Zygmunt Ławicz i jego koledzy - Eliza Orzeszkowa - ebook

Zygmunt Ławicz i jego koledzy ebook

Eliza Orzeszkowa

0,0

Opis

„Zygmunt Ławicz i jego koledzy” to powieść jednej z najwybitniejszych polskich powieściopisarek Elizy Orzeszkowej. Była nominowana do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1905 roku, kiedy to członkowie Komitetu Noblowskiego uznali iż: „O ile w tekstach Sienkiewicza bije szlachetne polskie serce, to w twórczości Elizy Orzeszkowej bije serce człowieka”.
„Zygmunt Ławicz i jego koledzy” to intrygująca i kontrowersyjna powieść autorstwa Elizy Orzeszkowej. W utworze przede wszystkim widoczny jest ostry krytycyzm w stosunku do społeczeństwa burżuazyjnego. Historia życia głównego bohatera i jego kolegów ma za zadanie zobrazować jak ustrój kapitalistyczny niszczy ludzi, uniemożliwia im rozwijanie swoich umiejętności oraz zmusza ich do stałych kompromisów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Eliza Orzeszkowa

ZYGMUNT ŁAWICZ I JEGO KOLEDZY

Wydawnictwo Avia Artis

2024

ISBN: 978-83-8349-008-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Wstęp

Czasem, gdy był już bardzo zmęczony przepisywaniem urzędowych papierów, które mu z biura Izby cywilno-kryminalnéj, w dowód szczególnéj łaski i ufności, do domu brać pozwalał Sekretarz powyższéj Izby, a jego szkolny kolega, Maryan Dębski; czasem, gdy w domu tym jego, to jest w izdebce, umieszczonéj pod dachem trzypiętrowéj kamienicy, powietrze stawało się tak duszném, że każde odetchnięcie oblewało mu czoło kroplistym potem, albo tak zimnym, że z ust ulatywały mu gęste kłęby pary; czasem, kiedy wśród zajęcia tak nudnego, że wielu innych usnęłoby nad niém, powstawał w jego głowie wielki gwar żywych, niecierpliwych, niby ptaki do lotu, rwących się do swobody myśli: gwałtownym ruchem odrzucał on pióro i ręką, drżącą od niecierpliwości, sięgał po jednę z książek, których ilość znaczna leżała koło niego, na stole, podłodze, dwu kołyszących się stołkach i kilku przybitych do ściany deskach. Wyciągał rękę do książki, ale wnet ją cofał. Walczył z sobą widocznie, lecz zawsze prawie zwyciężał się i wracał do przerwanéj na chwilę roboty.  W izdebce, zaopatrzonéj w jedno okno, otwierające się nad blaszanym dachem kamienicy, mała lampa paliła się pośród obciążających stół papierów i książek; na nizkim suficie, nakształt miesiąca w pełni, świecił i drgał krążek bladego światła; po ścianach nieruchomo czerniały wydęte, lub suche, cienie odzieży, tu i owdzie zwisającéj u boków wieszadeł; przy stole, młody mężczyzna, szczupły, z piersią wklęsłą, z białą, chudą twarzą i białemi, chudemi rękoma, wprawnie i pośpiesznie przepisywał kancelaryjne akta.  Przepisywał nietylko wprawnie i pośpiesznie, ale téż nader pilnie i starannie. A jednak poczucie obowiązku, czy potrzeby, czy téż jednego i drugiéj zarazem, nie przestawało w nim walczyć z uczuciami innemi. Od czasu do czasu brwi mu drgały; czoło, jak u młodéj dziewczyny, białe i gładkie, chmurzyło się i oblewało rumieńcem wysilenia, czy doznawanéj przykrości. Z pod brwi, z pod powiek, szybkie, ukośne spojrzenia rzucał na książki, a ręka jego czyniła machinalny i wnet powstrzymywany ruch, do odrzucenia pióra zmierzający. Niewiele trzeba-by przenikliwości, aby, patrząc na niego, zgadnąć, iż z całego serca i całéj duszy swojéj pragnął on zrzucić ze stołu, a może i wyrzucić przez okno, czerniejące na bibule motywa prawne do zapadłego w Izbie wyroku, a na ich miejsce pochwycić w dłonie „Lekcye o fizyce”, albo „Teoryą rozwoju gatunków”, których tytuły czerniały na błękitnych okładkach, pod samem światłem lampy. Być bardzo może, iż, zamiast imienia Pawła Wincentowicza, zanoszącego do sądu skargę przeciw Lejbie Mendelewiczowi, już, miał on nakreślić imiona Cycerona i Marka Aureliusza, ku którym tylko-co był szybko a pożądliwie zerknął; bo nagle, zawiesił pióro nad papierem i zaśmiał się półgłosem. Być może także, iż, zamiast paragrafu kodexu, którego przytoczeniem kończył się wyrok sądowy, o mało nie przytoczył on jednego z paragrafów dzieła: O naturze bogów, bo, kreśląc na szaréj bibule słowa: „na mocy paragrafu NN. skargę uznać za nieważną”, głosem takim, jakby z cicha dyktował sobie, wymawiał: „czy rozum ludzki nie przedarł się nawet aż do nieba?”  Kędyś, w dole, na drugiém czy piérwszém piętrze kamienicy, wielki jakiś zégar ścienny głuchym głosem wydzwaniał północną godzinę, a zarazem, niżéj jeszcze, czarne, jak północ, ciemności zaułka, przerywało ostre i długie gwizdnięcie nocnego stróża.  Dzięki wam, prawa przyrody, któreście sprawiły, że wszelkie rzeczy trudne i nudne koniec swój miéć muszą! Wyrok sądowy, wraz z motywami, niezmiernie umiejętnie uszeregowanemi przez Sekretarza Izby, Maryana Dębskiego, i wieńczącym go artykułem kodexu, przepisanym już został. Młody mężczyzna odrzucał pióro, usuwał z rozpromienionego czoła opadłe na nie wśród pracy bujne, rudawe włosy, wstawał z krzesła, prostował się i z wesołym giestem wymawiał:  — Trzech rzeczy potrzebują żyjące jestestwa do utrzymania życia: pokarmu, napoju i powietrza.  Z trzech tych rzeczy, jednéj, to jest powietrza, znajdowała się w izdebce ilość niezmiernie szczupła; dwie zaś drugie istniały tam pod postacią kubka mléka i sześciogroszowéj bułki, które téż młody mężczyzna, chodząc po izdebce, z widoczném uczuciem nasyconego głodu, spożywał.  Wyraz: chodzenie, nie całkiem dokładnie określa ruchy, dokonywane przez mieszkańca izdebki, w chwili téj wypoczywania i posilania się. Od łóżka do okna i od stołu do wieszadeł, było tam kroków mniéj więcéj ośm; przebieganie przestrzeni téj w kierunkach rozmaitych przedstawiało raczéj nieznany jakiś gdzieindziéj rodzaj tańca, niż prawidłowo odbywaną przechadzkę. Jakkolwiek przecież nieprawidłowa, przechadzka ta była wesołą. Czoło mieszkańca izdebki stawało się znowu białém i gładkiém, jak u młodéj dziewczyny; błękitne oczy jego śmiały się; przełykając mléko i bułkę, językiem uderzał o podniebienie na wzór smakosza, rozkoszującego się wybornemi potrawami. Stawiając zaś wypróżniony kubek na kołyszącym się stołku i przeżuwając ostatni kęs bułki, znowu półgłosem cytował Cycerona:  — Jakaż w tém dobroć przyrodzenia, że tak wiele rozmaitych i smacznych płodów na pokarm nam daje!...  Mówić do siebie półgłosem, a czasem i głośno, było snadź jego zwyczajem. Co go nim obdarzyło? Długie, samotne noce, bez snu spędzane? czy gwar myśli, który mu wiecznie napełniał głowę? czy zupełna niemożność rozmawiania z ludźmi, których widywał, o jedynych przedmiotach, o których mówić mógł-by z ochotą i zapałem, a nie mówił nigdy! To tylko pewna, że, gdy po dwu lub trzech godzinach pilnego czytania, pisania ołówkiem na marginesach książki, a piórem i atramentem na grubym zeszycie wyciągów i notat, zrywał się on znowu z krzesła swojego, i znowu przebiegać poczynał w kierunkach różnych ośmiokrokową przestrzeń izdebki; powierzchowność jego okrywała się cechami, które-by widza ciekawego i pojętnego do pilnego przypatrzenia się mu zachęciły. Były to cechy, towarzyszące szaleństwu, albo do szału wznoszącemu się entuzyazmowi. Kancelista Izby cywilno-kryminalnéj, podwładny Sekretarza téjże Izby, a wielce surowego służbisty, Maryana Dębskiego, szalonym być nie mógł. Był więc entuzyastą, a w dodatku entuzyastą takim, jakiego wytworzyć mogą nie zupełnie prawidłowe i harmonijne warunki bytu i rozwoju. Bystra woda najburzliwiéj miota się w bliskości tamy, bieg jéj wstrzymującéj, płomień bucha najwyżéj z ciasnych otworów. Przytém noc, cisza nocna, może osłabienie zbyt mało odżywianego organizmu, może trochę nieładu i wybujałości w pojęciach i myślach samouka.  Nie zawsze, nie każdéj nocy tak bywało. Owszem, chwile podobne zjawiały się nawet dość rzadko. Zdarzało się jednak, że, uszczęśliwiony zdobytą, a trudną do zdobycia, wiadomością, lub zachwycony głębokością wyczytanéj myśli, lub porwany cudowną harmonią słowa, nie mógł dłużéj wysiedziéć, potrzebował ruszać się, giestykulować, wywnętrzać się. I wywnętrzał się. Z płomiennym wzrokiem, tak wyprostowany, że wydawał się znacznie wyższym, niż zazwyczaj, z białemi swemi, chudemi rękoma, jak do modlitwy splecionemi, mówił półgłosem, czasem nawet zupełnie głośno. Czasem zdawać się mogło, że z kimś rozmawiał, pytał, odpowiedzi słuchał, wątpił, podziwiał.  Istotnie, młody mieszkaniec ubogiéj izdebki w sposób taki rozmawiał z Cyceronami, Epiktetami, Lukrecyuszami i nowożytnymi ich na tronie ludzkiéj myśli następcami, a rozmawiał z taką poufałością, jak gdyby to byli przyjaciele jego, z którymi wespół zjadł był, co najmniéj, parę beczek soli. Towarzystwo, którém otaczał się od czasu do czasu, tak go uszczęśliwiało, że nie zazdrościł, o! nie zazdrościł wcale szkolnemu koledze swemu, Maryanowi Dębskiemu, ani dość wysokiéj jego urzędniczéj posady, ani połączonéj z nią dość wysokiéj pensyi, ani zaszczytu bywania na wieczorach prezesa Izby, Mikołaja Hilaryonowicza, ani przyjemności tańcowania z córkami prezesa: Wiarą i Nadzieją. Nie zazdrościł on téż drugiemu z widywanych czasem kolegów swoich, Władysławowi Zegrzdzie, ładnemu i zgrabnemu junkrowi pułku piechotnego, z podbójczym wdziękiem pokręcającego czarnego wąsika i z przeraźliwym brzękiem ciągnącemu pałasz po chodnikach miasta; ani trzeciemu z nich, Michałowi Kaplickiemu, temu zdrowemu, rumianemu i poczciwemu chłopcu, który osiadł na ojczystych zagonach, powietrza, przestrzeni i chleba, a nawet mięsa miał do syta, i już o żeniaczce zamyślał. Co więcéj, szczęście Zenona Derszlaka, jeszcze jednego ze szkolnych jego towarzyszy, szczęście przebywania w stolicy, więc w ognisku umysłowych bogactw i rozkoszy, nie nęciło go i nie budziło w nim zazdrości; przebywał on w ognisku bogactw i rozkoszy umysłowych, ale cóż z tego? skoro tak gorzko, tak ciemno na świat spoglądał i wszystko, co istniało, potępiał, nic uwielbiać nie mogąc. Nie. Nietylko nie zazdrościł on tym towarzyszom dzieciństwa zaszczytów ich i dostatków, ani tego wszystkiego, co wkoło nich, na nich, lub dla nich brzęczało, czy błyszczało; ale, gdyby mu kto powiedział, że byli oni szczęśliwsi od niego, zaniósł-by się serdecznym, naiwnym śmiechem, — ponieważ jednak nikt nigdy nie uczynił przed nim porównania tego, nigdy téż mu ono na myśl nie przyszło. Nie pomyślał téż, że śród uniesień tych, które go uszczęśliwiały, mógł wyglądać śmiesznie. Oświeciła go raz wprawdzie o tém Pawłowa, żona mieszkającego na jednym z nim dziedzińcu, stróża Izby cywilno-kryminalnéj, a pełniąca przy nim funkcyą czyścicielki izdebki jego, i dostarczycielki żywności. Raz, niewiele przed północą, weszła ona na poddasze w celu zapytania młodego kancelisty, czy mąż jéj, Paweł Rębko, w czasie przedpołudniowego przebywania swego w przedpokoju Izby, pijanym był czy trzeźwym, albowiem o tak późnéj porze w domu go jeszcze nie było. Otworzyła drzwi poddasza i stanęła, jak wryta, a zamiast sformułować pytanie, z którém przebywała, krzyknęła:  — Zwaryował! jak Boga kocham, zwaryował!  Młody mieszkaniec poddasza, w chwili téj właśnie rozmawiał z Markiem Aureliuszem, i wyrażał zdanie swe o moralnym systemacie stoików.  Krępa, barczysta baba, w krótkiéj spódnicy, luźnym kaftanie i brudnym czepku na rozczochranych włosach, zawołała:  — Jezu Panie! panie Zygmuncie! panie Ławicz? co panu jest? czy pan zwaryował? do kogo pan mówisz? toć tu i żywego ducha niéma! cha, cha, cha! jak pan śmiesznie wygląda! Tak zupełnie, jak gdyby w kościele, przed Najświętszą Panną cudowną modlił się! Na sufit patrzy, ręce złożył i sam do siebie gada! cha! cha! cha!  — A! pani Pawłowa! czego pani sobie życzy?  Pytanie to wymówił z tym nieokreślonym, głupowatym uśmiechem, który osiada na ustach ludzi, wyrwanych nagle z głębokiego snu, lub zamyślenia, i którzy, nie całkiem jeszcze wytrzeźwieni, niedokładnie rozumieją, co się wkoło nich dzieje.  — Cha, cha, cha! a teraz to patrzysz pan na mnie, jak baran na wodę! No! pfe! wstydź się pan takie dziwolągi po nocach wyprawiać! a to wszystko z tego wiecznego siedzenia w domu i nad książkami. Poszedł-byś pan kiedy do ludzi, na wieczorek, pośmiać się, pogawędzić, potańczyć, do panienek poumizgać się... A to, żeby w złą minutę nie wymówić, sfixujesz jeszcze.  — Czego pani Pawłowa sobie życzy?  — Czymój w pałacie (w Izbie sądowéj) trzeźwy dziś był, czy podpiły?  — Zdaje się, że trzeźwy... nie wiem zresztą... zdaje się, że nie widziałem...  Kobieta rozgniewała się.  — Pfu! Jezu Panie! zdaje się widział, zdaje się nie widział... W dzień chodzi jak senny, a nocami fixuje... Spójrz się pan w lustro... włosy rozczochrane, oczy czerwone, twarze pozapadałe, jak u suchotnika... Żeby teraz panna jaka pana zobaczyła, toby i trzech groszy za takiego kawalera nie dała.  Stukając drzwiami, wyszła.  W lustro spojrzéć on nie mógł, bo i cienia lustra w izdebce jego nie było. Wzmianka o pannach nie obeszła go wcale, dla téj choćby przyczyny, że żadnéj panny na całym świecie nie znał. O powierzchowność zaś swoję dbał tak mało, że, po wyjściu Pawłowéj, siadając nad książką, srożéj jeszcze obu dłońmi włosy sobie rozczochrał, a po dwu godzinach dalszego czytania i pilnego notowania, doprowadził powieki swe do silnego istotnie odcienia czerwoności. Teraz znowu wyglądał tak, jakby był spłakany. Ale gdzie tam! nietylko usposobienia żadnego do smucenia się i płaczu nie uczuwał, lecz owszem, z niezłomną pewnością uważał siebie za najszczęśliwszego z ludzi. Jakże! Téj właśnie nocy rozjaśniły się mu i zharmonizowały dwa jakiéś fakta z dziejów myśli ludzkiéj, których dotąd zrozumiéć i pogodzić nie mógł.  Szczęście to przecież jego wykwitało z ciernistego krzaku. Nie wszystko rozjaśniało się i zharmonizowywało przed nim, nie każda dziedzina wiedzy otwierała mu gościnne podwoje, nie każdy mistrz łaskawie i pobłażliwie przychylał mu do ust rożek z upragnionym napojem. Bywały długie, nocne godziny, w których, silnie zarumieniony od wysilenia umysłowego, z palcami kurczowo obejmującemi pochylone czoło, przesiadywał nad książką, po prostu niezrozumiałą dla niego, a potém wstawał blady, zmęczony, nie zniechęcony bynajmniéj, tylko bardzo niespokojny i zmartwiony. Kiedyindziéj spostrzegał, że długa i pilna praca nie doprowadziła go do wyników żadnych, gdyż przed jéj podjęciem trzeba było spełnić inną, a on o tém nie wiedział i teraz daleko, daleko, znowu wstecz cofać się musiał. Innym jeszcze razem, całkiem już gubił drogę. Paliła go namiętna ciekawość dowiedzenia się: co daléj? a nie miał pojęcia, kędy i jak iść na przód. Mnóztwo było na świecie książek, zbyt dla niego drogich, albo takich, których istnienia, ani imienia, pewnym nie był... Na wszelkie zaś pytania jego odpowiedziéć mu nie mogły ani ściany izdebki jego, ani ściany sal kancelaryjnych, ani mury kamienic miejskich, ani posługacz Izby, Paweł Rębko, ani pani Pawłowa, ani szkolni koledzy jego: ładny Władyś Zegrzda i poczciwy Michał Kaplicki. Jeden tylko Sekretarz Izby, Maryan Dębski, mógł-by mu może udzielić, jeśli nie wszystkich, których pragnął, to przynajmniéj wielu pożytecznych informacyi. Ale był to człowiek dumny i zwierzchnik surowy. Zapytywać go o rzeczy nietyczące się służby, było-by to narazić się może na utratę posady kancelaryjnéj. A po utracie posady téj — cóż? Nietylko obiadu z garkuchni za kopiejek dziesięć dziennie, mléka i bułek, ale Cyceronów, Marków Aureliuszów i rozmaitych ich następców nie będzie!  Nikogo więc o nic nie zapytywał i tylko, ze zmąconym do głębi spokojem ducha, z ponurą iskrą w oczach, zamyślał się nad samym sobą, a raczéj nad przeznaczeniem swojém. Były to jedyne w życiu jego wypadki i jedyne strony jego życia, które go do myślenia o samym sobie usposobiały. Ponieważ zaś posiadał taki ustrój umysłu i takie zresztą przywyknienia umysłowe, że, myśląc o fakcie jakimś, lub zjawisku, wnet skierowywał myśl swą ku możliwym ich przyczynom; w godzinach więc tych zastanawiania się nad sobą i przeznaczeniem swém, zapytywał zwykle: dlaczego wydziedziczonym został z tego właśnie, co najodpowiedniejszém było naturze jego? dlaczego cywilizacya odepchnęła go od szerokiéj swéj piersi i odmówiła mu wszystkich, posiadanych przez się, pomocy i ułatwień w drodze ku światłu? dlaczego był on za młodu już strudzonym, chudym, przygarbionym, o każdą iskrę i każdy promyk w nędzy i pocie czoła bojującym samoukiem!

I

Z krótkiéj jeszcze przeszłości swéj Zygmunt Ławicz zapamiętał parę szczególniéj faktów, o których nie bez słuszności mniemał, że pełniły względem niego funkcyą starożytnego Fatum.

 Przed kilkunastu laty, sam on miał wtedy około lat dwunastu, matka jego czuwała raz długo za północ i, czuwając, ciągle prawie płakała. Nie działo się to już w tém niezbyt bogatém, ale obszerném i wygodném mieszkaniu, które zajmował w X. ojciec jego, Bolesław Ławicz, dość wysoki, a bardzo szanowany urzędnik. Ojca jego od kilkunastu miesięcy w domu nie było, od kilkunastu téż miesięcy matka jego, wysmukła, delikatna, o ładnych, choć znużonych już rysach, kobieta, mieszkała wraz z nim w dwu malutkich pokojach, z oknami wychodzącemi na ciasny i brzydki dziedziniec. Przez cały czas ten, zajmując się pilnie sprzedawaniem kosztowniejszych sprzętów i przedmiotów, a niezmiernie oszczędne prowadząc życie, płakała ona często, nigdy jednak tak rzewnie i tak długo, jak téj nocy; przytém, spoglądała na srebrny, brzydki zegarek, który kupiła po sprzedaniu dwu złotych i ładnych, a około godziny trzeciéj czy czwartéj, wstała, z pośpiechem narzuciła na siebie ciepły płaszczyk, głowę okryła kapturkiem i zbliżyła się do leżącego w pościeli syna.  — Nie śpisz? Nic dziwnego. I dziecku nawet spać dziś niepodobna. O, dlaczegoż wieczna noc śmierci nie uprzedza nocy takiéj, jak dzisiejsza! Muszę wyjść. Wrócę za godzin parę. Bądź grzeczny i posłuszny; kiedy wyjdę, zamknij za mną drzwi na klucz, połóż się i śpij. Wracając, zastukam mocno. Obudzisz się i drzwi mi otworzysz...  Pocałowała go w czoło i wyszła. Jednocześnie chłopak zerwał się z pościeli, i nadzwyczaj śpiesznie począł przywdziewać ubranie, którego połyskujące naszycia wskazywały, że był on już uczniem miejscowego gimnazyum. W dwie minuty był już ubrany, zgasił świecę, wybiegł z mieszkania, zamknął drzwi z zewnątrz i biegł za matką. Widział dobrze, w którą stronę uda się ona, i dlatego właśnie, że wiedział o tém, był jéj nieposłusznym. I on także chciał raz jeszcze widziéć... przytém myślał, że matka zemdléć może na ulicy tak, jak przed kilkunastu miesiącami zemdlała raz była w domu, a wtedy on będzie tam bardzo potrzebny.  Działo się to w jesieni. Ulice miasta były tak ciemne, że wysmukła kobieta i o kilkanaście kroków idące za nią dziecko przesuwały się pod ścianami domów, jak nieśmiałe i zaledwie widzialne widma. Przebyli w sposób ten ulic kilka, aż nakoniec kobieta stanęła przed wysoką, szeroką, murowaną budową, a o kilka kroków za nią, milczące i z rękoma od chłodu wsuniętemi w rękawy mundurka, stanęło dziecko. W ciemności zaledwie rozpoznać można było, że stali przed wgłębionemi w gruby mur ciężkiemi drzwiami i że przed drzwiami temi przechadzała się miarowym, powolnym krokiem, sztywna, silna i, jak mur, niema postać. Był to szyldwach. Ile razy zbliżał się do okratowanego okna, za którém paliła się lampa, nad głową jego, ukrytą w śpiczastym kapturze, błyskała stal bagnetu. Oprócz stalowych błyskawic tych, miarowych kroków i oświetlonego okna, wielka, ciężka, murowana budowa, nie objawiała żadnych znaków życia. Drobny deszcz padać zaczął, powiększając ciemności i napełniając je monotonnym szmerem. Nakoniec, ze szmerem tym połączył się ostry zgrzyt, obracającego się w zamku ciężkiego klucza. Szyldwach stanął u oświetlonego okna, jak nieruchomy posąg, ze znieruchomiałym błyskiem stali nad głową. Drzwi otworzyły się na oścież. Wtedy, pomiędzy ciemną ulicą i ciemniejszym jeszcze dziedzińcem gmachu, ukazała się długa, sklepiona brama, skąpo oświetlona przez kilka latarni.  W mętném świetle tém, pod wysokim łukiem bramy, z głośnym, miarowym tententem stóp, postępowało w stronę ulicy ludzi kilkunasta, z których kilku miało na głowach śpiczaste kaptury, kilku zaś od nocnego chłodu i deszczu okrywało się długiemi, szerokiemi płaszczami. Ku jednemu z tych ostatnich, rzuciła się Ławiczowa i na pierś mu upadła. On roztworzył płaszcz swój i całkiem prawie ukrył ją pod nim. Jeden z żołnierzy wyciągnął ramię, krzyknął, lecz dowódzca orszaku, którego pałasz i ostrogi donośnie brzęczały po kamieniach bruku, zawołał:  — Na przód!  Wyszli wszyscy na ulicę. Jednocześnie, z trzaskiem żelaztwa zamknęły się ciężkie drzwi, a za niemi zniknęła długa, sklepiona i mętnie oświetlona brama.  Od bramy téj, do dworca kolei żelaznéj, przeszedłszy parę ulic, wchodziło się na szeroką i bitą zamiejską drogę. Ciemność nie była tu tak gruba, jak w mieście, bo u dwu brzegów drogi paliły się z rzadka latarnie na wysokich słupach. Światło ich, z jednéj strony padając na puste ogrody i pole, czyniło je podobnemi do czarnych i granic niemających otchłani, z drugiéj strony, przebijając mokre powietrze zawieszało nad drogą chwiejącą się, złotawą mgłę. Drogą tą, w tém oświetleniu, postępował zbrojny orszak, mający w swym środku wysmukłą, płaczącą kobietę, ukrytą pod płaszczem wysokiego i barczystego mężczyzny, a za orszakiem tym, w kilkunasto-krokowéj odległości, szedł z razu, potém biegł, mały chłopak, w szkolnym mundurku. W grobowéj ciszy pustych i czarnych pól i ogrodów, głucho rozlegał się miarowy, przez wilgotną powierzchnią ziemi tłumiony, tentent kroków; czasem, pod światłem latarni, suche linie bagnetów rzuciły kilka stalowych błyskawic; albo wiatr z czarnego pola, szemrząc, wleciał na drogę i zaszamotał smugami nikłego światła; albo woda kałuży plusnęła głośno pod dotykającą ją stopą. Nagle, wielką tę ciszę przerwał gwizd przeraźliwy i w głębiach ciemności toczący się grzmotowy turkot. Jednocześnie, z tyłu orszaku i w dość znaczném od niego oddaleniu, ukazała się i powietrzem niby leciéć zaczęła kula, jak krew czerwona, i ognista, jak płomień. Leciała ona w czarnéj przestrzeni, nad ziemią, razem z turkotem, od którego drżała ziemia, i gwizdaniem, które coraz ostrzéj i przeciągléj przerzynało powietrze. Czerwony płomień, turkot i gwizdanie, zdawały się gonić orszak i biegnące za orszakiem dziecię, aż dogoniły je i wyprzedziły. Potém wszystko zniknęło i umilkło. Pociąg kolei zatrzymał się przed dworcem. U stóp mokrych wschodów, prowadzących ku drzwiom dworca, chłopak w szkolnym mundurku stał dość długo w oczekującéj i zasmuconéj postawie. Wszyscy tam weszli, jemu wejść nie pozwolono, i nie śmiał już probować po raz drugi. Z wnętrza ciężkiéj i na zewnątrz milczącéj budowy dochodził, tłumiony przez grube ściany, więc głuchy, gwar ludzkich głosów. Być może, iż dziecię, stojące u stóp wschodów i gęstą mgłą deszczową oblane, dlatego ku ścianom gmachu tak pilnie przychylało ucha, że pragnęło w gwarze tym odróżnić i posłyszéć znane sobie głosy. Lecz, gdy z przeciwległéj strony dworca zadźwięczały donośne trzy uderzenia dzwonka, zwiastujące odejście pociągu, dziecię porwało się z miejsca, w kilku skokach okrążyło budowę, i ze zręcznością wiewiórki wspięło się na ogrodzenie, rozdzielające ogród dworca z drogą, którą przebiegały pociągi. W téj saméj chwili szereg wielkich, zamkniętych wozów, zaopatrzonych w malutkie okienka, poruszać się zaczął. Chłopak, zawieszony na szczycie ogrodzenia, zerwał z głowy czapeczkę, a pod światło latarni wychylając dziecinną twarz swą, donośnie i po razy kilka zawołał:  — Adieu, tatku! adieu! adieu!...  Czerwony płomień leciał znowu nad ziemią w grubych ciemnościach, od grzmotowego turkotu kół ziemia drżéć się zdawała, przeraźliwe gwizdania przerzynały powietrze. Pociąg oddalał się z razu powoli, potém szybciéj, potém bardzo szybko; lecz i wtedy jeszcze, gdy już był dość daleko, nad wysokiém ogrodzeniem, w świetle latarni ukazywała się twarz dziecinna, drobna, blada, złotawemi włosami otoczona, i dziecinny głos coraz słabiéj, bo coraz łzawiéj, wołał:  — Adieu, tatku! adieu! adieu!...  W kilka godzin późniéj, kiedy z ciężkim tornistrem swym na plecach, wszedł na gimnazyalny dziedziniec, spotkali go i wielkiemi objawami czułości otoczyli trzéj najlepsi koledzy i przyjaciele jego.  Michał Kaplicki, zdrowe, rumiane, na wsi wyhodowane dziecko, z błękitnemi oczyma, z których patrzało więcéj dobroci, niż sprytu, wycałował go siarczyście i zmusił prawie do przyjęcia zaprosin na przywiezionego mu wczoraj przez ojca pieczonego indyka. Władysław Zegrzda, chłopak z twarzą roztropną, wesoły i śmiały, oświadczył mu, że każdego, ktokolwiekby odtąd wlazł mu w drogę, lub jakąkolwiek wyrządził przykrość, na gorzkie jabłko stłucze. Zaś Zenon Derszlak, syn cieśli, który, spadłszy z rusztowania, życie utracił, wychowywany przez dużo starszą od siebie siostrę, szepnął mu do ucha:  — A co, kiedy ci mówię, że świat do góry nogami stoi i że go trzeba nazad głową do góry obrócić, mówisz, że nie prawda! Dziś sam aż spuchłeś od płaczu, a wyglądasz, jak śledź, w trzech wodach wymoczony. Biedny ty!  Chłopak ten, z okiem czarném, ognistém, jak żużel, z dziwnie połamanemi rysami, których jednak nieprawidłowość znikała pod szczególnością okrywającego je wyrazu, objawiał często uczucia i zdania, właściwe tylko ludziom dorosłym. Z zapalczywością, w któréj mieszały się i gniew, i litość, uścisnął kolegę, potém zaś, błyskając oczyma i niby grzywą trzęsąc gęstemi, czarnemi, jak węgiel, włosy, zawołał:  — Oho! niech tylko my wyjdziem na ludzi, to jest ty, Ławiczu, Zegrzda i ja, zaraz wszystko na świecie inaczéj pójdzie. Kaplickiego nie liczę... On na gotowym chlebie wyrósł i całe życie jeść go będzie, nie myśląc o tych, którzy go nie mają!  — Owszem — dobrodusznie odparł Kaplicki — tak dalece o nich myślę, że i ciebie dziś na mego pieczonego indyka zapraszam.  Derszlak zarumienił się. Nie lubił, gdy koledzy dowiadywali się o tém, że jemu i siostrze jego, haftarce, często niedostawało chleba. Nie rozpoczął jednak kłótni z Kaplickim, bo pamiętał, że, kiedy niedawno, zrozpaczony chorobą namiętnie ukochanéj siostry, powierzył strapienie swe kolegom, Kaplicki, na potrzeby choréj, wypróżnił do dna kieszeń swą, dość, jak na ucznia drugiéj klasy, zasobną. Wszyscy więc trzéj razem zajęli się znowu Ławiczem. Lubili go bardzo, dlatego może, iż był łagodnym i uprzejmym, albo, że pomagał im w pisaniu wypracowań, do których miał większą od nich wszystkich zdolność. Lubił go téż, pomimo różnicy wieku, Maryan Dębski, o kilka klas wyżéj od Ławicza posunięty, ale związany z nim blizką, po-za szkołą zawartą: znajomością. Tego przecież ranka, ku wielkiemu zdziwieniu małych przyjaciół, Dębski, wszedłszy na dziedziniec gimnazyalny, obojętnie i nawet chmurnie przeszedł obok małego kolegi swego i na uprzejmy jego ukłon odpowiedział obojętném zaledwie skinieniem głowy. Przez cały dzień potém, w przestankach pomiędzy godzinami lekcyi, na dziedzińcu i kurytarzach gimnazyum, unikał go starannie. Był to bardzo młody jeszcze chłopak, ale można go już było nazwać młodym człowiekiem: słusznego wzrostu, kształtnie i silnie zbudowany, twarz miał piękną, lecz chłodną, wyraz oczu rozważny i badawczy, a zarys ust taki, z jakim malarze przedstawiają zwykle oblicza, którym nadać pragną charakter dumy i ambicyi. Były to usta piękne, ale dumne i surowe. W szkole wiedziano o nim tyle tylko, że, będąc synem zamożnéj niegdyś, lecz do szczętu zubożałéj rodziny, utrzymywał się sam i dwu małych braci wychowywał z zarobku, który mu dawała praca korepetytorska; że był jednym z najlepszych uczni szkoły, a najlepszym korepetytorem w X. Na dziedziniec gimnazyum wchodził zazwyczaj z powagą i sztywnie, ale z twarzy jego pobladłéj i zmęczonych powiek z łatwością poznać było można, że późne popółnocne godziny znajdowały go wpatrzonego w książkę, lub zatopionego w myślach, kto wié? niespokojnie może w przyszłość spoglądających; bo wzrok jego, rozważny i chłodny z pozoru, często téż niespokojnym bywał. Na ulicach miasta nie spotykano go nigdy inaczéj, jak śpieszącego z lekcyi na lekcyą, a tak śpieszącego, że niekiedy ocierał sobie chustką pot z czoła, choć dość mizerny i znoszony paltot studencki zbyt silnie ogrzewać go nie mógł. Raz, spytany przez kolegów, dlaczego wiecznie tak się śpieszy, z chłodném wejrzeniem i zagadkowym uśmiechem, odpowiedział:  — No, człowiek przecie musi do czegoś dojść!  Kiedy ojciec małego Ławicza był jeszcze w domu i zajmował urzędową posadę, Dębski był korepetytorem syna jego, w zamian hojnéj zapłaty. Potém odmówił stanowczo brania od matki Ławicza jakiegokolwiek wynagrodzenia, a gdy ta nalegała, chłodno, lecz stanowczo, odpowiedział: nie! i dopomagał synowi jéj w naukach zupełnie darmo. Od owéj jednak nocy, czy od owego ranka, dopomagać przestał i wszelkiego zbliżenia z kolegą swym i zarazem uczniem starannie unikał.  — Praktyczny! — z gorzkim nieco uśmiechem mawiała o nim Ławiczowa.  Wymawiając wyraz ten, nie obwiniała go zapewne o chciwość, boć przez kilkanaście miesięcy pracował dla niéj i jéj syna zupełnie darmo. Praktyczność jego nie była chciwością, lecz czémś inném, czémś, co Zenon Derszlak, stawszy się czternastoletnim wyrostkiem, określił, nazywając go: wymijaczem raf.  — Popłynie on! o! popłynie! — mówił o nim ognisty i zawsze wewnętrzném wrzeniem jakiémś wyexaltowany chłopak — dyrektor zjeść-by go mógł z kościami, a on-by ani pisnął. Przed samym bedelem czapkę uprzejmie zdejmuje i tylko wącha, w którą stronę wiatr wieje, aby w tę samę dmuchać! Wymijacz raf, po trzech blizko latach ostrożnego omijania młodego Ławicza, raz najniespodzianiéj zaszedł mu drogę na ulicy.  — Słuchaj, Ławiczu — rzekł — jutro wyjeżdżam do Petersburga na uniwersytet, na wydział prawny. Braci przeniosłem do gimnazyum realnego... to praktyczniéj. Jeżeli chcesz, możesz po wakacyach wziąć po mnie korepetycye moje, bo wiem, że potrzebujesz zarobku; ja cię zarekomendowałem. Jeżeli wszystkich nie potrzebujesz, podziel się z Derszlakiem, który podobno surową marchew często gryzie. I o nim także mówiłem znajomym moim, którzy mi ufają i czekać na was będą.  Rzekłszy to, chłodno dotknął ręki tego, komu, nieproszony, wyświadczał przysługę, z dobrodziejstwem graniczącą, i szybko odszedł.  Młody Ławicz niedługo korzystał z udzielonego sobie przez Dębskiego ułatwienia bytu, bo w końcu zaszedł drugi z tych wypadków jego życia, które najwyraźniéj stawały mu w pamięci w chwilach, gdy, rozmyślając o losach swych, zapytywał: dlaczego?  Nie był już wtedy dzieckiem, lecz prawie młodzieńcem i obiecywał sobie wraz z rówieśnikami za parę miesięcy zasiąść na ławie klasy szóstéj. Nadzieja ta, będąca prawie pewnością, w sposób szczególny ożywiała i rozweselała gromadkę młodych przyjaciół. Każdy z nich miał marzenia swe i ambicye, a wszyscy spoglądali ku celowi temu, do którego przed dwoma już laty szczęśliwie dopłynął był Dębski. Zegrzda, który wyrósł na najładniejszego chłopca w gimnazyum, a może i w X., najdumniejszym téż był z dotychczasowych szkolnych powodzeń, dlatego może, iż, najbardziéj awanturniczym i hulaszczym duchem obdarzony, najmniéj się ich spodziewał. Gdy myślał o przyszłości, marzyło mu się zawsze o pełnych niebezpieczeństw, lecz i różnych osobliwości, podróżach do oddalonych stron świata; o zwiedzaniu dzikich ludów i miejsc jeszcze nieznanych. Dbały niezmiernie o śliczną wistocie powierzchowność, czyszcząc starannie szkolny mundur, rozprawiał o źródłach Nilu, które on dopiéro odkryć miał najpewniéj; skory do zabawy i wesołości, wracając z wieczorku przetańczonego z pannami, pozostałą połowę nocy trawił na czytaniu opisów stref podbiegunowych, na których niedosięgłym dotąd krańcu kiedyś niezwalczoną stopę swą postawić zamierzał.  Skromniéjszemi były marzenia Derszlaka. Blady, chudy, słabowity, z ciałem wyniszczoném trochę przez ubóztwo, a trochę przez wraźliwy, jak siarka zapalny, temperament, wpadł on na myśl o wielkości i dobrodziejstwach sztuki medycznéj.  — Gdy będę lekarzem — mówił — przywrócę zdrowie mojéj Anulce. Straciła je ona, pracując dla mnie i na mnie. Teraz, kiedy słyszę, jak kaszle nocami, albo na ciemne okulary jéj patrzę, aż mi się serce kraje...  Ta jego