31,50 zł
"Po śmierci męża życie Rebecki Brandt straciło sens do tego stopnia, że postanawia się z nim rozstać. Jednak niespodziewana wizyta starego przyjaciela w towarzystwie dwojga przypadkowo spotkanych autostopowiczów, Ingi i Mariusa, zmusza Rebeccę do odłożenia starannie zaplanowanego samobójstwa. Młodzi ludzie zdobywają jej sympatię. Rebeca wypożycza im ukochaną łódź męża, by mogli swobodnie pożeglować po Morzu Śródziemnym. Podczas sielankowego rejsu pomiędzy Ingą i Mariusem dochodzi do potwornej kłótni, podczas której Mariusz wypada za burtę. Poszukiwania wszczęte przez nadbrzeżną straż nie przynoszą rezultatu i młody mężczyzna zostaje uznany za zaginionego. Kilka tygodni później Inga przeżywa prawdziwy szok, gdy w gazecie ukazuje się zdjęcie Mariusa w związku z potwornym zabójstwem, dokonanym na terenie Niemiec… Sprzedaż książek Charlotte Link przekroczyła już 24 miliony!"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 495
Anonimowy list do Sabriny Baldini
Nastał maj... Jakże uroczo zieleni się i rozkwita Twój ogród, Sabrino! Widziałem Cię wczoraj pod wieczór, wciąż przesiadywałaś na dworze. Gdzie był Twój mąż? Rzadko przebywa w domu, mam rację? Czy on w ogóle wie o tym, że wcale nie jesteś wierną małżonką, jaką w Tobie widzi? Czy opowiedziałaś mu o wszystkich mrocznych sekretach swego życia? Czy może najistotniejsze sprawy zachowujesz tylko dla siebie? Jestem ciekaw, czy zdołasz się przy nim zestarzeć, nie wyjawiwszy mu swego cudzołóstwa.
Tak czy owak, dużo czasu spędzasz sama. Zapadał już zmrok, a Ty wciąż przebywałaś na dworze. Potem weszłaś do domu, lecz drzwi na taras pozostawiłaś otwarte. Co za nieostrożność z Twojej strony, Sabrino! Nigdy nie słyszałaś o tym, że to niebezpieczne? Świat aż się roi od złych, mściwych ludzi. Żądza zemsty jest złem, lecz jakże łatwo ją czasem wytłumaczyć, nie sądzisz? Każdy dostaje to, na co sobie zasłużył. Świat jest do zniesienia jedynie wówczas, jeśli się wierzy w czyniącą zadość sprawiedliwość. Czasem jednak owa sprawiedliwość zbyt długo każe na siebie czekać, a wtedy trzeba jej nieco dopomóc.
Zdajesz sobie sprawę, Sabrino, że zasłużyłaś na śmierć, prawda? Powinnaś o tym wiedzieć od dawna, od owych odległych w czasie dni, kiedy tak strasznie zawiodłaś. To, co zrobiłaś, a raczej: czego nie zrobiłaś, określa się mianem niedopełnienia obowiązku udzielenia pomocy. Co było tego powodem, Sabrino? Lenistwo? Obojętność? Czy nie chciałaś się z nikim zadawać? Sparzyć się? Narażać? Ech, zawsze ta sama historia! Tak bardzo angażowałaś się w sprawy innych ludzi. Lecz tylko wtedy, gdy nie budzili w Tobie irytacji. Mnóstwo słów, za którymi nic się nie kryje. To takie wygodne, odwrócić wzrok! Zaangażowanie rodzi jedynie przykrości!
Zapłacić jednak trzeba. Któregoś dnia. Zawsze. Z pewnością żywiłaś nadzieję, że będzie ci to oszczędzone, prawda, Sabrino? Minęło już tyle lat... Wspomnienia blakną, być może już dawno wyparłaś je z pamięci, upiększyłaś w swych myślach tamte dni, z wolna zaczęłaś sądzić, że znów dopisało Ci szczęście. Że znów zdołałaś umknąć, nie zapłaciwszy rachunku.
Czy rzeczywiście tak myślałaś? Wydajesz mi się zbyt inteligentna. I zbyt doświadczona.
Czas nadszedł. Kiedyś nadejść musiał, sądzę, że dłużej nie należało zwlekać. Dla mnie wszystko jest jasne. Wyrok w twej sprawie zapadł, wkrótce przystąpię do jego wykonania. Na Tobie i na Rebecce. Ciąży na niej taka sama wina, byłoby nie w porządku, gdybyś tylko Ty musiała ponieść konsekwencje.
Nie będę się spieszył. Niełatwo przyjdzie mi się z tym uporać sprawnie i bez rozgłosu. Czeka Was cierpienie. A potem śmierć w męczarniach. Będziecie umierać wystarczająco długo, by móc się dogłębnie zastanowić nad sobą i swoim życiem.
Czy jesteś gotowa na spotkanie ze mną, Sabrino? Gotowa na tyle, by wieczorem nie przesiadywać do późna w swym pięknym ogrodzie? By baczyć na to, czy zamknęłaś za sobą prowadzące na taras drzwi? By się uważnie rozglądać na prawo i lewo, kiedy wychodzisz z domu? By się wzdrygać, gdy usłyszysz dzwonek do drzwi? By nocami czuwać w swym łóżku, gdy Twój mąż znów nie wróci do domu, i trwożliwie nasłuchiwać w ciemności, wciąż się zastanawiając, czy aby na pewno zamknęłaś wszystkie drzwi? Czy może będziesz zostawiać zapalone światło, gdyż nie zniesiesz już dłużej mroku wokół siebie? Wiesz jednak, że nawet i to nie zapewni Ci bezpieczeństwa, prawda? Pojawię się dokładnie wtedy, gdy tak postanowię. Nie zdołasz się obronić.
W istocie dobrze o tym wiesz.
Wkrótce znów się odezwę, Sabrino. Miło wiedzieć, że do tego czasu będziesz o mnie myśleć dniem i nocą. Coraz bardziej zmizerniała i zrozpaczona. Z radością będę się temu przyglądać.
Jestem przy Tobie!
Śniła, że do jej drzwi zadzwonił mały chłopiec. Odprawiła go, jak każdego, kto przychodził nieproszony i czegoś się od niej domagał. To natrętne żebractwo tylko ją drażniło, czuła się nieswojo, gdy nagle ktoś zjawiał się przed jej domem i wyciągał dłoń po prośbie. Zazwyczaj chodziło o jakiś szczytny cel, jakżeby inaczej, któż jednak wie, czy ci ludzie mieli zawsze uczciwe zamiary? Nawet jeśli wymachiwali jakimiś legitymacjami potwierdzającymi ich uprawnienia do zbierania środków dla organizacji dobroczynnych, to jednak nie sposób było od razu rozpoznać, czy nie są to lepiej lub gorzej spreparowane fałszywki. Tym bardziej gdy się miało lat sześćdziesiąt siedem i pogłębiające się problemy ze wzrokiem.
Ledwie zamknęła drzwi, znów zadźwięczał dzwonek.
Drgnęła i przysiadła na łóżku, zmieszana, gdyż dźwięk dzwonka usłyszany we śnie rzeczywiście wyrwał ją teraz ze snu. Przed oczami wciąż miała obraz tamtego chłopca: jego wychudłą, bladą, niemal pergaminową twarz o ogromnych oczach. Nie prosił o pieniądze, błagał o jedzenie.
– Jestem strasznie głodny – odezwał się głosem cichym, a jednak nieomal oskarżycielskim.
Zatrzasnęła drzwi, osłupiała, przerażona, zmuszona do zmierzenia się z problemami tego świata, których wolała nie dostrzegać. Odwróciła się, usiłując uwolnić się od tego natrętnego obrazu, a wtedy dzwonek ponownie zadźwięczał. „To znowu on!” – pomyślała.
Dlaczego teraz się przebudziła? Czy rzeczywiście ktoś zadzwonił do drzwi? Takie odgłosy często przenikają do snów. Równie dobrze mógł to być jednak tylko budzik, choć przecież żadnego nie mieli. Bądź co bądź już nie pracowali, a nad ranem sami dość wcześnie się budzili.
Wokół panowała ciemność, lecz przez szpary w żaluzjach wnikało do wnętrza nieco światła ulicznych latarni. Dostrzegła śpiącego obok męża. Jak zawsze leżał bez ruchu, a jego oddech był tak płytki i cichy, że trzeba się było dobrze wsłuchać, by stwierdzić, czy w ogóle jeszcze oddycha. Przeczytała gdzieś, że często się zdarza, iż starsze pary zasypiają razem wieczorem, nad ranem zaś jedno z nich się budzi, drugie natomiast leży martwe. Pomyślała wówczas, że gdyby Fred umarł w ten sposób, minęłoby sporo czasu, zanim zwróciłaby na to uwagę.
Serce biło jej mocno i szybko. Rzut oka na elektroniczny zegar, na którym połyskiwały jasnozielone cyfry, uświadomił jej, że dochodziła druga w nocy. Nie jest to dobra pora na przebudzenie. Człowiek jest wtedy taki bezbronny. W każdym razie ona tak się właśnie czuła. Często ogarniało ją przeświadczenie, że jeśli przydarzy jej się coś złego – gdyby miała na przykład umrzeć – nastąpi to w nocy między godziną pierwszą a czwartą.
„To tylko przygnębiający sen – tłumaczyła sobie – nic więcej. Możesz spać spokojnie”.
Przyłożyła głowę do poduszki, a wtedy ponownie rozległ się dzwonek. Zrozumiała, że to jednak nie sen.
Ktoś o drugiej w nocy dzwonił do drzwi jej domu.
Znów przysiadła na łóżku i w przytłaczającej ciszy, jaka zaległa po ostrym, przenikliwym dźwięku dzwonka, wsłuchiwała się we własny rozgorączkowany oddech.
„To nic takiego – pomyślała. – Przecież wcale nie muszę otwierać”.
Nie mogło to jednak oznaczać nic dobrego. O tej porze nie dzwonili nawet domokrążcy. Kto w środku nocy wyrywa ludzi ze snu, ten albo ma złe zamiary, albo popadł w tarapaty. Czy ta ostatnia możliwość nie była bardziej prawdopodobna? Włamywacz lub morderca nie dzwoniłby przecież do drzwi.
Zapaliła światło i nachyliła się nad pogrążonym w głębokim śnie mężem. On nie mógł nic usłyszeć, gdyż w uszach miał zatyczki. Fred był bardzo wrażliwy na wszelkie odgłosy, przeszkadzał mu nawet szum wiatru w koronach drzew rosnących przed oknem sypialni. Albo skrzypienie drewnianej podłogi. Albo zwiędły płatek odrywający się od kwiatu i opadający na posadzkę. Odgłosy te wytrącały go ze snu, a to było dlań najgorsze. Przebudzenie, kiedy akurat postanowił się wyspać. Wpadał wtedy w straszną złość, całymi dniami chodził w ponurym nastroju. Aż którejś nocy zaczął stosować zatyczki do uszu. Jego żona odetchnęła z ulgą.
Wahała się go obudzić. Mogłoby go to rozzłościć tak bardzo, że przez tydzień nie odezwałby się do niej słowem. Gdyby co gorsza doszedł do wniosku, iż zupełnie niepotrzebnie wyrwano go ze snu. Zareagowałby zresztą podobnie, gdyby się okazało, że nie obudziła go, choć powinna była to zrobić. Była jego żoną od czterdziestu trzech lat, jej życie małżeńskie składało się głównie z takich właśnie chwil: rozdarcia między dwiema możliwościami, nerwowego roztrząsania, które z rozwiązań będzie najwłaściwsze, i pamiętania przy tym, iż rzecz najważniejsza to nie rozbudzać w nim gniewu. Bóg świadkiem, że życie z nim nie było łatwe.
Dźwięk dzwonka rozległ się po raz trzeci, tym razem trwał dłużej, brzmiał bardziej natarczywie. Zdecydowała, że wobec tak niecodziennego zdarzenia może zakłócić sen Freda. Potrząsnęła go za ramię.
– Fred – szepnęła, choć nie mógł jej przecież usłyszeć – obudź się! Proszę, obudź się! Ktoś stoi przed drzwiami!
Fred z gniewnym pomrukiem przewrócił się na bok, po czym niespodziewanie usiadł na łóżku zupełnie rozbudzony. Spojrzał na żonę.
– Co, do diabła... – zaczął.
– Ktoś stoi przed drzwiami!
Widział jedynie ruch jej ust, niechętnie wyjął z uszu zatyczki.
– Co się dzieje? Czemu mnie budzisz?
– Ktoś dzwoni do drzwi. Już po raz trzeci.
Nadal wpatrywał się w nią, jakby miał przed sobą kogoś niespełna rozumu.
– Że co? Ktoś dzwoni do drzwi? O tej porze?
– Mnie również to bardzo zaniepokoiło. – Miała nadzieję, że znów rozlegnie się dzwonek, zrozumiała bowiem, że Fred jej nie uwierzył. Wokół panowała jednak martwa cisza.
– Przyśniło ci się. I z powodu jakiegoś idiotycznego snu musiałaś mnie obudzić? – Z jego oczu sypnęły iskry gniewu. Siwe włosy na głowie sterczały mu we wszystkie strony.
„Zrzędliwy podstarzały mężczyzna w kiepskim humorze – pomyślała – i do tego mało atrakcyjny. Może pociągnę jeszcze ze dwadzieścia lat. Jeśli on nie umrze wcześniej ode mnie, przeżyję z nim w sumie sześćdziesiąt trzy lata. Sześćdziesiąt trzy lata!”
Myśl o tym napełniła ją takim smutkiem, że o mało się nie rozpłakała.
– Greto, jeśli jeszcze raz... – warknął Fred gniewnym głosem, lecz w tej właśnie chwili znów rozległ się dzwonek do drzwi, zabrzmiał jeszcze dłużej i uporczywiej niż przedtem.
– A widzisz! – triumfowała Greta. – Ktoś jednakstoi przed drzwiami!
– Rzeczywiście – odparł zdumiony Fred. – Ale... jest przecież druga w nocy!
– Wiem. Ale włamywacz...
– ...nie dzwoniłby do drzwi. Choć teoretycznie byłby to dla niego jedyny sposób, by się dostać do naszego domu!
To prawda. Fred poświęcił sporo czasu i wysiłku, by zamienić swój dom w twierdzę, gdy cztery lata wcześniej go zakupili i się doń wprowadzili. Lokum na stare lata, jak zwykł go określać. Spokojna okolica na peryferiach Monachium, dzielnica raczej zamożna. Wcześniej także mieszkali w Monachium, co prawda w zupełnie innej części miasta, lecz również zaliczanej do tych tak zwanych lepszych. Byli jednak wtedy młodsi. Z wiekiem rozwinęła się u Freda dotkliwa paranoja na punkcie włamywaczy. Wszystkie okna na parterze zostały zakratowane, żaluzje w całym domu wyposażone w zamki zatrzaskowe, na dachu zainstalowano oczywiście system alarmowy.
– Może powinniśmy go po prostu zignorować.
– Zignorować kogoś, kto umyślnie wyrywa nas ze snu? – Fred dziarsko opuścił nogi na podłogę. Jak na swój wiek poruszał się nad wyraz zwinnie. Ostatnio sporo jednak schudł. Jedwabna piżama w niebieskie i czarne paski wisiała na nim jak worek. – Dzwonię na policję!
– Przecież tak nie można! A jeśli to sąsiad potrzebuje pomocy! Albo... – urwała w pół słowa.
Fred wiedział, kogo ma na myśli.
– Czemu miałby przyjść akurat do nas? Nie pokazywał się tu od wieków.
– Może to jednak on. Powinniśmy... – Poczuła się zupełnie bezradna, to było dla niej zbyt wiele. – Musimy coś zrobić!
– Przecież mówię. Dzwonię na policję!
– A jeśli to naprawdę... on?
„Dlaczego w obecności Freda – przemknęło jej przez myśl – wciąż boję się choćby wymówić jego nazwisko?”
Fred miał już dość tych dywagacji.
– Pójdę sprawdzić – oznajmił zdecydowanym tonem, po czym wyszedł z pokoju.
Słyszała odgłos jego kroków na schodach. A potem słowa dobiegające z holu na parterze:
– Halo? Kto tam?
Później – kiedy nie miała już sposobności porozmawiać o tym z Fredem i gdy pojęła, że nie ma już przed sobą dwudziestu lat życia, lecz godziny lub w najlepszym razie dni – zastanawiała się, jaką odpowiedź usłyszał jej mąż zza drzwi, że tak szybko i ochoczo je otworzył. Do jej uszu dochodził szczęk otwieranych rygli i zamków. Potem dosłyszała głuchy odgłos uderzenia, którego nie potrafiła sobie wytłumaczyć, poczuła wewnętrzne napięcie. Włoski zjeżyły się na jej ramionach. Serce nie przestawało bić jak szalone.
– Fred?! – zawołała z trwogą.
Na dole coś zwaliło się z łoskotem na podłogę. Po chwili usłyszała słowa Freda:
– Dzwoń na policję! Natychmiast dzwoń na policję! Szybko! Pospiesz się!
Nie była to dobra rada. Na piętrze nie mieli telefonu. Zdołałaby dobiec do drzwi pokoju, zatrzasnąć je i zaryglować, a potem mogłaby otworzyć okno, wychylić się w mrok nocy i zacząć krzyczeć o pomoc. Gdyby tylko to właśnie polecił jej uczynić... Albo gdyby sama na to wpadła... A tak, bez zastanowienia, ogarnięta paniką, wyskoczyła z łóżka, narzuciła szlafrok i drżąc na całym ciele jak osika, pobiegła ku schodom. Posłuszna żona, posłuszna aż do końca. „Zadzwoń na policję” – polecił. Telefon znajdował się w pokoju dziennym. Fred co prawda miał jeszcze komórkę, nie wiedziała jednak, gdzie ją odłożył.
Dopiero na schodach zrozumiała, że popełniła fatalny błąd.
Było już jednak za późno.
O godzinie pół do piątej nad ranem Karen porzuciła nadzieję, że zdoła się jeszcze trochę zdrzemnąć. Postanowiła wstać i zrobić coś sensownego, lepsze to, niż gdyby miała się dłużej przewracać w łóżku, aż w końcu poczuje się tym zupełnie wyczerpana.
„Cóż jednak znaczy »sensownego«? – pomyślała. – Co sensownego jestw moim życiu?”
Wolf, jej mąż, wciąż spał, zupełnie nieświadom, że jego żona nie może zasnąć. I dobrze, gdyż pewnie zareagowałby albo drwiną, albo serią wymówek, w obu zaś przypadkach Karen – po raz kolejny – wybuchłaby płaczem. Z całą pewnością zwróciłby jej uwagę na to, iż pod wieczór zbyt wcześnie kładzie się do łóżka, co sprawia, że siłą rzeczy za wcześnie budzi się nad ranem, przy okazji doprowadzając wszystkich do szału swym nieustannym narzekaniem na bezsenność.
Być może miał rację. Bądź co bądź jego słowa brzmiały logicznie. Niestety, jak zwykle na niewiele by się zdało przytaczanie innych argumentów i wyjaśnień. Dla Wolfa istniał wyłącznie jeden punkt widzenia – jego własny. Koniec, kropka. Karen wiedziała, że wieczorami zbyt wcześnie kładzie się spać, lecz po całym dniu bywała tak bardzo wyczerpana, że powieki po prostu same jej się zamykały, nieważne, czym się akurat zajmowała. Wpełzała do łóżka, jakby była schorowana, u kresu sił, po czym niemal natychmiast zapadała w narkotyczny sen. Równie raptownie budziła się około pół do czwartej nad ranem, i od tej pory czuwała, dręczona przez trwożliwe myśli o własnej przyszłości oraz przyszłości swej rodziny.
Wskoczyła w dżinsy i T-shirt, włożyła tenisówki i wymknęła się z sypialni. W pewnej książce przeczytała, że ludziom pogrążonym w depresji pomaga ruch na świeżym powietrzu. Tak naprawdę sama do końca nie wiedziała, czy cierpi na depresję, niemniej doszukała się u siebie niektórych opisanych w książce symptomów.
Z pokoi dziecięcych nie dobiegał żaden odgłos. Miała szczęście, najwyraźniej nie obudziła nikogo z domowników.
Kiedy schodziła po schodach, bokser Kenzo stał już w holu, merdając ochoczo krótkim ogonem. Choć sypiał w pokoju dziennym – obecnie to sofa była jego ulubionym legowiskiem – jego uwagi nie umknął oczywiście fakt, że pani już wstała i zdążyła się ubrać. Poprawnie zinterpretował też widok tenisówek na jej stopach: wszystko wskazywało na poranny spacer. Podskoczył z radości, po czym pognał w kierunku drzwi i spojrzał wyczekująco na Karen.
– Już idę, idę – szepnęła, sięgając po obrożę i smycz – tylko bądź cicho!
W ów poranek w pełni lata było już dość jasno, powietrze przenikał jeszcze chłód, lecz w przyjemnie orzeźwiający sposób. Dzień zapowiadał się słoneczny i upalny. Na źdźbłach trawy połyskiwały krople rosy. Karen głęboko odetchnęła czystym powietrzem.
„Jak błogo – przemknęło jej przez myśl. – Jak cicho. Wszystko pogrążone jeszcze we śnie. Tak jakbyśmy z Kenzo byli jedynymi istotami na ziemi”.
Postanowiła ruszyć w stronę lasu i tam zatoczyć duże koło. Musiała przejść tylko kilka ulic osiedla. Bliskość lasu, ze względu na psa, była jednym z powodów, dla których zdecydowali się z Wolfem przeprowadzić do domu na obrzeżach Monachium.
Od kiedy wprowadzili się do nowego domu, Karen czuła się coraz gorzej. Już wcześniej cierpiała z powodu wszelkich możliwych dolegliwości, choć nigdy nie potrafiła dokładnie określić ich natury. Jedna z jej przyjaciółek uważała, że nie odnalazła szczęścia w małżeństwie. Karen jednak temu zaprzeczała. I to bardzo stanowczo. Z Wolfem znali się od piętnastu lat, od jedenastu byli małżeństwem i mieli dwójkę zdrowych ślicznych dzieci. Pominąwszy powszednie narzekania, jakie nieuchronnie towarzyszą dwojgu dorosłych ludzi mieszkających pod jednym dachem, wszystko między nimi układało się jak najlepiej. Być może trochę za rzadko się widywali, gdyż Wolf poświęcił się karierze w banku, w którym pracował od ukończenia studiów, i niewiele czasu spędzał w domu. Karen po narodzinach drugiego dziecka zrezygnowała z pracy jako asystentka stomatologa, obojgu wydało się to rozsądnym rozwiązaniem.
– Zarabiam wystarczająco dużo – stwierdził Wolf. – Możesz się zajmować tylko dziećmi, nie musisz się zamęczać tą ciągłą bieganiną.
Karen podejrzewała czasem, że Wolf nie ma bladego pojęcia, ile wysiłku wymaga sama tylko opieka nad dwójką dzieci, tym bardziej że miała rzecz jasna na głowie mnóstwo innych obowiązków: sprzątanie domu, pielęgnację ogrodu, wyprowadzanie Kenzo, robienie zakupów, pranie oraz prasowanie koszul Wolfa. Oznaczało to – przeczucie podpowiadało jej czasem, że rozumując w ten sposób, dociera do sedna własnej frustracji i melancholii – życie w nieustannym stresie, za które nigdy od nikogo nie usłyszała choćby słowa uznania. Z drugiej jednak strony nie inaczej wiodło się wielu kobietom zajmującym się domem, jeśliby tylko wierzyć listom od czytelniczek drukowanym w kobiecych magazynach. Dlaczego więc niby pazurami uczepiła się owego wyświechtanego frazesu, wtórowała zbiorowym lamentom przedstawicielek swej płci, zamiast dostrzegać dobre strony swego życia? Zdrowe dzieci, oddany pies, szybka kariera męża, ładny dom.
Owszem, mieli ładny, nowy dom, zajmowali go od trzech miesięcy. Rozmyślając nad przyczyną narastającego przygnębienia, dochodziła czasem do wniosku, że być może nie zdołała się uporać z przeprowadzką, nowym otoczeniem, nowymi sąsiadami. Symptomy niezaprzeczalnie się nasilały. Coraz dotkliwiej dręczyła ją bezsenność, a zarazem, paradoksalnie, także znużenie. Za dnia godziny dłużyły się w nieskończoność, często nie była w stanie wypełnić upływających minut żadnym sensownym zajęciem, choć przecież miała ich aż nadto. Czasem siedziała na sofie, trzymając w jednej ręce sążnistą listę zakupów, a w drugiej portfel, wpatrywała się w rozkwitający ogród i nie potrafiła wykrzesać z siebie dość sił, by wstać i pójść do supermarketu.
Czy czuła się samotna? Czy w czteroosobowej rodzinie była aż tak bardzo osamotniona, że życiowa energia powoli, acz nieubłaganie z niej wypływała, wsiąkając gdzieś bezpowrotnie?
Tydzień po przeprowadzce przemogła się i wybrała z wizytą do sąsiadów, w nadziei że nawiąże z nimi dobry kontakt. Odwiedziny te zupełnie ją zdeprymowały. Zniedołężniała i zgorzkniała starsza kobieta mieszkająca w domu obok potraktowała Karen szorstko i niegrzecznie, jakby to ona właśnie była winna jakiemuś nieszczęściu w jej życiu. Po drugiej stronie działki również mieszkało dość już podstarzałe małżeństwo. Karen nie polubiła tych ludzi, a przynajmniej nie potrafiła sobie wyobrazić, że zdoła z nimi nawiązać przyjacielski kontakt. On lubił się przechwalać, chełpił się nieprzerwanie swymi niezwykłymi – jeśli wierzyć jego własnym zapewnieniom – sukcesami zawodowymi, które odnosił jako wzięty adwokat. Jego żona natomiast prawie nic nie mówiła, cały czas jednak taksowała swego gościa kątem oka. Karen miała nieprzyjemne przeczucie, że zostanie bezlitośnie obmówiona, skoro tylko opuści ich dom. Siedziała milcząca i przygnębiona na mało gustownej brokatowej sofie, sączyła koniak i starała się w stosownym momencie uśmiechać, wyrażać swój podziw bądź też wydawać z siebie zdumione „Och!”.
I gorąco pragnęła bezpiecznie wrócić do domu.
– Uważam ich za niesympatycznych – wyznała wieczorem mężowi. – On jest absolutnie przekonany o własnej wyższości, ona zaś w ogóle nie otwiera ust i aż kipi agresją. Czułam się naprawdę nieswojo.
Wolf się roześmiał. Karen nie po raz pierwszy uznała, że jego śmiech jest nacechowany arogancją.
– Ależ jesteś szybka w swych analizach. Wydawało mi się, że spędziłaś tam ledwie pół godziny. I już tak dobrze potrafisz ocenić tych zupełnie obcych ci ludzi? Wyrazy uznania, tylko tyle mogę powiedzieć!
Oczywiście, że sobie z niej drwił, lecz dlaczego tak boleśnie ją to raniło? Dawniej to się przecież nie zdarzało. Co sprawiło, że stała się tak bardzo wyczulona? A może to wina jego coraz ostrzejszych szyderstw? Czy może jedno i drugie wzajemnie się nakręcało? Wolf stawał się coraz złośliwszy, a to uczyniło ją bardziej wrażliwą. Jej narastające przewrażliwienie go prowokowało, traktował ją coraz bardziej obcesowo. Nie była to chyba właściwa postawa kochającego męża, lecz natura ludzka rządzi się własnymi prawami.
A nowi sąsiedzi? Z pewnością nie warto się było z ich powodu sprzeczać.
Nowi sąsiedzi...
Kenzo odnalazł na asfalcie jakiś trop i wyraźnie przyspieszył kroku. Karen ledwie mogła za nim nadążyć. Przyznała, że bieganie o poranku rzeczywiście lepiej jej służy niż przewracanie się z boku na bok w łóżku, mimo to nie zdołała się niestety otrząsnąć ze wszystkich nieprzyjemnych myśli. W żadnym razie nie chciała na przykład zaprzątać sobie teraz głowy rozważaniami na temat sąsiadów. Od wielu dni bowiem miała z ich powodu kłopoty, a mieć kłopoty znaczyło dla niej: uporczywie szukać ich rozwiązania, żadnego nie znaleźć, czuć się przez to coraz gorzej, a na domiar złego denerwować swym biadoleniem otoczenie. Tak w każdym razie podsumował to Wolf w niedawnym dłuższym wykładzie.
Problem w tym, że od dwóch dni nie mogła się z nimi skontaktować. A było to konieczne, chciała ich bowiem prosić, by się zajęli ogrodem oraz przede wszystkim pocztą, gdy razem z Wolfem i dziećmi wyjadą na dwa tygodnie do Turcji. Szkolne wakacje rozpoczynały się za jakieś półtora tygodnia, wyruszyć mieli tydzień później. Karen wystarała się już o opiekę nad Kenzo; miała się nim zająć jej matka. Uznała, że to ważne, by jak najszybciej uregulować wszelkie inne sprawy. Dzień oraz dwa dni wcześniej dzwoniła do drzwi sąsiadów rano, w południe i pod wieczór, nikt jednak nie odpowiedział. Ze zdziwieniem zauważyła, że w niedzielę żaluzje w niektórych oknach były opuszczone, w innych znów podniesione, a mimo to wydawało się, jakby w domu nie było nikogo.
– Mogłabym przysiąc, że są w domu – powiedziała do Wolfa. – Nie widziałam ich jednak w ogrodzie. I nikt nie otwiera!
Wolf zerknął na nią udręczonym wzrokiem, jak zawsze, gdy Karen zanudzała go sprawami, które jego zdaniem sama winna rozwiązać.
– No to pewnie wyjechali! To się przecież zdarza!
– Ale żaluzje...
– Prawdopodobnie zainstalowali automatyczny system bezpieczeństwa. Sam steruje żaluzjami. By nikt nie zauważył, że dom stoi pusty.
– Ale wczorajszej nocy...
Wtedy właśnie, w nocy z niedzieli na poniedziałek, zauważyła coś niezwykłego. Znów nie mogąc zasnąć, wyszła do łazienki, by się napić wody. Wyjrzała wtedy przez okno i stwierdziła, że u sąsiadów w kilku pokojach pali się światło. Z ulgą pomyślała, że widocznie już wrócili, gdziekolwiek się dotąd podziewali. Następnego dnia czekało ją jednak rozczarowanie: nadal nikt nie reagował na dźwięk dzwonka do drzwi.
– W takim razie zapalające się i gasnące światła to także element systemu bezpieczeństwa – odparł podenerwowany Wolf, kiedy znów go o to zagadnęła. – Do diabła, Karen, nie rób komedii! Wyjeżdżamy za nieco ponad dwa tygodnie. Do tego czasu na pewno się pojawią! Poza tym – czyż to nie on rozmawiał z tobą w niedzielę przez telefon?
To prawda. Sąsiad zadzwonił, by się poskarżyć, że Karen zaparkowała przed garażem w sposób tak nieporadny, iż podobno zablokowała częściowo wjazd do sąsiedniego garażu. Karen przestawiła samochód, po czym ze łzami w oczach czmychnęła do sypialni, ogarnęło ją bowiem uczucie, że została potraktowana nieuprzejmie i niegrzecznie.
– Czemu od razu nie zagadnęłaś go w sprawie naszych wakacji? – dopytywał się Wolf.
– Bo był taki nieuprzejmy i...
– Bo był taki nieuprzejmy! Czy zauważyłaś, że mówisz tak niemal o wszystkich osobach, z którymi masz taki czy inny kontakt? Wszyscy traktują cię nieuprzejmie! Wszyscy są wobec ciebie podli! Nikt cię nie lubi! Dlaczego nie zapytasz na przykład tej staruchy mieszkającej po drugiej stronie, czy nie zatroszczyłaby się o naszą pocztę? Powiem ci dlaczego: bo w trakcie twojej pierwszej wizyty tak nieuprzejmie cię potraktowała! – Ostatnie słowa wymówił z afektacją. – Karen, obnosisz się wszędzie z zapłakaną miną kozła ofiarnego, i może to właśnie prowokuje ludzi do nieuprzejmego zachowania w stosunku do ciebie!
Czy mógł mieć rację?
Razem z Kenzo skręciła w ulicę, z której krańca przez niewielką łąkę można było dotrzeć do lasu. Kenzo przystanął przy ogrodowym płocie i zaczął go obwąchiwać. Karen miała okazję nieco odsapnąć. Choć bieg dobrze jej zrobił, na powrót pogrążyła się w deprymujących rozmyślaniach, które prowadziły jedynie do obniżenia własnej samooceny. Czy bycie ofiarą to nie przypadek? Czy sama nie prowokowała? Czy zachowywała się w sposób, który zachęcał innych, by ją źle traktowali?
Służalcza, bojaźliwa, zależna od cudzych opinii, bez krzty pewności siebie.
„Wolf odparłby pewnie: Zmień to! – przemknęło jej przez myśl. – Ale czy on wie, jak trudno samemu wyrwać się z takiego stanu?”
Nie, mężczyzna pokroju Wolfa nie miał bladego pojęcia o problemach i zmartwieniach, z jakimi Karen praktycznie nieustannie się zmagała. On zwyczajnie kroczył swoją drogą, niewzruszenie, nieomylnie, nie mając jakichkolwiek wątpliwości. Obcy mu był stan permanentnego niezadowolenia z siebie. I była to, niestety, zgubna spirala: Karen krytycznie oceniała samą siebie, dlatego podobnie czynili ludzie z jej otoczenia, co znów utwierdzało ją tylko w złej opinii na swój temat. Dokąd prowadziła ta droga?
„Z całą pewnością nie ku silnej, niezależnej, pewnej siebie kobiecie – pomyślała z zakłopotaniem. – Już raczej ku coraz bardziej bojaźliwej neurotyczce, lękającej się wszystkiego i wszystkich”.
Kenzo dostrzegł przed sobą leśną ścieżkę i szarpnął mocno smycz. Karen puściła ją, pies radośnie pognał przed siebie. Przystanął jednak kilka metrów przed początkiem polnej drogi i uniósł nogę przy tylnym kole zaparkowanego samochodu.
„Cholera jasna! – zaklęła w duchu Karen. – Miejmy nadzieję, że nikt tego nie zauważył! O Boże, że też nie mógł wytrzymać jeszcze tych dziesięciu metrów”.
Poczuwając się do winy, rozejrzała się wokoło, uradowana, że o tak wczesnej porze wszyscy jeszcze spali. Kenzo wybrał oczywiście najbardziej reprezentacyjny spośród zaparkowanych w tym miejscu samochodów: granatowe, bardzo zadbane bmw. Nagle, ku przerażeniu Karen, otwarły się drzwi od strony kierowcy. Z auta wysiadł mężczyzna. Gustownie ubrany, w garniturze i krawacie. Sprawiał wrażenie wyraźnie rozgniewanego.
– Co, u licha, wyprawia pani pies? – warknął na Karen.
Natychmiast przywołała Kenzo, aby przypadkiem nie przywitał się radośnie z nieznajomym i nie poślinił mu przy tym garnituru, chwyciła za smycz. Gdybyż wypuściła go dopiero na skraju lasu! Któż jednak mógł przypuszczać, że nagle pomyli samochód z pniem drzewa? I że skoro świt ktoś będzie w nim siedział?
„Co ten mężczyzna porabia tu o tej porze?” – pomyślała nieszczęśliwa. Tak naprawdę nie miało to jednak znaczenia. Był na nią wyraźnie wściekły, ona zaś znów zaczęła dygotać na całym ciele, gdyż ktoś – aż zadźwięczał jej w uszach wyniosły głos Wolfa – był wobec niej nieuprzejmy.
– Prze... przepraszam – wyjąkała. Wiedziała, że sprawia wrażenie to oblewającej się rumieńcem, to znów blednącej uczennicy, a nie dorosłej, trzydziestopięcioletniej kobiety. – On... on jeszcze nigdy czegoś takiego nie zrobił... sama nie rozumiem, jak...
Mężczyzna spojrzał na nią gniewnie.
– Nie, ja też tego nie rozumiem! Jeśli ktoś nie potrafi poradzić sobie z psem, powinien trzymać w domu świnkę morską!
– Mówiłam już, że on jeszcze nigdy...
– Jeszcze nigdy! Jeszcze nigdy! To mnie w ogóle nie interesuje. Co mnie obchodzi, czego pani pies podobno jeszcze nigdy nie zrobił? Pani pies w ohydny sposób ubrudził mój samochód!
Karen przypomniała sobie coś, co kiedyś przeczytała: że mężczyźni traktują swoje samochody jak część własnej osoby, w pewnym stopniu jako przedłużenie swego najważniejszego organu. Z tego punktu widzenia Kenzo obsikał erekcję nieznajomego... Nic dziwnego, że tamten stracił głowę.
– Jeśli cokolwiek uszkodził... mamy ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej, i wszelkie koszty... – Gdyby tylko tak się nie jąkała! Gdyby tylko tak łatwo nie zalewała się łzami!
Mężczyzna kopnął ze złością w oponę, mruknął coś niezrozumiale – zabrzmiało to jak „głupia krowa”! – wsiadł z powrotem do samochodu i zatrzasnął za sobą drzwi. Karen, idąc dalej ulicą, czuła na sobie jego wrogie, przeszywające spojrzenie. W końcu dotarła do polnej drogi, a po przejściu stu metrów schroniła się w lesie. Jej oczy płonęły.
„Nie ma powodu do płaczu” – napominała samą siebie, wiedziała jednak, że za parę chwil będzie płakać jak bóbr. Trzęsły się jej ręce, nogi się pod nią uginały. Co się z nią dzieje? Czemu beczy z powodu każdej drobnostki? I dlaczego wciąż się jej przydarzają takie historie? Sąsiad, którą ją zbeształ, ponieważ niezdarnie zaparkowała samochód. Nieznajomy mężczyzna nazwał ją głupią krową, gdyż jej pies sprofanował mu auto. A może jest zupełnie inaczej? Czy podobne rzeczy spotykają także innych ludzi, tyle tylko, że oni są na to lepiej przygotowani?
„Inni mają silniejsze poczucie własnej wartości – pomyślała, gdy pierwsze łzy spłynęły jej po policzkach – i dlatego złe traktowanie nie wstrząsa nimi aż do szpiku kości. Nic sobie z tego nie robią”.
Ona jednak nigdy sobie z tym nie poradzi. Nigdy, to pewne.
Przykucnęła, objęła ramionami Kenzo, przywarła nosem do jego nieco kłującej ciemnobrązowej sierści o znajomej woni i rozpłakała się. Znów wylewała całe strumienie łez, czując wdzięczność dla swego psa za jego emanujące ciepłem, mocne ciało, dające jej nieco pociechy i oparcia.
Wolf pewnie znów będzie tylko wywracał oczami, kiedy zapłakana usiądzie z nim do śniadania. Dzieci zaś z zakłopotaniem będą odwracać wzrok.
Jej życie jako żony i matki bez wątpienia zmierzało ku nieuchronnej katastrofie.
Inga człapała krok w krok za Mariusem po rozpalonej promieniami słońca wiejskiej uliczce. Nie po raz pierwszy, odkąd byli razem – przed dwoma laty wzięli nawet ślub – uznała, że traktuje ją w sposób bezwzględny. I nie po raz pierwszy doszła też do przekonania, że mimo wszystko z nim pozostanie, gdyż jakąś cząstką swej rozważnej, nieskomplikowanej natury kochała to jego chaotyczne szaleństwo, tak dlań charakterystyczne. To przez nie wciąż brnęli w sytuacje przypominające ich obecne położenie. On zaś był bezwzględny nie tylko wobec niej, w równym stopniu był bezwzględny wobec samego siebie. Owa bezwzględność brała się stąd, że zupełnie nie potrafił zaplanować swoich przedsięwzięć, rozważyć ich, przeanalizować ryzyka, by ewentualnie zarzucić ów świetny plan, gdy jego słabe strony przeważały te mocne.
„Aż w końcu – pomyślała, nie wiedząc, czy poddać się złości czy rezygnacji – człowiek ląduje przy prawie czterdziestu stopniach w cieniu na jakiejś wiejskiej, pełnej kurzu i pozbawionej cienia uliczce gdzieś na południu Francji i nie wie, co lepsze: pozostać przy życiu czy może jednak umrzeć! Cholernie to typowe dla tego faceta!”
Przystanęła i otarła pot z czoła. Miała na sobie T-shirt bez rękawów, klejący się do ciała niby mokra szmata, oraz pogniecione krótkie spodenki, które z ochotą zdarłaby z siebie, gdyż było jej w nich za gorąco. Najchętniej pomaszerowałaby dalej w samych majtkach, w tej jednak kwestii, choć miała wrażenie, że jest u kresu wytrzymałości, przeważyło poczucie wstydu. Do czasu! Wyobrażała sobie, że niedługo ruszy przed siebie zupełnie naga, w ogóle się nie przejmując, co ludzie sobie o niej pomyślą.
– Dostanę jeszcze łyk wody? – zapytała. Nie minęło dziesięć minut od chwili, gdy ugasiła pragnienie, lecz język znów kleił jej się do wyschniętego podniebienia, migotało jej przed oczami.
„Na tej ulicy pewnie jest nie czterdzieści, ale z pięćdziesiąt stopni” – pomyślała.
Marius się odwrócił. Na plecach, podobnie jak Inga, dźwigał wyposażenie kempingowe, lecz zaofiarował się także nieść prowiant. Niewiele tego było, również pod tym względem nie byli dość dobrze przygotowani.
– Nie mamy już prawie nic do picia – oznajmił. – Może powinniśmy zostawić co nieco na później.
– Ale ja muszę się czegoś napić. Inaczej nie dam rady zrobić ani kroku dalej!
Marius zrzucił na ziemię ogromny plecak, otworzył boczną kieszeń i sięgnął po plastikową butelkę z wodą. Była napełniona ledwie w jednej czwartej. Mimo to Inga chwyciła ją łapczywie, przytknęła do ust i oddałaby wszystko, by móc ją opróżnić do dna. Dla przyzwoitości musiała jednak zostawić połowę dla Mariusa. Z największym wysiłkiem się przemogła i oddała mu butelkę z ciepłą zawartością.
– Masz. To dla ciebie.
Marius dopił resztę, po czym cisnął pustą butelkę na zaniedbaną działkę po prawej stronie. W normalnych okolicznościach Inga, obrończyni środowiska naturalnego, zaprotestowałaby, w tej jednak chwili zabrakło jej na to sił.
– No to koniec – rzekł Marius. – Nie mamy już ani kropli wody!
– Ale gdzieś tu musi być jakiś sklep. Przecież ludzie z tej cholernej dziury muszą gdzieś robić zakupy! – Inga rozejrzała się dokoła. Opustoszała wiejska uliczka. Po lewej i prawej domy z zamkniętymi okiennicami. Grobowa cisza. W porze obiadu nikt rzecz jasna w takim upale nie wyścibiał z domu nosa. Tylko dwójka turystów z namiotem kempingowym na plecach mogła się tędy włóczyć, ryzykując przy tym udar cieplny.
– Na pewno jest tu jakiś sklep – odparł Marius – ale prawdopodobnie gdzieś w głębi wioski. Widocznie nie przy tej ulicy.
– Nie mam siły gonić teraz po całej wiosce. – Inga zsunęła z ramion plecak i przysiadła na nim. Jej nogi lekko dygotały. – Może powinniśmy zapukać do którychś drzwi i poprosić o trochę wody.
– Hm. – Marius również się rozejrzał, jakby tymczasem mogła się skądś pojawić jakaś ludzka istota. Nic się jednak nie poruszyło, po ulicy nie przemknął nawet najlżejszy podmuch wiatru.
Inga była bliska płaczu. Nie powinna się była zatrzymywać. Nie powinna była pić. A już na pewno siadać. Teraz bowiem miała wrażenie, że za nic w świecie nie zdoła się podnieść i pomaszerować dalej.
– Ach, Marius, dlaczego... to znaczy, jak w ogóle mogliśmy wyruszyć w lipcu autostopem nad Morze Śródziemne?
Właściwie sama mogła sobie odpowiedzieć na to pytanie: ponieważ Marius znów wpadł na fantastyczny pomysł i – jak zawsze – w końcu się okazało, że nie wszystko poszło tak sprawnie, jak to sobie wyobrażał. A jednak – jakże to dla niego typowe! – nie zarzucił swego planu.
– Inga, mam świetne nowiny – sypał słowami przez telefon. Inga w ramach swych studiów historycznych w trakcie przerwy semestralnej wzięła udział w dwutygodniowych zajęciach grupy roboczej w Berlinie, podczas gdy Marius pozostał sam w domu w Monachium. Oczywiście co wieczór do siebie telefonowali.
– Będę miał samochód! Znajomy pożyczy mi swoje auto. Pomyślałem sobie, że gdy wrócisz, pojedziemy nim nad Morze Śródziemne i miło spędzimy czas!
– Kto pożycza swój samochód? Kim jest ten znajomy?
– Nie znasz go. Pomogłem mu przy zaliczeniu i teraz chce się zrewanżować! Czy to nie zapowiada się fantastycznie?
Przeklinała sceptycyzm, który ogarniał ją za każdym razem, gdy Marius snuł swe pomysły, propozycje, plany. Dlaczego zawsze musiała od razu grać rolę guwernantki, przestrzegać przed kłopotami i studzić jego bezgraniczny entuzjazm?
– Nie mamy tam przecież żadnego lokum. I pewnie żadnego nie znajdziemy.
– Będziemy biwakować.
– Przecież nie mamy...
– Dostaniemy. Namiot, śpiwory, kuchenkę, naczynia kempingowe. Żaden problem.
– Ten znajomy musi ci być bardzo zobowiązany...
– No, w końcu dostał prawie całą gotową pracę domową! Jeszcze przez parę lat będzie mnie całował po rękach!
– Wiesz, obawiam się, że w lipcu nad Morzem Śródziemnym jest upalnie i tłumnie, i...
– Ale jesteśmy przecież mobilni. Możemy się zaszyć w jakimś spokojnym miejscu. Jeśli gdzieś nam się nie spodoba, ruszymy dalej. Inga, daj spokój, nie zachowuj się jak twoja babka! Po prostu zgódź się i ciesz z naszego wyjazdu!
I cóż innego jej pozostało? Przytaknęła, cieszyła się przynajmniej jego radością i usiłowała stłumić w sobie wewnętrzny niepokój. Nie próbowała triumfować, a jedynie cicho westchnęła z rezygnacją, gdy po powrocie do domu okazało się, że znajomy Mariusa nie odda mu jednak do dyspozycji swojego samochodu, a jedynie przyobiecane wyposażenie kempingowe, które tylko zagraciło ich niewielki przedpokój.
– Samochód to jednak dla niego zbyt drażliwa kwestia – wyjaśnił Marius – ze względu na ubezpieczenie i takie tam...
No właśnie. Od samego początku to przeczuwała. Przynajmniej dostali nowiuteńki namiot i fantastyczne śpiwory, świetne plecaki, także naczynia odpowiadały nawet najbardziej wybrednym wymaganiom. Wyposażenie kempingowe wydawało się w ogóle nieużywane i było najwyższej jakości.
– Ten gość ma mnóstwo kasy – stwierdziła Inga.
Marius wzruszył ramionami.
– Bogaci rodzice. Po prostu trzeba mieć szczęście.
Inga powróciła myślą do owego stwierdzenia w samo południe na rozgrzanej od upału wiejskiej ulicy, gdy sądziła, że zwariuje z pragnienia i nie zniesie już dłużej bólu, jaki powodowały pęcherze na jej stopach. Szczęścia im podczas tej podróży brakowało, choć Marius miał na ten temat odmienne zdanie. Szybko posuwali się naprzód, musiała to przyznać. Wyruszyli późnym popołudniem poprzedniego dnia, gdyż Marius był jeszcze w pracy – w trakcie wakacji zatrudnił się w firmie spedycyjnej. Para młodych ludzi podwiozła ich do Lyonu, przybyli tam jednak o trzeciej w nocy, w zupełnych ciemnościach musieli rozkładać namiot na zapaskudzonym polu kempingowym na peryferiach miasta. Inga była tak zmęczona, że chciało jej się wyć. Zdrzemnęli się ledwie trzy godziny, po czym, słaniając się na nogach, czekali na okazję przy wjeździe na autostradę. Kto chętnie zabierze ze sobą dwoje ludzi z taką ilością nieporęcznego bagażu? W końcu zlitowała się nad nimi młoda Francuzka, wioząca na tylnym siedzeniu małe dziecko, nie mogła ich jednak podwieźć daleko, gdyż zamierzała odwiedzić mieszkającą na odludziu matkę i spędzić u niej kilka dni. Wysadziła ich na rozwidleniu dróg, zapewniając, że do najbliższej wioski dotrą w niecałe pół godziny. W rzeczywistości maszerowali ponad godzinę. I znaleźli się daleko od autostrady, jak okiem sięgnąć nie było tam żadnego parkingu, stało się też jasne, że koniecznie muszą kupić zapas świeżej wody.
– Należało wysiąść na poprzednim parkingu – stwierdziła Inga.
– Tak, ale tym sposobem dotarliśmy dobre dwadzieścia kilometrów dalej.
– I co z tego? Co nam to dało? Prawdopodobnie nie pojawi się tu nikt, kto by się wybierał dalej niż do najbliższej wioski. A to oznacza, że musimy wrócić w pobliże autostrady, co najmniej pięć kilometrów. W tym skwarze...
Jej głos się załamał, przezornie nie powiedziała ani słowa więcej. W twarzy Mariusa ujrzała strach przed tym, iż rzeczywiście mogłaby się rozpłakać, jej łzy bowiem zawsze napełniały go poczuciem bezradności i nieszczęścia. A płakała nieczęsto, nawet bardzo rzadko. W tej wszakże chwili...
„Wyczerpanie – przemknęło jej przez myśl. – Jeśli teraz się rozryczę, to głównie z wyczerpania. Dłużej nie dam już rady. Dłużej już po prostu nie mogę”.
Rozwiązała sznurowadła grubych tenisówek. Kiedy powoli zdejmowała buty ze stóp, jęczała z bólu. Ostrożnie zwinęła skarpety. Zobaczyła nabrzmiałe, zaczerwienione pęcherze.
– Potrzebuję opatrunków – powiedziała, mając jednak świadomość, że w tej wiosce trudniej będzie znaleźć aptekę niż sklep spożywczy. Jeśli tu w ogóle jakaś działała.
Raczej nie. Pojawiła się pierwsza łza i spłynęła po gorącym zaczerwienionym policzku.
– Nie! – Marius natychmiast znalazł się przy niej, otarł palcem łzę. – Nie płacz. Słuchaj, niemądrze było zdejmować buty. Teraz to już na pewno ich z powrotem nie włożysz.
– Potrzebuję maści. I plastra. W przeciwnym razie dojdzie do zapalenia.
– Rzeczywiście kiepsko to wygląda – przyznał Marius uczciwie. – Ale przecież nie pokonaliśmy jakiegoś wielkiego dystansu, prawda?
Potrafił zakwestionować wszystko. Naprawdę, zawsze.
– Ta kobieta, która nas podwiozła, nigdy wcześniej nie pokonała tej drogi pieszo, a jeśli nawet, to przy chłodnej aurze, kiedy idzie się szybciej. Pół godziny! Dobre sobie!
– Mimo wszystko uważam, że twoje stopy...
Zerknęła na niego nerwowo, wiedziała bowiem, że popełniła wielki błąd.
– No dobra, OK, przyznaję, to nowe buty. Wiem, że nie wolno takich wkładać na dłuższe dystansy. Jednakże kiedy mówiłeś mi o tym bajkowym urlopie, nie miałam pojęcia, że wylądujemy na pustkowiu i będziemy maszerować wiele kilometrów. Jakoś zupełnie zapomniałeś mi o tym wspomnieć!
Przykucnął przy niej, obejrzał stopy, po czym spojrzał na nią. Widząc tę jego łagodną minę oraz niemal dziecięce błękitne oczy, nie potrafiła dłużej, jak zawsze zresztą, podsycać w sobie agresji i złości.
– Nie kłóćmy się – poprosił – to tylko wyczerpuje siły!
Przeczesała dłonią jego spocone jasne włosy tworzące nad czołem zmierzwiony kołtun – to przez tę czuprynę nigdy nie będzie wyglądał naprawdę poważnie.
– Okay. Ale... – Umilkła. Na niewiele by się teraz zdało wyjaśnienie, że to przez jego bezmyślność i nieroztropność znów znaleźli się w obecnym położeniu i że koniecznie powinien spróbować wykazać się nieco większą dojrzałością, jak na dorosłego mężczyznę przystało. Oczywiście, że nic by to nie dało, inni ludzie także nie zmieniają swej natury – a przynajmniej nie pod wpływem próśb lub rad innych. Tylko jakieś wstrząsające doświadczenie albo szokujące przeżycie mogłoby wpłynąć na jego postawę, doprowadzenie do tego nie leżało wszakże w jej mocy.
– Posłuchaj – rzekł Marius – zostaniesz tu i wypoczniesz. Złożę przy tobie cały nasz bagaż i pójdę poszukać apteki. I supermarketu. Przyniosę ci lodowatą lemoniadę i dobrą chłodną maść na twoje stopy. Co ty na to?
Propozycja brzmiała nadzwyczaj kusząco, lecz radość czy ulgę Inga gotowa była poczuć dopiero wtedy, gdy Marius stanie przed nią z obiecanymi zakupami. Tymczasem napełniała ją zbyt wielka obawa, że albo zabłądzi i wróci dopiero po kilku godzinach, albo też po drodze zapomni, po co właściwie wyruszył. Inga dopuszczała nawet myśl, że w którymś momencie pojawi się, trzymając w dłoni płytę CD z muzyką zespołu, której od dawna poszukiwał, a którą znalazł przypadkiem w jakiejś drogerii. I podekscytowany zapomni o swym pierwotnym zamiarze.
Skinęła jednak głową, gdyż nie miała wyboru.
– W porządku. To miłe z twojej strony. Jesteś pewien, że dasz radę?
– Czuję się całkiem dobrze. Przede wszystkim moje stopy są jeszcze zdrowe. No to – wyskoczył w górę jak sprężyna – czekaj tu na mnie, dobrze?
Uśmiechnęła się znużona, powiodła za nim wzrokiem, gdy ruszył wiejską uliczką, przeszedł kawałek, po czym skręcił w lewo, w boczny zaułek. Był wyraźnie w lepszej formie. Bądź co bądź sporo trenował, w przeciwieństwie do niej – zawzięcie, nie oglądając się na nic, skupiała się wyłącznie na swoich studiach.
„Powinnam przynajmniej zapisać się na kurs gimnastyki na uniwersytecie ludowym” – pomyślała.
Nieco dalej w dole ulicy dostrzegła mur, który oferował trochę cienia, postanowiła więc przenieść się w to miejsce, w przeciwnym bowiem razie niechybnie dostałaby porażenia słonecznego. Mnóstwo wysiłku kosztowało ją podniesienie się z ziemi, zebranie swoich rzeczy i pokonanie dwudziestu kroków; musiała przy tym jak najszybciej przebierać nogami, gdyż rozgrzany asfalt wywoływał nieznośny ból w jej nagich stopach. Przeszła ten dystans trzy razy tam i z powrotem, nim zdołała znieść pod mur wszystkie bagaże, po czym osunęła się na zwinięty śpiwór, sapiąc przy tym jak lokomotywa. Poczuła lekkie mdłości. Pewnie zbyt długo przebywała na słońcu, jej problemy z kondycją spowodowane były nie tylko mało sportowym trybem życia.
Cień okazał się zbawienny. Podobnie jak odpoczynek. Jeśliby jeszcze dostała trochę wody, z pewnością znów poczułaby się zupełnie dobrze.
Przymknęła powieki, baczyła jednak, by nie zasnąć. Bądź co bądź leżał wokół niej cały ich dobytek. Myśl ta wyrwała ją z odrętwienia.
Cały ich dobytek... Czy Marius w ogóle pomyślał o tym, by zabrać pieniądze?
Jęknęła cicho. Czemu od razu nie zwróciła na to uwagi? Sięgnęła do jego plecaka i otworzyła boczną kieszeń. Nie znalazłszy portfela, odetchnęła z ulgą. Najwyraźniej zabrał także telefon komórkowy, dzięki czemu miała z nim kontakt. Może zbyt łatwo przypinała mu zawsze łatkę człowieka nieporadnego, może jej opinia o nim już dawno mijała się z prawdą. Bądź co bądź dostawał przecież na studiach świetne oceny, pisał nawet prace domowe innym studentom. Był osobą dość chaotyczną, ale przecież nie zupełnym roztrzepańcem. Koniecznie – dla dobra ich związku – musiała to sobie od czasu do czasu uświadamiać.
Znów przymknęła powieki.
Musiała zasnąć, gdyż nie usłyszała nadjeżdżającego samochodu. Wystraszyła się, gdy nagle ktoś się nad nią pochylił. Być może dotknął jej nawet dłonią, tego jednak nie była pewna.
– Tak? – zapytała zmieszana, jakby odebrała telefon i czekała, aż ktoś się po drugiej stronie odezwie.
Zamiast tego zobaczyła przed sobą twarz obcego mężczyzny. Uznała, że jest od niej starszy, miał około czterdziestu pięciu lat, sprawiał wrażenie sympatycznego i zatroskanego.
Tak, przede wszystkim zatroskanego. To prawdopodobnie cecha, którą w tej chwili najprędzej by mu przypisała.
– Ach, pani jest Niemką! – Mówił zupełnie bez akcentu, pewnie sam był Niemcem, jak uznała Inga. Zauważyła też zaparkowany za jego plecami samochód. Numery monachijskie.
– Przysnęłam – odparła. – Która godzina?
Mężczyzna zerknął na zegarek.
– Kwadrans po pierwszej.
Kiedy Marius wyruszył na poszukiwania, było dwadzieścia po dwunastej. Przespała prawie całą godzinę.
Podniosła się, rozejrzała na prawo i lewo po rozpalonej słońcem opustoszałej ulicy.
– Czekam tu na mojego męża. Poszedł szukać czegoś do picia. – Mówiąc to, zauważyła, jak suche i popękane ma wargi. Dręczące ją pragnienie wydawało się nie do zniesienia.
– Mój Boże, ależ to żaden problem. Proszę zaczekać! – Wstał, poszedł do samochodu i wrócił z torbą termoizolacyjną. Otworzył ją i wyjął zimną, pokrytą kropelkami wilgoci puszkę coli.
– Proszę. W trakcie długich podróży samochodem piję colę jak wariat, dlatego nie mam niestety nic innego, ale...
Wyrwała mu puszkę z rąk, otworzyła drżącymi palcami, przystawiła do ust i piła, piła, jakby konała z pragnienia. Poczuła przy tym, jak z wolna ożywają w niej siły witalne, a nawet rodzą się nowe.
– Dziękuję – odezwała się, gdy opróżniła puszkę do dna. – Uratował mnie pan.
– Przejeżdżałem tędy, zobaczyłem, że pani tu leży, i zastanawiałem się, czy na pewno wszystko w porządku. Dlatego się zatrzymałem. – Powiódł wzrokiem w dół po jej nagich nogach i z przerażeniem zatrzymał go na stopach. – Dobry Boże! Pani stopy wyglądają strasznie!
– Przeszliśmy spory kawał drogi. A ja jak idiotka włożyłam nowiuteńkie buty. – Wzruszyła ramionami. – Wydawało nam się, że podróżowanie autostopem okaże się dużo prostsze.
Mężczyzna rozejrzał się wokoło.
– Myślę, że od dłuższego czasu nikt prócz mnie tędy nie przejeżdżał. Ta wioska nie jest najlepszym miejscem, by złapać jakąś okazję. W każdym razie... nie wiem, dokąd pani podróżuje, ale...
– Nad Morze Śródziemne.
– Wobec tego zboczyła pani nieco z drogi.
– Wiem. Chcieliśmy wrócić na autostradę, ale przy takim skwarze musimy chyba odczekać aż do wieczora.
Spojrzał na nią zamyślony. Sprawiał wrażenie, jakby coś w myślach rozważał i usiłował powziąć decyzję.
– Jadę nad Morze Śródziemne. Cap Sicié. Côte de Provence.
– Och... w takim razie pan także zboczył trochę z drogi, prawda?
Odgarnął włosy z czoła. Były ciemne, ledwie posiwiałe.
– W radio informowali o jakimś wypadku. Ogromny korek. Próbuję go właśnie ominąć.
Obrzuciła go wzrokiem. Wiedziała, że sama wzbudza u innych zaufanie. Zbyt dobrze jednak rozumiała ludzi, którzy z zasady nie zabierają autostopowiczów. Też się do nich zaliczała. Któregoś mroźnego zimowego dnia jedna z jej przyjaciółek, zdjęta litością, zabrała ze sobą pewną parę, gdyż oboje wydawali się przemarznięci do szpiku kości. W pewnej chwili mężczyzna przytknął jej nagle nóż do gardła i zmusił, by skręciła w leśną dróżkę. Tam kazali jej wysiąść i uciekli jej samochodem, zabierając z sobą także torebkę, w której trzymała pieniądze, książeczkę czekową oraz wszelkie dokumenty. I mogła przy tym mówić o szczęściu, że nie spotkało jej nic gorszego.
Mężczyzna westchnął.
– Właściwie to nigdy nie zabieram nieznajomych – oznajmił, jakby czytał w jej myślach – ale chyba nie mogę tu pani tak zostawić. No więc jeśli pani chce...
– Problem w tym...
Skinął głową.
– Pani mąż. Oczywiście, jego także musimy zabrać.
– Nie mogę go tu zostawić.
– To zrozumiałe. Wie pani, dokąd poszedł?
– W tamtym kierunku. – Wskazała w głąb ulicy. – A potem skręcił w pierwszą uliczkę w lewo. Nic więcej nie wiem. Miał nadzieję znaleźć tu gdzieś sklep spożywczy. Mogę spróbować złapać go przez komórkę.
– Proszę zaczekać. Wioska nie jest duża, na pewno zaraz go znajdziemy. – Mężczyzna zamknął torbę, po czym wstał. – Proszę ze mną, zapakujemy do auta pani bagaże i zaraz ruszymy.
– Przeze mnie ma pan teraz jeszcze kłopoty – stwierdziła Inga. Z trudem wstała, tłumiąc w sobie cichy krzyk bólu, gdy jej stopy dotknęły asfaltu. – Chryste, jaki gorący, jak kuchenna płyta!
– Proszę czym prędzej wsiąść do samochodu. Zajmę się bagażami. Nie może pani teraz biegać boso.
Z ulgą osunęła się na siedzenie pasażera. W samochodzie przez cały czas musiała działać klimatyzacja, gdyż we wnętrzu panowała przyjemna temperatura. Mężczyzna stanął obok Ingi i wepchnął jej do ręki apteczkę pierwszej pomocy.
– Proszę. Niech pani opatrzy stopy. Nie mogą się teraz zabrudzić.
Kiedy Inga przycinała opatrunki, jej wybawca umieścił wyposażenie kempingowe w bagażniku, a po części także na tylnej kanapie. Następnie usiadł za kierownicą i uruchomił silnik. Na jego czole połyskiwały krople potu.
– Boże! Wystarczyło pięć minut na zewnątrz, a człowiek czuje się jak ugotowany na miękko. A tak przy okazji – spojrzał na nią – nazywam się Maximilian. Maximilian Kemper.
– Inga Hagenau.
– Okay, Ingo – mogę tak do pani mówić, prawda? Poszukamy teraz pani męża. A jeśli wszystko pójdzie gładko, jeszcze dziś wieczorem znajdzie się pani nad Morzem Śródziemnym.
„Zbyt to piękne, by mogło być prawdą” – przemknęło jej przez myśl. Kiedy rozsiadła się wygodnie w chłodnym, wyściełanym gładką tapicerką fotelu, pomyślała, że – przynajmniej w oczach swej matki oraz życzliwych przyjaciółek – postępuje bardzo lekkomyślnie. Zastanawiała się, czy wygląda na osobę na tyle wzbudzającą zaufanie, by ją zabrać do samochodu. Ani razu jednak nie zapytała samej siebie, czy można zaufać jemu. Czy jest człowiekiem poważnym? Wiarygodnym?
Spod wpółprzymkniętych powiek zerkała na niego z ukosa. Patrzył na ulicę. Przynajmniej nie na jej gołe nogi. To by ją zdenerwowało. Przedtem krótkie spodenki wydały jej się za grube, teraz zaś uznała, że zostały uszyte z niepokojąco skąpego skrawka materiału. Chętnie naciągnęłaby coś na swoje nagie uda, nie mogła jednak dostać się do bagażu, wydałaby się zresztą dziecinna, gdyby nagle, w takim upale, narzuciła sobie na nogi sweter.
Ponownie zerknęła w jego stronę. W dalszym ciągu obserwował ulicę.
Inga westchnęła głęboko. Poczuje ulgę dopiero wtedy, gdy Marius znajdzie się w samochodzie.
W ów całkiem zwyczajny lipcowy środowy poranek Rebecca Brandt postanowiła zakończyć swe życie, uznając je za pozbawione wszelkiej wartości.
Myśl o samobójstwie nie naszła jej w sposób zupełnie niespodziewany. Czasem kołatała jej się po głowie, stając się dla niej ostatnią deską ratunku, której chwytała się w najmroczniejszych chwilach swojego życia, gdy brak nadziei oraz smutek wydawały się bezmierne, ona sama zaś nie widziała przed sobą jakiejkolwiek przyszłości. Myślała wówczas: jeśli nie zdołam dłużej wytrzymać, odejdę. To mi pozostanie. Decyzja, by dłużej już tego nie znosić.
Zabezpieczyła się. Morfina. Jej mąż był lekarzem, dzięki zaprzyjaźnionym kolegom z pracy nietrudno było wówczas zdobyć tabletki. Zgromadziła pokaźną ich ilość. Ekstremalna dawka powinna wystarczyć, by zasnąć i już nigdy się nie obudzić. Opakowania trzymała w szafce łazienkowej, z tyłu, ledwo ukryte za pudełkiem aspiryny, fiolką ze sprayem do nosa oraz rozmaitymi środkami nasennymi. Przez ostatnie miesiące przystawała czasem na chwilę przed otwartą szafką i wpatrywała się w zapas opakowań. Niekiedy dodawało jej to nieco sił.
Tego dnia już wiedziała, że to nie zadziała. Sam widok tabletek nie doda jej otuchy. Jej siły się wyczerpały. Zmagania z depresją okazały się bezowocne. Myśl, by je zakończyć, nabierała coraz cieplejszego, uwodzicielskiego blasku.
„Przez całe życie – rozmyślała tego ranka – uczymy się, że nigdy nie wolno dawać za wygraną. To dlatego przychodzi nam to z takim trudem. To dlatego tkwi w nas tyle sprzeciwu. I poczucia winy. Jego przede wszystkim”.
Nasłuchiwała głosu własnego wnętrza. Tego ranka nie potrafiła odnaleźć w sobie poczucia winy. O ile w ogóle jeszcze takowe się w niej kryło, nie zdołała nawiązać z nim kontaktu, i tę okoliczność koniecznie musiała wykorzystać. Poczucie winy stanowi najsilniejszą przeszkodę przy planowaniu i realizacji zamiaru odebrania sobie życia. Jego milczenie oznaczało, że los dawał jej szansę.
Tego dnia wszystko toczyło się zwyczajnym trybem. Wstała wcześnie, włożyła dres i wyszła do ogrodu. Poranek był bardzo świetlisty, czyste, rześkie powietrze wciąż jeszcze przyjemnie łaskotało po skórze i zostawiało na ustach posmak morskiej soli. Później zrobi się upalnie, bardzo gorąco i bardzo słonecznie.
Ogród był wielką miłością Feliksa. Zakochał się w nim, gdy oboje postanowili – osiem lat wcześniej – zakupić dom w Prowansji, gdzieś nad samym morzem. Niewielki dom w rozległym terenie. Tak naprawdę nie byli do końca pewni, czy tego rzeczywiście pragną. Rebecca miała z początku wrażenie, że chodzi im raczej o to, by pojeździć po okolicy, pomarzyć, obejrzeć rozmaite obiekty. Oboje byli w owym czasie bardzo pochłonięci pracą zawodową, wiedli w Monachium co prawda szczęśliwe, lecz bardzo stresujące życie. Sama myśl o jakimś odległym refugium, o miejscu służącym wyłączeniu się, zapomnieniu, odprężeniu, często wystarczała, by łatwiej było znieść natłok codziennych spraw. A wtedy pewna fotografia wystawiona w gablocie biura maklerskiego zawiodła ich do Le Brusc, położonego w pobliżu Cap Sicié, owej budzącej dość posępne wrażenie skały z czarnego kamienia, sterczącej w samym sercu rozsłonecznionego śródziemnomorskiego krajobrazu. Jej opływanie uchodziło wśród marynarzy za niebezpieczne i zawsze nieprzewidywalne. Naraz ta urocza myśl, tak chętnie śnione marzenie zdawało się przemieniać w namacalną rzeczywistość.
– Nie wiem, czy aż tak bardzo podoba mi się to miejsce – oznajmiła Rebecca, gdy samochodem pięli się po stromych wąskich drogach. Okolica była gęsto porośnięta lasem, odnosiło się wrażenie, jakby człowiek zamieniał słońce dnia na krainę cieni.
– Może po prostu je obejrzymy – odparł Felix.
Mijali zdziczałe łąki oraz stare, rozpadające się domy przycupnięte pośród zapuszczonych ogrodów. Tabor cygański z kolorowymi wozami na skraju drogi... Drzewa owocowe, zaskakująco zadbane, niby na jakiejś plantacji... A potem znów las. Skończyła się asfaltowa szosa, została jedynie polna droga pełna wyrw wypełnionych kałużami po ulewie sprzed kilku dni.
– Przecież to skraj świata – dziwiła się Rebecca głosem, w którym pobrzmiewał dreszcz zgrozy.
Jeden z ostatnich domów zdawał się najbardziej odpowiadać zdjęciu z gabloty. W każdym razie posiadłość była ogrodzona rozpadającym się białym płotem sztachetowym, który Felix dobrze zapamiętał. Sam dom prześwitywał bielą przez gąszcz krzaków. Rebeccę mimowolnie przeszedł dreszcz, kiedy wysiadła z samochodu. Pierwsza myśl, jaka jej przyszła do głowy, brzmiała: „Nigdy! Nigdy nie potrafiłabym wytrzymać tu choćby tygodnia”.
Felix otworzył właśnie ogrodową furtkę, która niemal wyskoczyła z zardzewiałych zawiasów, po czym wszedł na teren posiadłości.
– Stój – przestrzegła Rebecca. – Nawet nie wiesz, czy ci ludzie są w domu.
– Sądzę, że w ogóle nikt tu już nie mieszka – odparł Felix. – Wszystko wygląda na zupełnie opuszczone. Spójrz, jak wysoko urosła trawa! Nikt jej nie kosił od wieków ani nie przycinał krzewów czy drzew.
Gałęzie smagały ich po twarzach albo zaplątywały się we włosy, gdy stąpali po ledwie widocznej ścieżce prowadzącej w kierunku domu. Rebecca musiała przyznać, iż rzeczywiście było mało prawdopodobne, by ktoś tu nadal mieszkał. Dom wyglądał na równie zaniedbany jak ogród, ze ścian odpadał tynk, w niektórych oknach na pierwszym piętrze brakowało szyb. Drzwi wejściowe wisiały we framudze tak samo krzywo jak ogrodowa furtka.
– Trzeba by zainwestować masę pieniędzy – mruknął Felix.
Rebecca spojrzała na niego przerażona.
– Ty chyba nie myślisz poważnie...
– Nie, nie – zaprzeczył. Następnie obeszli dom dookoła – i wtedy wszystko się zmieniło. Światło, niebo, cały dzień. Przed nimi roztaczał się rozległy ogród, ogromna, z pozoru niekończąca się łąka, która przechodziła w skały. Za skałami zaś połyskiwało morze, błękitne i bezkresne, odbijało jak w lustrze słoneczne promienie padające z bezchmurnego nieba, rozpraszając ponury nastrój, jaki uprzednio dominował w tak przytłaczający sposób.
Oboje przystanęli poruszeni tym widokiem, zamarli z wrażenia, jakie w nich wywołał.
– To jest... – rzekł Felix z zachwytem.
– Niesamowite. Niewiarygodnie piękne – dokończyła Rebecca.
Przeszli całą łąkę aż do skał. Strome spadziste zbocze opadało w tym miejscu do morza. W dole szalała kipiel, ciskając o kamienie białe spienione grzywy burzącej się wody. Pomiędzy wodą a skałami połyskiwał jasny piasek niewielkiej zatoki.
– Można się tam kąpać – stwierdził Felix.
– Nie da się tam zejść – zauważyła Rebecca.
– Ależ na pewno się da. Można wytyczyć jakąś ścieżkę.
– Tak czy owak kipiel jest tu zbyt gwałtowna.
– Nie zawsze. Nie każdego dnia.
Spojrzeli za siebie w kierunku domu. Z tej jego strony widniała niewielka zadaszona weranda. Stał na niej rozklekotany leżak, nieco uschnięta bugenwilla pięła się po słupie i zakrywała daszek.
– Usiąść tam i patrzeć na morze...
– Wieczorem przy zachodzie słońca...
– Albo rankiem w pierwszych promieniach dnia...
– Wsłuchiwać się w odgłosy kipieli...
– Spoglądać w niebo...
– Jak skrzeczą mewy...
Wzięli się za ręce i powoli ruszyli przez ogród w stronę domu. Ich domu.
Kupili go dwa tygodnie później.
Tego ranka Rebecca obeszła ogród, wypalając przy tym papierosa, po czym wróciła do kuchni i zaparzyła sobie herbatę. Wypiła ją, bardzo gorącą, z dodatkiem odrobiny miodu, z ceramicznego kubka, na którym wymalowano na żółtym tle dwa grube czarne koty ze splecionymi w kształt serca ogonami. Rebecca miała taki sam w kolorze czerwonym, żółty należał do Feliksa – i tego właśnie zawsze używała. Dostali te kubki od przyjaciół z okazji dziesiątej rocznicy ślubu. Zabrali je do domu na przylądku, gdyż wydawały się doskonale tu pasować.
Podczas urlopu Felix zwykł jadać obfite śniadanie, toteż o siódmej rano Rebecca nakryła stół w pokoju dziennym. Podgrzane bagietki wyjęte z zamrażarki, masło, rozmaite rodzaje marmolady. Rozłożyła dwa talerze, usiadła, wlepiła wzrok w chleb, masło, marmoladę, i już wiedziała, że znów niczego nie tknie. Rankiem bywało najgorzej. Dzień otwierał się przed nią w całej swej okazałości, obiecywał niekończący się ciąg pustych samotnych godzin. Wieczór był tak odległy. A tym samym chwila, kiedy mogła łyknąć swoje środki nasenne, położyć się do łóżka i znaleźć kilka godzin zapomnienia.
W tym właśnie momencie, tym powracającym każdego dnia momencie najbardziej rozpaczliwej samotności oraz wywołującego mdłości lęku przed dniem, pomyślała: „Nie chcę tak dłużej. Nie chcę dłużej żyć. Lepiej nie będzie, a ja nie potrafię już znieść tych poranków”.
Snuła te myśli ze spokojem, czuła, jak zanika jej lęk, a poczucie samotności traci swe przerażające ostrze, stało się bowiem przewidywalne.
Uprzątnęła stół, posprzątała w kuchni, poszła do sypialni, rozłożyła na łóżku barwną narzutę. Sypialnia mieściła się na pierwszym piętrze, z okna roztaczał się wspaniały widok na morze. Białe firany wydymały się w podmuchach porannego wiatru. Na komodzie stała oprawiona w srebrną ramkę ich ślubna fotografia. Oboje rozpromienieni, zakochani, przeszczęśliwi. Wszystko wokół nich przykrywał śnieg, ślub brali w styczniu, w poprzedzającą go noc spadł świeży puch. Wielu zaproszonych gości z innych miast nie pojawiło się, gdyż nie odważyło się w taką pogodę wyruszyć w drogę. Uroczystość miała przez to intymny charakter, z czego oboje bardzo się ucieszyli.
Schowała do szafy kilka leżących na krześle T-shirtów. Jako że Felix tak bardzo polubił ten dom, chciała go zostawić w najlepszym porządku. Wyszoruje teraz wszystko gorącą wodą, aż będzie pachniało i błyszczało: okna, podłogi, wszystkie regały i szafy, płytki i armaturę w łazience. Powinien błyszczeć i lśnić, skoro ma się z nim na zawsze pożegnać.
Pracowała przez całe przedpołudnie, nie zważając na to, że pot spływał jej strumieniami po całym ciele. Było już po pół do drugiej, gdy wylała ostatnie wiadro brudnej wody, po czym się wyprostowała i cicho jęknęła z powodu bolących pleców.
Białe deski podłogi połyskiwały w słońcu. Rebecca poczuła w sobie dawno już nieobecny, niemal zapomniany wewnętrzny spokój, rodzaj kojącego zadowolenia. Wytyczyła sobie pewien cel, nareszcie, wokół niej panował porządek.
Weszła do łazienki, wyjęła z szafki tabletki. Zabrała je ze sobą na dół, opakowanie położyła na kuchennym stole. Raz jeszcze obejdzie dom i ogród, doglądnie wszystkiego, po czym je połknie. Może jeszcze weźmie dodatkowo kilka tabletek nasennych i wypije dwie lub trzy szklaneczki whisky. I wtedy wszystko będzie już miała za sobą.
Akurat w chwili gdy znalazła w pokoju dziennym pełną popielniczkę, którą koniecznie musiała opróżnić, zadzwonił telefon.
Przestraszyła się tego nieoczekiwanego, rozdzierającego ciszę dźwięku, przez moment nie wiedziała, skąd się bierze. Stanęła jak osłupiała, potem dotarło do niej, że to dzwonek telefonu i że musi zdecydować, czy podnieść słuchawkę.
Od czasu gdy wycofała się całkowicie ze swego dawnego życia, odsunęła się od wszystkiego i wszystkich, radykalnie zerwała kontakt z osobami, które wcześniej do niego przynależały, tak rzadko odbierała jakiekolwiek telefony, że niemal zupełnie zapomniała o obecności czarnego aparatu w pokoju dziennym. Ostatni raz zadźwięczał cztery tygodnie wcześniej, a i wówczas ktoś wybrał zły numer.
„Pewnie znowu pomyłka – pomyślała. – Wcale nie muszę reagować”.
Telefon umilkł. Wzięła głęboki oddech, sięgnęła po popielniczkę. Telefon znów zaczął dzwonić.
Pewnie to coś ważnego. Nie mogła jednak sobie wyobrazić, że cokolwiek mogło mieć jeszcze jakieś znaczenie. Zerwała wszelkie kontakty. Ludzie o niej zapomnieli. Należności wobec urzędu skarbowego regulowała zawsze w terminie, podobnie jak rachunki za prąd i wodę.
A może nie? Czy telefon mógł dotyczyć tego rodzaju kwestii? Czegoś, czym zapomniała się zająć?
Z wahaniem podniosła słuchawkę.
– Rebecca Brandt – powiedziała cichym głosem.
Chwilę potem gorąco tego pożałowała.
Popsuł jej cały plan. Oczywiście miała jeszcze mnóstwo czasu. Nie mógł się pojawić przed upływem dwu i pół godziny. Miałby wtedy przyjemność odkrycia jej zwłok. Było jej zupełnie obojętne, kto i kiedy ją znajdzie, bądź co bądź jednak ze względów estetycznych im wcześniej to nastąpi, tym lepiej. W przeciwnym razie jej zwłoki będą się rozkładać przez resztę upalnego lata. Pozostawało pytanie, czy ktoś w ogóle tu jeszcze kiedyś zajrzy.
Stała przy kuchennym stole i wpatrywała się w tabletki, zastanawiając się, co się właściwie zmieniło. Dlaczego nie była w stanie zrobić tego, co jeszcze kilka minut wcześniej uczyniłaby z poczuciem wewnętrznego spokoju i dawno już niezaznanym opanowaniem? Dzwonek telefonu. Głos, którego od tak dawna nie słyszała, który jednak wciąż był jej bliski. Wesoły śmiech.
Do diabła! Zacisnęła prawą pięść i z całej siły uderzyła nią w blat stołu. Kłujący ból przeszył jej przegub, miała jednak wrażenie, jakby nie należał do niej, jakby pulsował gdzieś indziej, z dala od niej. Ten człowiek zniweczył jej samotność, w tym właśnie rzecz, dzwoniąc do niej rozerwał kokon, którym się owinęła. Trzeba było absolutnego odosobnienia, całkowitego odsunięcia od świata zewnętrznego, by dotrzeć do punktu, w którym się dziś rano znalazła: by zdecydować o odebraniu sobie życia.
Proces ów był tak długotrwały, tak trudny i bolesny, że z wściekłości i rozczarowania mogłaby się zalać łzami. To również zupełnie nowe, dawno już zapomniane uczucie: łzy palące w kącikach oczu, gotowe w każdej chwili wypłynąć. Ostatnie wypłakała tuż po śmierci Feliksa. Nigdy potem. Jej smutek nie pozwalał płynąć łzom.
Teraz mogła zacząć od początku. Świat wyciągnął ku niej rękę, dotknął jej, uwolnił od łez. Można by powiedzieć, że ktoś pochwycił ją i odciągnął znad krawędzi przybrzeżnego klifu, z którego właśnie zamierzała skoczyć. Oznaczało to jedynie zwłokę, gdyż będzie teraz musiała podjąć na nowo długą wspinaczkę po stromej ścieżce ku skalnej krawędzi, piąć się krok za krokiem, wytężając wszystkie siły. Kiedyś jednak znów stanie na samym szczycie. A wtedy wyjmie z gniazda wtyczkę telefonu.
Zabrała opakowania z tabletkami i zaniosła do łazienki, schowała głęboko w szafce. Wryła sobie w pamięć ich obraz, ich pocieszający, pełen obietnic obraz. One tam są. W każdej chwili może po nie sięgnąć. Musi tylko wciąż to sobie uświadamiać.
W lustrze nad umywalką ujrzała upiornie pobladłą twarz. Jak w pełni lata na południu Francji można wyglądać tak blado? Jakby od co najmniej roku nie przebywała ani chwili na słońcu. W istocie tak właśnie było. Kiedy właściwie wychodziła z domu? Zawsze wczesnym rankiem, by przejść się po ogrodzie, wówczas jednak słońce dopiero wschodziło. Czasem siedziała wieczorami na tarasie. Ale rzadko. Felix uwielbiał spędzać tam długie wieczory, nawet pół nocy. Popijali czerwone wino i liczyli spadające gwiazdy. Jak mogłaby bez niego znieść letnie orzeźwiające powietrze, ciepłe podmuchy wiatru, blask księżyca?
Raz jeszcze przeczesała szczotką włosy. Skoro – niestety – będzie mieć gości, musi wybrać się do wsi po zakupy. Co prawda zamrażalnik wciąż był pełny, nie miała jednak zamiaru gotować. Emocjonalna udręka dzisiejszego ranka była zbyt wielka, nie starczy jej sił, by wieczorem stanąć jeszcze przy kuchni. Znała niewielki sklepik, w którym można było kupić gotowe sałatki, mieli tam również nadzwyczaj dobry ser. Do tego odgrzeje w piekarniku bagietkę. To musi wystarczyć. W końcu to nie ona wpraszała się w odwiedziny.
Sklep, do którego się wybierała, mieścił się tuż obok portu w Le Brusc. Na promenadzie tłoczyły się tłumy turystów, szpetni, świecący się od nadmiaru olejku do opalania półnadzy mężczyźni o dużych brzuchach, kobiety w skąpych bikini niezakrywających ani skrawka ich wyraźnego cellulitisu, rozwydrzone dzieci i niezadowolone nastolatki o ładnych co prawda sylwetkach, lecz raczej głupkowatym wyrazie twarzy. Z licznych budek rozstawionych wzdłuż ulicy roznosił się odór rozgrzanego tłuszczu. Serwowano frytki i kiełbaski, kurczaka z grilla, ociekającą tłuszczem pizzę oraz pachnącą wędzonym węgorzem quiche, do której właściciele budek najwyraźniej dodawali wszystko, czego nie zdołali się przez ostatni tydzień pozbyć; takie przynajmniej można było odnieść wrażenie, patrząc na te wypieki. Rebecca zastanawiała się, jak ludzie mogą jeść podobne rzeczy, i to w takim upale. Jakim sposobem nie dostają mdłości od samego zapachu? Jak w ogóle można znieść ten ścisk oraz bliskość nagich spoconych ciał?
I dlaczego dostrzegała wyłącznie odpychających ludzi?
Wiedziała oczywiście, iż kręcili się tu nie tylko brzuchaci mężczyźni, że Le Brusc nie było jedynie miejscem spotkań kobiet noszących bikini, choć niegrzeszących stosowną po temu figurą. Z całą pewnością pląsały tu również wesołe nastolatki i urocze małe dzieci. A jednak to co szpetne i wulgarne zazwyczaj usiłuje zdominować piękno i subtelność, aż uczyni je niewidzialnym. Poza tym miało to bez wątpienia związek z jej, Rebekki, nastrojem. Zamierzała pożegnać się ze światem i własnym życiem, a to oznaczało skupianie się na odpychających stronach ziemskiego istnienia i przemilczaniu tych dobrych.
Tego dnia na portowej promenadzie nie było to istotnie aż takie trudne. Nim dotarła do sklepu, w którym zamierzała zrobić zakupy, niezliczoną ilość razy ją potrącono, popchnięto i szturchnięto, na rękawku białego T-shirtu miała brązową plamę po olejku do opalania, ledwo też uniknęła zderzenia z małolatem pędzącym w zawrotnym tempie na deskorolce, mimo że panował tak duży tłok. Oblewały ją fale gorąca, wiedziała, że zaraz rozboli ją głowa. A jednak – choć w gruncie rzeczy czuła jedynie zdenerwowanie i wyczerpanie, a może właśnie dlatego – kiedy otworzyła drzwi niewielkiego sklepiku, przyszła jej do głowy myśl, iż to naprawdę dziwne, że się tu znalazła, czując ból przeszywający jej ociężałe spocone ciało. Gdyby jej plan dnia nie uległ nagle tak zaskakującej zmianie, o tej porze leżałaby już martwa. A wtedy obce byłyby jej wszelkie odczucia.
Nagle przeszedł ją dreszcz, drgnęła, i to nie tylko z powodu wyraźnie niższej temperatury panującej we wnętrzu klimatyzowanego sklepu.
Na szczęście za ladą nie stał jego właściciel, lecz nieznana jej młoda dziewczyna, prawdopodobnie zatrudniona na lato. Dawniej razem z Feliksem często robili tu zakupy, jednakże od dnia jego śmierci już tu nie wstępowała, nie chciała odpowiadać na pytania i udzielać wyjaśnień. A już najmniej przyjmować kondolencje. Choć ludzie czynili to oczywiście w dobrej wierze, od samego początku wszelkie komentarze na temat śmierci Feliksa wydawały się Rebecce zakłamane i nieszczere. W najmniejszym stopniu nie mogły bowiem dotrzeć do prawdziwej istoty bólu, jaki odczuwała, gdyż jakiekolwiek słowa współczucia i zrozumienia nie mogły wyrazić tego, co dla niej znaczyła utrata męża. Jego śmierć stała się kresem także jej życia, któż jednak potrafił to pojąć? Najbardziej szyderczo brzmiało w jej uszach zdanie Życie toczy się dalej. Bullshit, odparłby na to Felix. Życie wcale nie toczyło się dalej. Można oddychać, jeść, pić i czuć uderzenia własnego serca, a mimo to być martwym. Wyjaśnianie tego komukolwiek uznała jednak za zbyteczne.
Kupiła rozmaite gatunki sera, sałatki i oliwki, a kiedy znów znalazła się na ulicy, uświadomiła sobie, że mimowolnie zrobiła takie same zakupy jak dawniej, gdy Felix jeszcze żył. Wybrała to, co najbardziej lubił. Do dziś zresztą gotowała jego ulubione potrawy, nawet jeśli sama niechętnie je jadła, nie czuła głodu i w końcu wszystko wyrzucała. Była to jakby reguła, której wciąż musiała przestrzegać. Nie potrafiła postępować tak, jakby on już nie żył.
Postępować tak, jakby on już nie żył!
Omal się nie roześmiała, a przecież wcale nie było jej do śmiechu. Cóż za szalone sformułowanie. Nie potrafiła postępować tak, jakby on już nie żył. On nie żyje, do diabła. Stała nad jego grobem, sypała ziemię na jego trumnę, jak przez mgłę albo jakąś ścianę, wyczuwała zgromadzonych wokół ludzi, z których wszyscy bez wyjątku mieli smutne, skonsternowane miny, niektórzy nawet popłakiwali. Mówiono o niepowetowanej stracie oraz o tym, że Felix o wiele za wcześnie został wyrwany z ich grona.
– Proszę nie dostrzegać w jego śmierci samowolnego, niesprawiedliwego działania losu – rzekł do niej pastor; również jego głos zabrzmiał jakby z oddali. – Było mu przeznaczone umrzeć w tym czasie i w taki właśnie sposób. Któregoś dnia otrzyma pani odpowiedź na swoje rozpaczliwe Dlaczego?
„Mam to gdzieś” – pomyślała i odwróciła się.
Trzymając mocno papierową torbę z zakupami, przeciskała się przez tłum, zdeterminowana, by jak najszybciej się stąd wydostać i na powrót zaszyć w ciszy swego domu. Kiedy ktoś nagle chwycił ją za ramię, w pierwszej chwili usiłowała się wyrwać, na nikogo się nie oglądając. Gdy jednak usłyszała znajomy głos mówiący do niej „Madame!”, uniosła wzrok i spojrzała w ogorzałą twarz Alberta, kapitana portu.
On i Felix byli przyjaciółmi. Różnili się wykształceniem i wychowaniem, lecz połączyła ich namiętna miłość do żeglowania oraz wszystkiego, co miało związek z morzem i statkami. Potrafili spędzać razem całe godziny, snując rozmowy o swych minionych żeglarskich przygodach, popijali przy tym pastis, którego Rebecca nie lubiła. Rzadko brała udział w tych spotkaniach. Sama nie umiała żeglować, toteż nie mogła nic wnieść do rozmowy. Miała wrażenie, że jej obecność powstrzymuje tylko obydwu mężczyzn przed niepohamowanym wybuchem wszelkiego rodzaju przechwałek. Dlatego też się wycofała. Nie chciała psuć Feliksowi całej zabawy.
– Madame, jakże miło znów panią widzieć! – odezwał się Albert z promiennym uśmiechem na twarzy. Mówił po francusku z silnym prowansalskim akcentem, Rebecca jak zawsze miała trudności ze zrozumieniem jego słów.
– Jak się pani miewa, madame? Nie wiedziałem, że spędza tu pani lato!
Rebecca nie miała ochoty mu wyjaśniać, że mieszka tutaj już od dziewięciu miesięcy, że sprzedała swój dom w Niemczech i nie zamierza tam wracać. Nie chciała, by zaczął ją odwiedzać i obdarzać uczuciami przyjaźni, jaką żywił do Feliksa.
– Muszę doglądać posiadłości – rzekła wymijająco – w przeciwnym razie działka zdziczeje; także w domu... trzeba zrobić to i owo.
– Jeśli potrzebuje pani pomocy...
– Poradzę sobie, dziękuję. – Zauważyła, jak nieprzychylnym mówiła tonem, toteż dodała: – To naprawdę miło z pana strony, Albercie. Odezwę się do pana, jeśli pojawi się jakiś problem.
Albert westchnął.
– Tak bardzo go lubiłem, monsieur Brandta. Miły był z niego człowiek. I naprawdę wiele rozumiał z żeglarstwa. Był wspaniały.
– Tak – przyznała chłodno Rebecca.
Zapadło między nimi kłopotliwe milczenie, podczas gdy wokół nich nadal toczyło się gwarne i ruchliwe życie.
– A co teraz będzie z „Libelle”? – zapytał po chwili Albert. – To znaczy, nadal będę się nią opiekował, trochę jednak szkoda, że nikt nią już nie pływa. Taka ładna łódź! I płaci pani niemało za miejsce...
– Czy coś jest nie w porządku? – spytała Rebecca.
Albert uniósł obie dłonie w obronnym geście.
– Ależ broń Boże, nie! Mam tylko na myśli... chodzi mi o łódkę. Monsieur Brandt tak bardzo ją lubił. Czasem myślę sobie... – Nie dokończył.
– Tak?
– Czasem myślę sobie, że on by chyba nie chciał, żeby „Libelle” stała teraz w porcie na kotwicy. Taka łódź musi pruć fale pod pełnymi żaglami, czuć w sobie wiatr, pianę burzącej się wody, sól... A teraz tylko marnieje.
Również Felix zawsze wyrażał się o „Libelle” jak o jakimś żywym stworzeniu, stąd styl wypowiedzi Alberta nie był Rebecce obcy. Uśmiechnęła się nieco bezradnie.
– Nie umiem żeglować. Nigdy nie zrobiłam licencji.
– Ależ to może pani jeszcze nadrobić.
To jakiś żart. Cały ten dzień to po prostu jakiś absurd. Właśnie jej zaproponowano, by zrobiła licencję żeglarską.
O tej porze leżałabym już martwa!
Jakby życie raz jeszcze chciało nagle wytoczyć wszystkie swe działa. Odwieść ją od jej planu. Jakby próbowało stać się ważne i ciekawe, i wiele obiecujące. W jej przypadku to jednak nie zadziała. Co się tyczy życia, ona nie da się skorumpować.
– Pomyślę o tym – odparła wymijająco.
– Mógłbym też pani pomóc, gdyby chciała pani sprzedać „Libelle” – zaproponował Albert. – Postarałbym się, żeby trafiła w dobre ręce. Do kogoś, kto by ją docenił.
– Muszę to wszystko przemyśleć, Albercie. Odezwę się do pana. To miłe, że się pan tak zaangażował. Bardzo dziękuję.