Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pedro Calderon de la Barca - Życie snem
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 66
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tłum. Józef Szujski
Don Pedro Calderon de la Barca urodził się 17 stycznia 1600 w Madrycie, oddał się zawodowi wojskowemu, lat 50 licząc został księdzem i umarł 25 maja 1681. Idea religijna jest głównym motywem jego dramatów, co najwidoczniejsze w jego Aulos sacramentales (sztuki na Boże Ciało), których napisał 80. Dramatów i tragedii historycznych i romantycznych, sztuk „intrygowych” i komedii bohaterskich napisał 120; najsławniejsze z nich, Książę niezłomny i Życie snem. Napisał także 200 loas (prologów) i 100 entremeses (międzyaktówek), i poezje. Calderon i Lope de Vega są największymi poetami dramatycznymi Hiszpanii. Księcia niezłomnego spolszczył Juliusz Słowacki (Biblioteka Powszechna Nr 274), Życie snem Józef Szujski (wyszło we Lwowie po raz pierwszy 1883 r.).
Redakcya „Biblioteki Powszechnej”.
Gdzie mnie wiedziesz, szybkonogi,
Wiatry z drogi, góry z drogi
Rwący w pędzie hipogryfie1?
Gdzie na nagie gnasz mnie skały,
Błysku ty, bez światła biały
Bez lotnego ptaku pierza,
Bezpłetwiasty mórz powtorze?
Stań! Dzikiego tutaj zwierza
Świetne w blaskach słońca łoże…
Stań! Sił więcej mi nie służy:
Ślepa już i zrozpaczona
Kładę ręce i ramiona
Na szmaragdzie tej pustyni!
Krwawy znaczę ślad stopami
W niegościnnej polskiej ziemi:
Bo któż oczy litośnemi2
Nieszczęśliwych zwykł przyjmować?
Krzywdę mi jegomość czyni:
Skoro trudnim się skargami
I mnie proszęż porachować.
Wszak oboje z domu ciszy
Rżniemy w świat na awantury,
Rozbijamy łeb skałami,
Koziołkujem się oboje
Z każdej parii, z każdej góry:
Czemuż, gdzie boleści twoje,
O Klarynie nikt nie słyszy?
Nie mieściłem cię w mym słowie,
Chcąc zostawić twej wymowie
Skargę na własny rachunek:
Wszakże wedle mędrców zdania
Warto ponosić3 frasunek4,
By mieć prawo narzekania.
Taki mędrzec, bez wątpienia,
Był nieboże – pijaczyna!
Dałbym mu dla otrzeźwienia
W bok kułaków z pół tuzina!
Niechby radził, co w tej porze
Na pustkowiu, zabłąkani
Czynić mamy w tej otchłani,
Kiedy dzienne gasną zorze.
Smutne, dziwne nasze losy!
Lecz jeśli mnie wzrok nie mami,
Jeśli fantazja nie łudzi,
Widzę tam – chociaż niebiosy
Słabymi tchną już światłami,
Widzę tam – mieszkanie ludzi.
I ja, jeślim nie oślepiał.
Dzikiej mieszkanie budowy:
Zda się, że z olbrzymów głowy,
Które tam sterczą nad nami,
Głaz się po głazie odczepiał
I w dziką złożył strukturę.
Zbadajmyż tedy tę dziurę,
Zamiast się zbytnio dziwować,
Może się znajdzie szczęśliwie,
Kto nas zechce przenocować.
Brama ta, paszczęka raczej,
Ciemnością nocy straszliwie
Zionie ku nam.
A to co znaczy?
Strwożona, struchlała stoję.
Otóż i słychać kajdany.
Galernik jakiś spętany
Siedzi tam… Boję się, boję.
Biedny ja! O! Nieszczęśliwy!
Boże! Jakiż głos straszliwy!
Do pięt przechodzą mnie dreszcze.
Klarynie!
Pani!
Czas jeszcze!
Uciekniem.
Szczęśliwej drogi!
Nie ruszę nogą od trwogi.
Światło tam błędne migoce:
Gwiazda wilgocią wybladła
Drżąca, niepewna, upadła,
Aby tej otchłani noce
Srożej uczynić czarnymi.
Przecież przy błędnym jej drżeniu
Widać człowieka w pomroce.
O! Trupa raczej na ziemi
Widać w okropnym więzieniu.
Ciężkie okowy go gniotą,
Skóry mu zwierząt odzieniem.
Stańmy, poczekajmy oto,
Niech się wywnętrzy z cierpieniem,
Które przyciska go srożej
Od nocy, od kajdan obroży.
Nędznym ja! O! Nieszczęśliwy!
Nieba! Mówcie, wzywam was,
Mówcie, jaka moja wina,
Skąd los na mnie tak straszliwy,
Na ludzkiego spada syna?
Wiem ja, wiem, że w każdy czas
Najsmutniejszą dolą człeka
To, że rodzi się na ziemi;
Ale między śmiertelnemi
Poza winą narodzenia
Czemu sroższy los dopieka
Mnie nad inne ziem stworzenia?
Wszystko, wszystko na tym świecie
Swych urodzin nosi grzechy:
Lecz wszystkiemu – w życia wątek
Szczęścia wplecion bodaj szczątek,
Tylko moje, moje plecie
Się bez światła i pociechy!…
Ptak się rodzi, kwiat pierzaty5,
Bukiet skrzydły6 unoszony,
Ponad pola, ponad światy
Rwie go lot w dalekie strony;
Z gniazda szczęśliwy on ruszy
Bujać w niebiosów7 światłości,
A ja, co więcej mam duszy,
Czemuż to mniej mam wolności?
Rodzi się zwierzę wśród nory,
A oto, ledwie natury
Ręka w cudowne mu wzory
Szerść8 jędrnej ułoży skóry:
Rwie się w krwiożerczej dzikości
Niszczyć, co słabsze i mniejsze:
Ja czucia mam szlachetniejsze,
Czemuż to mniej mam wolności?
Ryba się rodzi, fal dziecię,
Podwodnych głębin stworzenie,
A oto, ledwie przestrzenie
Wiosłami płetew9 poczuje,
W oceanu buja świecie,
Piersią nieskończoność pruje.
Taka szczęśliwa w światłości
Morza, choć zimna i głucha:
Lecz ja, co więcej mam ducha,
Czemuż to mniej mam wolności?
Rodzi się strumień, wąż śliski,
Z srebrnego źródeł szemrania,
Lecz oto porwał w uściski
Kwieciste brzegi, przegania
Pędem doliny ukrycia
W równiny dążąc jasności:
A ja, co więcej mam życia,
Czemuż to mniej mam wolności?
O! Pierś moja od gniewu się wzdyma,
Serce moje wybucha wulkanem;
Jakie prawo mnie, człowieka, trzyma,
Że nie dane mi, co wszystkim dane,
Kto bezprawnie mi, okrutnie bierze,
Co ma strumień, ryba, ptak, co zwierzę?
Litość mną wstrząsa i trwoga.
Kto słucha mojej boleści?
Klotaldo?
Powiedz, na Boga,
Że Klotald.
O, pełen cześci10 Słucha twej pieśni rzewliwej Nieszczęsnego nieszczęśliwy.
Ha! Nie chcę, aby kto wiedział
Com narzekał, com powiedział!
W kościste moje ramiona
Porwę zuchwalca! Niech kona!
Jak pień głuchym, panie drogi!
Chyląc się do twojej nogi
Wiem, pozyskam serce człeka.
Głos twój w mą duszę przecieka,
Dziwnymi serca dreszczami
Drżę pod twoimi oczami.
Kto jesteś? Skąd twoja siła
Nad tym, któremu kolebą11
Czarna ta była mogiła,
Któremu za świat i niebo
Starczy to dzikie pustkowie,
Trupowi, co żyć zmuszony,
Żywemu, co życia zbawiony12.
O potępionej mej głowie
Jeden wie człowiek, jedyny,
Strzegąc mnie – ludzkiej zwierzyny,
Zwierzęcego strzegąc człeka,
Ucząc na zwierząt drapieży,
Jak światem władać należy,
Gwiazdy przemierzając ze mną
Na tych nielicznych, co nocą
Świecą nad przepaść tę ciemną.
Powiedz, skąd idziesz i po co
Ty, coś oplątał mnie czarem,
Coś oczu spalił pożarem,
Głosu coś przeszył urokiem,
Że gonię pijanym okiem
Za tobą i widzieć cię płonę13,
Tym większym płonę pragnieniem,
Im dłużej mam oczy zwrócone
Na ciebie. Więc choćby zniszczeniem
Było mi patrzeć ku tobie,
Patrzyłbym, aby nie skonać
W nieoglądania żałobie.
Umieram, czuję, umieram,
Kiedy na ciebie spozieram,
Z pragnienia, by ciebie oglądać:
Oglądam i tylko żądać
Umiem, bym patrzył na wieki.
Gdybym nie patrzył, z dalekiej
Piersi, od duszy gdzieś głębi
Gniew straszny buchnie, zakłębi
Na samą nieoglądania
Myśl, choćby śmiercią być miało,
Że cię oglądam. Wszak dało
Mi twe spojrzenie, com nigdy
Nie znał od dni mych zarania:
Dało mi szczęście bez granic,
Co całe człeka pochłania,
Więc nie zamienię go za nic,
Potężnym obronię ramieniem.
Pełnym dziwu na te słowa,
Że zamiera w piersiach mowa.
Czyliż nazwę pocieszeniem,
Co mi w tobie niebo zsyła,
Że mnie zetknęło z cierpieniem,
Którego straszliwa siła
Moje zmartwienia przerasta?
Mówi o mędrcu podanie,
Że nędzny żywił się jeno
Śródleśnych roślin korzeniem:
«Jakąż to żyję ja ceną!»
Zawołał. Na to wołanie
Dziwny mu widok ślą losy:
Widzi, jak z siwymi włosy
Inny, już śmierci pół bliski
Zbiera rzucone ogryzki.
Tak ja wołałem do nieba:
Nie ma, jak moja potrzeba,
Nie ma, jak moja zgryzota!
Aż dusza moja poznała
Ciebie, któremu by może
Dola ma – ulgą się zdała!
Więc jeśliś zrządził tak, Boże,
By jedna ludzka istota
Krzepiła się drugiej boleścią,
Otuchy może ci wieścią
O moich dodam cierpieniach.
Jestem....
Stróże w wieży cieniach,
Co z tchórzostwa lub swawoli
Puściliście tu dwóch ludzi…
Nowe się nieszczęście budzi.
Ha! Nadzorca mej niewoli,
Co mu strasznym padłem łupem.
Brać ich żywcem albo trupem!
Zdrada! Zdrada!
Gdy szczęśliwą
Gratką wybór wam przyznany,
Pułkowniki, kapitany,
Bierzcie nas, lecz bierzcie żywo.
Starannie przykryjcie twarze,
Niech wzrok ciekawych nie pada.
Nawet jakaś maskarada.
O niebaczni, co przez straże
Aż tutaj dotrzeć ważyli14
Wbrew woli króla. W tej chwili
Broń odpinajcie od boku,
Lub ten pistolet, wąż z stali15,
Wnętrze swe na was wyrzuci,
Z gęstego dymów obłoku
Piorunem obu obali.
Stój, okrutniku! Ni kroku,
Bo więzy, którymim skowan16,
Głowę o skały krawędzie
Strzaskam, wyszarpię zębami
Żywot, co tutaj pochowan,
Gdy włos im z głowy upadnie.
Skoro wiesz, co na cię kładnie17
Więzy, coć życie zabrało,
Co turmy przyczyną się stało,
Po co tych gniewów? Daremne.
W czeluści rzucić go ciemne.
Zaprawdę, wiedziałeś Boże,
Czemuż mi wdział tę obrożę,
Wiedziałeś! Byłbym tytanem,
Który by niebo szturmował,
Górę tę pchniętą kolanem
Na drugiej bym umocował,
Aż bym te słońca kryształy
Dosiągł, potrzaskał w kawały!
Tać też twych więzów przyczyna.
Panie! Duma krew ci ścina,
Ja pragnę prosić z pokorą
O życie, które mi biorą.
Surowość zbytnią by była
Gdyby nie tylko jej duma,
Lecz pokora nie skruszyła.
Jeśli zaś obie nie skruszą,
Choć ich postacie w teatrze
Mnogiego wzruszały kuma,
Niechże zły zamiar wasz zatrze
Moja przynajmniej natura
W środku między dumną duszą
A pokorną, ot mikstura
Dumy na pół, pół pokory,
Choro-zdrowy, zdrowo-chory,
Brzydko-piękny, piękno-brzydki
Na usługi wasze wszytki18!
Broń im zabrać, twarz zasłonić,
Niech nie wiedzą, gdzie ich droga.
Oto szpada! Tobie bronić
Jej nie mogę. Masz znać władzę,
Ciurom19 braknie na odwadze,
By tak zacną broń zabrali.
Mnie to jedno, kto zabierze,
Byle więcej nie żądali.
Jeśli zginąć mam, w ofierze
Szpadę ci tę niosę moją.
Nie znam dobrze tych tajemnic,
Co poza jej ostrzem stoją,
Lecz wiem jedno, żem do ciemnic
Tych, do Polski tej podwoi
Szedł w tej szpadzie zadufany,
By się hańby pomścić mojej.
Co ja widzę? Co poznaję?
Jaki kłopot niesłychany,
Jaki srom mnie nagle chwyta?
Kto ci dał szpadę?
Kobieta.
Jak się zowie?
Milczeć muszę.
Lecz cóż wiesz o tajemnicy,
Która wiąże się z tą szpadą?
Tyle chętnie osłon ruszę:
Dając ostrze tej szablicy
Tą mnie opatrzono radą:
Jedź do Polski, w możnych oczy
Staraj świecić się tą bronią;
Będzie taki, co gdy zoczy
Dobrze znany dar przed laty,
Dumną cię wspomoże dłonią:
Pan to wielki i bogaty,
Lecz nie powiem ci nazwiska
Na przypadek, gdy nie żyje.
Nieba! Jakież dziwowiska!
Prawda czy majaki czyje?
Wszak Wiolanty to jest szpada,
Którą dałem jej przed laty
Zaręczając, że bogaty
Takim ostrzem, gdy zagada
Do mych oczu stali błyskiem,
Z ojca spotka się uściskiem.
Onaż, co życiem być miała,
Ma stać się śmierci przyczyną?
Wszak wyrzekłem już, że zginą!
O, igraszko ty zuchwała
Losu! Nieba dopuszczenie!
On mym synem! O, cierpienie!
Mówi o tym znak niemylny,
Serca popęd mówi silny:
Wszak skrzydlate się wydziera
Jako więzień oknem duszy,
Okiem ojca, co spoziera
Zamroczone łez powłoką
Szukające syna oko.
Co poradzę, co uczynię?
Przed Majestat wieść go ninie20,
Tyle co na śmierć wieść znaczy -
Ukryć, schować! O, rozpaczy!
Nie dozwala mi przysięga.
Na dwie strony mnie rozprzęga
Miłość krwi i wierność tronu:
Ha! Nie wahać mi się chwili,
Wiernym być mi aż do zgonu!
Czy nie mówił mimochodem
Że tu przybył powetować21
Hańbę, którą go okryli:
Nie! Nie! Hańba z moim rodem
W parze nie śmie postępować!
Krwi się mojej srom22 nie chwyta…
Ale honor jak kobieta:
Każde go spojrzenie wzruszy,
Każdy wiatru powiew prószy23!
Czy kto winien, że go spotka
Ujma? Czy innego środka
Chwytać się w obronie może,
Jak mścić plamę na honorze?
Oj, tej zemsty pragnie krwawej
Krew to moja! Syn to prawy!
W niepewności tych nadmiarze
Trzeba jednę24 obrać drogę:
Gdy zataić go nie mogę,
Jako syna go pokażę
Panu memu w błogiej wierze,
Że mu życia nie odbierze.
Wtedy też odważnym czynem
Honor zyszczem25 utracony…
Jeśli nie, toć potępiony
Niech nie wie, że moim synem.
Do Rozaury i Klaryna.
Chodźcie oba smutną drogą.
Lecz jeśli pocieszyć kogo
Może, gdy ma towarzyszy:
To wiedzcie, że i w zaciszy
Duszy mej, gdzie nikt nie zoczy26,
Śmierć i życie walkę toczy.
Na widok tyla piękności,
Na widok tyla promieni
Miesza się z szmerem strumieni
Ptasząt śpiew, miesza w miłości
Bębnów i trąb wojowniczych
Dźwięk – w hołdzie wdzięków dziewiczych.
Spieszy się wszystko i pali,
Aby was chwalić, więc chwali
Wasz klarnet, z metalu ptaszę,
I ptak, klarnet pierzaty.
Królewnę głoszą armaty,
Minerwę27 wielbią puzany28,
Aurorę29 czczą ptaki wasze,
Florę30 te drzewa i kwiaty.