Samotna noc - Charlotte Link - ebook + audiobook + książka

Samotna noc ebook

Charlotte Link

4,6
46,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W mroźny grudniowy wieczór Anna Carter wraca do domu opustoszałą drogą prowadzącą przez wrzosowiska północnego Yorkshire. Otuchy dodaje jej jadący przed nią czerwony samochód. Nagle kierująca nim kobieta zatrzymuje się, a do środka wsiada mężczyzna. Chociaż Anna nabiera podejrzeń, odjeżdża, nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Następnego dnia okolicę obiega wiadomość o śmierci kobiety z czerwonego samochodu. Kim był mężczyzna, z którym widziano ją poprzedniej nocy – nieznajomym czy przyjacielem? Czy to on zabił Diane? Śledztwo komplikuje się, gdy znalezione w samochodzie ofiary odciski palców prowadzą policjantów do nierozwiązanej sprawy sprzed niemal dekady. Co łączyło kobietę lub jej mordercę z zaatakowanym we własnym domu nastolatkiem? Charlotte Link jest mistrzynią trzymającego w napięciu kryminału. Giuseppe Di Grazia, „Stern Crime” Charlotte Link jak żadna inna autorka potrafi wciągnąć mnie w swoje historie, tak że każdą wolną chwilę wykorzystuję na zanurzenie się w książce. Autorka pisze jedną stronę za drugą, a ty nie możesz przestać czytać. Vera Sentis, Buchwurm.org

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 615

Oceny
4,6 (552 oceny)
387
113
36
14
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iCate0

Całkiem niezła

Samotna noc niestety nie zachwyca. Jest okay, ale fabuła w ogóle do mnie nie przemówiła i parokrotnie miałam ochotę złapać się za głowę. Ciągle liczę na to, że kolejny tom zachwyci mnie tak samo, jak pierwszy, a mam wrażenie, że jest coraz gorzej i po cichu liczę na zakończenie serii, bo przestają nawet lubić bohaterów 0 stali się cieniem siebie. Do tego jako doświadczeni śledczy czasami są naprawdę nieudolni i słuchanie tego zwyczajnie boli.
40
maxlisa

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle Link trzyma fason ale strasznie irytowała mnie postać Anny😁
30
Adella60

Nie oderwiesz się od lektury

"Samotna noc" nie trzyma już tego poziomu, którymi emanowały wcześniejsze książeki tej autorki
Marigold79

Dobrze spędzony czas

Byłoby jeszcze lepiej bez tych feminizmów " sierżantko" "inspektorka" strasznie mnie to irytowało
11
Puella52

Dobrze spędzony czas

Lubię książki tej autorki.Bardzo też dobrze wypada lektorka- świetnie słucha się tego audiobooka. Historia ciekawa, może tylko z jednym zastrzeżeniem- wątek 6.miesięcznego dziecka zupełnie nierealny. Krzyk głodnego niemowlaka zaalarmowałby pół miasta , a jego przeżycie przez dwie doby bez jedzenia i przewijania kompletnie niemożliwe.Mam też kilka uwag do tłumaczenia - nie odpowiadało mi nieustanne powtarzanie zdecydowanie przestarzałego zwrotu: otwarła okno, otrwał drzwi - kto tak dzisiaj mówi? Ponadto uważam,że stosowanie modnych ostatnio sfeminizowanych form niektórych zawodów czy stanowisk odbierają powagę sytuacjom, w których zostają użyte. Rozbawiały mnie te sierżantki , nie życzę również Pameli zbyt szybkiego awansu- jako generałka(?) byłaby chyba mniej wiarygodna. A Kate oby nie została za niestandardowe działania zdegradowana do szeregowcy(?!),szeregowczyni(?!). Coś strasznego. Jeszcze dwa niuanse: „ usłyszała szelest, który brzmiał jak miałczenie kota”(?!). A coach nie ma pacj...
11

Popularność




Einsame Nacht

© 2022 by Blanvalet Verlag,

a division of Penguin Random House Verlagsgruppe GmbH, München, Germany

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2023 for the Polish translation by Dariusz Guzik

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-8230-655-2

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2023

PROLOG

Poniedziałek, 26 lipca 2010 roku

Leżał na kanapie, gapił się na ogród i zastanawiał, kiedy ten dzień wreszcie się skończy.

Letnie dni były gorsze od innych, bo czuł się jeszcze bardziej wykluczony niż zwykle. Bezchmurne, błękitne niebo, zapach kwiatów i świeżo skoszonej trawy, przesycone ciepłem powietrze. Życie.

Mimo panującego na dworze upału było tu dość chłodno. I samotnie.

Alvin Malory rozejrzał się dokoła. Pokój był niewielki i ponury. Ciasny, nędzny, zagracony meblami. Nie sposób było poczuć się w nim komfortowo. Bardziej podobał mu się jego pokój na piętrze, ale żeby się w nim znaleźć, musiałby wstać i wgramolić się po schodach. Na samą myśl o tym przeszedł go dreszcz. Bolące stawy. Świszczący oddech. A do tego wąskie schody ostro zakręcały. Nienawidził po nich wchodzić. Nienawidził po nich schodzić. Nienawidził leżeć w salonie.

Nienawidził swojego życia.

Wokół niego stały puste aluminiowe pojemniki i styropianowe pudełka, obok duże papierowe kubki, w większości również puste. Zamówił dzisiaj danie indyjskie. Kilka porcji ryżu i curry z baraniny, kurczak vindaloo, paszteciki z warzywnym nadzieniem, smażone pierogi, fladenbrot. I colę. Całe litry coli. Deser z miodu, kokosa i migdałów, bardzo słodki. Właściwie to kilka deserów. Wystarczyłoby dla dużej rodziny.

Musiał uprzątnąć opakowania, zanim do domu wrócą rodzice. Matka o wszystkim wiedziała, ojciec nie miał zielonego pojęcia. Matka gdzieś je później wyrzucała, bo w koszu tuż przy domu ojciec by je zauważył. Alvin zawsze upychał wszystko do worka i chował w spiżarni, z tyłu, za regałem. Matka później go stamtąd zabierała.

Wyprostował się, jęcząc. Zawsze, gdy jadł bez opamiętania, dręczyły go wyrzuty sumienia. Znowu zawiódł. Znowu nie zdołał nad sobą zapanować. Znowu stracił kontrolę. Skończy z tym – jutro. Jutro nic już nie zamówi. Na sto procent. Jutro mu się uda.

W głębi ducha wiedział jednak, że tak się nie stanie.

Alvin Malory miał szesnaście lat, mierzył metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i ważył sto sześćdziesiąt osiem kilogramów.

Poczłapał do kuchni, wyjął z szafki worek na śmieci, wrócił do salonu, uprzątnął ślady swojego obżarstwa i zaniósł wszystko do spiżarni. Każdemu innemu chłopcu zajęłoby to najwyżej pięć minut. Alvin potrzebował prawie dwudziestu. Schylał się i zbierał pudła… chodził tam i z powrotem… salon, kuchnia, salon, kuchnia… Rozbolały go wszystkie kości, a do tego oblewał go pot.

Przede wszystkim ciężko mu było na sercu, znów miał wrażenie, jakby mimo upału przenikał go mroźny chłód. Jakby jego duszę przeszywały dreszcze. Nieznośny smutek mieszał się z rozpaczliwym gniewem. Krystalicznie czystym spojrzeniem widział samego siebie, jak wałęsa się spocony po domu, zamiast jak inni nastolatkowie siedzieć na plaży, grać w piłkę albo zajadać z przyjaciółmi lody. Było lato, miał wakacje. Widział swój ogromny brzuch w spodniach od dresu w rozmiarze XXL. Widział swoje napuchnięte stopy. Widział całą tę swoją samotność. Mógł ją złagodzić wyłącznie obżarstwem. Kiedy jadł, nie marzł. Kiedy jadł, nie czuł się osamotniony.

Rozejrzał się po kuchni. Wciąż stały tam przykryte talerze z ciastem, a w lodówce kanapki, piwo i lemoniada. Poprzedniego dnia świętowali urodziny jego matki. Przyszli goście. Alvin zastanawiał się właśnie, czy ojciec zauważy, jeśli zabierze kilka kawałków ciasta, gdy rozległ się dzwonek do drzwi.

Alvin był zaskoczony. Nikt nigdy nie dzwonił, gdy przebywał tu sam. Oczywiście poza kurierem z zamówionym jedzeniem. Ale tego dnia już je przecież dostarczył.

Z kuchennego okna nie mógł dojrzeć, kto stoi przed drzwiami. Przez chwilę rozważał, czy nie powinien po prostu udawać, że nikogo nie ma w domu. Może to sprzedawca odkurzaczy. Albo jakiś świadek Jehowy.

Zawahał się. Dzwonek ponownie zabrzęczał.

Jeśli otworzy, może zapomni o cieście. Tym lepiej dla niego. Ojciec mógł zapamiętać, ile kawałków zostało.

Na obolałych nogach Alvin poczłapał do drzwi.

Otworzył.

Niecały kwadrans później zrozpaczony żałował, że to zrobił.

Od kiedy Isaac Fagan przeszedł na emeryturę, codziennie spędzał kilka godzin w swoim ogrodzie. Zasadzone przez niego róże pięły się po ścianie niewielkiego domu, a wzdłuż okalającego działkę płotu wystrzeliły w górę ostróżki i słoneczniki. Kwitnący raj, stwierdził Isaac. Będąc wdowcem, od lat mieszkał sam, ale dzięki ogrodowi nigdy nie czuł się nieszczęśliwy. Pielęgnowanie roślin sprawiało mu ogromną radość. Serce by mu pękło, gdyby wygnano go z jego raju.

Tego dnia kosił trawnik. W lipcu robił to dosyć rzadko, inaczej niż w kwietniu, kiedy trawa rosła w oczach i ledwo nadążał z jej przycinaniem. Isaac dbał o trawnik, bo uwielbiał zapach świeżo skoszonej trawy. Dziś znów się nim zajął, choć nie było to konieczne.

Szedł wzdłuż ogrodzenia i grabił resztki trawy, które nie wpadły do pojemnika kosiarki. Sąsiedni dom dzieliła od jego posesji niewielka odległość. Polubił mieszkającą w nim rodzinę Malorych. Poprzedniego dnia był u nich na przyjęciu urodzinowym i wśród licznie zgromadzonych gości czuł się całkiem swobodnie. Niestety, nawet z tej okazji państwo Malory nie doprowadzili ogrodu choć trochę do porządku. Już dawno należało skosić trawnik i przyciąć krzewy. Na klombach rozpleniły się chwasty. Rodzice ciężko pracowali, kiedy więc mieliby się zająć ogrodem? Ale ich syn, Alvin, mógłby od czasu do czasu popracować na dworze. Wyszłoby mu to na zdrowie. Isaac uważał Alvina za sympatycznego i uprzejmego chłopca, choć był potwornie otyły i sprawiał wrażenie bardzo nieszczęśliwego. Zawsze przebywał sam, najwyraźniej nie miał przyjaciół. Dziwne w przypadku szesnastolatka. Isaac nie wątpił, że powodem był jego wygląd. Biedny dzieciak.

Isaac spojrzał w bok. Alvin miał teraz wakacje, naprawdę mógłby… Ale wciąż tylko leżał na kanapie w salonie, wpatrzony w tego swojego… smarfona, czy jak tam zwie się to coś, co każdy trzyma dziś w dłoniach, gapiąc się nieustannie w ekran, jakby tam właśnie toczyło się prawdziwe życie. Isaac widział tę scenę za każdym razem, kiedy przez przeszklone drzwi zaglądał do salonu Malorych. I dziś zerknął w tym kierunku, spodziewając się zobaczyć wylegującego się na kanapie Alvina.

Zamiast tego aż się wzdrygnął.

A cóż to takiego?

Tuż za drzwiami coś przycupnęło… jakaś masywna, ciemna, skulona postać… Isaac zmrużył oczy. Co to? Człowiek? Czy może zwierzę? A może jakiś przedmiot? Nie potrafił rozróżnić. Zazwyczaj nic się tam nie kryło. Teraz jednak czaiło się tam coś.

Podszedł do płotu, wychylił się. Od drzwi dzieliło go zaledwie kilka metrów.

To coś się poruszyło.

Wyprostowało się i spojrzało na Isaaca.

– O Boże – sapnął Isaac. Rozpoznał Alvina, choć tylko dlatego, że istota za drzwiami przybrała jego postać. Poza tym oblicze Alvina w niczym nie przypominało twarzy, którą zwykło się u niego widywać. Oczy były nienaturalnie szeroko otwarte i zupełnie nieruchome, rysy wykrzywione w groteskowym grymasie, a usta pokrywała piana, w której nieustannie tworzyły się nowe bąbelki. Alvin podniósł rękę, opuścił ją w błagalnym geście. Bezsilna osunęła się po szybie. Głowę przechylił do przodu, zwymiotował, wyglądało na to, że pluje przy tym krwią.

– O Boże – powtórzył Isaac – o Boże!

Co tu, u licha, się dzieje? Piana… atak padaczki? Wybałuszone oczy… Isaac zaczął się wspinać na płot. Musiał się jakoś dostać do domu sąsiadów. Wiedział, że państwa Malorych tam nie ma, chłopak jest sam i przytrafiło mu się coś złego.

Płot zachwiał się pod jego ciężarem. Przez chwilę Isaac obawiał się, że zaraz wpadnie do zarośniętego chwastami kwietnika po drugiej stronie. Dla człowieka w jego wieku taki płot stanowił nie lada przeszkodę. Mimo to zdołał ją pokonać, choć rozdarł przy tym spodnie. Stanął wśród kwiatów, chwastów i wysokiej trawy, otarł pot z czoła. Przed nim prowadzące na taras drzwi, za nimi Alvin, duża, bezkształtna, nieruchoma masa. Skulona na podłodze.

Po kilku krokach Isaac znalazł się na wąskim tarasie, na którym stłoczono kilka krzeseł i niewielki stolik. Próbował pchnąć drzwi, ale były zamknięte. Przywarł twarzą do szyby, by zajrzeć do wnętrza, rozpoznał meble w salonie, ujrzał korytarz prowadzący do wejścia. Wydawało się, że nic niezwykłego się nie dzieje.

Z wyjątkiem faktu, że Alvin leżał bez ruchu na podłodze. Isaac obszedł budynek, spróbował otworzyć jaskrawozielone drzwi, ale i one były zamknięte. Jako sąsiad miał zapasowy klucz do domu Malorych, na wypadek gdyby ktoś się w nim zatrzasnął. Mógł od razu o tym pomyśleć, ale był kompletnie zdezorientowany. Wrócił chodnikiem do siebie. W korytarzu leżał telefon. Wybrał numer alarmowy.

– Karetka – powiedział. – Tylko szybko. Proszę!

Podyktował adres. Kobiecy głos w słuchawce oznajmił, że karetka jest już w drodze. Dyżurna chciała poznać więcej szczegółów dotyczących rannego i jego obrażeń, ale Isaac nie potrafił nic na ten temat powiedzieć. W końcu odłożył telefon, wyjął z szuflady klucz Malorych i pognał z powrotem do domu sąsiadów. Dyszał i się pocił. Nie tylko z powodu upału. Także ze wzburzenia i strachu przed tym, co tam zastanie.

Gdy tylko wszedł do środka, od razu wyczuł zagrożenie. Z początku sądził, że Alvin jest chory, że doznał udaru, ataku, jakiegoś rodzaju załamania, teraz jednak, niczym zwierzę wietrzące niebezpieczeństwo, zrozumiał, że to coś więcej. Dostrzegł zło, przemoc… Stało się tu coś okropnego, doszło do potworności przewyższającej wszelkie jego dotychczasowe obawy.

– Alvin – zawołał cichym głosem. – Pani Malory? Panie Malory?

Nie usłyszał żadnej odpowiedzi, to oczywiste. Alvin nie był w stanie zareagować. A jego rodzice wyszli do pracy.

Uświadomił sobie, że cały dom wypełnia woń alkoholu i papierosów. Dziwne, nawet biorąc pod uwagę, że poprzedniego dnia odbyło się tu przyjęcie urodzinowe. Zajrzał do kuchni. Wszędzie stały butelki po piwie, większość z nich otwarta, ale niektóre opróżnione tylko do połowy. Na stole i podłodze leżały rozrzucone niedopałki papierosów. Gliniane kubki do herbaty, które mały Alvin własnoręcznie wykonał i pomalował w szkole, a które pani Malory z dumą pokazywała wszystkim gościom, zrzucono z półki nad zmywarką i rozbito na tysiące drobnych kawałków.

– O Boże, o Boże – mruknął wstrząśnięty Isaac.

Przeraził się. Naprawdę się bał. Przez chwilę rozważał, czy nie wyjść na zewnątrz i nie zaczekać na przyjazd sanitariuszy, ale pewnie za długo by to trwało. Dla Alvina liczyła się każda minuta albo nawet sekunda.

Salon wyglądał równie okropnie jak kuchnia, Isaac nie był jednak w stanie należycie tego ocenić, zaglądając z zewnątrz. Nieokreślone plamy na dywanie i tapicerce, niedopałki papierosów, wypalone dziury. Otwarte, poprzewracane butelki. Takiego bałaganu nigdy wcześniej nie widział, bez wątpienia nie był on pozostałością po wczorajszej imprezie. Catering wszystko uprzątnął, a pani Malory w żadnym razie nie zostawiłaby domu w takim stanie.

Alvin leżał tuż przy drzwiach prowadzących na taras, nic nie wskazywało na to, by w czasie, gdy Isaac wrócił po klucz i wezwał karetkę, w ogóle się poruszył. Isaac z trudem ukląkł obok niego. Dotknął jego ramienia.

– Alvin? Chłopcze! Co się stało?

Alvin nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Isaac nabrał strasznego podejrzenia, że już nie oddycha, nie potrafił też stwierdzić, czy jego klatka piersiowa unosi się i opada, choć może wynikało to z otyłości nastolatka. Należało sprawdzić puls. Jedno ramię Alvin przygniótł własnym ciałem, drugiego, tego, którym próbował uchwycić się okna, niełatwo było dosięgnąć. Na domiar złego Isaac bał się go dotknąć. Chłopiec wydawał się poważnie ranny, istniała obawa, że może umrzeć, jeśli go choćby muśnie. O ile w ogóle jeszcze żył.

Kiedy, na Boga, przyjedzie wreszcie karetka?

Isaac poczuł tymczasem ostrą woń wymiocin, a także coś… nieokreślonego… jakby jakiś środek chemiczny… Zauważył leżącą obok głowy Alvina zieloną plastikową butelkę, sięgnął po nią. Butelka była pusta. Oszołomiony spojrzał na etykietę, na której widniała czarna czaszka z piszczelami oraz ostrzeżenie, by produkt przechowywać w miejscu niedostępnym dla dzieci. Silnie żrący środek do czyszczenia kanalizacji. Isaac używał podobnego.

Dlaczego leżał obok głowy Alvina?

Wspomnienie piany na ustach oraz krwi nasunęło mu straszliwe podejrzenie. To niemożliwe. Nigdy w życiu. Alvin nigdy by nie wypił takiej substancji!

Ale co, jeśli nie zrobił tego dobrowolnie?

Isaac ponownie rozejrzał się po pokoju. Z jakiegoś powodu Alvinowi kompletnie odbiło, palił, pił, rozlewał po pokoju alkohol, wypalił dziury w pokryciu kanapy, po czym odebrał sobie życie, wypijając żrący płyn.

Albo… byli tu jacyś obcy. Włamywacze.

Alvina zaatakowano i poddano przerażającym torturom. Wątpliwe, czy przeżyje. Jeśli w ogóle jeszcze żył.

Przed domem zatrzymał się jakiś samochód. Pewnie ratownicy medyczni. Isaac podniósł się, jęcząc, i pokuśtykał do drzwi. Butelkę z wizerunkiem czaszki wciąż trzymał w dłoni.

– Szybko! – krzyknął. – Pospieszcie się! Stało się coś strasznego!

Zaczął płakać. Wzburzony, zestresowany, wstrząśnięty.

Nawet tego nie zauważył.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Poniedziałek, 16 grudnia 2019 roku

Tego wieczoru Anna Carter niczego tak bardzo nie żałowała jak wyboru obuwia. Miała na sobie sukienkę z turkusowej dzianiny, która szczególnie podobała się Samowi. Zazwyczaj nie kierowała się jego gustem, ale w tym przypadku zgadzała się z jego opinią. W sobotę wypatrzyła w sklepie obuwniczym w centrum miasta parę eleganckich botków z miękkiej skóry, na dziesięciocentymetrowych ołówkowych obcasach, w tym samym kolorze co sukienka. Jak często można spotkać turkusowe buty do kostek? Wpadła do sklepu, okazało się jednak, że nie ma już jej rozmiaru, wzięła więc parę o numer mniejszą, co oczywiście okazało się błędem. Pod wieczór stopy tak bardzo ją bolały, że zastanawiała się, jak zdoła zejść po schodach i dotrzeć na parking po drugiej stronie ulicy.

Westchnęła.

Przy długim, odświętnie zastawionym stole siedziało oprócz niej jeszcze osiem innych osób, czterech mężczyzn i cztery kobiety. Wszyscy brali udział w kursie gotowania dla singli, który rozpoczął się w listopadzie i miał się zakończyć w tygodniu przedświątecznym nader uroczystą kolacją. Od siedmiu tygodni spotykali się w każdy poniedziałek w siedzibie Trouvemoi, agencji matrymonialnej, którą kilka lat wcześniej założyła przyjaciółka Anny Dalina, odnosząc oszałamiający sukces. Anna sceptycznie oceniała jej model biznesowy, ale Dalina rozwiała jej obawy.

– To model przyszłości. I teraźniejszości. Wśród zachodnich społeczeństw nigdy nie było tak wielu singli. Singli nie z własnego wyboru. Zobaczysz, pójdzie świetnie.

Miała rację. Trouvemoi oferowała wędrówki dla singli, weekendy dla singli, singlowe wycieczki po mieście, speed dating, kolacje przy świecach i tak dalej, i tak dalej. A także przeznaczone specjalnie dla singli kursy gotowania.

Opiekowała się nimi głównie Anna. Bo świetnie gotowała. Uznała to za ironię losu, że musiała zaczepić się akurat u Daliny, choć nigdy nie pochwalała jej pomysłu. Po wyjściu ze szpitala. Po utracie pracy. Właściwie po stracie samej siebie.

Ale nie miała wyboru. Musiała być wdzięczna.

– Hej, Anno, jesteś tu jeszcze? – zapytał ktoś. Zdała sobie sprawę, że pogrążona we własnych myślach w ogóle nie zważała na toczącą się przy stole rozmowę. Powinna zebrać się w sobie. Bądź co bądź płacono jej za obecność i prowadzenie konwersacji. Osoby, które wykupiły ten drogi kurs, powinny czuć się komfortowo. Odprężyć się. A w najlepszym razie nawet się zakochać.

– Tak, oczywiście – odpowiedziała, zmuszając się do uśmiechu.

Mężczyzna, który do niej zagadnął, miał na imię Burt. Anna uznała go za wyjątkowo niesympatycznego. Był głośny i gruboskórny. Szczycił się tym, że nigdy nie zachowuje swoich opinii dla siebie, co było jedynie eufemistycznym określeniem faktu, że obrażał ludzi, niepytany mówił każdemu, co o nim sądzi, a przy tym nie wykazywał się taktem i nierzadko ranił innych aż do łez.

– Właśnie postanowiliśmy, że w następną sobotę ponownie się spotkamy. W pubie. Byłoby fajnie, prawda?

O Boże, pomyślała Anna, tylko nie kolejne spotkanie!

W zasadzie nikt nie mógł jej do tego zmusić, dodatkowe spotkania nie należały do jej obowiązków. Doskonale jednak wiedziała, co powie jej szefowa Dalina: Oczywiście, że pójdziesz. To świetnie, że dobrze się czują w swoim towarzystwie. Ale nie powinni się spotykać na własną rękę, tylko tutaj, na kolejnych zajęciach kulinarnych. I wtedy do akcji wkraczasz ty. Pójdziesz z nimi i postarasz się, by od razu zarezerwowali na styczeń kontynuację kursu.

Niepostrzeżenie wysunęła nieco prawą stopę z buta, dzięki czemu poczuła lekką ulgę. Gdyby tylko nie dokuczał jej tak ostry ból. Gdyby tylko czuła się lepiej. Psychicznie. Gdyby perspektywa nowego roku nie jawiła się tak ponura i nieprzenikniona. Wiedziała, że niektórzy ludzie z radością witają nadejście nowego roku, styczeń rozpoczynają z nadzieją, że wszystko obróci się ku lepszemu, że czekają ich same dobre rzeczy. Annie nigdy nie towarzyszyło podobne uczucie. W nienadeszłym jeszcze roku widziała jedynie ugór i pustkę wciąż nieobsadzonego pola. Inni mieli już przed oczami kłosy falujące w podmuchach letniego wiatru. Ona wyłącznie jałowość i osty. Nie zdołała tego zmienić nawet wieloletnia terapia.

Wykrzywiła twarz w uśmiechu, ufając, że nie był zbyt wymuszony.

– Dobry pomysł – powiedziała wesoło – tylko muszę sprawdzić… Mam nadzieję, że się uda. Święta tuż-tuż…

– Nie ma pani ani męża, ani dzieci, więc przedświąteczna gorączka jest pani obca – stwierdził Burt z typową dla siebie empatią. – Czemu więc nie pójdzie pani do pubu z przyjaciółmi? Lepsze to niż ślęczenie w domu.

– Mam chłopaka – odparła Anna – spędzam z nim święta.

– Ach, prawda, no tak, pani chłopak – zauważył Burt nieco uszczypliwie. Kursanci go znali, ponieważ Sam czasem odbierał Annę po wieczorach kulinarnych. – Dlaczego pani za niego nie wyjdzie?

– Burt, to prywatna sprawa Anny – wtrąciła się Diane, młoda, atrakcyjna blondynka. Anna nie mogła się nadziwić, po co w ogóle chodzi na imprezy dla singli. Być może problem tkwił w jej wyjątkowej nieśmiałości i powściągliwości.

Anna spojrzała na zegarek i udała zdziwienie, choć od godziny nieustannie zerkała na wskazówkę minutową, modląc się, by poruszała się w szybszym tempie.

– Już dziesiąta! – wykrzyknęła. – Mój Boże, jak ten czas szybko leci! – Wcisnęła stopę z powrotem do buta, tłumiąc jęk bólu. Podniosła się z miejsca. – Kto mi pomoże?

Reszta wstawała ociężale; za dużo zjedli, niektórzy pili alkohol, wszyscy chcieliby posiedzieć jeszcze w cieple i miłej atmosferze wieczoru. Rezerwację mieli jednak tylko do dziesiątej, Anna zaś była znana z punktualności.

Burt pozostał na miejscu i z rozkoszą dopijał czerwone wino, podczas gdy pozostali pomagali uprzątnąć stół. Jak zawsze każdy przyniósł plastikowe pojemniki, aby spakować resztki posiłku. Szybko załadowano i włączono ogromną zmywarkę, napełniono lodówkę, wytarto blaty, zdmuchnięto świece. Anna miała zjawić się tu następnego ranka, opróżnić zmywarkę, zabrać obrusy do prania, ustawić należycie krzesła. Teraz jednak chciała po prostu wrócić do domu.

W końcu nawet Burt zorientował się, że wieczór dobiegł końca, wstał niechętnie. Szli korytarzem. Anna miała wrażenie, jakby grupa rozlała się w mroku nocy, w ciszy i chłodzie późnego grudniowego wieczoru, jakby przykryła go na chwilę echem głosów i śmiechu, odbierając mu magię, zakłócając spokój. Bo świat był ciemny, zamglony i milczący. W oddali szumiało morze.

Anna tak bardzo tęskniła za samotnością, że czuła nieomal ból. Pokuśtykała na drugą stronę ulicy. Musiała mieć na stopach ogromne pęcherze.

Na pijących alkohol czekało kilka taksówek. Pozostali wsiedli do własnych samochodów. Anna otworzyła drzwi swojego niebieskiego fiata.

Nareszcie, pomyślała. Nareszcie spokój.

Jechała przez późnowieczorne Scarborough. W unoszącej się od strony morza mgle połyskiwało świąteczne oświetlenie domów, sklepów i ulic, choć wiele z owego blasku pochłonęły kłęby wilgoci. Wieczór wydawał się zimny i ponury, Anna wiedziała jednak, że wiele osób przebywa poza domem. W restauracjach, pubach, barach i klubach. Wszędzie tylko świąteczne przyjęcia, muzyka i śmiech, mnóstwo alkoholu i egzaltowanej wesołości. Ludzie nosili na głowach kapelusiki z papieru i z godziny na godzinę zachowywali się coraz swobodniej. Anna nie przepadała za takimi imprezami, nie potrafiła poddać się żywiołowej niefrasobliwości. Pomyślała o szkolnych uroczystościach z lat wczesnej młodości – tych, w których obowiązkowo należało wziąć udział. Rzadko kiedy odczuwała bardziej bolesne tortury.

– Uważaj! – zawołała nagle do siebie, gwałtownie wyrwana z ponurych wspomnień. Nacisnęła hamulec. Tuż przed nią z mgły wyłoniło się małe czerwone renault, od którego dzieliła ją niebezpiecznie mała odległość.

Dlaczego go nie zauważyła? Mgła wcale nie była aż taka gęsta. Pewnie się zamyśliła.

Muszę się bardziej skupić, postanowiła.

Zwolniła, zachowując rozsądny dystans od czerwonego samochodu. Dostrzegła, że osoba za kierownicą miała długie blond włosy. Najprawdopodobniej była więc kobietą.

Minęła Lindhead School, wyjechała poza granice miasta i podążała wzdłuż Lindhead Road. Po prawej i lewej ciągnęły się łąki i pastwiska poprzecinane płotami i kamiennymi murkami, których w ciemności można się było jedynie domyślać. Od czasu do czasu pojawiały się jakiś dom, zagroda, hotelik. Poza tym wyłącznie bezkresna dal oraz cisza. Zbliżała się do granic Parku Narodowego North Yorkshire. Doliny, wzgórza, lasy i pola. Oraz mnóstwo lubianych i uczęszczanych szlaków turystycznych. Ludzie się tu gubili. Wcale nie tak rzadko.

Na skrzyżowaniu Lindhead Road i Harwood Dale Road czerwony samochód zatrzymał się tak gwałtownie, że Anna, znów nie zachowując należytego odstępu, jedynie dzięki ostremu hamowaniu zdołała uniknąć zderzenia. Jej pojazd praktycznie stanął w miejscu, silnik cicho zaterkotał, po czym zgasł.

– Co z tobą! – krzyknęła.

Dopiero wtedy zauważyła powód dziwnego zachowania kierowcy jadącego przed nią samochodu. Na środku skrzyżowania, na którym droga rozgałęziała się w kierunku Scalby, stał mężczyzna. Przynajmniej tak można było sądzić, wnosząc ze wzrostu i postury tej postaci, niezwykle wysokiej, barczystej. Buty, parka. Naciągnięty na twarz kaptur. Stał w taki sposób, że jadąca przed Anną kobieta musiała zahamować, by go nie potrącić. Podszedł do drzwi od strony pasażera i otworzył je szarpnięciem.

Anna z konsternacją obserwowała tę scenę. Dlaczego ten mężczyzna, dlaczego ktokolwiek stał o tej porze na tym zapomnianym przez Boga skrzyżowaniu? Na dobrą sprawę znajdowali się w sercu pustkowia. Scarborough zostawili dość daleko za sobą. Od Scalby dzielił ich jeszcze szmat drogi. Podobnie zresztą jak od leżącego po drugiej stronie Harwood Dale. Któż to stał na rozwidleniu dróg w mroźną, mglistą, grudniową noc?

Mężczyzna wsiadł do samochodu.

Anna zaczęła łapać powietrze.

Ta kobieta nie mogła pozwolić, aby w tej okolicy jakiś obcy mężczyzna wsiadł o tak późnej porze do jej samochodu! Nie wyglądało jednak na to, by wpuściła go do środka dobrowolnie. To stało się tak szybko. Gwałtownie zahamowała, a po chwili on znalazł się przy drzwiach jej pojazdu, sekundę później był już w środku. Nawet gdyby próbowała włączyć blokadę drzwi, prawdopodobnie nie zdołałaby zaskoczona zrobić tego w mgnieniu oka.

Anna zajrzała do wnętrza samochodu. Długie blond włosy kobiety za kierownicą… To faktycznie mogła być Diane. Diane z kursu gotowania dla singli. Podobnie jak Anna mieszkała w Harwood Dale. Logiczne, że przejeżdżała tędy o tej porze. Czy jeździła czerwonym autem? Anna nie miała pewności.

Błysnęła światłami, dając kobiecie znak, że nie jest sama.

– Wysiadaj i chodź tutaj – mruknęła. – No dalej!

Kobieta, być może Diane, musiała zauważyć sygnał świetlny, ale chyba nie próbowała wysiąść z samochodu. Bo nie mogła? Czy jej grożono? Czy ten facet był uzbrojony?

Anna bezskutecznie próbowała sobie przypomnieć, czy zauważyła w jego rękach jakiś przedmiot. To wszystko zdarzyło się tak niespodziewanie, tak szybko.

A może mężczyzna czekał tu na nią, bo byli umówieni?

Ale tutaj…? Kto umawia się akurat w takim miejscu?

Gdy Anna wciąż się zastanawiała, co powinna zrobić, czerwony pojazd ruszył.

Muszę za nim jechać, pomyślała.

Czerwone renault zniknęło za zakrętem drogi prowadzącej do Harwood Dale. Anna przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik krótko zarzęził, po czym zgasł.

– Niech to szlag! – wrzasnęła.

Wilgoć. Przy wilgotnej aurze jej wiekowy samochód był po prostu nieobliczalny.

– No dalej – mruknęła – dawaj!

Wiedziała, że najlepiej odczekać kilka minut między każdą ponowną próbą, to zwiększało szanse, że w końcu się uda. W tym jednak czasie może się wydarzyć coś strasznego. Gorączkowo próbowała kilka razy z rzędu. Silnik tylko cicho zacharczał.

Czekała. Drżała. Co chwila zerkała w lusterko wsteczne, by w razie pojawienia się w oddali blasku reflektorów natychmiast włączyć światła awaryjne. Stanęła niefortunnie, na środku drogi. Tylko tego brakowało, żeby ktoś w nią uderzył. Wokół panowały jednak mrok i cisza nocy.

Po pięciu minutach spróbowała ponownie, tym razem silnik odpalił.

Nareszcie.

Ruszyła. Pędziła z nadmierną prędkością. Zdawała sobie sprawę, że pewnie nie zdoła już doścignąć samochodu z kobietą i nieznajomym. Nie zdążyła nawet zapisać numerów rejestracyjnych.

Wszystko, co robię, robię źle.

Minęła hotelik Woodpeckers Cottage, nie zauważyła jednak, by paliły się tam światła. Budynek wyglądał na opuszczony. Może właściciele wyjechali w okresie zimowym.

Nieco dalej, tuż przed pastwiskiem dla owiec, znajdowała się zatoka parkingowa. Kiedy Sam po raz pierwszy odwiózł Annę do domu, na samym początku ich znajomości, zatrzymali się tutaj i godzinami obściskiwali. To była jasna letnia noc, poświata na niebie utrzymywała się do wczesnych godzin poranka. Anna przypomniała sobie magię, którą wtedy poczuła. Jakby coś zmieniało się na lepsze. Ostatecznie.

Zobaczyła czerwony samochód zaparkowany w zatoce. Stał blisko ogrodzenia pastwiska, nieco z dala od drogi. Światła miał wyłączone. Anna zauważyła go tylko dlatego, że na ułamek sekundy pojawił się w snopie światła jej własnych reflektorów. Minęła to miejsce. Zwolniła. Dlaczego się tu zatrzymali?

A więc para kochanków? Obściskują się, tak jak ongiś Anna i Sam?

Powinnam zawrócić, pomyślała. Upewnić się.

Jechała w żółwim tempie. Targały nią wątpliwości. Mam sprawdzić i zrobić z siebie idiotkę? Narazić się na niebezpieczeństwo?

Czy ci ludzie cokolwiek mnie obchodzą?

Zasygnalizowała kobiecie, że chce jej pomóc, ale nie otrzymała odpowiedzi. Ona nie musiała przecież odjeżdżać, prawda?

A jeśli przyłożono jej nóż do gardła?

Przecież wtedy można błyskawicznie wyskoczyć z samochodu.

Jeśli uda się odpiąć pas, zanim facet cię dźgnie.

– Dlaczego akurat mnie przytrafia się coś takiego? – zawołała.

Była zmęczona. Piekły ją stopy. Chciała położyć się do łóżka.

Zatrzymała się i ponownie spojrzała w lusterko wsteczne. W oddali zobaczyła światła reflektorów. Albo ktoś jeszcze jechał tą drogą, albo to czerwony samochód znów ruszył. W drugim przypadku przegapiła więc okazję, by sprawdzić, czy wszystko w porządku.

Prawdopodobnie wszystko było w najlepszym porządku. To nie scena z Crime Watch.

Nie mogła stać przez resztę nocy na środku drogi.

Anna pojechała do domu.

Wtorek, 17 grudnia

1

Kate Linville rzadko kiedy przykładała wagę do swojego wyglądu, po części dlatego, że po prostu nie miała wyczucia stylu. Chybiała przy wyborze stroju nawet wtedy, gdy całe godziny spędzała na rozmyślaniach i przymiarkach. A może właśnie wtedy. Wieści o aktualnych trendach mody do niej nie docierały, a jeśli już, był to zazwyczaj znak, że właśnie odchodzą do lamusa. Nawet gdyby jakimś cudem udało jej się modnie ubrać, wątpiła, by miało to jakikolwiek wpływ na jej zupełną niepozorność. Rzeczy, które na innych wyglądały świetnie, na niej po prostu się nie sprawdzały. Miała ładną figurę, choć niektórzy uznaliby pewnie, że jest zbyt szczupła. To wszystko. Wyróżniała się niepozornością. Szara myszka – tak określano podobne do niej kobiety. Ani brzydka. Ani ładna.

Zwyczajnie nijaka.

Z czasem Kate przywykła do tego, by nie podejmować ryzyka, i każdego dnia nosiła mniej więcej to samo. Czarne spodnie, czarne sznurowane buty lub botki, czysty biały T-shirt, czarna albo szara marynarka. Uznała, że tak będzie bezpieczniej. W takich butach mogła chodzić o każdej porze, jeśli zrobiło się ciepło, po prostu zdejmowała marynarkę. W zimie dodatkowo zarzucała płaszcz.

Ponieważ nie nosiła makijażu, a jedynie rozczesywała gładkie brązowe włosy, rankiem w krótkim czasie była gotowa do wyjścia.

Dziś jednak stała przed szafą w sypialni i długo się namyślała. Dzień był nieprzyjemny i zimny. Padał deszcz, który mógł się przemienić w śnieg.

Tydzień do Bożego Narodzenia. Kate nie chciała nawet o tym myśleć.

– Uważasz, że powinnam dziś włożyć coś specjalnego? – zapytała, zwrócona w stronę łóżka. Pomiędzy pogniecionymi poduszkami leżała jej czarna kotka Messy, uważnie ją obserwując. Niestety, nie potrafiła udzielić odpowiedzi. Zamiast tego zaczęła starannie czyścić sobie łapki.

Dziś miała poznać nową szefową wydziału śledczego w Scarborough. Kate bardzo się tego obawiała. Nic nie wiedziała o kobiecie, z którą miała odtąd ściśle współpracować. Inspektor śledcza Pamela Graybourne. Przeniosła się tu z Manchesteru w wyniku jakiejś umowy z nadkomisarzem. Sprawa okazała się chyba niełatwa do rozwikłania, bo w przeciwnym razie nie ciągnęłaby się tak długo i nie rozstrzygnięto by jej tuż przed końcem roku. Fakt, że nadkomisarz sprowadził kogoś z zewnątrz, zamiast wybrać któregoś z własnych podwładnych, wszystkich oczywiście zaszokował, on jednak jak zwykle miał to w nosie. W szczególności Kate poczuła się urażona, choć domyślała się, że raczej nie ma szans na awans. Pracowała w North Yorkshire Police dopiero od lata, choć to i tak dłużej niż w przypadku tej nowej. Z drugiej strony spartaczyła swoją pierwszą sprawę, przynajmniej w ocenie nadkomisarza – i jeśli miała być szczera, także w jej własnej. Mówiąc ściślej: wyszła z niej nieomal z traumą.

Jak zwykle zacisnęła zęby i nie przestawała pracować.

To było jej życiowe motto: nie ustawaj. Nie rozglądaj się na prawo i lewo, nie patrz za siebie, tylko idź naprzód i się nie zatrzymuj.

Przełożeni być może wiedzieli, że jest psychicznie zdołowana. Albo przynajmniej to podejrzewali.

Co więcej, złamała zasady. Z absolutnej konieczności, jak uznała. Ale jej szef nie podzielał tego zdania.

Poza tym posiadała jedynie stopień sierżanta śledczego. Jak na czterdziestoparolatkę to niewiele. Nikt nigdy nie rekomendował jej do awansu, co zazwyczaj robi bezpośredni przełożony. Od dziś będzie nim Pamela Graybourne.

W końcu Kate włożyła to co zawsze, straciła jednak tyle czasu, że nie zdążyła już zjeść śniadania. Nasypała tylko kociej karmy do miski, uzupełniła wodę, na stojąco wlała w siebie pół kubka kawy. Potem wyszła ze swojego niewielkiego domu na przedmieściach Scarborough, który prawie sześć lat wcześniej odziedziczyła po ojcu.

Jej ojciec – kolejna trauma.

Nie rozmyślaj, nakazała sobie.

Szła w deszczu, padające krople kłuły jej skórę jak szpilki. Łatwo się krystalizowały, Kate domyśliła się, że najpóźniej pod wieczór zacznie prószyć śnieg. Wieczór. Tęskniła za nim. Marzyła o tym, aby przetrwać nadchodzący dzień.

Inspektor Pamela Graybourne była już na miejscu, kiedy dotarła tam Kate. Wiedziała, że się nie spóźniła, a jednak zrobiłaby lepsze wrażenie, gdyby pojawiła się wcześniej niż jej nowa szefowa. Pamela najwyraźniej już się urządziła w gabinecie, który uprzednio zajmował Caleb Hale – dwa fotele, stojące do tej pory w kącie, ustawiła na środku, ich dotychczasowe miejsce zajęła dziwna okazała roślina. Na ścianie pojawił się też nowy obraz, druk artystyczny, zapewne niezbyt cenny, za to bardzo ładny. Pokój bez wątpienia lepiej się prezentował. Inspektor Graybourne miała dobry gust.

Wstała zza biurka, gdy Kate, zapukawszy, z wahaniem weszła do środka.

– Sierżant Linville, tak? – Podała jej dłoń. Jej uścisk był mocny. – Dużo o pani słyszałam.

Kate założyła, że pewnie nic dobrego. Nie wiedziała, jak zareagować.

– Och – powiedziała i od razu pomyślała: Jak bardzo można być głupim?

Na twarzy Pameli pojawił się cień uśmiechu.

– Wiem, że to było fatalne lato. Fatalna sprawa. Fatalne zakończenie.

– Było bardzo ciężko – przyznała Kate, choć słowo ciężko w najmniejszym stopniu nie przystawało do wydarzeń minionego sierpnia.

– Najciężej było niewątpliwie Sophii Lewis – zauważyła Pamela. Kate miała świadomość, że jej nowa szefowa nie musiała zasięgać żadnych specjalnych informacji, żeby o wszystkim wiedzieć, gdyż o sprawie pisano od tygodni na pierwszych stronach gazet. Cały kraj pomagał w poszukiwaniach uprowadzonej. Sparaliżowanej kobiety, którą porywacz jakoby zakopał żywcem w skrzyni. On sam zmarł, postrzelony przez Kate. Owej kobiety, Sophii Lewis, do dziś nie odnaleziono.

– Oczywiście – przyznała Kate w odpowiedzi na uwagę Pameli. Dyskretnie zmierzyła ją wzrokiem. Pamela przewyższała ją prawie o głowę, jej aparycję cechowała radykalna prostota. Miała na sobie szary spodnium oraz buty prawie tak samo praktyczne jak buty Kate, do tego nosiła bardzo krótko ścięte ciemnoblond włosy, wśród których połyskiwało już sporo siwych pasemek. Żadnego makijażu. Mogłaby uchodzić za niepozorną, ale wcale taka nie była. Kobieta ze świetną prezencją. Robiła wrażenie. Przyciągała uwagę i wzbudzała zainteresowanie.

Całkiem inaczej niż ja, pomyślała Kate. Nic dziwnego, że dostała to stanowisko. Pewnie się do tego nadaje.

– Wiem, że przeniosła się tu pani ze Scotland Yardu, żeby pracować z komisarzem Calebem Hale’em – oznajmiła Pamela. – On jednak zrezygnował. Po wydarzeniach tego lata.

– Zgadza się.

– A jego następca, inspektor Robert Stewart, został zastrzelony przez psychopatę – kontynuowała Pamela. – Po tym, jak razem z nim weszła pani bez żadnego wsparcia do domu, w którym morderca zabarykadował się z zakładnikami.

Kate przełknęła uwagę, że o wzięciu zakładników nic a nic nie wiedzieli. Ponadto mogła przypomnieć, że wysłała wyraźne ostrzeżenie – ale Robert Stewart, jej przełożony, wykazał się kompletną bezmyślnością. Zapłacił za to własnym życiem. Kate nie chciała jednak powiedzieć złego słowa o zmarłym, więc milczała.

Może kiedyś nadejdzie chwila, w której będzie mogła wyjawić całą prawdę.

Pamela obrzuciła ją chłodnym wzrokiem.

– Sierżantko, nie chcę przed panią ukrywać, że obejmuję to stanowisko, mając z góry wyrobioną opinię na pani temat, choć wiem, że właściwie należałoby tego uniknąć. I oczywiście jestem gotowa ją zrewidować, ale czy tak się stanie, zależy głównie od pani.

Kate nadal milczała.

– Odnoszę wrażenie, że nie traktuje pani regulaminu zbyt poważnie i chętnie podejmuje pani samowolne decyzje – ciągnęła Pamela. – Z pewnością zdaje sobie pani jednak sprawę, że nie zawsze prowadzi to do dobrych rezultatów… Szczerze mówiąc, jestem trochę zaskoczona, że po wydarzeniach minionego lata nie została pani zawieszona w obowiązkach i nie wszczęto wobec pani dyscyplinarki. Można to wytłumaczyć wyłącznie ogólnym przeciążeniem policji. Oraz szczególną sytuacją tutejszego wydziału w Scarborough, którego szef został najpierw zawieszony, a następnie z własnej woli zrezygnował, a jego zastępcę zastrzelono. Trzymają tu panią, sierżantko, bo w przeciwnym razie wydział pewnie przestałby istnieć.

Jasne, pomyślała Kate, chociaż w zasadzie jestem jedną wielką katastrofą.

Wezbrała w niej złość zmieszana ze smutkiem, oba uczucia starała się ukryć za niewzruszonym wyrazem twarzy. Od pół roku przebywała w Scarborough, po długich wewnętrznych zmaganiach porzuciła Londyn, pracę w Scotland Yardzie, i wróciła do rodzinnego miasta, gnana poczuciem, że musi zacząć od nowa i że może jej się to udać. Już pierwsze śledztwo sprawiło jednak, że znalazła się dokładnie w tym samym położeniu co w Yardzie: podejrzliwie obserwowana przez przełożonych, bez słowa uznania dla jej osiągnięć, nie do końca akceptowana, ledwie tolerowana. Zamiast zacząć wszystko od nowa, zdołała w mgnieniu oka przywrócić wcześniejszy stan rzeczy. Nie cierpiała owego często przytaczanego truizmu, którym próbowano odebrać pewność siebie ludziom usiłującym coś w swoim życiu zmienić: Swoje problemy i tak zawsze zabierzesz z sobą!

Kryło się w tym ziarno prawdy.

– Będę panią obserwować, sierżantko – oświadczyła Pamela. – Chcę, żeby pani o tym wiedziała. Nie toleruję żadnej samowoli ani najdrobniejszego naruszenia przepisów czy też ich dowolnej interpretacji. Jeśli zechce się pani tego trzymać, będziemy żyć w zgodzie.

W powietrzu zawisło niedopowiedziane zdanie: A jeśli nie, czekają panią poważne kłopoty.

– Mam nadzieję, że się rozumiemy, sierżantko.

– Tak, pani inspektor.

Pamela skinęła głową.

– W porządku. Przejdźmy zatem do rzeczy. Oczywiście wcześniej dokładnie rozeznałam sytuację, ale chciałabym poznać pani opinię.

Przynajmniej nie jest niesprawiedliwa, pomyślała Kate. Włącza mnie do sprawy. Chyba rzeczywiście mamy poważne braki kadrowe. Trudno byłoby mnie wykluczyć.

Przez następne pół godziny omawiały bieżące dochodzenia. Pracy było sporo, ale żaden przypadek nie okazał się zagmatwany ani zagadkowy. Najbardziej spektakularny z nich dotyczył starszej pani, Patricii Walters, która zmarła po tym, jak jej opiekunka zniknęła bez uprzedzenia. Przygotowała staruszce zapas jedzenia i picia na kilka dni, ta jednak upadła na schodach we własnym domu i w wyniku doznanych obrażeń zmarła. Jej córka, zaniepokojona faktem, że nikt nie odbiera telefonu, przyjechała z południa Anglii i znalazła nieboszczkę. Oskarżyła opiekunkę o nieumyślne spowodowanie śmierci, policja zaś wszczęła poszukiwania, ponieważ młoda kobieta zniknęła bez śladu.

– Najlepiej będzie, jeśli jeszcze raz porozmawia pani z córką – oświadczyła Pamela. – Potrzebujemy więcej informacji o tej zaginionej opiekunce. Nazywa się Mila Henderson. Córka pani Walters, jeśli dobrze rozumiem, mieszka obecnie w domu swojej matki w Scarborough.

– W porządku. Zaraz ruszam w drogę – odparła Kate.

Ucieszyło ją, że będzie mogła na jakiś czas uwolnić się od energicznej Pameli. Choć oczywiście spotkanie z pogrążoną w traumie córką zmarłej kobiety nie należało do przyjemności.

2

Półtorej godziny później Kate opuściła dom zmarłej, stojący nad północną zatoką w Scarborough, z którego roztaczał się piękny widok na morze. Była trochę rozczarowana – córka, Eleonore Walters, nie sprawiała wrażenia osoby pogrążonej w traumie, lecz przede wszystkim spragnionej zemsty, choć Kate miała świadomość, że jedno może się wiązać z drugim. Mimo to nazbyt często podkreślała, że musiała specjalnie przyjechać z Southampton i wszystkim się zająć. Czy myśli się głównie o tym, gdy właśnie straciło się matkę? Opiekunkę nazywała zdzirą.

– Była dość młoda. Około trzydziestki. Dyplomowana pielęgniarka geriatryczna. Dobre referencje. Wydawała się godna zaufania. Pozory jednak mylą. Pewnie zabawia się teraz ze swoim chłopakiem i zapomniała o bożym świecie!

– Chłopakiem? Znała go pani?

– Nie.

– A zatem nie wie pani na pewno, czy Mila Henderson w ogóle ma chłopaka?

Eleonore Walters przyznała niechętnie, że istotnie tego nie wie.

– Ale jak mogłoby być inaczej? Niby czemu te młódki zapominają o swoich obowiązkach, jeśli nie z powodu facetów, z którymi się wiążą?

– Cóż, jest kilka innych możliwości.

– Zakładam, że wyjechała gdzieś na weekend. Wróciła w niedzielę wieczorem i zobaczyła moją matkę leżącą przed schodami. Wiedziała, że czeka ją mnóstwo kłopotów. I wtedy zwiała. Nic po sobie nie zostawiła. Jej pokój jest pusty. Żadnych ubrań, bielizny, przyborów w łazience. Zwyczajnie się ulotniła.

– To tylko przypuszczenie.

– Zapłaciłam tej zdzirze sporo pieniędzy, wie pani. Moja matka nie wymagała całodobowej opieki, z ubezpieczenia nie dostalibyśmy refinansowania. Ale matka nie czuła się pewnie na nogach i czasem była nieco zdezorientowana. Nie można jej było zostawić samej, groziło zbyt duże ryzyko wypadku. Co właśnie widzimy. Ta mała suka chętnie zgarnęła pieniądze. Pewnie nie zobaczę już ani pensa.

Bądź co bądź odziedziczyłaś bardzo ładny dom… Kate nie mogła się nadziwić, ile uwagi ta kobieta poświęcała kwestii pieniędzy. Być może w ten sposób skrywała swój ból.

Odprowadzając policjantkę do drzwi, Eleonore Walters oznajmiła:

– Ufam, że ją pani znajdzie. Ona nie może tak po prostu zniknąć.

– Myślę, że ją znajdziemy – zapewniła Kate. – Niezwykle trudno jest zniknąć na zawsze.

Gdy wracała do samochodu, prószył już śnieg. Biały puch pokrył łuki lamp i balustrady, a nieprzyjemny dotąd dzień nabrał świątecznego charakteru. Do świąt pozostał tydzień. Kate zapadła się w fotelu kierowcy i patrzyła na wirujące w powietrzu płatki. Boże Narodzenie to okropny czas. Nie dla każdego. Ale dla samotnej czterdziestoczterolatki dzielącej życie wyłącznie z kotem, owszem. Co roku powraca to samo pytanie: jak przetrwać te świąteczne dni? Jak zdzierżyć graną w radiu sentymentalną muzykę, blask światełek zdobiących centrum miasta, filmy telewizyjne opowiadające o miłości i wspólnocie?

– Czy ktoś w ogóle pomyślał, co te święta oznaczają dla zatwardziałych singli? – zapytała na głos, choć nikt jej nie słuchał. Albo dlatego, że nikt jej nie słuchał. Bo wolałaby raczej ugryźć się w język, niż wyjawić innym, jak kiepsko się czasem czuła.

Uruchomiła silnik i odjechała.

Dziesięć minut później zatrzymała się przed niepozornym budynkiem stojącym na South Cliff, choć w trzecim szeregu, a więc bez widoku na zatokę i morze. Spokojne uliczki, niewielki park, wzdłuż ścieżek tabliczki informujące o lokalnych gatunkach ptaków morskich. Wszędzie ustawiono ławki, teraz pokryte białym puchem. Sam budynek z początku nie zdradzał, że mieści się w nim agencja dla szukających partnera singli, przypuszczalnie dlatego, że dyskrecja była częścią tego biznesu. Dopiero przy dzwonku do drzwi Kate odkryła wywieszkę z napisem: Trouvemoi.

Znalazła tę agencję w Internecie i wciąż się zastanawiała, czy powinna się do niej zgłosić. Najłatwiej byłoby oczywiście przez sieć, ale nie mogła się zdecydować, wahała się i zwlekała bez końca, odsuwając od siebie ostateczną decyzję. Aż wreszcie postanowiła tu przyjechać.

Teraz albo nigdy, pomyślała.

Cierpiała z powodu samotności i czasem miała wrażenie, że nic się nie zmieni, jeśli nie weźmie własnego losu w swoje ręce.

Weekendy były dla niej zabójcze, najbardziej niedziele. Znacznie gorsze od sobót. W sobotnie przedpołudnia wychodziła po sprawunki, kupowała najpotrzebniejsze artykuły spożywcze na cały nadchodzący tydzień, karmę dla kota oraz inne rzeczy niezbędne w domu i ogrodzie. W sobotę ludzie wciąż krążyli po mieście, a dzień wypełniała ożywiona krzątanina, która przygasała dopiero pod wieczór. W sobotnie wieczory Kate zauważała, jak powoli ogarnia ją melancholia, i zastanawiała się, dlaczego ktoś nie może zwyczajnie usiąść obok niej na kanapie i obejrzeć razem z nią piątego sezonu jakiegoś ekscytującego serialu Netflixa, zajadając się przy tym pizzą z kartonowego pudełka. Ktoś, z kim o zmierzchu mogłaby pójść nad morze. Albo ugotować coś pysznego, zamieniając przy tym kuchnię w pole bitwy.

Za tymi właśnie rzeczami, które znała głównie z książek i filmów, z opowieści innych oraz z własnego skromnego doświadczenia bardzo krótkiego związku, Kate boleśnie tęskniła. Za zwyczajną obecnością kogoś, z kim można by zrobić coś mało spektakularnego. Kogoś, kto ochroniłby ją przed wymuszonymi spotkaniami z ludźmi, kiedy to po pięciu minutach uświadamiała sobie, że wspólny wieczór będzie równie jałowy jak przeżuta guma. Kate aż za dobrze wiedziała, co to znaczy chodzić na spotkania wyłącznie po to, żeby nie być samotnym oraz stosować się do zaleceń płynących z każdego poradnika: Zrób coś dla swojego szczęścia! Wyjdź i wykorzystaj dzień! Nie przesiaduj w domu! Wyjdź do ludzi! Przejmij inicjatywę!

Rzeczywistość okazywała się bardziej skomplikowana, niż przedstawiała to większość poradników. Wyjście między ludzi mogło tylko pogłębić problem. Czasem mniej deprymujące było samotne przesiadywanie przed telewizorem i topienie smutków w kieliszku wina niż spotkanie w restauracji z jakimś natrętnym wesołkiem, który przez cały wieczór chwali się swoim wspaniałym życiem. Człowiek nigdy by się z nim dobrowolnie nie umówił, gdyby nie znalazł się w desperackiej potrzebie. Własna samotność nigdy nie wydawała się Kate bardziej żałosna niż w takich właśnie chwilach.

Mimo to miała wątpliwości, czy powinna się zgłosić do Trouvemoi. W Londynie zapisała się do Parship i odbyła kilka randek, ale tam nigdy się nie bała, że spotka kogoś znajomego. Londyn to ogromna metropolia, istniała znikoma szansa, że któryś z jej kolegów po fachu odkryje, czym się zajmuje w wolnym czasie. W Scarborough sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. W tym niezbyt dużym mieście wciąż wpadało się na znajomych. Kate wiedziała, że aktywne poszukiwanie partnera to żaden wstyd, a jednak się obawiała, że jej życie prywatne stanie się tematem rozmów w miejscu pracy. Na samą myśl o tym, że Pamela Graybourne obrzuci ją szyderczym spojrzeniem, gdy się dowie, że chodzi na speed dating, Kate czuła się nieswojo.

A jednak… Jeśli nie będzie szukać dalej, przemieni się w okropną ponuraczkę, która przesiaduje w domu i wciąż czeka na coś, co nigdy nie nadejdzie. A skoro Parship okazał się porażką, tym razem spróbuje czegoś innego. Trouvemoi dawało ludziom sposobność poznania się w realnym świecie i realizowania wspólnych zainteresowań. Może dzięki temu zyska większe szanse.

Jeśli teraz nie wejdzie i się nie zapisze, nigdy tego nie zrobi. Nie łudziła się, że w ciągu najbliższego, przedświątecznego tygodnia znajdzie mężczyznę swojego życia. Niemniej jeśli zgłosi się na jakieś spotkanie, choćby dopiero w styczniu, zyska przynajmniej poczucie, że coś zapoczątkowała, zainicjowała jakiś postęp. I że być może w kolejne święta… Nacisnęła dzwonek.

Może nikogo nie zastanie. We wtorkowe przedpołudnie. Wtedy sprawa sama się rozwiąże.

Rozległ się brzęk zamka, Kate pchnęła drzwi. Ujrzała przed sobą korytarz, na którego końcu otwarły się kolejne drzwi. Ukazała się w nich młoda kobieta.

– Witaj – powiedziała.

– Dzień dobry – odparła Kate. – Czy pani pracuje w Trouvemoi?

– Dalina Jennings. Jestem właścicielką firmy. – Podała Kate rękę. – Zapraszam.

Kate weszła do mieszkania. Wąski przedpokój, trzy przestronne pomieszczenia, jeśli dobrze dostrzegła. Dość duża kuchnia. W przedpokoju stał kosz na pranie wypełniony poplamionymi ściereczkami. Dalina podążyła za jej wzrokiem.

– Wczoraj wieczorem mieliśmy zajęcia kulinarne. Ze wspólną kolacją na zakończenie. Prowadząca powinna zjawić się tu dziś z samego rana i posprzątać, ale zadzwoniła, że źle się czuje. Dziwne, bo wczoraj była w formie. – W głosie Daliny pobrzmiewała irytacja, choć bardzo starała się ją ukryć. – Koniecznie muszę zatrudnić dodatkowego pracownika. Po południu mamy tu spotkanie przy kawie dla starszych singli i teraz to ja muszę wszystko uprzątnąć, nakryć stoły, opróżnić zmywarkę i… – Przerwała. – Ale nie przyszła tu pani, by wysłuchiwać moich skarg na współpracowniczkę, pani…?

– Linville. Kate Linville.

– Proszę za mną. – Dalina weszła przodem do mniejszego pokoju mieszczącego się tuż obok kuchni. Znajdowały się tam regały pełne segregatorów, duże biurko z monitorem, dwa fotele, a na ścianie wisiał słynny plakat filmowy: Leonardo DiCaprio i Kate Winslet na dziobie Titanica, zanurzeni w czerwonawym świetle zachodzącego słońca. Wizerunek zakochanej pary, która ma przed sobą świetlaną przyszłość… Kate uznała obraz za dość niestosowny, skoro było wiadomo, że statek niedługo potem zatonie, a Leonardo zginie.

Z drugiej strony, pomyślała, może to zwyczajnie… realistyczne. Szczęście we dwoje, jeśli w ogóle możliwe, jest zazwyczaj krótkotrwałe.

– Proszę usiąść – zaproponowała Dalina. Sama zajęła miejsce za biurkiem i włączyła komputer. Kate miała wrażenie, że jej stąd nie wypuści, jeśli nie skorzysta przynajmniej z jednej oferty. Kobieta wydawała się nad wyraz rzeczowa.

– Bardzo przestronne pomieszczenia – zauważyła, żeby w ogóle cokolwiek powiedzieć.

– Tak, po prostu idealne – przyznała Dalina. – Wcześniej mieściła się tu restauracja. Stąd ta wspaniała kuchnia. Świetnie się nadaje do kursów gotowania. Wie pani, w dzisiejszych czasach mnóstwo osób próbuje na Tinderze… przesuń w prawo, przesuń w lewo… Jakby na podstawie jednego zdjęcia można było sprawnie ocenić, kto do kogo pasuje. Ja wybrałam stosunkowo staromodną metodę. Moi klienci spotykają się na wspólnych imprezach. I mogę powiedzieć, że wyjątkowo dobrze się to sprawdza.

Dlaczego ludzie nie odnajdują się już w codziennym życiu? – zastanawiała się Kate. Przynajmniej wiedziała, dlaczego jej się to nie udawało: niby gdzie miałaby kogoś poznać? Właściwie tylko praca i koledzy stwarzali jakąś okazję, ale nigdy nic z tego nie wyszło. Była chyba po prostu zbyt nieśmiała. Zwyczajnie nie miała odwagi sama zagadnąć innych ludzi – w szczególności mężczyzn.

– A zatem… Kate Linville – odezwała się Dalina, wprowadzając nazwisko do systemu. – Czy poda mi pani swój adres oraz datę urodzenia?

Kate podyktowała obie informacje i uznała, że ta wciąż dość młoda kobieta naprawdę zna się na rzeczy. Przebywała w siedzibie agencji zaledwie dwie minuty, a już została wciągnięta do komputera i została klientką. Poszło szybciej, niż można było złapać oddech. Czuła się osaczona, ale usiłowała zachować spokój.

Ciesz się. Gdyby cię nie osaczyła, prawdopodobnie znowu byś się nie zdecydowała.

– Czym się pani zajmuje zawodowo? – zapytała Dalina.

Kate aż drgnęła. Nie chciała zdradzać swojej profesji. Wyjawiłaby zbyt wiele, za dużo by o niej wiedziano.

Dalina spojrzała na nią pytająco.

Dlaczego w porę o tym nie pomyślała? Nikt nie zastanawia się przez kilka minut nad odpowiedzią na pytanie, czym się zajmuje. Wróciła w myślach do sprawy opiekunki starszych osób, którą właśnie prowadziła.

– Opiekuję się starszymi ludźmi – odparła, po czym szybko dodała: – To znaczy, organizuję im opiekę.

Co za idiotyczny pomysł! Nie miała o tej profesji bladego pojęcia. Poza tym prawda bardzo łatwo mogła wyjść na jaw. To przecież niezbyt duże miasto. Dlaczego po prostu nie powiedziała, że nie chce ujawniać swojego zawodu? Co to w ogóle obchodzi tę Dalinę Jennings? Gdyby z tego powodu nie chcieli jej przyjąć, po prostu by wyszła. Przecież jej życie nie zależy od jakiegoś Trouvemoi.

Ktoś z nieco większą dozą pewności siebie po prostu instynktownie by wiedział, co należy zrobić, pomyślała.

– Och, to wspaniale – przyznała Dalina. – To ważne zadanie, prawda?

Kate domyślała się, że mówi tak o każdej profesji. Jej rolą było wprowadzanie klientów w optymistyczny nastrój oraz pozytywna ocena wszystkich ich cech.

– Ale z pewnością bardzo czasochłonne, czyż nie? Nic dziwnego, że poszukiwanie partnera schodzi na dalszy plan.

– Hm… tak…

– Cóż, w każdym razie dobrze pani trafiła. Jak pani myśli, ile osób znalazło już partnera w tych pomieszczeniach?

Kate chętnie poznałaby dokładną ich liczbę, ale Dalina, całkiem rozsądnie, nie rozwodziła się nad szczegółami.

– Czego chciałaby pani spróbować? Proponujemy dosłownie wszystko. I to dla każdej orientacji. Mogę zapytać, czy interesuje panią związek heteroseksualny?

– Tak. Heteroseksualny. Więc… mężczyzna. – Jąkam się jak jakaś uczennica, pomyślała.

– Oferujemy speed dating, kolacje przy świecach, spacery dla singli, weekendy dla singli, zwiedzanie miast dla singli, kursy gotowania dla singli… Czy o czymś już pani myślała?

Kate rozważała wiele opcji, ale na żadną nie mogła się zdecydować. W każdym razie na pewno nie od razu cały weekend czy wyjazd… Pomyślała o praniu wrzuconym do kosza i o czekającym Dalinę sprzątaniu kuchni po poprzednim wieczorze. Dlaczego nie? Wszystko jedno, a to pierwsza rzecz, na którą się tu natknęła.

– Zajęcia z gotowania – oznajmiła.

Dalina wyglądała na wniebowziętą. Kursy gotowania były zapewne szczególnie drogie.

– Dokładnie to samo chciałam pani polecić. Nasze zajęcia kulinarne trwają osiem tygodni, w każdy poniedziałek od siódmej wieczorem. Sześć do ośmiu osób, równa liczba kobiet i mężczyzn. Zaletą jest to, że widzi się uczestników nie tylko raz, ale wielokrotnie. Powstaje grupa, rodzi się poczucie wspólnoty. A to łatwo przeradza się w coś więcej.

– Tak, brzmi nieźle.

– Obecny kurs kończy się w najbliższy poniedziałek. Kolejny zaczyna się trzynastego stycznia.

Przynajmniej zyskam trochę czasu.

– Dobrze. Niech będzie gotowanie.

– Świetnie. Wpiszę panią na listę. Polubi pani prowadzącą, Annę Carter. Bardzo kompetentna, sympatyczna osoba – a do tego fantastycznie gotuje. Umie pani gotować?

– Nie. Praktycznie w ogóle nie potrafię.

– Tym lepiej, upiecze pani dwie pieczenie na jednym ogniu. Nauczy się pani przyrządzać kilka naprawdę smacznych dań i znajdzie przy tym swojego księcia.

Do słownictwa obowiązującego w tym środowisku trzeba pewnie przywyknąć, pomyślała Kate.

Dalina błyskawicznie wydrukowała umowę, a Kate podpisała ją mimo słonego honorarium, jakie musiała zapłacić za naukę gotowania i znalezienie księcia. Wszystko odbyło się tak szybko, że wręcz poczuła zawroty głowy.

Znów znalazła się na ulicy, w samym środku zawieruchy śnieżnych płatków. Dobrze. Przynajmniej się uaktywniła. Nikt nie mógł jej zarzucić, że siedzi tylko bezczynnie i biadoli. Zajęła się sprawą. Zacznie w styczniu.

Tym samym zyskała coś więcej niż tylko dobre noworoczne postanowienie: niemal wcieliła je w życie.

3

Carmen Rodriguez pchała wózek przez wąskie korytarze Crown Spa Hotel. Gruby, pluszowy czerwony dywan jak zawsze pochłaniał wszelkie odgłosy. Niewiele pokoi było zajętych, zimą ludzie nie zjeżdżają tłumnie na wybrzeże. W kolejnym, świątecznym tygodniu będą za to niemal w pełni obłożeni. To oczywiście oznaczało więcej pracy. Ale także więcej napiwków.

Carmen skończyła na dziś. Pracowała od wczesnego rana, miała za to wolne popołudnie. Odkurzyła pokoje, zasłała łóżka, wysprzątała łazienki, wymieniła ręczniki. Lubiła tę pracę. Z Hiszpanii przyjechała do Anglii ze względu na swojego chłopaka i znalazła zajęcie w hotelu, w którym i on był zatrudniony. Przedpołudnie spędził w recepcji, teraz miał kilka godzin wolnego i dopiero wieczorem wracał do pracy.

Tego dnia Carmen była niespokojna, ponieważ jej koleżanka i zarazem przyjaciółka Diane nie pojawiła się w hotelu. Diane niezbyt lubiła swoją pracę w Crown Spa, była jednak bardzo rzetelna. Gdyby się rozchorowała, dałaby znać. Zarówno bezpośredniej przełożonej, jak i Carmen, swojej przyjaciółce. Kiedy przełożona pokojówek podeszła do niej i zapytała, czy ma jakieś wieści od Diane, Carmen zyskała potwierdzenie, że Diane rzeczywiście nie zgłosiła się także u szefowej. Zadziwiające.

Przed południem Carmen wysłała jej kilka wiadomości przez WhatsApp, ale Diane ich nie odczytała. Po raz ostatni zajrzała do sieci o osiemnastej poprzedniego wieczoru.

To także było zadziwiające.

Carmen odstawiła do schowka wózek z przyborami do sprzątania, przebrała się, starannie wyszczotkowała włosy, po czym podjęła kolejną próbę kontaktu z Diane na domowy telefon stacjonarny. Dzwoniła już kilka razy.

Nikt nie odpowiadał.

Krzyknęła cicho, gdy ktoś objął ją od tyłu i mocno do siebie przycisnął.

– Witaj, milutka! – mruknął jej do ucha Liam.

Zazwyczaj lubiła, gdy przy każdej okazji udowadniał, ile dla niego znaczy, ale tego dnia nie była w nastroju. Niechętnie uwolniła się z jego objęć.

– Przestraszyłeś mnie!

– Och, daj spokój. Zazwyczaj nie jesteś taka strachliwa.

– Diane zniknęła.

– Jak to… zniknęła?

– Nie przyszła dziś do pracy.

– Pewnie jest przeziębiona czy coś w tym rodzaju.

– Ale o tym by mi powiedziała. Nie odpisuje na moje wiadomości. Nie odbiera telefonu. To naprawdę dziwne.

Liam nie przepadał za Diane, choć musiał przyznać, że była bardzo atrakcyjna. Tylko ta jej małomówność, ten jej nieśmiały, piskliwy głos… Zawsze się zastanawiał, co Carmen w niej widzi.

– Tutaj, w hotelu, też się nie zameldowała?

– Nie.

– Może leży w łóżku… skacowana – powiedział Liam i sam się roześmiał. Diane się upiła… To rzeczywiście szalony pomysł.

– Chciałabym do niej pojechać – oznajmiła Carmen.

Liam jęknął.

– O nie… Myślałem, że zrobimy razem coś miłego…

– To moja przyjaciółka, Liam. Nie jestem teraz w stanie na niczym się skupić.

– Dobrze – odparł Liam – już dobrze! – Wiedział, jak to się skończy: to nie Carmen pojedzie do Diane, pojadą do niej oboje. Carmen nie miała ani samochodu, ani prawa jazdy.

Pół godziny później byli już w drodze do Harwood Dale. Z nieba padały coraz grubsze płatki, okolica tonęła w śniegu. Bezlistne drzewa coraz bardziej rozmywały się na horyzoncie, wszystko stawało się ciche, białe, zamglone. Stłumione.

– Już dawno nie mieliśmy tyle śniegu – zauważył Liam. Samochód kilkakrotnie wpadł w poślizg, koła straciły przyczepność, ale Liam sobie poradził. Był dobrym kierowcą. Tego dnia Carmen poczuła dla niego szczególną wdzięczność.

Harwood Dale to wioska, która raczej nie zasługiwała na swoje miano. Składała się z rozrzuconych po okolicy zagród i niewielkich domów położonych na skraju wąskich polnych bądź szutrowych dróg, odchodzących od głównej szosy. Wieś liczyła nieco ponad stu mieszkańców. Była częścią Parku Narodowego North Yorkshire, z jego wspaniałym, dzikim i bezludnym krajobrazem.

Diane mieszkała w prostym domu wzniesionym z brązowych kamieni, z oszklonym ogrodem zimowym, który pasował do tej okolicy w równie znikomym stopniu jak wszystkie tutejsze zabudowania. Parter zamieszkiwała starsza para, która po wyprowadzce dzieci przerobiła pierwsze piętro na osobne lokum do wynajęcia. Diane zajęła tam maleńkie pokoiki pod spadzistym dachem. Nie miała balkonu ani dostępu do ogrodu, za to piękny widok na rozległą okolicę, choć w niektóre chłodne, bezbarwne, zimowe dni mógł on wprawić w ponury nastrój. Dziś był do zniesienia. Śnieg zaczarował wszelką monotonię.

Carmen od razu zauważyła, że na podjeździe brakuje samochodu Diane.

– Zawsze tam stoi, kiedy Diane jest w domu! – krzyknęła.

– Może zaparkowała w garażu – odparł Liam.

– Jest zajęty przez samochód właścicieli. Diane chyba nie ma w domu.

Mimo to wysiedli i zadzwonili do drzwi. Żadnego odzewu. Carmen zadzwoniła do właścicieli i wkrótce potem drzwi otworzyła starsza pani.

– O, miss Rodriguez. Dzień dobry! – Znała Carmen z jej wizyt u Diane.

– Dzień dobry. Chciałam sprawdzić, co słychać u Diane. Nie pojawiła się dziś w pracy.

Starsza pani spojrzała na nią zakłopotana.

– Och, to dziwne. Wczoraj w ogóle nie wróciła do domu. Zazwyczaj ją słychać, bo skrzypi podłoga, wiemy też, kiedy bierze prysznic, zamyka i otwiera okiennice. Poza tym nie ma jej samochodu. Pomyślałam, że może nocuje u pani. Ale najwyraźniej…

– Ostatni raz widziałam ją wczoraj w południe, kiedy pożegnałyśmy się w hotelu.

– Była tu wczoraj po południu. Ale wieczorem znów wyjechała.

– O… wie pani może dokąd?

– Wyjeżdża w każdy poniedziałek pod wieczór.

– Aha… – Carmen nic o tym nie wiedziała, ale pamiętała, że w ostatnich tygodniach Diane czasem przez kilka godzin nie odpowiadała na wiadomości. Nie zwróciła na to uwagi, ale działo się tak chyba w poniedziałki.

Ma przede mną tajemnice, pomyślała urażona.

– Wie pani, dokąd wciąż wyjeżdża? – zapytała.

– Cóż, nam nic nie mówi… Jest bardzo skryta, prawda?

Liam przytaknął mruknięciem.

– Myślałam, że ma to związek z jej chłopakiem.

Carmen była bardziej niż zaskoczona.

– Chłopakiem? Diane ma chłopaka?

– No więc… w każdym razie kilka razy był u niej jakiś mężczyzna. Zostawał też na noc. Ucieszyło mnie to, ze względu na nią…

– To niemożliwe. Powiedziałaby mi o tym!

Starsza pani wyglądała na zaniepokojoną.

– Mam nadzieję, że nie palnęłam nic niestosownego…

Carmen poczuła się tak, jakby ktoś uderzył ją w głowę obuchem.

– To po prostu niewiarygodne – szepnęła.

Kiedy wracali szosą, ledwie zdołała zapanować nad nerwami. Były przecież przyjaciółkami. Ona i Diane.

Diane znalazła sobie chłopaka i nie zdradziła się ani słowem?

– Coś tu nie gra! – oznajmiła.

Liam nie uznał tego za rzecz godną uwagi.

– Poznała faceta. Co w tym złego? Chciała zobaczyć, czy coś z tego wyniknie, więc na razie zachowała to tylko dla siebie.

– I ukrywała przed najlepszą przyjaciółką?

– Taka już jest. Bardzo skryta.

Carmen spojrzała na śnieg.

– No tak, ale żeby nic mi nie powiedzieć? O co chodzi z tymi poniedziałkowymi wieczorami?

– Wtedy zapewne widywała się z tym chłopakiem.

– Dlaczego akurat w poniedziałki?

– Nie wiem.

– A gdzie jest teraz?

– Pewnie razem z nim w łóżku. Bzyka się z nim i jest szczęśliwa. Nie żałuj jej.

– Coś tu zwyczajnie nie pasuje. Nie przyszła do pracy.

– Pokazuje ludzki charakter. Więc myślę, że to w porządku.

Carmen ponownie wyjrzała przez okno. Potrząsnęła głową. Liam może sobie mówić, co chce, ale coś tu po prostu nie gra.

– Chwila! – krzyknęła nagle. – Zwolnij!

– Dlaczego?

– Zwolnij. Tam stoi samochód.

– Gdzie?

– Na polnej drodze. Tam z tyłu. Kawałek za parkingiem.

Liam zahamował, auto wpadło w poślizg na zaśnieżonej drodze. Na szczęście nikt przed nimi ani za nimi nie jechał.

– I co? – zapytał rozgniewany.

Carmen przywarła twarzą do przedniej szyby, po której tam i z powrotem ślizgały się wycieraczki.

– To czerwone renault, prawda? Trudno rozpoznać, bo leży na nim gruba warstwa śniegu, ale raczej tak.

– Nie wiem. A jeśli nawet? To pewnie jakiś rolnik. Sprawdza ogrodzenie pastwiska albo coś w tym stylu.

– Diane ma czerwone renault. Jedźmy tam!

Liam mruknął coś pod nosem, nie zabrzmiało to przyjaźnie, mimo to skręcił do zatoki parkingowej. Zatrzymał się jednak na samym jej skraju.

– Dalej nie jadę. A już na pewno nie po tej polnej drodze. Za dużo śniegu, a grunt cholernie grząski. Jeszcze się zakopiemy.

Carmen zdążyła już otworzyć drzwi i wysiąść. Miała na nogach nieodpowiednie na tę aurę buty, ale w ogóle na to nie zważała. Dostrzegła, że skryty pod pierzyną śniegu samochód jest czerwony. Dlaczego wcześniej go nie zauważyli? To przez te wirujące śniegowe płatki, poza tym za pierwszym razem nie rozglądali się po okolicy w takim napięciu jak teraz.

Nagle ogarnęło ją nieprzyjemne uczucie.

Zatoka parkingowa graniczyła bezpośrednio z ogrodzonym kamiennym murem pastwiskiem dla owiec, do którego prowadziła duża drewniana brama. Skrajem pastwiska wiodła wąska droga, do której przylegało kolejne pastwisko. Nieco dalej na tej drodze stał samochód.

Z jakiegoś powodu, mimo że po świecie jeździ niezliczona ilość czerwonych renault, Carmen była przekonana, że samochód ten należy do Diane. Nagle zrobiło jej się niedobrze.

Diane nie miała żadnego powodu, by tu zaparkować. Żadnego powodu, który nie oznaczałby czegoś potwornego.

Odwróciła się. Liam pozostał w samochodzie. Jakież to typowe. Nie chciał zamoczyć stóp, nie chciał zmarznąć, tak czy owak uznał, że to nonsens.

Podeszła do auta. Nigdzie nie było widać śladów opon, śnieg zasypał wszystko wokół.

– Diane! – zawołała cicho.

Oczywiście nikt nie odpowiedział.

Śnieg był ciężki, oblepił wszystkie szyby. Carmen podeszła bliżej. Dróżka była wąska, drzwi samochodu dało się otworzyć tylko nieznacznie.

Przetarła szybę od strony kierowcy i z zapartym tchem zajrzała do środka.

Zobaczyła Diane. Siedziała za kierownicą, w pierwszej chwili wydawało się, że odpoczywa – lecz dlaczego się tu zatrzymała? Dlaczego, wnosząc po grubej warstwie śniegu na dachu samochodu, siedziała tu od wielu godzin, bez ogrzewania, na polnej drodze, niknącej gdzieś w oddali na zaśnieżonym horyzoncie?

I wtedy dostrzegła plamy. Czerwone plamy i rozbryzgi. Wszędzie. Na przedniej szybie, na desce rozdzielczej, na siedzeniach, podsufitce… Szarpnęła za klamkę. Dobywająca się z wnętrza pojazdu woń krwi była przytłaczająca. Spojrzała w nieruchome, szeroko otwarte oczy Diane.

– O Boże – sapnęła. – O Boże!

Odwróciła się, krzyknęła w stronę Liama, wzywając pomocy, wrzasnęła tak głośno, że w pobliżu poderwało się do lotu stado ptaków. Liam zdał sobie sprawę z powagi sytuacji i natychmiast przybiegł. Odepchnął Carmen na bok, zajrzał do wnętrza.

– Kurwa! – mruknął. – Kurwa!

– Liam – jęknęła Carmen.

Wiedziała. Po prostu wiedziała, że stało się coś strasznego. Ale kto mógł coś takiego zrobić? Kto to zrobił?

Liam wyciągnął telefon. Twarz mu pobladła.

– Natychmiast dzwonię na policję – powiedział.

4

Anna wiedziała, że Dalina się wścieknie, jeśli sama będzie musiała posprzątać, ale zwyczajnie nie zdołała rano wstać, ubrać się i pojechać do Scarborough. Dzień był zimny i ponury, zaczął nawet prószyć śnieg. Czuła się przygnębiona – jak zawsze o tej porze roku – a do tego dręczyły ją wyrzuty sumienia. Ów widok nie pozwolił jej poprzedniej nocy zasnąć: stojąca na drodze postać, gwałtownie hamujący samochód. Anna miała pewność co do dwóch rzeczy: samochód zatrzymał mężczyzna. A za kierownicą pojazdu siedziała kobieta. Prawdopodobnie Diane Bristow z zajęć kulinarnych.

Dlaczego jednak pozwoliła całkiem obcemu mężczyźnie wsiąść do auta? W ciemności? Na zupełnym pustkowiu?

Dlaczego po chwili jej samochód stał zaparkowany na skraju pastwiska dla owiec?

Powinnam była wysiąść i to sprawdzić, pomyślała Anna. Albo znała tego faceta, a wtedy wszystko byłoby w najlepszym porządku i nie miałabym powodu do zmartwień. Albo ta kobieta, kimkolwiek jest, była na tyle szalona, by pozwolić obcemu facetowi wsiąść do swojego auta, przez co znalazła się w poważnych tarapatach – a wtedy mogłabym jej pomóc.

Chociaż… w obecności kogoś, kto prawdopodobnie był uzbrojony?

Po prostu się bała. Bała się na tej opustoszałej wiejskiej drodze opuścić bezpieczne schronienie swego samochodu i sprawdzić, czy innej kobiecie nie przytrafiło się coś złego. Naprędce nie przyszedł jej do głowy żaden mądry pomysł. Mogła zjechać na parking, zablokować drzwi centralnym zamkiem i uchylić okno. Mogła zawołać. Podjechać bliżej. To przynajmniej zdezorientowałoby ewentualnego sprawcę, pewnie by uciekł. Albo spłoszyłaby tylko parę zakochanych, wtedy pewnie by ją ofuknęli, żeby zostawiła ich w spokoju.

Tym lepiej.

Zamiast tego po prostu pojechała dalej, zabarykadowała się w swoim domu i zagrzebała w łóżku. Próbowała przekonać samą siebie, że wszystko jest w najlepszym porządku i że zamartwia się zupełnie bez powodu. Nie zdołała jednak uciszyć wewnętrznego głosu, który podszeptywał jej bezlitośnie, że jest tchórzem.

Nad ranem wreszcie zasnęła, obudziła się dopiero o pół do ósmej. O tej porze już dawno powinna być w siedzibie agencji. Zadzwoniła do Daliny, starając się, by jej głos zabrzmiał jak głos chorej.

– Nie czuję się dobrze. Chyba coś złapałam. Wolałabym dziś zostać w łóżku.

– Wczoraj byłaś w doskonałej formie – odparła Dalina, która spotkała Annę na krótko przed zajęciami kulinarnymi. – Jak możesz być nagle konająca?

Oto i cała Dalina, cyniczna i zadziorna. Anna ani słowem nie wspomniała o tym, że jest konająca.

– Pewnie to jakiś wirus. Mam potworny ból głowy, bolą mnie też kości.

Dalina westchnęła głośno i teatralnie.

– W takim razie to ja będę musiała posprzątać. Mój Boże, a mam całą księgowość na głowie… Myślisz, że wydobrzejesz przed jutrzejszym speed datingiem?

– Na pewno. Jeśli teraz wypocznę.

Dalina rozłączyła się bez słowa pożegnania.

Głupia suka, pomyślała Anna, stać cię na zatrudnienie sprzątaczki. Jak można być takim strasznym skąpiradłem?

Zadzwoniła do Sama, swojego chłopaka, ale ten nie odbierał. Pewnie zajmował się już pierwszym klientem.

Zostawiła mu wiadomość: Jestem w domu. Proszę, oddzwoń.

Zaparzyła kawę, kubek zabrała z sobą do łóżka. Wpatrywała się w wirujące za oknem płatki. Przed oczami wciąż miała samochód stojący na parkingu. I mężczyznę, który nagle pojawił się na drodze. W tej sytuacji każdy kierowca odruchowo by zahamował. Diane (załóżmy, że Diane) nie zdążyła, rzecz jasna, błyskawicznie zablokować drzwi, przez co mężczyzna mógł je otworzyć szarpnięciem i wepchać się do środka. Anna przypomniała sobie, co wówczas pomyślała: dlaczego ona pozwala mu wsiąść do auta?

Jednak im częściej odgrywała w swoim umyśle tę scenę, tym mocniej była przekonana, że jadąca przed nią kobieta z całą pewnością nie wpuściłaby go dobrowolnie do samochodu. Wszystko potoczyło się po prostu zbyt szybko. Potem jednak ruszyła w dalszą drogę. Czy mogła mu się sprzeciwić?

Może miał przy sobie broń. Nóż albo pistolet. Anna nic takiego nie zauważyła, ale wokół panował mrok, a scena rozegrała się w mgnieniu oka.

Zmarzła, choć pod kołdrą było jej przyjemnie ciepło.

Około południa zadzwonił Sam.

– Wszystko w porządku? – zapytał. – Nie powinnaś być teraz w Trouvemoi?

– Powiedziałam Dalinie, że jestem chora. Sam, naprawdę okropnie się czuję. Myślę, że zrobiłam coś strasznego.

– Niby co takiego? – zapytał Sam spokojnym głosem coacha. Potrafił normalnie rozmawiać, ale kiedy ktoś sugerował, że ma jakiś problem, wtedy inaczej dobierał tembr głosu. Sam prowadził praktykę coachingu w Scarborough. Odruchowo przemieniał się w terapeutę, jeśli ktoś w jego obecności wydawał się zaniepokojony albo roztrzęsiony.

– Właściwie to raczej czegoś nie zrobiłam – wyznała Anna i wybuchnęła płaczem.

W końcu opowiedziała mu o wydarzeniach poprzedniego wieczoru. Na szczęście Sam zachował spokój.

– Można to wyjaśnić na mnóstwo sposobów – zapewnił. – Najbardziej prawdopodobne jest to, że oboje się znali i byli w tym miejscu umówieni.

– Na kompletnym pustkowiu?!

– Z twojego opisu wynika, że działo się to niedaleko za Scarborough. On wyszedł jej naprzeciw, ona zgarnęła go po drodze. Coś w tym stylu.