwierdzenia.

— Świat z każdym dniem robi się coraz gorszy — dodał kioskarz.

— Tak, to prawda — odparł Samson. Wypił swoją kawę. Reszta pieniędzy wystarczyła akurat na „Daily Mail”.

Kupił gazetę i w zamyśleniu poszedł dalej.

3

Przynajmniej wreszcie przestała się trząść i dygotać.

Detektyw inspektor Peter Fielder z Metropolitan Police London, bardziej znanej jako Scotland Yard, nie był pewien, czy ta kobieta w ogóle była dziś zdolna do składania zeznań. Ale wiedział, że czas nagli. Carla Roberts przypuszczalnie ponad tydzień leżała martwa w swoim mieszkaniu, zanim wczoraj znalazła ją córka, a ta okoliczność dawała mordercy ogromną przewagę. Należało działać szybko, ale na razie nic nie dało się wydobyć z młodej kobiety, która dygotała jak liść osiki, tuliła do siebie niemowlę i płakała natychmiast po usłyszeniu kilku słów od usiłującej ją przesłuchać policjantki. Jeszcze wczoraj samochód patrolowy odwiózł ją do szpitala, gdzie zatrzymano ją na noc i podano środki uspokajające. Dziś rano przywieziono ją do domu w Bracknell.

Policjanci, którzy jej towarzyszyli, dali znać przez telefon Fielderowi, że Keira Jones czuje się już nieco lepiej. Wkrótce potem inspektor siedział w jej ciepłym, pięknie urządzonym salonie i pił wodę mineralną, naprzeciw niego zaś siedziała Keira z kredowobiałą twarzą, ale wyraźnie bardziej opanowana niż poprzedniego dnia. Jej mąż, Greg Jones, także był w domu. Nakarmił i przewinął dziecko, położył je znów do łóżeczka, akurat kiedy przyszedł Fielder, po czym stanął przy oknie z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Był wyraźnie wstrząśnięty, ale starał się zachować opanowanie i spokój.

— Mrs Jones — zaczął ostrożnie Fielder — wiem, że rozmowa ze mną nie przychodzi pani teraz łatwo i jest mi naprawdę przykro, że muszę nalegać, ale niestety nie mamy czasu do stracenia. Zgodnie ze wstępną oceną lekarza sądowego pani matka mogła być martwa już od dziesięciu dni, to znaczy, na nieszczęście została tak późno znaleziona...

Keira zamknęła oczy i skinęła głową.

— Mamy małego synka, który właśnie przechodzi trudny okres, inspektorze — wtrącił jej mąż. — A moja żona jest od miesięcy u kresu sił. Ja pracuję cały dzień i niewiele mogę jej pomóc. Moja teściowa czuła się trochę zaniedbywana, ale...

— Greg! — powiedziała Keira z wyraźną udręką. — To nie tak, że ona tylko czuła się zaniedbywana. Ona była przeze mnie zaniedbywana.

— Dobry Boże, Keira, ja naprawdę ciężko pracuję. Mamy małe dziecko. Nie mogłaś przecież ciągle jeździć do Hackney i trzymać twojej matki za rękę!

— Powinnam była przynajmniej częściej do niej dzwonić.

— Kiedy zadzwoniła pani do niej po raz ostatni? — spytał Fielder. — Albo, mówiąc dokładniej: kiedy w ogóle kontaktowała się pani w jakiejkolwiek formie ze swoją matką?

Keira zastanawiała się przez chwilę.

— To było... Tak, to było w przedostatnią niedzielę. Czyli ponad tydzień temu. Zadzwoniła dość późno wieczorem, gdzieś około dziesiątej.

— A potem już pani z nią nie rozmawiała?

— Nie.

Fielder policzył szybko.

— A więc musiało to być w niedzielę 22 listopada. Dziś mamy drugiego grudnia. Wiele przemawia za tym, że wkrótce po rozmowie z panią została... napadnięta.

— Została zamordowana — wyszeptała Keira.

Skinął głową.

— Tak. Została zamordowana.

— To potworne — powiedział Greg Jones. — Po prostu potworne. Ale kto mógł coś takiego przypuścić?

Fielder spojrzał przez okno. W zadbanym ogródku zobaczył huśtawkę, piaskownicę i małą zjeżdżalnię. Wszystko kolorowe i wesołe, zbudowane zapewne nieco przedwcześnie przez dumnego ojca dla małego synka. Jonesowie wydawali się szczęśliwą rodziną. Ani Keira, ani Greg nie sprawiali wrażenia osób egocentrycznych czy pozbawionych serca. To zbieg okoliczności, że Greg był zestresowany z powodu nawału pracy, a Keira — z powodu trudnej fazy w rozwoju dziecka. Hackney leżało daleko i niełatwo było tam dojechać, a już zwłaszcza z dzieckiem w nosidełku. Przy tym wszystkim nieco osamotniona babcia nie mieściła się po prostu w obrazie młodej rodziny. Carla była zapewne stałą przyczyną wyrzutów sumienia jej córki, ale Keira nie bardzo wiedziała, jak zintegrować matkę ze swoim życiem.

I tak działo się w wielu rodzinach.

— Pani matka była rozwiedziona? — spytał Fielder. Keira mówiła o tym już w czasie krótkiego przesłuchania na miejscu zbrodni, ale inspektor chciał wiedzieć coś więcej.

— Tak — odpowiedziała. — Od dziesięciu lat.

— Czy utrzymuje pani kontakt ze swoim ojcem? I czy pani matka miała z nim jakiś kontakt?

Keira potrząsnęła głową i powiedziała:

— Nie. Nawet nie wiemy, gdzie on teraz przebywa. Miał firmę handlującą materiałami budowlanymi, więc żyliśmy zawsze dostatnio i myślałam, że wszystko jest w porządku. Ale potem okazało się, że jest zadłużony po uszy. Wszystko runęło i ojciec się wyprowadził, chyba za granicę — pewnie uciekając przed swoimi wierzycielami.

— Ale jeszcze przedtem rodzice się rozwiedli?

— Tak. Kiedy bankructwo wyszło na jaw, wydało się także, że ojciec miał jakiś romans z jedną z młodszych pracownic. Matka natychmiast wniosła o rozwód.

— Ale nie jest pani pewna, że ojciec przebywa za granicą?

— Nie. Zawsze tylko przypuszczaliśmy, że tak jest.

— I wie pani, że on od lat nie utrzymywał kontaktów z pani matką?

— Tak. Gdyby było inaczej, powiedziałaby mi o tym.

Fielder zapisał coś w notatniku.

— Spróbujemy odnaleźć pani ojca. Czy zna pani nazwisko i adres jego ówczesnej kochanki?

Keira potrząsnęła głową.

— Zdaje mi się, że ma na imię Clarissa, ale nazwiska nie pamiętam. Nie mieszkałam już wtedy z rodzicami, bo studiowałam w Swansea. Niewiele szczegółów do mnie dotarło. Myślę, że... — nagle zaczęła płakać.

— Moja matka zadzwoniła wtedy do mnie — szlochała. — Była zrozpaczona, bo zawaliło się całe jej życie. Ojciec oszukiwał ją od lat, miał romans z inną kobietą, w dodatku wtedy właśnie znikły wszystkie pieniądze i dom został zlicytowany na poczet długów... Matce było wtedy bardzo ciężko, ale ja ją ciągle spławiałam. Nie chciałam... nie chciałam mieć z tym wszystkim nic wspólnego... — Keira płakała coraz bardziej rozpaczliwie.

Greg podszedł do niej i nieporadnie pogłaskał ją po włosach, mówiąc:

— Nie rób sobie tylu wyrzutów. Studiowałaś wtedy i miałaś własne życie. Nie mogłaś zajmować się jeszcze problemami twoich rodziców.

— Powinnam była być dla niej pomocą, wtedy i teraz. A ona leżała tyle dni zamordowana w swoim mieszkaniu i nikt nawet nic nie zauważył! Coś takiego w ogóle nie powinno było się stać!

W pokoju obok zaczęło płakać dziecko i Greg wyszedł z pewną ulgą. Sytuacja po prostu go przerastała, ale w końcu, pomyślał Fielder, nie było w tym nic dziwnego. W ich życiu zaszło coś niesłychanego, niepojętego i zapewne nigdy nie będą się w stanie po tym pozbierać.

Keira wyjęła z leżącej obok torebki chusteczkę i wytarła sobie nos.

— On też nie palił się za bardzo, żeby odwiedzić moją matkę albo zaprosić ją tutaj — rzekła, wskazując ruchem głowy drzwi, za którymi zniknął jej mąż. — Ciężko pracuje, więc w weekendy myśli tylko o tym, żeby odpocząć... Widzi pan, moja matka nie była osobą, która potrafi stwarzać wokół siebie miłą atmosferę. Stale narzekała i lamentowała. Z powodu tego rozwodu, bankructwa i w ogóle wszystkiego. Potrafiła być bardzo... męcząca. Moim zdaniem z tego powodu miała także trudności ze znalezieniem przyjaciół. Większość ludzi... po prostu zaczynała jej po pewnym czasie nie znosić. To, co mówię, brzmi potwornie, prawda? A przecież nie chcę mówić o niej źle. A poza tym... niezależnie od tego, jak bardzo potrafiła innych wkurzać... to niczym nie zasłużyła na taką śmierć, niczym!

Fielder obserwował ją ze współczuciem. Widział martwą Carlę Roberts. Leżała w swoim salonie, z rękami i kostkami u nóg oklejonymi plastrem. Sprawca wepchnął jej do gardła zwinięty kawałek materiału, jak się okazało, kuchenną ścierkę. Pierwsze badanie wykazało, że Carla Roberts kilkakrotnie zwymiotowała w tę ścierkę, usiłując za wszelką cenę wypchnąć ją z gardła.

Co właściwie powinno było jej się udać, jak stwierdził na miejscu lekarz sądowy. „Według mnie wygląda to tak, że sprawca tak długo wpychał jej pięścią do gardła tę ścierkę, aż się udusiła własnymi wymiocinami. To musiała być okrutna walka o życie”.

Fielder miał nadzieję, że Keira nigdy nie będzie go pytać o takie szczegóły.

— Mrs Jones — zaczął — powiedziała pani wczoraj, że kiedy po kilkakrotnym dzwonku do drzwi mieszkania pani matki nikt nie otworzył, zrobiła to pani sama, posługując się drugim kluczem. A jak poprzednio wchodziła pani do jej mieszkania? Czy miała pani klucz także do drzwi wejściowych do bloku?

— Tak, ale na dole i tak zawsze było otwarte. Zadzwoniłam, ale nie czekałam, tylko od razu pojechałam windą do góry. Na górze zadzwoniłam znowu, raz, drugi. W końcu otworzyłam swoim kluczem.

— Czy myślała pani wtedy, że coś mogło się stać?

Keira potrząsnęła głową.

— Nie. Nie zapowiedziałam się przecież i pomyślałam, że mojej matki po prostu nie ma w domu. Że poszła na zakupy albo na spacer czy coś takiego. Chciałam poczekać na nią w mieszkaniu.

— Czy ktoś oprócz pani ma jeszcze klucz do jej mieszkania?

— Ja nic o tym nie wiem.

— Wygląda na to — powiedział Fielder — że pani matka sama wpuściła sprawcę do domu. W każdym razie nie ma żadnych śladów włamania. Oczywiście jest za wcześnie, żeby wyciągać ostateczne wnioski, ale może być tak, że pani matka znała sprawcę.

Keira spojrzała na niego z przerażeniem i spytała:

— Że go znała?

— Czy wie pani coś o kręgu znajomych pani matki?

Zauważył, że Keira znowu miała łzy w oczach, ale jakoś udało jej się w tej chwili je powstrzymać.

— Ona właściwie nie miała znajomych, i to właśnie był jej problem. Żyła w całkowitej izolacji. Tego wieczoru, kiedy... kiedy z nią rozmawiałam, robiłam jej nawet wyrzuty z tego powodu. Że wiecznie siedzi w domu, nie próbuje nawiązać przyjaźni, że niczego nie próbuje robić... Słuchała cierpliwie, ale nie miałam wrażenia, że to cokolwiek zmieni.

Fielder skinął głową. To wszystko pasowało do całości obrazu. Nie zdarza się, żeby człowiek, który żyje w normalnym środowisku społecznym, leżał dziesięć dni martwy w mieszkaniu i nikt nie zauważył jego zniknięcia.

— Od kiedy pani matka nie pracowała?

— Od prawie pięciu lat. Po rozwodzie znalazła pracę w drogerii, ale to zajęcie nie sprawiało jej przyjemności. I w końcu, mając sześćdziesiąt lat, przeszła na emeryturę. Na szczęście miała do tego prawo dzięki pracy w pierwszych latach swego małżeństwa, bo inaczej finansowo byłoby całkiem źle. A tak mogła jakoś związać koniec z końcem.

— Czy w tej drogerii miała jakieś nieprzyjemności z powodu innych pracowników? Jakieś kłótnie, konflikty?

— Nie. Z wszystkimi żyła dobrze i oni z nią też. Ale wszystko się urwało po przejściu na emeryturę. Nie sądzę, żeby utrzymywała kontakt z kimś, kogo znała z tamtych czasów.

— A oprócz tego? Czy może miała jakieś hobby, którym zajmowała się razem z innymi ludźmi?

— Nie, nie było nic takiego.

— A w bloku? Miała kogoś, kto byłby jej bliższy?

— Też nie. Tam, w tym bloku każdy wydaje się żyć zupełnie anonimowo i samotnie. A moja matka nie była człowiekiem, który potrafiłby do kogoś tak po prostu pójść. Była na to zbyt nieśmiała i miała zbyt mało pewności siebie. Z drugiej strony nikomu też nie zrobiła nic złego. Była dobrym człowiekiem. Przyjaźnie nastawionym do świata. Nie rozumiem po prostu, jak ktoś mógł znaleźć w sobie tyle nienawiści w stosunku do niej. Nie pojmuję tego.

Fielder pomyślał o brutalności, z jaką Carla została zamordowana. Wszystko wskazywało na to, że sprawca nie miał żadnego konfliktu właśnie z Carlą, sympatyczną, choć nieco skłonną do biadolenia emerytką. Nie miał nic akurat przeciwko niej. Ale może miał jakiś problem z kobietami. Może to był sadysta. Psychopata. Typ człowieka z głębokimi zaburzeniami. To, co zrobił, na coś takiego wskazywało.

— Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć? — spytał.

Keira zastanawiała się przez chwilę.

— Nie sądzę — rzekła i nagle dodała nieoczekiwanie: — A może tak. Nie wiem, czy to jest ważne, ale tego wieczoru, kiedy moja matka po raz ostatni do mnie telefonowała, powiedziała coś osobliwego... A przynajmniej jej samej wydawało się to osobliwe. Powiedziała, że winda bardzo często jeździ na jej piętro, ale nikt z niej nie wysiada.

— Była tego pewna? To znaczy tego, że nikt nie wysiada?

— Tak, najwyraźniej tak. Inaczej coś by usłyszała. A że oprócz niej nikt na tym piętrze nie mieszkał, to w końcu wydało jej się to dziwne.

— A kiedy zauważyła tę osobliwość? Czy coś o tym wspomniała?

— Mówiła coś o jednym albo dwóch tygodniach. I że przedtem tak nie było. Bo ja powiedziałam, że może system jest tak ustawiony, żeby winda w określonych odstępach czasu jechała sama na każde piętro... Ale matka szybko dała spokój temu tematowi. Widać zauważyła, że chciałam wtedy zakończyć tę rozmowę.

Keira zagryzła wargi.

Fielder pochylił się do przodu. Czuł głębokie współczucie dla tej młodej kobiety. Ciężko jest stracić matkę, a cóż dopiero w tak drastyczny sposób, wskutek tak brutalnej zbrodni. Keira będzie musiała żyć dalej z myślą, że zaniedbywała matkę — to mogło być trudne do zniesienia.

— Mrs Jones — spytał ponownie. — Czy ma pani wrażenie, że pani matka czuła się zagrożona?

Oczy Keiry znów wypełniły się łzami.

— Tak — wyrzuciła z siebie gwałtownie i zabrzmiało to jak szloch. — Tak. Sądzę, że się bała. Nie potrafiła tylko powiedzieć czego. Ona czuła się zagrożona. A ja się tym w ogóle nie przejmowałam. Ani przez sekundę.

Opuściła głowę na kolana i zaczęła krzyczeć.

4

Matka