Echo winy - Charlotte Link - ebook + audiobook + książka

Echo winy ebook

Charlotte Link

4,4
27,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Doskonały, mroczny i pełen napięcia thriller światowej sławy pisarki. W pobliżu skalistej wyspy Skye tonie jacht niemieckiego małżeństwa, Livii i Nathana Moore. Rozbitkowie uchodzą z życiem, ale tracą cały dobytek. Ocalałym z katastrofy oferują gościnę angielski bankier Frederic Quentin i jego żona Virginia, zabierając gości do małego miasteczka w Norfolk, na skraju którego mają posiadłość. Wraz z pojawieniem się tajemniczej pary cudzoziemców z miasteczka zaczynają nagle znikać małe dziewczynki, które policja odnajduje po czasie martwe i zgwałcone. Na mieszkańców pada strach. Ale do Virginii, matki kilkuletniej dziewczynki, wydaje się nie docierać groza sytuacji i niebezpieczeństwo czyhające na jej córeczkę. Całą jej uwagę pochłania Nathan, którym jest coraz to bardziej zafascynowana... "

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 614

Oceny
4,4 (119 ocen)
73
28
11
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kalakrk

Nie oderwiesz się od lektury

Wciąga. Tylko motyw kryminalny ciężki do strawienia dla świeżo upieczonej mamy.
10
Agnieszka_1971_07

Nie oderwiesz się od lektury

Trzymająca w napięciu, nie można się oderwać, jak pozostałe książki tej autorki. Przeczytałam jednym tchem. Polecam.
00
Teniutka

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka, której książki "chwytam w ciemno". Umiejętnie łączy akcję z tajemnicą, akcją i niebezpieczeństwem. Przy tej lekturze nasza rzeczywistość znika a zdarzenia i bohaterowie wciągają nas maksymalnie, dopóki niebezpieczenstwo nie minie. Uwielbiam zdystansować się od codzienności głęboką analizą psychiki ludzkiej przedstawianej obrazami Ch. Link. Tutaj nic nie jest klarowne, podobnie jak czesto bywa w rzeczywistości. A autorka niejako zmusza nas do rozwiazania zagadki razem z Jej bohaterami. Czy nam się uda? Czy potrafimy rozpoznać jaka jest prawdziwa natura człowieka? Kiedy ktoś jest sobą, a kiedy tylko stwarza pozory? Kiedy jest szczery a kiedy tylko nami manipuluje? Komu ufać - swoim uczuciom, reakcjom naszego ciała, serca, czy podszeptom strachu? Zawiłości ludzkiej psychiki i niejasności ludzkich zachowań to podstawa u tej wspaniałej autorki. Goraco polecam tę opowieść.
00
Aliczek

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam Charlotte Link i jej głęboko psychologiczne thrillery. Polecam każdemu kto lubi ten rodzaj książek. 🫶
00
Joanka_1985

Dobrze spędzony czas

przeczytałam w 3 popołudnia :) bardzo dobrze się czyta, zaskoczyła mnie zakończenie, nie domyśliłam się kto jest czarnym charakterem , polecam !😊
00

Popularność




Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

Das Echo der Schuld by Charlotte Link

Copyright ® 2006 by Blanvalet Verlag,

a division of Verlagsgruppe Random House GmbH, München, Germany

Copyright © 2008 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2008 for the polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga

Zdjęcie na okładce: CORBIS

Redakcja: Olga Rutkowska, Marcin Grabski

Korekta: Radosław Ragan, Magdalena Bargłowska

ISBN: 978-83-7508-593-8

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

E-wydanie 2012.

Publikację elektroniczną przygotował: iFormat

Prolog

Prolog

Kwiecień 1995 roku

Kwiecień 1995 roku

We śnie widział przed sobą tego małego chłopca. Iskrzące oczy. Promienny uśmiech. Przerwy między zębami. Piegi, które zimą jaśnieją, żeby wraz z pierwszymi promieniami słońca na wiosnę ponownie rozkwitnąć. Gęste czarne włosy, niesfornie odstające we wszystkie strony.

Nawet słyszał jego głos. Bardzo dźwięczny, bardzo melodyjny. Miękki, radosny dziecięcy głosik.

Czuł jego zapach. Była to niezwykle charakterystyczna woń, należąca wyłącznie do tego chłopca. Nie potrafił opisać, co dokładnie wyczuwał, ponieważ był to zapach jedyny w swoim rodzaju. Może mieszaniny soli, którą wiatr niósł od morza daleko w głąb lądu i której subtelność z trudem dało się wychwycić. I korzennych oparów wydartych korze drzewa przez promienie słońca. I traw rosnących latem na skraju drogi.

Czasem zanurzał nos we włosach chłopca, żeby głęboko wdychać ten aromat.

We śnie znowu to robił i wręcz boleśnie odczuwał miłość do tego dziecka.

Potem obraz rozpromienionego chłopca zaczynał blaknąć. Nachodziły na niego inne obrazy.

Jasnoszary asfalt na ulicy. Martwe ciało. Twarz biała jak wapno. Słońce na błękitnym niebie, kwitnące narcyzy, wiosna.

Powoli usiadł na łóżku, z każdą chwilą coraz bardziej przytomny, zlany potem. Serce waliło jak młot, głośno i szybko. Dziwił się, że śpiąca obok kobieta nie obudziła się od tego łomotu. Ale tak działo się co noc, co noc od nieszczęścia. Nie rozumiał, że mogła spać, kiedy jego dręczyły wizje i wyrywały go ze snu. Ciągle te same obrazy: ulica, ciało, błękitne niebo, narcyzy. Nie wiedzieć czemu, wiosna tylko wszystko komplikowała. Przyszła mu do głowy zupełnie irracjonalna myśl, że łatwiej zniósłby te obrazy, gdyby ich tło stanowiły brudne krawędzie ze śniegu na poboczach. Ale zapewne nic by to nie pomogło. Tak czy inaczej, nie mógłby ich wytrzymać.

Cicho wstał, na palcach podkradł się do szafy i wyjął świeży T-shirt. Ten, który miał na sobie, zupełnie mokry od potu, zdjął przez głowę i rzucił na podłogę. Każdej nocy musiał zmieniać koszulkę. Ona nawet tego nie słyszała.

Za oknem sypialni nie było żadnych sklepów. Świecił księżyc, widział ją więc całkiem dobrze. Wąską, mądrą twarz, długie blond włosy, rozłożone na całej poduszce. Oddychała spokojnie i równomiernie. Patrzył na nią z czułością i — podobnie jak czynił to każdej bezsennej nocy — zadawał sobie pytania: Czy dlatego tak bardzo kochał chłopca, ponieważ nie potrafił zdobyć jej miłości? Czy dlatego tak pożądliwie pochłaniał zapach dziecka, ponieważ ona stawała się niecierpliwa, kiedy z zamkniętymi oczami próbował wąchać jej włosy i skórę? Czy dlatego oczarował go śmiech dziecka, ponieważ ona już się do niego nie uśmiechała?

„Być może” — myślał — „na próżno łamię sobie tym głowę”.

Ponieważ chłopiec i tak by umarł. Podczas tych bezsennych nocy był o tym święcie przekonany. Za dnia jednak włączał rozsądek i mówił sobie, że nie musiało tak być, że przynajmniej nie umiał tego przewidzieć. Ale nocami, gdy tylko budził się ze snu, już nie rozum przemawiał do niego, tylko jakiś głos podświadomości, którego nie potrafił zmusić do milczenia.

Chłopiec umrze.

I to twoja wina.

Zaczął cicho płakać. Płakał każdej nocy.

Nie miał zamiaru budzić pięknej blondynki w łóżku, a ona nie słyszała jego płaczu, podobnie jak nie słyszała łomotu serca i przyśpieszonego oddechu. Tak dawno już przestała się nim interesować, że nawet nie byłaby teraz w stanie do tego wrócić. Tylko dlatego, że w jego życiu wydarzyła się katastrofa.

Pewnego razu, kilka nocy wcześniej, zastanawiał się, jak by to było po prostu iść dalej. Zostawić dotychczasowe życie za sobą: dom, ogród, przyjaciół, obiecującą karierę. Kobietę, która już nie poświęcała mu uwagi. Może nawet swoje imię, tożsamość. Wszystko, co do niego należało. Najchętniej także obrazy, które tak go dręczyły, ale tutaj akurat się nie łudził. Właśnie obrazów nigdy by się nie pozbył. Chodziłyby za nim jak cień, zawsze tam, gdzie on. Ale może lepiej by je znosił, jeśli ciągle byłby w ruchu, jeśli nie zatrzymywałby się zbyt długo w jednym miejscu, jeśli nigdzie nie zagrzałby miejsca, nie zapuścił korzeni.

Nie można było uciec przed własną winą.

Warto było jednak spróbować biec tak szybko, żeby nie musieć ciągle patrzeć w jej powykrzywiane rysy.

Może to niezły pomysł.

Jeśli chłopiec umrze, tak właśnie zrobi — pójdzie.

Część pierwsza

Część pierwsza

Niedziela, 6 sierpnia 2006 roku

Niedziela, 6 sierpnia 2006 roku

Rachel Cunningham dostrzegła tego mężczyznę, gdy skręcała z głównej ulicy w ślepy zaułek, na którego końcu znajdował się kościół, a zaraz obok dom parafialny. Pod pachą trzymał gazetę, stał w cieniu drzewa i obojętnie rozglądał się po okolicy. Gdyby zeszłej niedzieli nie czekał w tym samym miejscu, w ogóle nie rzuciłby jej się w oczy. Ale teraz pomyślała: „Dziwne. Znowu on!”.

Słyszała dochodzące z kościoła dudnienie organów i śpiew wspólnoty. Dobrze, msza wciąż jeszcze trwała, miała więc czas do rozpoczęcia nabożeństwa dla dzieci. Zajmował się tym Donald, młody, sympatyczny student teologii. Don, jak nazywały go dzieci, podobał się Rachel, dlatego z przyjemnością przychodziła trochę wcześniej, żeby zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Don odprawiał nabożeństwa w domu parafialnym. Rachel zauważyła, że siedząc z przodu, można było częściej się angażować i przejmować więcej obowiązków, na przykład wytrzeć tablicę albo pomóc w obsłudze projektora do przeźroczy. Zakochana Rachel skwapliwie pożądała tego rodzaju faworyzowania. Choć jej przyjaciółka Julia uważała, że mając osiem lat, Rachel jest o wiele za młoda dla dorosłego mężczyzny i nic nie wie o prawdziwej miłości.

„Jakby Julia potrafiła to osądzić!” — stwierdziła w myślach Rachel.

Co niedzielę chodziła na mszę dla dzieci, chyba że rodzice wcześniej zaplanowali już coś innego. Właśnie w następną niedzielę siostra mamy ma urodziny, dlatego wczesnym rankiem pojadą do niej do Downham Market. Rachel westchnęła. Nie będzie Dona. Jałowy, nudny dzień z wieloma krewnymi, którzy ciągle rozprawiają o rzeczach zupełnie dla niej nieinteresujących. A zaraz potem wyjadą na wakacje. Na prawie dwa tygodnie. Do jakiegoś głupiego domku wczasowego na wyspie Jersey.

— Cześć! — powiedział obcy mężczyzna, gdy obok niego przechodziła. — Co ci tak zepsuło humor?

Wzdrygnęła się. Nie przypuszczała, że utrapienie tak wyraźnie odznacza się na twarzy.

— Ach, nic — odparła, czując, że trochę się zarumieniła.

Mężczyzna uśmiechnął się łagodnie. Wyglądał na miłego.

— Już dobrze. Obcym nie powinno się ufać od razu. Powiedz, idziesz do kościoła? Bo już chyba trochę późno.

— Idę na nabożeństwo dla dzieci — wytłumaczyła — a ono zaczyna się dopiero wtedy, gdy msza w kościele się skończy.

— Aha, rozumiem. Prowadzi je ten... No, jak on się nazywa...?

— Donald.

— Donald. Właśnie. Mój stary znajomy. Kilka razy się spotkaliśmy... Jestem pastorem, wiesz? W Londynie.

Zastanawiała się, czy przystoi jej tak stać i rozmawiać z zupełnie obcym mężczyzną. Rodzice zawsze powtarzali, że nie wolno odpowiadać na zaczepki nieznanych osób, a jeśli ktoś próbuje nawiązać z nią rozmowę, to powinna iść przed siebie i nie zwracać na niego uwagi. Z drugiej strony, ten mężczyzna wydawał się taki sympatyczny, sytuacja zaś była całkowicie bezpieczna. Jasny, słoneczny dzień. Śpiewy w kościele. Nieco dalej po ulicy przechadzali się spacerowicze. Cóż złego mogłoby się wydarzyć?

— Wiesz co? — zaczął. — Szczerze mówiąc, to miałem nadzieję, że spotkam kogoś, kto uczęszcza na nabożeństwa dla dzieci. Mianowicie kogoś, kto mi pomoże. Ty wyglądasz mi na rozsądną osobę. Jak sądzisz, potrafiłabyś dla mnie dochować tajemnicy?

Czy by potrafiła? Julia powierzyła jej już tyle tajemnic, a ona jeszcze ich nie wypaplała.

— Oczywiście!

— Chodzi o to, że z chęcią zrobiłbym mojemu staremu przyjacielowi Donaldowi niespodziankę — powiedział mężczyzna. — On nie przypuszcza, że tu jestem. Przez długi czas byłem w Indiach. Znasz Indie?

Wiedziała, że to daleki, daleki kraj i że pochodzący stamtąd ludzie mają skórę ciemniejszą niż Anglicy. Chodziła do klasy z dwiema indyjskimi dziewczynkami.

— Jeszcze nigdy tam nie byłam — rzuciła.

— Ale chyba chciałabyś zobaczyć zdjęcia z Indii, prawda? Zdjęcia dzieci z wiosek? Jak żyją, jak się bawią i gdzie chodzą do szkoły. Czy to nie ciekawe?

— Tak! Bardzo!

— Widzisz. A ja mam mnóstwo przeźroczy z Indii. Z radością pokażę je podczas waszego nabożeństwa. Ale potrzebuję kogoś, kto by mi asystował.

Tego słowa Rachel nie znała.

— Czyli kogoś, kto mi pomoże przynieść skrzynki ze slajdami. Powiesić ekran. Myślisz, że dasz radę?

Najwyraźniej chodziło mu właśnie o czynności, które tak kochała. Wyobrażała sobie, jak Don się zdziwi, kiedy ona wejdzie z jego starym przyjacielem, a później będzie pokazywać slajdy z tego dalekiego kraju. Julia pęknie z zazdrości!

— Na pewno dam radę. Oczywiście! Gdzie są przeźrocza?

— Poczekaj! — Zatrzymał ją. — Nie mam ich tutaj. Nie wiedziałem, że spotkam tu taką zdolną, chętną do pomocy osóbkę jak ty. Miałem na myśli następną niedzielę.

Zrobiło jej się słabo z przerażenia. Akurat następna niedziela! Ta, którą spędzi z ciotką w Downham Market... Do tego wakacje na Jersey...

— Och, nie! To straszne! Za tydzień mnie tutaj nie ma! Moi rodzice...

— W takim razie będę musiał znaleźć kogoś innego — przerwał.

Nie potrafiła sobie tego wyobrazić.

— Błagam! — zaklinała. — Nie może pan poczekać... — pospiesznie liczyła w myślach — ...jeszcze trzech tygodni? Bo potem jedziemy na wakacje. Ale gdy tylko wrócimy, na pewno panu pomogę! Na pewno!

— Hm... — Zastanowił się przez chwilę. — To bardzo długo — odrzekł na koniec.

— Proszę — nalegała Rachel.

— Myślisz, że naprawdę potrafisz tak długo dochować tajemnicy?

— Z całą pewnością! Nic nikomu nie powiem! Słowo honoru!

— Nie wolno ci nic powiedzieć Donaldowi, bo przecież chcesz mu zrobić niespodziankę. Mamie i tacie też nie. Uważasz, że wytrzymasz?

— Mamie i tacie i tak bym nic nie powiedziała — stwierdziła. — Bo oni w ogóle się mną nie przejmują.

Nie do końca była to prawda, wiedziała o tym. Ale od trzech lat, od czasu gdy na świecie pojawiła się jej młodsza siostra Sue, siostra, której Rachel nigdy nie chciała, wszystko się zmieniło. Wcześniej stanowiła dla rodziców centrum zainteresowania. Teraz wszystko kręciło się wokół męczyduszy, na którą ciągle trzeba było uważać.

— A twojej najlepszej przyjaciółce? — upewniał się mężczyzna.

— Jej też nic nie powiesz?

— Nie! Przysięgam!

— Już dobrze! Wierzę ci. Posłuchaj, spotkamy się za trzy tygodnie w niedzielę niedaleko mojego domu. Pojedziemy do mnie, a ty pomożesz mi przenieść rzeczy do samochodu. Mieszkasz w King’s Lynn?

— Tak. Tu, w Gaywood.

— Dobrze. W takim razie na pewno znasz Chapman’s Close?

Znała. To rejon nowych osiedli mieszkaniowych z powstającymi domami wielorodzinnymi. Chapman’s Close kończył się ścieżką polną. Dziwna okolica. Czasem jeździły tam z Julią rowerami.

— Wiem, gdzie to jest — powiedziała.

— Za trzy tygodnie w niedzielę. Kwadrans po jedenastej?

— Dobrze. Będę na pewno!

— Sama?

— Oczywiście. Naprawdę może pan na mnie polegać.

— Wiem — odparł i ponownie uśmiechnął się do niej przyjaźnie.

— Jesteś dużą, mądrą dziewczynką.

Pożegnała się i poszła w kierunku domu parafialnego. Z piersią dumnie wypiętą do przodu. Duża, mądra dziewczynka. Jeszcze trzy tygodnie. Nie mogła się doczekać.

Poniedziałek, 7 sierpnia

Poniedziałek, 7 sierpnia

W poniedziałek siódmego sierpnia zniknęło jedyne dziecko Liz Alby.

Był bezchmurny letni dzień. Bardzo gorący. Miało się wrażenie, że to Włochy albo Hiszpania, ale na pewno nie Anglia. Chociaż Liz zawsze denerwowały nieprzychylne uwagi na temat angielskiej pogody. Bo właściwie nie było aż tak źle, po prostu ludzie obstawali przy swoich stereotypowych wyobrażeniach. W każdym razie klimat zależał od regionu. Zachód, w którego kierunku napływały chmury niesione tysiące kilometrów nad Atlantykiem, można było bez wątpienia zaliczyć do terenów wilgotnych. Także na północy — w Yorkshire i Northumberland — często padało. Natomiast na południu, w Kent, rolnicy skarżyli się latem na susze. Również w ojczyźnie Liz, we wschodniej Anglii, można się było w lipcu i sierpniu porządnie spocić. Liz lubiła Norfolk, nawet jeśli polubienie swojego życia nie przychodziło jej łatwo. Tym bardziej że cztery i pół roku wcześniej na świat przyszła Sara.

To tragedia zajść w ciążę w wieku osiemnastu lat, do tego z czystej głupoty, ponieważ zaufało się jakiemuś typkowi, który obiecywał, że „będzie uważał”. Mike Rapling najwyraźniej nie miał pojęcia o uważaniu, gdyż pierwsze seksualne spotkanie Liz z tym chłopakiem okazało się strzałem w dziesiątkę. Później Mike jeszcze na nią wrzeszczał, że go wrobiła, że chciała zmusić go do małżeństwa, ale on nie da się w tak młodym wieku zakuć w kajdany.

Liz wylała potoki łez.

— A co z moją młodością? Mam teraz dziecko na karku i zniszczone życie!

Jak można było przypuszczać, Mike niespecjalnie się tym przejmował. Wręcz wzbraniał się przed poślubieniem Liz, a gdy dziewczynka się urodziła i sprawa alimentów stała się pilna, zażądał nawet testu na ojcostwo. W tym czasie przynajmniej co do tego nie było wątpliwości. Płacił niechętnie, choć w miarę regularnie, ale po dwóch, trzech krótkich wizytach stracił zainteresowanie córką.

Nie było też tak, żeby Sara obchodziła Liz, ale nie pozostało jej nic innego, jak się nią jakoś opiekować. Liczyła na pomoc matki, u której ciągle jeszcze mieszkała, ale Betsy Alby była tak zszokowana wizją tego, jak w niedalekiej przyszłości w jej maleńkim mieszkaniu socjalnym w najbardziej beznadziejnej dzielnicy King’s Lynn będzie krzyczało niemowlę, że dała córce jednoznacznie do zrozumienia, jak bardzo nie będzie zajmować się tym problemem.

— To twoje dziecko! I to twoje durne napalenie wpędziło cię w taką sytuację! Nie myśl sobie, że ktoś ci pomoże przy tym szambie. Na pewno nie ja! Powinnaś być cholernie szczęśliwa, że was nie wyrzuciłam na ulicę!

Krzyczała, klęła i nawet później, gdy mała była już na świecie, nie okazywała żadnej babcinej czułości. Niezmordowanie powtarzała swoją groźbę, że „ani razu nie spojrzy na tego bachora!”. Wprawdzie cały dzień siedziała w domu przed telewizorem, jadła chipsy, a późnym — coraz częściej również wczesnym — popołudniem zapijała się tanim winem, ale nawet gdy Liz wychodziła po zakupy, nie mogła zostawić córki, tylko taszczyła do supermarketu ogromny wózek wraz z wrzeszczącym dzieckiem. Liz nie miała żadnych wątpliwości: zupełnie sama musiała ponieść konsekwencje jednej bezmyślnie zakochanej kwietniowej nocy.

Czasem była bliska załamania. Potem znowu brała się w garść, przysięgając sobie, że nie pozwoli, żeby zrujnowano jej życie. Była młoda i atrakcyjna. Gdzieś przecież musiał być mężczyzna, który potrafiłby wyobrazić sobie wspólne życie z nią, mimo że niosła ze sobą taki bagaż.

Jedno wiedziała na pewno. Nie będzie całą wieczność siedzieć w tej ponurej dziurze u matki, gdzie nawet w słoneczne letnie dni wczesnym rankiem wszystkie rolety były zaciągnięte, żeby lepiej można było oglądać telewizję i żeby do środka nie wpadało gorąco. Betsy, która stale się pociła, bała się gorąca jak diabeł święconej wody. Liz pragnęła ślicznego mieszkania, a najbardziej życzyła sobie małego balkonu do uprawy kwiatów. Marzyła o sympatycznym mężczyźnie, od czasu do czasu przynoszącym drobiazgi, ładną bieliznę albo perfumy, który poczułby się ojcem Sary. Powinien zarabiać wystarczająco dużo, tak żeby nie musiała siedzieć w drogerii przy kasie za marną zapłatę. W weekendy mogliby we troje jeździć na wycieczki, urządzać pikniki albo przejażdżki rowerowe. Tak często widywała szczęśliwe rodziny, które wspólnie organizowały jakieś wypady! Tymczasem ona zawsze samotnie wałęsała się z tym kwilącym stworzeniem, ciągle uciekając od skrzeczącego telewizora w domu, od widoku czterdziestoletniej matki, która wyglądała na sześćdziesiąt lat i stanowiła najbardziej przerażający przykład zmarnowanego życia.

Ów sierpniowy dzień już od rana zapowiadał się wspaniale. W przedszkolu, do którego dotychczas chodziła Sara, była przerwa wakacyjna, dlatego Liz musiała wziąć przymusowy urlop. Postanowiła spędzić ten dzień na plaży Hunstanton, opalać się, kąpać, pokazać trochę swoją wyjątkowo ładną figurę. Miała nadzieję, że ktoś zafascynuje się nią do tego stopnia, że nawet ta czteroipółroczna markotna istota przy jej boku nie okaże się przeszkodą w związku. Wprawdzie podjęła nieśmiałą próbę zwrócenia się o pomoc do matki i zostawienia Sary w domu, ale Betsy Alby nie odrywając oczu od telewizora i dalej automatycznie sięgając do torebki z chipsami, beznamiętnie odparła: „Nie”.

Liz i Sara pojechały autobusem. Linia autobusowa obejmowała każdą wieś w okolicach King’s Lynn, toteż trwało dobrą godzinę, zanim dotarły do Hunstanton. Pełna oczekiwania Liz miała jednak tak dobry humor, że nie robiło jej to żadnej różnicy. Z każdym przejechanym kilometrem coraz silniej czuła zapach morza, chociaż z pewnością było to tylko złudzenie, gdyż wokół niej unosiła się wyłącznie woń benzyny z autobusu. Ale tak bardzo kochała morze, że potrafiła je wyczuć, nawet jeśli było to fizycznie niemożliwe. A kiedy w końcu je dostrzegła, nieogarnione i migoczące w słońcu, poczuła raptownie głęboką radość i przez ułamek sekundy potrafiła być świadoma jedynie swojej młodości oraz tego, że miała przed sobą całe życie, na chwilę zapomniała więc o kwilącym brzemieniu.

Tymczasem Sara szybko o sobie przypomniała. Autobus wjechał na duży parking w New Hunstanton — kąpielisko plażowe z budkami gastronomicznymi, sklepikami z pamiątkami, karuzelami i sprzedawcami lodów. Na widok drewnianych koników, na których można było za jednego funta kilka razy pokręcić się w kółko, Sara zaczęła piszczeć.

— Nie! — stanowczo powiedziała Liz. Nie miała ochoty ciężko zarobionych pieniędzy wydawać na podobne głupoty. — Zapomnij! Jeśli pozwolę ci na jedną kolejkę, będziesz chciała następną i jeszcze następną, a na koniec i tak będziesz wyć. Poszukamy sobie teraz jakiegoś dobrego miejsca, zanim zrobi się tłoczno.

Wakacje były nie tylko w Anglii, ale właściwie w całej Europie, na plażę tłumnie ciągnęli więc zarówno miejscowi, jak i turyści. Liz chciała w miarę szybko rozłożyć wszystkie swoje rzeczy, żeby nagle się nie okazało, że jest wciśnięta między dwie liczne rodziny. Ale Sara obiema nogami zaparła się w piasku.

— Mamo! Chcę.... chcę na karuzelę! — płakała.

Liz trzymała w jednej ręce torbę, kosz z wodą mineralną i kilkoma kanapkami oraz mały szpadelek córki do kopania, drugą zaś próbowała ciągnąć opierające się dziecko.

— Chodź, zbudujemy wielki zamek! — kusiła.

— Karuzela! — krzyczała Sara.

Najchętniej sprawiłaby jej porządne lanie, ale wokół było za dużo ludzi, poza tym w dzisiejszych czasach rozwścieczona matka nie mogła już tak łatwo przeciwstawić się własnemu dziecku.

— Może później — powiedziała. — Chodź już, Saro. Bądź grzeczna!

Ale Sara wcale nie miała zamiaru być grzeczna. Krzyczała, płakała i opierała się matce. Tylko siłą i maleńkimi kroczkami można było ciągnąć ją do przodu. Liz błyskawicznie oblała się potem, a dobry humor prysnął jak bańka mydlana. Ten przeklęty Mike rzeczywiście zrujnował jej życie. To jasne, że nie znajdzie innego faceta.

Jeśli ktoś ją zobaczy w podobnej jak dziś sytuacji, od razu ominie ją wielkim łukiem, czego zresztą nikomu nie mogła wziąć za złe. Torba plażowa wyślizgnęła się jej z ręki, ale jakiś uprzejmy mężczyzna podniósł ją i podał Liz. Miała wrażenie, że patrzy na nią z politowaniem. Później jeszcze upadł szpadelek — tym razem schyliła się po niego starsza pani. Nie po raz pierwszy Liz stwierdziła, że inni ludzie mieli grzeczniejsze dzieci, w każdym razie nigdzie nie widziała matki, która musiałaby tak walczyć jak ona. Przyszło jej do głowy, jak na samym początku ciąży zastanawiała się nad aborcją. Nie była osobą religijną, a jednak odczuwała niewytłumaczalny strach przed zemstą losu, jeśli zdecydowałaby się zabić dziecko. Dziś, gdy zlana potem przedzierała się przez plażę i ciągnęła ze sobą wrzeszczącego małego potworka, pomyślała nagle żarliwie: „Trzeba to było zrobić! Gdybym tylko miała odwagę! Nieważne, jakie zło by to na mnie ściągnęło, nie mogłoby być gorzej, niż jest!”.

W końcu dotarły do miejsca, które Liz wydało się w miarę odpowiednie na spędzenie całego dnia. Rozłożyła swój ręcznik oraz ręcznik Sary i przygotowała się do budowania zamku z piasku — żeby Sara się uspokoiła. Mała rzeczywiście przestała krzyczeć i gorliwie pomagała w budowaniu. Liz odetchnęła z ulgą. Może Sara zapomni o drewnianych konikach? Może jeszcze dzień okaże się spokojny?

Założyła nowe bikini, wiedząc, że wspaniale w nim wygląda. Wprawdzie kupiła je z przeceny, ale i tak okazało się za drogie na jej niskie zarobki. Nie mogła mu się jednak oprzeć. Matka oczywiście nigdy się o nim nie dowie, inaczej zaczęłaby krzyczeć, że w takim razie Liz powinna oddawać więcej pieniędzy na dom, jeśli może sobie pozwolić na marnotrawstwo, wydając je na luksusowe artykuły. Matka chciałaby pewnie, żeby Liz stale chodziła w tym wyświechtanym czteroletnim stroju jednoczęściowym. Jeśli miała znaleźć mężczyznę, który wyciągnie ją z nędzy, najpierw musiała trochę zainwestować. Ale omawianie z matką takich rzeczy było zupełnie pozbawione sensu. Sara ciągle z oddaniem budowała swój zamek. Liz wyciągnęła się na ręczniku i zamknęła oczy.

Musiała spać dłuższą chwilę, bo gdy usiadła i rozejrzała się dookoła, spostrzegła, że słońce stało już bardzo wysoko, co wskazywało na zbliżające się południe. Plaża była jeszcze bardziej zaludniona niż nad ranem — wokół wprost roiło się od ludzi. Niektórzy tylko leżeli na słońcu, inni grali w badmintona i w kulki albo biegali do wody i z powrotem. Dzieci krzyczały i śmiały się, morze szemrało cichutko. Z daleka dochodziło niewyraźne brzęczenie samolotu. Był wspaniały dzień.

Paliła ją twarz. Za długo się smażyła, a wcześniej nawet nie posmarowała się środkiem ochronnym. Na szczęście jej skóra potrafiła wiele znieść. Odwróciła się i zobaczyła, że Sara także zasnęła. Najwyraźniej zmęczyła się krzyczeniem i budowaniem zamku, oddychała głęboko i równomiernie, usta miała lekko rozchylone.

„Dzięki Bogu” — pomyślała Liz. Najbardziej kochała swoją córkę śpiącą.

Zgłodniała, ale nie miała ochoty na własne kanapki z mdłą margaryną i serem, który zawsze smakował jak mydło. Tuż obok przystanku autobusowego stała budka. Można było tam kupić pyszne bagietki z grubą warstwą pomidorów i mozzarelli. Obie z Sarą uwielbiały tę przekąskę. Do tego dobrze zmrożona cola zamiast ciepłej wody mineralnej z koszyka... Wstała i wyszperała portmonetkę. Chwilę popatrzyła na śpiące dziecko. Jeśli obudzi teraz małą i weźmie ją ze sobą, Sara znowu zobaczy karuzelę z konikami. Trzeba ją będzie — spłakaną i krzyczącą — zmuszać do powrotu na ręczniki.

„Jeśli się pośpieszę” — pomyślała Liz — „to zaraz wrócę i mała nic nie zauważy. Tak głęboko przecież śpi...”.

Tyle ludzi wokoło, co mogłoby się stać? Nawet jeśli Sara się obudzi i pójdzie do wody, nie utonie na oczach takiej liczby osób.

„Najpóźniej za dziesięć minut jestem z powrotem” — stwierdziła w myślach Liz i pobiegła przed siebie.

Odcinek, jaki musiała pokonać, okazał się dłuższy, niż myślała, najwyraźniej rano obie przeszły spory kawałek wzdłuż brzegu. Dobrze jednak było się poruszać — dokładnie widziała wodzące za nią męskie spojrzenia. Mimo porodu miała świetną figurę, a bikini leżało jak ulał, zauważyła to jeszcze w sklepie. Jeśli ktoś ją teraz widział, nie przypuszczał nawet, że ma u boku krzyczące dziecko. Po prostu wyglądała jak każda młoda, dwudziestotrzyletnia kobieta, atrakcyjna i do wzięcia. Starała się wyglądać optymistycznie i radośnie. Odkąd tak często płakała z powodu Sary, bała się, że dostanie worków pod oczami i że opadną jej kąciki ust. Musiała koniecznie uważać na to, żeby nie można było po niej poznać, że często bywa nieszczęśliwa.

Przy budce miała pecha, ponieważ przed nią wepchnęła się drużyna piłki ręcznej. Do tego większość młodych mężczyzn z drużyny nie do końca wiedziała, co chce zamówić — głośno się zastanawiali, często zmieniając zdanie. Kilku z nich usilnie z nią flirtowało, co przyjmowała z radością i uszczypliwością, z której była znana. Jak cudownie było stać pośród przystojnych, opalonych mężczyzn i czuć, z jaką siłą przyciągania się na nich oddziaływuje. Gorączkowo się zastanawiała, jak rozwiązać problem Sary, jeśli któryś zechce się z nią umówić, gdy nagle trener drużyny zakończył te zaloty i przegonił podopiecznych. Przez kilka sekund stała sama przed budką, dlatego spokojnie kupiła bagietki i colę.

Wracając, stwierdziła, że od opuszczenia miejsca na plaży minęło dwadzieścia pięć minut. Cholera jasna! Zanim wróci na miejsce, minie więcej niż pół godziny. W żadnym razie nie chciała być tak długo nieobecna. Modliła się w nadziei, że Sara się nie obudziła i płacząc, nie błądziła między obcymi. Już widziała pełne wyrzutów spojrzenia ludzi. Oczywiście dobra matka nie robiła czegoś takiego — nie zostawiała dziecka bez opieki, żeby spełniać jakieś swoje zachcianki. Dobra matka w ogóle nie miewała zachcianek. Żyła wyłącznie dla dziecka i dbała o jego pomyślność.

„Do diabła!” — myślała Liz. — „Nie mają zielonego pojęcia!”.

Teraz już nie snuła się pod spojrzeniem męskich oczu, teraz biegła. Kanapki mocno przyciskała do siebie, cola bulgotała w butelce. Liz sapała i dostała kolki. Trudno biegło się po piasku. Ciągle na nowo zadawała sobie pytanie, jak mogła się tak pomylić w oszacowaniu odległości!

W końcu jej ręcznik. Torba. Szpadelek. Zamek, który zbudowała Sara. Ręcznik dziecka — błękitny z żółtymi motylkami.

Ale Sary nie było.

Stanęła zdyszana, na chwilę zgięła się pod ukłuciem kolki, ale natychmiast się wyprostowała i rozejrzała gorączkowo. Przecież leżała tutaj w głębokim śnie jeszcze przed momentem.

Nie przed momentem. Przed około czterdziestoma minutami.

Czterdzieści minut!

Oczywiście nie mogła pójść daleko. Obudziła się, wpadła w popłoch, bo nie zastała mamy, biega więc pewnie teraz gdzieś w pobliżu. Gdyby tylko nie było takich tłumów. Roiło się od ludzi — Liz wydało się nawet, że z każdą minutą ich przybywa. Jak miała znaleźć małe dziecko pośród takiej liczby nóg?

Kanapki i butelkę położyła na ręczniku, portmonetkę trzymała w ręku. Przestała być głodna, przeciwnie — miała mdłości, nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby przełknąć choćby kęs.

„Gdzie, do diabła, jest mała?”

W panice zapytała leżącą obok kobietę. Grubą, z czworgiem dzieci, które wrzeszczały wokół niej.

— Przepraszam, widziała pani może moją córkę? Mniej więcej taka duża. — Ręką pokazała wzrost Sary. — Ciemne włosy, ciemne oczy... Miała na sobie niebieskie spodenki i koszulkę w paski...

Gruba kobieta wlepiła w nią oczy.

— Chodzi pani o dziecko, które tu spało?

— Tak, tak. Właśnie o nie. Spała głęboko i mocno, a ja... ja szybko poszłam po coś do jedzenia, teraz wracam i...

To oczywiste, że gruba kobieta gardziła jej zachowaniem.

— Zostawiła pani dziecko samo i pobiegła aż do tych budek na parkingu?

— Ale zaraz byłam z powrotem — skłamała Liz. „Czterdzieści minut!” — dudniło jej w głowie.

— Ostatni raz widziałam ją, jak tutaj spała. Potem już na nią nie uważałam, bo mojemu Denisowi zrobiło się niedobrze. Za dużo słońca.

Denis kucał na piasku i rzeczywiście wyglądał blado i żałośnie. Ale przynajmniej był na miejscu.

— Nie mogła odejść daleko — powiedziała Liz, żeby samej sobie dodać odwagi.

Gruba kobieta odwróciła się do znajomej siedzącej jeden ręcznik dalej.

— Widziałaś tę małą z ciemnymi włoskami, która tutaj spała? Matka poszła do budek gastronomicznych, a teraz dzieciak zapadł się pod ziemię.

Oczywiście znajoma także musiała oburzyć się z powodu zachowania Liz.

— Aż do budek? Nie, nigdy bym dziecka nie zostawiła samego na tak długo!

„Głupia krowa” — pomyślała Liz z wściekłością.

Tak naprawdę nikt na Sarę nie patrzył. Gruba kobieta nie zwróciła na nią uwagi, jej znajoma też nie. Nikt z osób wokoło, które Liz pytała, ogarnięta paniką i zwątpieniem. Zataczała coraz szersze kręgi i wydawało się coraz mniej prawdopodobne, że trafi na kogoś, kto mógłby jej cokolwiek powiedzieć o zniknięciu małej. Pobiegła do wody, ale tam także nie znalazła żadnych śladów Sary.

Nie mogła się utopić. Żadne dziecko nie utonie na oczach tylu ludzi.

A może jednak?

Z nową siłą zakiełkowała w niej nadzieja, gdy wpadła na pomysł, że Sara na własną rękę poszła w stronę karuzeli z konikami. W końcu zwariowała na jej punkcie. Ponownie przebiegła więc drogę do przystanku autobusowego i rzeczywiście zastała mnóstwo dzieci przy karuzeli, ale Sary nie było pośród nich. Zapytała właściciela karuzeli.

— Nie można jej nie zauważyć. Ma długie czarne włosy i bardzo ciemne oczy. W niebieskich spodenkach i koszulce w paski.

Właściciel zastanowił się przez chwilę.

— Nie — odparł. — Nie, takiego dziecka dziś tutaj nie było. Tego jestem pewien.

Liz pobiegła z powrotem. Po drodze zaczęła płakać. Wszystko wydawało się sennym koszmarem. Zachowała się zupełnie nieodpowiedzialnie, teraz więc została najsurowiej za to ukarana. Ukarana za wszystko: za myśli o aborcji, za łzy wściekłości, gdy po porodzie położono jej Sarę na ramieniu, za te wszystkie razy, kiedy pragnęła, żeby tego dziecka nie było na świecie. Za wszelkie skargi i złorzeczenia. Za brak uczuć macierzyńskich.

Gdy Liz wróciła na plażę, Sary nadal nie było. Widok jej małego ręcznika sprawił jej nagle tyle bólu, że łzy, które do tej pory tak dzielnie powstrzymywała, wytrysnęły z nową siłą. Obok ręczników leżała papierowa torebka z nieszczęsnymi bagietkami w piasku i butelka coli. Jak nieważne były one teraz! Godzinę temu jednak Liz miała na nie taką ochotę, że zaryzykowała bezpieczeństwo własnego dziecka.

Gruba kobieta obok popatrzyła na nią ze współczuciem.

— Ani śladu?

— Nie — opowiedziała Liz przez łzy. — Ani śladu.

— Dlaczego wcześniej mnie pani nie zagadnęła? Popilnowałabym córki, a pani przyniosłaby jedzenie.

Właśnie, dlaczego od razu tak nie postąpiła? Nie potrafiła zrozumieć samej siebie. Cóż mogło być łatwiejszego niż poproszenie innej matki, żeby miała baczenie na śpiące dziecko?

— Nie wiem — mruknęła. — Nie wiem...

— Musi pani zawiadomić policję — wmieszała się znajoma. Wyglądała na wstrząśniętą, jednocześnie jednak można było odczuć, że uważała całą sytuację za niezwykle intrygującą.

— I ochronę kąpieliska. Możliwe, że... — Najwyraźniej nie śmiała dokończyć tego zdania.

Liz spojrzała na nią ze złością.

— Jak jakieś dziecko mogłoby tu utonąć? Tutaj, gdzie kąpie się blisko sto osób! Wydaje mi się, że ktoś przecież by zauważył krzyczące i szamoczące się dziecko!

Gruba kobieta położyła Liz dłoń na ramieniu. Sprawiała wrażenie szczerze współczującej.

— Mimo wszystko. Niech pani pójdzie teraz do ochrony. Tam będą wiedzieli, co należy robić. Może uda się córkę wywołać przez megafon. Na pewno nie pierwszy raz jakieś dziecko i rodzice gubią się w tym tłumie. Głowa do góry!

Przyjazne słowa kobiety sprawiły, że opanowanie Liz ostatecznie pękło. Szlochała jak dziecko, upadła na piasek, zgięła się w pół i nie potrafiła wydobyć z siebie ani jednego słowa. Czuła, że opuściły ją wszystkie siły.

Gruba kobieta westchnęła, schyliła się do Liz i wzięła ją za rękę.

— Niech pani pójdzie ze mną! Potowarzyszę pani. Elli popilnuje moich dzieci. Jest pani zupełnie wykończona. Niech pani się jeszcze nie poddaje!

Liz bezwolnie pozwoliła się prowadzić.

W tej chwili miała niewytłumaczalne wrażenie, że nigdy więcej nie zobaczy Sary.

Środa, 16 sierpnia

Środa, 16 sierpnia

Kiedy jej powiedział, że następny dzień spędzą na wodzie, żeglując, nie wiedziała, czy się cieszyć czy smucić. Hebrydy to nie miejsce, gdzie można było siedzieć tygodniami — klimat jej nie odpowiadał, brakowało kolorów lata. Nawet sierpień okazał się tutaj, na wyspie Skye, bardzo chłodny i wietrzny, często padał deszcz, przez co morze i niebo zlewały się w ołowianą szarzyznę, a piana wzburzonej wody, która w czasie szturmu chlustała o ścianę portu Portree i rozbryzgiwała się w powietrzu, pozostawiała na ustach zimne tchnienie. Gdzieś tam trwało lato — soczysty błogi sierpień z dojrzałymi owocami, ciepłymi nocami, spadającymi gwiazdami i późnymi różami. Pomyślała o rozgrzanej trawie pod stopami. Czasem tęsknota za tym wszystkim sprawiała, że łzy cisnęły jej się do oczu.

Dalsze żeglowanie oznaczało, że w końcu dotrą w cieplejsze rejony. Mieli zamiar płynąć w dół, na Wyspy Kanaryjskie, tam uzupełnić prowiant i przygotować się do przekroczenia Atlantyku. Nathan planował spędzić zimę na Karaibach. Chciał dotrzeć tam przed rozpoczęciem sezonu huraganowego, dlatego teraz tak naciskał. Ona natomiast bała się opuścić Europę, przerażała ją perspektywa wielotygodniowego dryfowania po Atlantyku. Karaiby wydawały jej się odległą, obcą krainą, która napawała ją dziwnym przerażeniem. Wolałaby przezimować na Wyspach Normandzkich, na Jersey albo Guernsey, Nathan wyjaśnił jej jednak, że wprawdzie zimy bywają tam łagodne, ale są bardzo wilgotne. Żaglówka nie była najlepszym schronieniem podczas wielodniowych ulew i gęstych mgieł, powstających z wody i tak zasłaniających widok, że nie widziało się drugiego końca łodzi.

Spędziła cały tydzień na Skye i mimo złej pogody właśnie zaczęła trochę przyzwyczajać się do wyspy. Bardzo ją smuciło, gdy myślała o odjeździe. Jeśli chodziło o nią, to cały projekt opłynięcia świata szwankował, gdyż uderzał w jej potrzebę posiadania bezpiecznego domu, niezmiennej podstawy w życiu. Tęskniła za tym, żeby codziennie robić zakupy w tym samym supermarkecie, chadzać znanymi ścieżkami, pielęgnować kontakty z tymi samymi przyjaciółmi i znajomymi. Rankiem chciała kupować bułeczki u jednego piekarza, który pytałby ją o stan zdrowia, i odwiedzać jednego fryzjera, u którego musiałaby jedynie powiedzieć: „To co zwykle, proszę.” Jednostajność rzeczy była dla niej ważna. Odkąd to utraciła, zdała sobie sprawę, jak bardzo ważna.

Nie chciała całego czasu spędzać na zakotwiczonym w zatoce Portree Dandelionie, dlatego w ciągu sześciu dni trochę dorywczo pracowała. Właściwie to umówili się z Nathanem, że w odwiedzanych portach każde będzie próbowało znaleźć jakieś płatne zajęcie, gdyż ich kasę podróżną nawiedzały wieczne odpływy. Wszystko co posiadali, Nathan włożył w kupno żaglówki. Z niewiadomych powodów nie był jednak do końca przekonany o palącej konieczności zarobienia pieniędzy.

— Skye stanowi dla mnie niesamowitą inspirację — wyjaśniał. — Muszę to wykorzystać!

Twierdził, że pogoda jest właśnie taka, jakiej szukał. Cztery do pięciu rodzajów wiatru północnego o różnej sile, chmury nadciągające ponad górami na wyspie, deszcz, który dudnił w zbiornik na olej. Codziennie wiosłował bączkiem na ląd, po czym sam wracał na statek, do połowy okrążał wyspę i zaszywał się w swojej ulubionej zatoce Loch Harport. Co tam porabiał godzinami, nie wiedziała. Pewnego razu, kiedy nie padało, wdrapał się po Black Cuillins, jak opowiadał. Poza tym, jak zwykle, nic o sobie nie mówił.

Czasami, gdy późnym popołudniem wracała autobusem do Portree, zastanawiała się, czy jeszcze go zastanie. Czy nie okaże się, że po prostu gdzieś na zawsze odpłynął, bez niej. Nigdy do końca nie wiedziała, czy ewentualność ta ją przerażała, czy też może coś w niej wręcz pragnęło, żeby się ziściła.

Znalazła pracę w domu letniskowym pewnej angielskiej rodziny w Dunvegan, spory kawałek od stolicy wyspy, Portree, dokąd jednak bez kłopotu można było dotrzeć autobusem. W supermarkecie przy porcie rodzina wywiesiła ogłoszenie, że na czas swojego urlopu poszukuje pomocy do domu i ogrodu, gdyż dotychczasowa gosposia zachorowała. Od razu do nich zadzwoniła. Nathan był temu przeciwny. Uważał, że praca sprzątaczki jest naprawdę poniżej jej poziomu, ponieważ jednak nie przyszedł mu do głowy lepszy pomysł na zarobienie pieniędzy, w końcu się zgodził.

Dom leżał nieco poza Dunvegan i roztaczał się z niego cudowny widok na zatokę. Był przestronny i przyjemny, dlatego bardzo dobrze się w nim czuła. Mili ludzie, z którymi można było swobodnie porozmawiać, lekka praca, także ta w dużym, pięknym ogrodzie. Pogoda w ogóle nie sprzyjała — tego lata tu, na górze, wyjątkowo dużo padało, jak twierdzili miejscowi — a ona przez cały ten czas nie umiała zrozumieć, dlaczego ktoś spędza wakacje w tej części kuli ziemskiej, od razu jednak zauważyła, że inaczej to odbierała, mając pod stopami stały ląd, ogród otoczony murem, kominek, jednym słowem: wszędobylski porządek. Chętnie chodziła do tego domu, odkurzała parapety, do połysku szorowała kamienne płytki, stawiała na dużym drewnianym stole w salonie wazon ze świeżymi kwiatami. W porze bezdeszczowej od południowej strony domu sadziła bluszcz, a w tylnej części ogrodu kosiła trawnik. Czuła się lepiej niż przez ten cały czas wcześniej.

Do późnego popołudnia, kiedy wracała na łódź. To nie były ani Hebrydy, ani Wyspy Normandzkie. Nie będzie też lepiej na Oceanie Spokojnym, na białych piaszczystych plażach pod palmami. Nienawidziła portów. Nienawidziła podłogi kołyszącej się pod stopami. Nienawidziła wiecznej wilgoci. Ciasnoty. Nienawidziła nie mieć domu.

Następnego dnia ruszają.

Czwartek, 17 sierpnia

Czwartek, 17 sierpnia

Nathan usadowił się wygodnie w kokpicie Dandeliona, przytulony do ściany kajuty. Pół do dziesiątej wieczorem. Droga bielizna termiczna, którą miał na sobie, okazała się tutaj na północy niezwykle przydatna — nawet w sierpniu. Chłodne wieczorne powietrze morskie czuł jedynie na czubku nosa i na policzkach. Gdy zdenerwowanie nieco osłabło, poczuł się trochę lepiej.

Był wściekły na Livię, a co gorsza — wściekły na samego siebie, bo kolejny raz ustąpił. Często ustępował, po prostu żeby oszczędzić sobie jej płaczliwych monologów. Zamierzał wczesnym rankiem, o szóstej, godzinę przed odpływem, wyruszyć z Portree, żeby przełęcz Sound of Harris pokonać jeszcze za dnia. Odkąd przybili do brzegów Skye, Livia narzekała na złą pogodę na wyspie, teraz nagle zaczęła z tą samą intensywnością marudzić z powodu wyjazdu, chociaż powinien być jej na rękę. Nathan przypuszczał, że chodziło jej tylko o to, żeby polamentować. Nie była sobą, jeśli nie mogła się na coś poskarżyć.

Na koniec wymyśliła, że obiecała jeszcze raz pojawić się u rodziny, u której od tygodnia sprzątała, dlatego pod żadnym pozorem nie może tak po prostu zniknąć. Nie chcąc, żeby znowu zaczęła wątpić, na co się zbierało, z ciężkim sercem przesunął odjazd na późne popołudnie. Był święcie przekonany, że Livia chce jedynie wytargować kilka godzin więcej na lądzie, ale nie potrafił jej tego udowodnić.

Poszedł do pubu Pier Hotel, który odwiedzali głównie rybacy i pracownicy portowi, i zaczął czytać gazetę kupioną w przystani. Bardzo późno się zorientował, że dorwał jakieś stare wydanie, jeszcze z lutego tego roku. Nic, co tam znalazł, nie było aktualne. Czy komuś to przeszkadzało? Na Hebrydach zegary tykały inaczej, życie toczyło się rytmem różnym od rytmu reszty świata. Przez cały pobyt usilnie się zastanawiał, jak ludzie mogą tak żyć. Zrobił na ten temat mnóstwo notatek, spisał fragmenty myśli i napoczęte rozważania. Uważał, że zaglądanie w życie innych osób jest fascynujące.

Około piątej po południu wreszcie ruszyli.

Począwszy od wczoraj, w końcu BBC w radiu oraz barometr na łodzi powiadamiały o stabilnym wysokim ciśnieniu. Z worka na żagle wyjął genuę i zamocował tak, żeby mieć przynajmniej dwa węzły, wytaczając jednocześnie na mapie kurs poprzeczny na prawo od światła nawigacyjnego Rodel. Być może w resztkach dziennego światła uda im się jeszcze przepłynąć cieśninę morską. Przez chwilę się zastanawiał, czy Livia czasem nie przedłużała odprawy, ponieważ chciała go zmusić, żeby między wyspami Uist i Skye popłynął prosto na południe, zamiast żeglować na otwarty Atlantyk. Na ten temat także prowadzili już długie dyskusje. Najgorsze, że Livia tak panicznie bała się wody.

A jednak był zdecydowany, żeby obrać kurs poza Hebrydami.

Krótko przed dziewiątą zostawili za sobą niebezpieczną przełęcz. Livia dawno znikła na dole w kajucie. Skarżyła się na zmęczenie i ból głowy. Nie był smutny z tego powodu. Denerwowało go jej wiecznie cierpiętnicze spojrzenie.

Znad Atlantyku nadchodziła stara zachodnia fala. Znajdowali się właśnie pod wpływem prądu pływowego, kierującego się w przeciwną stronę niż oni. „Nieważne” — myślał. — „Jeden węzeł z prądem w przeciwną stronę, dwa węzły robi łódź, zostaje jeden węzeł, który niesie nas na południowy zachód.”

Może wcale nie popłynie zgodnie z planem do portu Youghal w południowej Irlandii, ale od razu w dół, do La Coruña. Nie miał ochoty na dalsze zbaczanie z kursu. Byle jak najdalej od Europy. W końcu swobodna podróż po Atlantyku. Karaiby. Białe plaże, słońce, palmy. Wprawdzie niemal mistyczna atmosfera Skye, pełna deszczu i mgły, na wskroś go fascynowała, ale potrafił wyobrazić sobie zimę w ciepłych krajach. Świetnie potrafił to sobie wyobrazić.

Siedział w kokpicie, rozkoszował się wolnością i przejrzystością nocy i pogrążał się w myślach.

Zupełnie wyraźnie widział te światła. Zbliżały się od tyłu: dwa zielone, jedno czerwone i jedno białe nad nimi. Najwyraźniej dwa frachtowce, które obrały ten sam kurs co on. Był przekonany, że go widać — wcześniej włączył światła nawigacyjne, do tego reflektor radarowy na maszcie powinien dać wyraźne echo. O nic nie musiał się martwić. Po opuszczeniu Sound of Harris włączył autopilota, a ten, cicho burcząc, czynił swoją powinność.

Czuł, że jego członki stają się coraz bardziej ociężałe. Głowa opadła mu do przodu. Poderwał ją do góry, ziewnął. Co, u diabła, tak go usypiało? Był typem nocnego marka, dopiero wieczorem, a właściwie w nocy, przechodził na najwyższe obroty. Jednak wysoka wilgotność powietrza w ostatnich dniach, dzisiejsze długie i wykańczające czekanie na wyjazd, trudna cieśnina pokonywana po zmroku — wszystko to kosztowało go wiele sił. Głowa opadła mu na piersi. Zmęczenie okazało się tak duże, tak elementarne, że nie było sensu dalej z nim walczyć. Raz po raz zapadał w krótki sen trwający zaledwie, jak później stwierdził, kilka minut. Jednakże minut decydujących.

Ocknął się tak szybko, jak zasnął.

Nie wiedział, czy był to odgłos cicho pukającego żagla, czy też uderzenie szotu — prawdopodobnie ani jedno, ani drugie, tylko osobliwy, głośny dźwięk, przypominający ogromny młot z trzaskiem uderzający o stalową płytę.

Spojrzał do góry i stwierdził, że łódź była poruszana już tylko falami oceanu. Wiatr całkowicie ustał.

Ten dźwięk... Młot uderzający o stal...

„Te światła” — myślał.

W tym samym momencie znowu je zobaczył — tylko trzy: czerwone, zielone i ponad nimi białe. Były oddalone od Dandeliona najwyżej pół mili morskiej. Zmierzały wprost na jego łódź.

Podskoczył jak oparzony. „Kurwa, czy oni nas nie widzą?” — przeszło mu przez głowę.

Pobiegł do steru i wyłączył autopilota. Natychmiast musiał włączyć silnik i jak najszybciej posterować Dandelionem co najmniej sto metrów na bakburtę, inaczej dojdzie do kolizji. Do kurwy nędzy, nie powinien był zasnąć! W tych okolicach szlak bywał zbyt ruchliwy, żeby można było pozwolić sobie na krótką drzemkę.

Dlaczego silnik nie zaskakiwał? Nawet wskaźnik się nie kręcił. Spróbował jeszcze raz... Potem jeszcze raz. I nic.

Dziób jednego ze statków, wielokrotnie większego niż Dandelion, wyrósł przed nim jak wieżowiec, po czym zaczął zbliżać się z przerażającą prędkością. Płynął prosto na żaglówkę, która nagle stała się malutka jak skorupa orzecha. Było jasne, że nie uda się uniknąć zderzenia i że za dwie, trzy minuty po Dandelionie zostaną już tylko dryfujące szczątki.

Spod pokładu wynurzyła się głowa Livii. Widział jej potargane włosy i oczy wytrzeszczone z przerażenia. Dźwięk silników ogromnego frachtowca powodował piekielny hałas.

— Nathan! — krzyczała, ale on tkwił nieruchomo i patrzył na zbliżającego się olbrzyma. Jednym ruchem zerwał spod siedzenia przy sterze tratwę bezpieczeństwa.

— Uciekaj z łodzi! — zawołał. — Słyszałaś? Natychmiast z łodzi!

Livia nie ruszała się z miejsca.

— Skacz! — wrzasnął, a gdy zwlekała, chwycił ją za ręce, pociągnął do góry po schodkach i z całej siły wypchnął za burtę. Następnie rzucił za nią tratwę i w ostatniej sekundzie sam wyskoczył.

Woda była lodowata, chłód wbijał się w niego tysiącem igiełek. Przez chwilę pomyślał, że serce zatrzyma mu się z zimna, ale potem stwierdził, że żyje, a więc pewnie serce nadal biło. Dławiąc się i dysząc, wypłynął spomiędzy fal. Na szczęście miał na sobie, jak zawsze, kiedy przebywał na pokładzie, kamizelkę ratunkową.

Odgłos walącego młota nagle znalazł się ponad nim. Dosięgła go ogromna fala i zniosła kilkanaście metrów w bok. Stalowa ściana statku na wyciągnięcie ręki przepłynęła obok jak w zwolnionym tempie.

Dandelion został frontalnie trafiony dziobem frachtowca i natychmiast poszedł na dno.

Łzy napłynęły Nathanowi do oczu. Jemu! A przecież nigdy nie płakał. Nie przypuszczał, że kiedyś jeszcze będzie. Ostatni raz zdarzyło mu się to wtedy, gdy był małym chłopcem i obok niego przenoszono trumnę z matką. Od tamtej pory nie uronił nawet łezki. Ale bycie świadkiem tej egzekucji okazało się wydarzeniem ponad jego siły, może też stało się to zbyt szybko. Jeszcze przed momentem siedział przecież w kajucie, marzył i spał kilka niewybaczalnych minut. A teraz dryfował w zimnych wodach Morza Arktycznego, gdzie w jego obecności zniszczono mu to, w co włożył całe serce. Co było jego całym życiem.

Tratwa ratunkowa, która rozłożyła się w wodzie, także musiała dostać się pod frachtowiec. W odległości kilku metrów od niego kręciła się z rozerwaną plandeką w wirze wywołanym przez statek. Obok ujrzał Livię. Uciekła prosto z łóżka, nie miała więc na sobie kamizelki. Kilka zamaszystych ruchów i znalazł się przy niej.

— Płyń, Livio! — pospieszał. — No już, płyń! Musimy się dostać do tratwy.

Nawet nie udawała, że rusza w kierunku tratwy. Wprawdzie słabymi, mechanicznymi ruchami rąk utrzymywała się na wodzie, ale miała szeroko otwarte, nieruchome oczy. Nic do niej nie docierało. Nathan odwrócił się na plecy, złapał ją pod pachami i pociągnął za sobą. Sapał, co chwila łykał więc wodę. Livia przynajmniej nie stawiała oporu. Zostawił ją na sekundę, powoli i z wysiłkiem dostał się na tratwę i szarpnął dziewczynę za sobą. Nie poddał się, choć przez cały czas wydawało mu się, że już nie da rady. Kiedy Livia była bezpieczna, opadł bez sił.

Dopiero po długiej przerwie mógł zebrać myśli.

Udało im się. Nie utonęli, nie zostali porwani w głębiny. Mimo wszystko potrafił zdobyć się na kilka sekund wdzięczności wobec losu. Oboje przeżyli, ale ich życie nie było teraz warte funta kłaków. Nie posiadali więcej nad to, co mieli na sobie: ona błękitną piżamę składającą się z krótkich spodenek i wytartej góry, on przynajmniej dżinsy, bieliznę, wełniany sweter i parę skarpet. Buty stracił w momencie, gdy rzucił się za burtę.

„I tratwę ratunkową” — myślał nie bez odrobiny sarkazmu. — „Mamy jeszcze tratwę ratunkową. Zawsze może się przydać.”

Noc ciągle była przejrzysta, tu i ówdzie gwiazdy błyskały na niebie. Obojętnie patrzył na ciemną wodę. Na chwilę umysł odmówił mu posłuszeństwa. Nie potrafił myśleć ani o przeszłości, ani o przyszłości. Nie czuł nawet zwątpienia, które kilka minut wcześniej cisnęło mu łzy do oczu. Wypełniała go jedynie pustka — głęboko wyczerpana, niemalże miłosierna pustka.

Sobota, 19 sierpnia

Sobota, 19 sierpnia

1

Wczesnym rankiem dziewiętnastego sierpnia Virginia Quentin usłyszała o wypadku łodzi, który wydarzył się w nocy z czwartku na piątek niedaleko Hebrydów. Wyspy miały swoją rozgłośnię radiową, nadającą wiadomości interesujące przede wszystkim okolicznych mieszkańców. Przy tym w pierwszej kolejności chodziło o pogodę, gdyż w miejscu, gdzie wielu ludzi utrzymywało się wyłącznie z połowu ryb, warunkom atmosferycznym przypisywano ogromne znaczenie. Rzecz jasna, czasami informowano także o katastrofach, na przykład o rybakach, którzy nie powrócili z wypraw. Bywało też, że dzikie zimne sztormy nadciągające z Morza Arktycznego zrywały dachy, a raz nawet zwiały pewną kobietę na rafy. Virginia wiedziała jednak, że to co do tej pory nigdy się tutaj nie zdarzyło, a przynajmniej nie za jej bytności na wyspach, to tragedia, jaka dosięgła tych obcokrajowców.

Wstała wczesnym rankiem, aby jak zwykle pobiegać na płaskowyżu nad morzem. Uwielbiała ciszę i wyrazistość poranka. Nie sprawiało jej żadnych trudności opuszczenie łóżka przed szóstą i upajanie się świeżością i dziewiczością nadchodzącego dnia. Także w domu, w Norfolk, codziennie rano biegała, ale tutaj, na Skye, było to zupełnie inne przeżycie. Sądziła, że kieliszek zimnego szampana nie mógł być tak ożywczy, tak ekscytujący, tak wyjątkowy, jak powiew wiatru nadciągający znad morza.

Zauważyła też, że tutaj mogła dłużej biegać niż w domu, co z pewnością wiązało się z zawartością tlenu w miejscowym powietrzu. Tak czy inaczej, była w formie. Biegła długimi, sprężynującymi krokami, wchodząc we własny rytm. Wprowadzała ciało i oddech w całkowitą harmonię. Poranne bieganie należało tylko do niej, było źródłem energii na cały dzień. Nigdy nie potrafiłaby robić tego z kimś innym przy boku. Upajała się samotnością, a w cudownej samotności wyspy Skye upajała się nią szczególnie.

W domu na wyspie brała prysznic, po czym z głową owiniętą ręcznikiem siadała w salonie przy stole i piła kawę z dużą ilością gorącego mleka, słuchała radia, czuła siłę i spokój w ciele i powtarzała sobie, że małżeństwo z Fryderykiem pod pewnymi względami bywało wprawdzie nudne, ale przyniosło jej dwa cudowne dary: siedmioletnią córeczkę Kim i ten dom w Dunvegan.

Oddawała się rozmyślaniom, bezwiednie słuchała szumu radia w tle, ale nadstawiła uszu, kiedy redaktor poinformował o wypadku, jaki przytrafił się niemieckiemu małżeństwu. W środku nocy znaleźli się na kursie frachtowca i zostali przez niego dosłownie stratowani, gdyż najprawdopodobniej nieszczęśliwy zbieg okoliczności uniemożliwił manewr wymijający. Po niewielkiej żaglówce nie został żaden ślad, jej wrak spoczywał teraz na dnie głębokiego morza. Nikt nie był w stanie podać ani nazwy, ani pochodzenia frachtowca, który spowodował to nieszczęście. Szyper żaglówki nie umiał określić danych pozycyjnych w momencie wypadku. Rybacy wyłowili dryfującą w wodzie tratwę ratunkową i zabrali małżeństwo ze sobą. Podobno kobieta doznała szoku. Oboje są wyziębieni, gdyż po wydostaniu się z wody prawie dwie godziny musieli wytrwać na tratwie ratunkowej. Zabrano ich do lekarza. Od wczoraj znajdują się w niewielkim hotelu niedaleko Portree.

— To chyba nie są... — powiedziała Virginia do siebie, ale nie dokończyła zdania. Ile niemieckich małżeństw opływających kulę ziemską żaglówką przebywało obecnie na Hebrydach?

Usłyszała Fryderyka na schodach, odruchowo wstała, przyniosła drugi kubek, napełniła go kawą i mlekiem. W czasie wakacji pozwalali sobie na luksus spędzania poranków na piciu kawy i pogawędkach. Rozmawiali o pogodzie, o miejscowych nowinkach, czasem o znajomych i rodzinie. Ostrożnie się ze sobą obchodzili, unikali rozmów na temat ich związku, chociaż tak naprawdę nie było żadnych uzasadnionych powodów. Akurat tego ranka, ale czasem także w Norfolk, Virginię wypełniało nagłe uczucie radości i wdzięczności, kiedy razem z Fryderykiem przyglądała się małej Kim, ślicznej i kochanej, a także życiu bez trosk materialnych w uporządkowanym, przewidywalnym świecie, który może i był w pewien sposób ograniczony, ale za to pozbawiony niebezpieczeństwa, strachu i demonów. Zdarzały się chwile, kiedy uczucie, że jej świat nie do końca jest rzeczywisty, przytłaczało ją, ale tak naprawdę były to tylko chwile, momenty, które szybko przemijały.

Fryderyk stanął w drzwiach. W domu widywała go właściwie wyłącznie w garniturze i krawacie, chociaż uwielbiała, gdy wyglądał tak jak teraz — w dżinsach i szarym golfie, wyspany i zrelaksowany, bez tego zaciętego wyrazu ust towarzyszącego mu na co dzień, ponieważ ciągle był pochłonięty przeciążającą pracą i planami związanymi z karierą.

— Dzień dobry — powiedział, a za chwilę dodał pytanie, chociaż odpowiedź była jasna. — Biegałaś już dziś rano?

— Cudownie się biegało. Jak ludzie mogą żyć bez prawdziwego ruchu? — Podała mu kubek z kawą. Usiadł i upił pierwszy łyk.

— Jeszcze tylko dzisiaj — odparł. — Potem trzeba wracać. Czy chcesz jeszcze zostać z Kim?

Do rozpoczęcia zajęć w szkole zostały dwa tygodnie. Virginia uwielbiała zaś przebywać tu, na górze. Kim także. Pokręciła jednak przecząco głową.

— Wracamy razem z tobą. Myślisz, że zostawię cię samego?

Uśmiechnął się. Tak czy inaczej, często bywał sam, w każdym razie bez rodziny. Wychodził z domu rano o wpół do ósmej. Rzadko wracał przed dziesiątą albo wpół do jedenastej wieczorem. Całymi dniami przebywał w Londynie, gdzie znajdował się jego bank. Do Norfolk przyjeżdżał właściwie tylko wtedy, gdy wymagały tego obowiązki związane z pracą w jego okręgu wyborczym. Córki nie widywał czasem przez cały tydzień. Żonę w biegu albo wieczorem, jeśli na niego czekała — rozmawiali dziesięć minut, zanim nieżywy padał na łóżko.

Taki tryb życia niespecjalnie mu się podobał. Jeszcze przed dwoma laty było zupełnie inaczej. Wtedy Virginia i Kim mieszkały z nim w Londynie, o wiele częściej czuł się wówczas członkiem rodziny, częściej niż teraz. Chociaż żona rzadko opuszczała eleganckie mieszkanie w South Kensington, żeby wspólnie gdzieś wyjść. Znał ją jako osobę, która lubiła powroty, poza tym chętnie separowała się od świata zewnętrznego. Nawet nie ze strachu, tak przynajmniej sądził. Według niego miało to związek z tą, prawie zawsze ją otaczającą, melancholią, czasem silniejszą, graniczącą niemal z depresją, innym razem słabszą. Potrafiła lepiej kontrolować tę chorobę — Fryderyk skrycie nazywał to chorobą — kiedy była sama. Gdy w końcu postanowiła przeprowadzić się do mrocznej, starej posiadłości Quentinów w Norfolk, wydało mu się to oczywiste, sprawiło jednak, że prowadzili teraz szczególny rodzaj życia rodzinnego.

Zajęła miejsce naprzeciwko niego. Od rześkiego, chłodnego powietrza miała jeszcze rumiane policzki.

— Pewnie przypominasz sobie tę młodą Niemkę, która w ostatnich tygodniach pomagała nam trochę w domu i ogrodzie? — zapytała. — Livia. Tak się nazywała.

Przytaknął. Przypominał sobie, chociaż teraz chyba nie rozpoznałby twarzy Livii. Zupełnie bezbarwna osoba, nierzucająca się w oczy i zahukana.

— Tak, tak. Pamiętam ją. Wyruszyli już, prawda?

— Chcieli wypłynąć w czwartek. Ale właśnie usłyszałam w radiu, że z morza wyłowiono niemieckie małżeństwo. Dryfowali w tratwie ratunkowej niedaleko wybrzeża. Ich żaglówka została staranowana przez frachtowiec i utonęła.

— Boże! To mieli szczęście, że uszli z życiem. Uważasz, że chodzi właśnie o tę... Tę Livię?

— W radiu nie mówili, jak ci ludzie się nazywają. Ale wydaje mi się, że to oni. Czas by się zgadzał. Poza tym nie spotkałam na wyspie innych Niemców.

— To jeszcze nic nie znaczy. Nie spotkaliśmy tutaj wielu osób.

— Mimo to mam jednak takie przeczucie. Myślę, że to oni.

— Tak. Chcieli okrążyć świat. Na tym chyba się skończyło.

— Livia mówiła, że aby kupić żaglówkę, sprzedali wszystko, co mieli. To znaczy, że zostały im tylko ubrania.

— Miejmy w takim razie nadzieję, że byli dobrze ubezpieczeni. Kiedy frachtowiec uderzy w żaglówkę, zostają z niej tylko drzazgi.

Virginia pokiwała głową.

— Tymczasowo zostali ulokowani w hotelu w Portree. Pomyślałam, że do nich zajrzę. Na pewno potrzebują jakiegoś wsparcia.

Ci ludzie byli mu zupełnie obojętni, nie mówiąc o tym, że zupełnie nie był w stanie zrozumieć, jak komuś może się podobać żeglowanie dookoła świata i mieszkanie długimi miesiącami na małej łodzi. Poza tym za głupotę uważał sprzedanie całego majątku i kupienie za to łodzi. Nagle tknęło go jednak przeczucie. Intuicja.

— Nie wiem, może nie powinnaś ich odwiedzać.

— Dlaczego nie?

— Bo... Wiesz, może nie byli ubezpieczeni i... — Zawiesił głos.

Patrzyła na niego, nie pojmując, o co mu chodzi.

— I co?

— Na ubezpieczeniach się oszczędza. Wszyscy tak robią. Oczywiście ludzie wykupują obowiązkowe ubezpieczenie, które ma zapewnić pokrycie szkód spowodowanych przez nich, ale potem mają nadzieję, że nic im się nie stanie i rezygnują z reszty. Ta para prawdopodobnie teraz nie ma zupełnie nic. Może nie mają nawet złamanego grosza, żadnego domu, nic. Wytoczą proces o odszkodowanie, ale...

— Nie wiadomo, jak nazywał się frachtowiec — przerwała Virginia. — Nie wiadomo też, skąd pochodził.

Westchnął.

— Widzisz. Jeszcze gorzej. Nawet nie wiedzą, kogo mają skarżyć. Jeżeli w ogóle dostaną odszkodowanie, to może to potrwać lata.

Ciągle jeszcze nie rozumiała.

— Dobrze, ale dlaczego nie mogę ich odwiedzić?

— Bo... Bo jesteś, albo raczej my jesteśmy ich jedyną deską ratunku, w razie czego. Zanim się obejrzysz, będziemy ich mieli na karku. Teraz uczepią się wszystkiego, co może im pomóc.

— Na pewno mają znajomych, którzy im pomogą. W Niemczech. Chciałam Livię tylko trochę pocieszyć. Lubię ją. Wcześniej już miałam wrażenie, że i tak nie jest szczególnie szczęśliwa. Do tego jeszcze ta historia...

— Bądź ostrożna — ostrzegł.

— Zresztą jutro wyjeżdżamy.

— Tak, ale oni też tu nie zostaną.

— Właśnie. Wrócą do Niemiec.

— Jeśli mają jakieś schronienie. Albo jeśli jakieś znajdą.

— Jesteś strasznym pesymistą! — zaśmiała się. — Myślę, że powinnam ją odwiedzić po prostu z czystej przyzwoitości. Może zawiozę jej też kilka ubrań. Nosimy mniej więcej ten sam rozmiar.

Czuł, że nie potrafi jej powstrzymać. Być może rzeczywiście był zbyt pesymistyczny. Wiedział, że miał duże skłonności do oceniania świata jako miejsca złego i wrogiego, chociaż właściwie się go nie bał. Umiał, gdy trzeba, wziąć byka za rogi. Żeby to jednak zrobić, trzeba wiedzieć, gdzie te rogi się znajdują. Virginia w tej sprawie czasem się myliła.

Nieważne. Co do jednego miała w końcu rację. Jutro i tak wyjeżdżają.

2

Nietrudno było się dowiedzieć, gdzie ulokowano niemieckie małżeństwo, które spotkało tak wielkie nieszczęście. Wszyscy mówili o wypadku, wszyscy znali wszystkie szczegóły.

Zapytała sprzedawcę sklepiku w porcie, a on natychmiast udzielił jej wyczerpujących informacji.

— Są u O’Brianów! Wielkie nieba, co za pech, prawda? W końcu nie jest łatwo zderzyć się na morzu z innym statkiem. Wiele rzeczy musiało się zbiec w jednym czasie. Pani O’Brian była tu wcześniej na zakupach i opowiadała, że ta kobieta jest w szoku. Proszę sobie wyobrazić, ona ma teraz tylko piżamę! Piżamę! Przecież to musi być straszne!

Virginia wiedziała, że sprzedawca każdemu swojemu klientowi opowie o pożałowania godnej sytuacji młodej Niemki. Jasne też było, że pani O’Brian skrupulatnie rozpowie na całej wyspie wszystko, co usłyszy od swoich gości. Nagle zrobiło jej się szkoda tych obojga także pod innym względem. Nie dość, że przeżyli coś tak okrutnego, co do końca życia może być dla nich koszmarem, to w dodatku byli jeszcze zdani na łaskę i niełaskę obcych, zupełnie bezbronni, wystawieni na ogólne współczucie tak samo jak na żądzę sensacji.

O’Brianowie mieszkali na obrzeżach Portree. Virginia spokojnie mogła dojść tam piechotą, ale niespodziewanie straciła ochotę na spotykanie ludzi na ulicach i słuchanie opowieści o ofiarach nieszczęścia. Dlatego pojechała samochodem. Kilka chwil później parkowała już przed malowniczym domem z cegły, z drzwiami pomalowanymi na czerwono i białymi szprosami w oknach. Pani O’Brian była namiętną ogrodniczką. Mimo trudnych warunków pogodowych na Hebrydach udawało jej się wyczarować bujny ogród z kwiatami przed domem, godny pozazdroszczenia. Virginia szła wzdłuż dróżki między astrami w kolorze rdzy i błyszczącymi mieczykami w różnych kolorach. Jesień wyraźnie zwiastowała swoje nadejście. W tych rejonach szybko przychodziła. Na początku września należało liczyć się z pierwszymi dużymi ulewami, potem nadciągała mgła i miesiącami wisiała nad wyspą. Virginia uważała taką pogodę za uroczą, prawdopodobnie dlatego, że tu nie mieszkała i nie musiała, jak mieszkańcy, od października do kwietnia znosić zimnej, szarej zimy. Raz zdołała namówić Fryderyka na spędzenie Bożego Narodzenia i Nowego Roku w tej wakacyjnej posiadłości, ale bardzo mu się to nie podobało. Poprosił ją, żeby nigdy więcej go do tego nie zmuszać.

— Niewiele rzeczy na świecie potrafi wpędzić mnie w depresję, ale zima na Skye jest na pewno jedną z nich.

„Szkoda” — pomyślała wówczas. Chętnie jeszcze raz przyjechałaby na wyspę w listopadzie albo w grudniu.

Nikt nie reagował na wielokrotne pukanie do drzwi, w końcu więc sama sobie otworzyła i weszła do wąskiego korytarza. To na wyspach zupełnie normalne. Nikt nie zamyka drzwi na klucz, a jeśli nie usłyszy pukania gościa, ten może sam wpuścić się do środka. Wszyscy dobrze się znają, ponieważ i ojciec Fryderyka, i jego dziadek przyjeżdżali tu z rodzinami na wakacje, traktowano ich jak pełnoprawnych członków tutejszej społeczności.

— Pani O’Brian! — wołała półgłosem Virginia, ale nikt nie odpowiadał. Na końcu korytarza widziała zamknięte drzwi od kuchni. Może tam była pani O’Brian i dlatego jej nie słyszała.

Kiedy jednak niepewnie weszła do obszernej kuchni z kamienną podłogą i wieloma połyskującymi i migającymi miedzianymi rondlami na ścianach, to nie gospodynię domu zastała w środku. Przy stole siedziała Livia, a przed nią stał duży kubek i czajnik na podgrzewanej podstawce. Kubek był pusty, ale najwidoczniej dziewczyna nie miała zamiaru sobie dolać. Obojętnie patrzyła na blat stołu. Podniosła co prawda głowę, gdy weszła Virginia, ale oczy pozostały bez życia.

— Livio! — powiedziała wstrząśnięta Virginia. — Mój Boże, słyszałam, co przytrafiło się pani i pani mężowi! Pomyślałam wtedy... — Przerwała, podeszła do Livii i wzięła ją w ramiona. — Po prostu musiałam sprawdzić, czy wszystko u pani w porządku!

Przez okno spostrzegła panią O’Brian rozwieszającą pranie w ogrodzie. Miała nadzieję, że czynność ta zajmie gospodyni domu trochę czasu. Wolała być z Livią sama.

Usiadła naprzeciwko i przyjrzała się jej. Livia miała na sobie szlafrok, najprawdopodobniej należący do właścicielki hotelu, w szkocką kratę i o wiele za krótki. Pani O’Brian była raczej niska, a Livia była wysoka i bardzo chuda.

— Przyniosłam pani trochę ubrań — powiedziała Virginia. — Torba jest w samochodzie. Potem ją pani dam. Nosimy mniej więcej ten sam rozmiar. W każdym razie rzeczy gospodyni są na panią wyraźnie za małe.

Livia, która do tej pory milczała, w końcu przemówiła:

— Dziękuję.

— Nie ma za co. Herbata smakuje? Powinna pani jeszcze wypić. To teraz ważne.

Virginia nie wiedziała, dlaczego to powiedziała, ale w ciężkich sytuacjach życiowych gorąca herbata zawsze jej się wydawała ważna. Przyniosła kubek dla siebie, oba napełniła i dodała trochę cukru. Livia wyglądała jak skamieniała. Trzeba było wszystko za nią robić.

— Chce pani o tym porozmawiać? — zapytała Virginia.

Livia sprawiała wrażenie niezdecydowanej.

— To było... To było takie straszne — powiedziała po chwili. — Woda. Taka zimna.

— Wyobrażam sobie. Tak bardzo mi przykro, że was to spotkało. Nic nie dało się uratować?

— Nic. Zupełnie nic.

— Udało wam się jednak przeżyć. To najważniejsze.

Livia potaknęła, ale raczej niezdecydowanie.

— My... My już nic nie mamy.

— Ma pani życie! — powtórzyła Virginia, ale jednocześnie pomyślała, że łatwo jej tak mówić. Gdyby ona straciła cały swój dobytek, sam fakt, że przeżyła, też by jej pewnie nie pocieszył.

Do głowy przyszedł jej Fryderyk.

— Byli państwo... Są państwo ubezpieczeni?

Livia potrząsnęła głową.

— Nie jeśli chodzi o straty własne.

Mówiła jak w zwolnionym tempie. Nagle popatrzyła na siebie, na brzydki szary szlafrok, i łzy napłynęły jej do oczu.

— Nienawidzę go! Jest taki wstrętny! Nienawidzę go nosić.

Virginia wiedziała, że Livia ma teraz większe problemy niż ubrania, ale mimo to rozumiała ten wybuch. Nieładny, o wiele za krótki szlafrok był symbolem ogromu straty, jaką młoda kobieta poniosła, stanowił obraz uzależnienia od innych, na jakie nieoczekiwanie musiała się zdać. Symbolizował jej nędzę oraz niezbędną teraz dobroczynność obcych.

— Zaraz przyniosę pani moje rzeczy — powiedziała Virginia i już chciała wstać, gdy Livia krzyknęła niemal z paniką:

— Nie! Niech pani nie idzie!

Virginia usiadła na swoim miejscu.

— Dobrze. Zostanę tak długo, jak długo będę pani potrzebna. Torbę mogę przynieść później.

Rozejrzała się dookoła.

— Gdzie właściwie jest pani mąż?

— Na górze. W naszym pokoju. Rozmawia przez telefon z prawnikiem w Niemczech. Ale... Jak on może kogoś zaskarżyć? Nawet nie wiemy, kto to był!

— Możliwe, że uda się to sprawdzić. Pewnie straż morska wie, kto i kiedy pływa po okolicznych wodach. Nie znam się na tym, ale... Niech pani się nie poddaje, pani Livio! Rozumiem, że teraz jest pani w szoku i pełna wątpliwości, ale...

Livia przerwała jej cichym głosem:

— Nie możemy nawet zapłacić za ten hotel. — Wskazała głową na okno, na panią O’Brian. — Przecież ona w końcu zażąda pieniędzy za pokój. I nasze jedzenie. I telefon. — Znowu zaczęła płakać. — Mówiłam Nathanowi, żeby nie dzwonił, ale od godziny rozmawia z wszystkimi, którzy mogą nam pomóc, do tego za granicą! To szaleństwo! W końcu pani O’Brian niczego nam nie będzie dawała za darmo. A my nie mamy pieniędzy! Zupełnie żadnych pieniędzy!

— Nie macie w Niemczech konta bankowego?

— Nathan wszystkie konta polikwidował. Nazywał to absolutną wolnością. Nie mieć pieniędzy i utrzymywać się z prac dorywczych w różnych portach! Sprzedał dom, ale dom był w ruinie, do tego obciążony dużą hipoteką, nie przyniósł więc za dużo zysków. Wyczyścił konta i kupił łódź. Udało mi się go namówić, żebyśmy zameldowali się pod adresem znajomych i wykupili ubezpieczenie chorobowe na podróże zagraniczne. Ale poza tym... W ramach rezerwy finansowej wzięliśmy biżuterię, którą odziedziczyłam po matce. Była bardzo dużo warta. Teraz leży na dnie morza.

— Może nurkowie mogliby...

Końcami rękawów Livia otarła zapłakane oczy.

— Nathan pytał już o to policjanta. Bo wie pani, najpierw byliśmy na posterunku policji, ponieważ rybacy nie wiedzieli, co mają z nami zrobić. Policjant tylko się zaśmiał. Nawet nie potrafimy dokładnie określić miejsca, gdzie zatonął Dandelion