Benita von Falkenhayn - Jolanta Knitter-Zakrzewska - ebook

Benita von Falkenhayn ebook

Jolanta Knitter-Zakrzewska

5,0

Opis

Benita von Falkenhayn — niemiecka arystokratka, agentka polskiego wywiadu, zwerbowana w 1926 roku przez majora Jerzego Sosnowskiego. Za działalność wywiadowczą na rzecz Polski zapłaciła najwyższą cenę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 96

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jolanta Knitter-Zakrzewska

Benita von Falkenhayn

Agentka polskiego wywiadu

© Jolanta Knitter-Zakrzewska, 2024

Benita von Falkenhayn — niemiecka arystokratka, agentka polskiego wywiadu, zwerbowana w 1926 roku przez majora Jerzego Sosnowskiego.

Za działalność wywiadowczą na rzecz Polski zapłaciła najwyższą cenę.

ISBN 978-83-8369-123-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

„Duch obdarzony taką żywotnością, że umie być szczęśliwy, i to nawet w Berlinie…”

„Pożegnanie z Berlinem” Christopher Isherwood

Berlin, 17 lutego 1935 r.

Benita

Wracają do mnie przeróżne obrazy; Częstochowa; lipcowy deptak, liście drzew podświetlone słonecznymi promieniami — idę razem z Jurkiem na Jasną Górę — moje ukochane wspomnienie, ale potem cień przesuwa się po mojej twarzy, gasną światła, wraca po chwili inny widok — największa ulicy Berlina — Unter den Linden, intensywnie pachną lipy; pamiętam ten zapach… Jeszcze tylko kilka kroków i przede mną wznosi się Brama Brandenburska; jeszcze jest tak spokojnie, tak beztrosko, a zaledwie kilka lat później w bruk uderzą podkute i idealnie wypastowane buty młodych bojówkarzy z S.A. — Sturmabteilung — oddziałów szturmowych NSDAP — w brunatnych mundurach ze swastyką. Kroczą z butą, jakby nic poza nimi nie miało się ostać, niosą sztandary nazistowskie na drzewcach zakończonych metalowymi szpikulcami, po drodze wybijają szyby w witrynach żydowskich sklepów, zajmują całą ulicę, tak, że trzeba im ustąpić, bo nie zważają po drodze na nikogo, uderzyła im do głowy mrzonka o nieskończonej sile i mocy. Wszyscy oni, przekonani o swoim znaczeniu, wspinają się na szczyt, którego nie ma. Teraz wiem, że Jurek się nie mylił — to walka o duszę. Przez chwilę nabrałam pewności, że nic mi już nie grozi, że niebezpieczeństwo mam za sobą, coraz rzadziej widywałam się z Jurkiem, rozpoczęłam przecież nowe życie. Jednak po niewielu jasnych dniach, nadeszła bezgwiezdna noc. Jest 17 lutego 1935 roku, tuż przed północą. Jutro o świcie… zresztą… nie… nie muszę teraz o tym myśleć, mogę być gdziekolwiek indziej, kiedy tylko zamknę oczy…

Tej nocy moja samotność jest jak wielki, pusty dom, w którym pogaszono światła i wyniesiono meble, echo odbija się od pustych ścian, na próżno mogłabym szukać ciepłego pokoju; przytulnego schronienia. Tulę do siebie tylko ciężką ciszę, zamiast kochanka. Nie mam już nadziei, ale to dobrze, bo mieć nadzieję na coś, co się nie spełni — to tortura. Miejsce nadziei wypełnia spokój, wielki jak Sprewa, tonąca we mgle o świcie. Jutro, zanim jeszcze wstanie słońce, będzie po już po wszystkim. Zamykam oczy. Umysł jest potęgą. Mogę być teraz, gdzie tylko zechcę. Wybieram ze wspomnień — kolejny raz — Częstochowę, promenadę wiodącą do położonego na wzgórzu Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej, Jurek trzyma mnie za rękę, idziemy razem w kierunku Jasnej Góry. Chcę być teraz właśnie tam, zamiast w Berlinie…

Berlin 1919—1935

Tiergarten

Berlin moje miasto, moje moje wzrastanie i mój upadek, moje życie i śmierć, miejsce, w którym kochałam do szaleństwa i cierpiałam bez granic. Berlin — most, przerzucony nad pełnym uroku Landwehrkanal, który o poranku tonął we mgle; tyle razy przechodziłam tamtędy wieczorami, podążając do kamienicy, w której czekał na mnie Jerzy Sosnowski. Berlin — moje ukochane Tiergarten z Kolumną Zwycięstwa z posągiem skrzydlatej Nike. Tiergarten — pełne urokliwych alei, potężnych, stuletnich drzew, rzucających kojące cienie — pamiętam — słońce podświetlało zielone liście, pachniały mocno, esencjonalnie kwiaty lipy, a jesienią czerwono-złote kobierce wiodły aż do Bramy Brandenburskiej. To właśnie tam — w Tiergarten — w kawiarni nad brzegiem jeziora spotykałam się z Jurkiem. Aż nadszedł ten moment, kiedy wiem, że nigdy nie zobaczę Tiergarten, Jurek nie będzie już ukradkiem pieścił mojej dłoni przy białym stoliku nad spokojną taflą jeziora, nie spełnią się moje marzenia, ale jednak sprawdziło się jedno — wiedziałam, a bardziej po prostu czułam, że z Jurkiem — mimo wszystko — będę aż do samej śmierci…

Benita

Kiedy miałam niespełna 19 lat ukończyłam szkołę z internatem w Godesbergu, gdzie opanowałam łacinę, język francuski i angielski, literaturę, historię, matematykę i grę na pianinie. Od roku pomagałam w Czerwonym Krzyżu, opatrywałam chłopców z niemieckiej armii, którzy byli w moim wieku albo nawet młodsi, a umierali od nieuleczalnych ran. Zakończyła się wreszcie Wielka Wojna. Został podpisany Traktat Wersalski, wprowadzający pokój w Europie i nowy ład na świecie. Na paryskiej konferencji przeniesiono pełną odpowiedzialność za wybuch wojny na Niemców, co stanowiło punkt wyjścia do dalszych niekorzystnych dla Berlina postanowień. Niemcy odebrali to jako poniżenie pokonanych i zapewne dlatego w późniejszych latach poparli w wyborach Hitlera, który obiecywał powrót niemieckiej potęgi, a wstąpienie do NSDAP gwarantowało zawrotną i szybką karierę. Tymczasem na mocy Traktatu Wersalskiego Francja odzyskała Alzację i Lotaryngię, Czechosłowacja otrzymała ziemię hulczyńską, Polsce przyznano Wielkopolskę oraz część Pomorza z 144 km linii brzegowej. Gdańsk wraz z przyległymi terenami został ogłoszony Wolnym Miastem pod zarządem Ligi Narodów. Na Warmii i Mazurach miał zostać ogłoszony plebiscyt. Oczywiście niemiecka organizacja i propaganda miały tam tak dużą siłę przebicia, że głosujący „opowiedzieli się” za Niemcami. W części V traktatu nakazano zmniejszenie liczebności armii niemieckiej do 100 tysięcy żołnierzy oraz zakazano wprowadzania powszechnego obowiązku służby wojskowej. Miał obowiązywać zakaz wyposażania armii w czołgi i samoloty bojowe. Marynarka wojenna mogła posiadać z większych okrętów jedynie: sześć pancerników, sześć krążowników, dwanaście niszczycieli i tyleż samo torpedowców. Reichsmarine nie mogła posiadać okrętów wojennych i lotnictwa morskiego. Skutki klęski, którą Niemcy ponieśli podczas wojny i postanowienia Traktatu Wersalskiego były nie do zniesienia dla władz niemieckich i większości niemieckiego społeczeństwa. Niemcy nie chciały uznać ustalonych w Wersalu ograniczeń i granic. Szybko zaczęły przygotowywać się najpierw do odzyskania utraconych obszarów, a następnie do zajęcia ziem polskich. Niemcy pogardliwie nazywali Polskę „państwem sezonowym”. Głównodowodzący Reichswehry generał Hans von Seeckt już w 1922 roku podkreślał: „Egzystencja Polski jest nie do zniesienia, nie do pogodzenia z życiowymi interesami Niemiec. Polska musi zniknąć i zniknie przez swą słabość i z naszą pomocą!” W 1925 roku Niemcy podpisały układ w Locarno. Niemcy zagwarantowali wówczas bezpieczeństwo granic z Francją i Belgią, ale odmówili podobnych gwarancji dla Rzeczypospolitej. Oznaczało to milczącą zgodę na rewizję wschodnich granic przez władze Republiki Weimarskiej. Niemcy potajemnie zaczęli się zbroić, co było sprzeczne z ustaleniami Traktatu w Wersalu. Te zbrojenia budziły w Polsce ogromny niepokój. Stąd też Sztab Generalny Wojska Polskiego dążył do utworzenia w Niemczech sieci wywiadowczej. To dlatego poznałam Jerzego Sosnowskiego… O tym jednak opowiem trochę później. Zostańmy jeszcze w Berlinie w latach mojego beztroskiego szczęścia. Postanowienia Traktatu Wersalskiego, potajemne zbrojenia, kryzys; to wszystko wtedy niewiele mnie obchodziło, nie wpływało na moje życie, nie zmieniało moich celów i marzeń. Owszem klęska w Wielkiej Wojnie wywołała w Niemczech ogromny kryzys gospodarczy, jednak Berlin szybko zaczął żyć własnym, szalonym życiem. „Chleba i igrzysk” — wołano przed wiekami w Rzymie i tak samo wołano teraz w Berlinie — Berlińczycy dostali chleb, na tyle było ich stać — i kabaret. Inflacja szalała a ludzie oddawali się szaleństwu oglądania półnagich tancerek. Pokonani Niemcy musieli radzić sobie z zapłatą reparacji, katastrofalnie spadła wartość wartości waluty. Niemcy finansowali działania wojenne za pomocą dodruku pieniądza, licząc na to, że zwycięstwo pozwoli zrekompensować poniesione koszty. Porażka zniweczyła te nadzieje i spowodowała powstanie hiperinflacji. Wiosną 1920 roku 1 dolar amerykański wart był ponad 83 marki, dla porównania w sierpniu 1914 roku można było za niego dostać tylko 4 marki. Reakcją na spadek wartości pieniądza było dalsze zwiększenie jego emisji, co pogłębiło tylko jeszcze bardziej dewaluację niemieckiej waluty. W rezultacie w lutym 1922 roku dolar osiągnął wartość ponad 200 marek. Latem 1923 roku inflacja była już ogromna. Nieco wcześniej, w styczniu, Francuzi i Belgowie rozpoczęli okupację Zagłębia Ruhry, najważniejszego regionu przemysłowego Niemiec. Miała to być kara za zaległości w zapłacie reparacji wojennych. Hitler wraz z NSDAP opowiadał się za rewizją Traktatu Wersalskiego, czym zyskał sobie aprobatę Niemców. Tymczasem jednak, paradoksalnie Berlin, pomimo kryzysu, stawał się światową metropolią. Ściągali tu naukowcy, artyści, tancerki, architekci, jednostki zarówno wybitne jak i reprezentujące wszelkie formy ekstremum obyczajowego. Można powiedzieć, że tak jak w starożytności mawiano, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, tak teraz zapanowała tendencja, że wszystkie drogi prowadzą do Berlina. Za przyjazdem do Berlina przemawiała słabość marki; każdy, kto przyjeżdżał tu z odrobiną odłożonej gotówki, nagle stawał się „bogaty”, a zniesienie cenzury spowodowało, że prężnie rozwijał się sektor rozrywkowy. Nie było żadnych konwencji, moralnych i obyczajowych ograniczeń. Berlińczycy byli zmęczeni wojną, rozczarowani postanowieniami Traktatu Wersalskiego, kryzys zdawał się nie mieć końca, pieniądze straciły na wartości — każdy szukał zapomnienia i jeśli tylko mógł — oddawał się przyjemnościom. Berlin stał się miastem kontrastów — z jednej strony panowała nędza, z drugiej kolorowym rewiom, nocnym kabaretom — nie było końca. Ja żyłam w tym bogatszym świecie, w którym nie dotykały mnie troski materialne; odkrywałam pierwsze produkcje filmowe, chodziłam do teatru, kabaretu, cieszyłam się każdą chwilą, żyłam pełnią życia. Nie interesowała mnie wówczas polityka. Chciałam żyć, kochać, bawić się, doświadczać sztuki, mieć udane życie osobiste; dobrego męża, rodzinę… Życie zweryfikowało moje marzenia…

Jerzy

Kiedy Jerzy Sosnowski, z którym moje życie nierozerwalnie się splotło, przyjechał do Berlina, zamieszkał w eleganckiej kamienicy, w apartamencie przy Lützowufer. Kamienica ta wznosiła się nieopodal mostu przerzuconego przez Landwehrkanal, stamtąd można było spacerowym krokiem dojść do było parku Tiergarten. Było to malownicze miejsce. Jednak dla mnie nabrało innego znaczenia. Jerzy nosił wtedy beżowy, gabardynowy płaszcz, przepasany paskiem i filcowy kapelusz w idealnie dobranym kolorze z szerokim rondem, a ja kostium z dopasowanym w talii żakietem, białe rękawiczki, małą torebkę i kapelusz w tym samym kolorze. Każdy, kto nas razem widział, mówił, że bardzo do siebie pasujemy. Nikt jednak nie wiedział, co tak naprawdę nas łączy i jaką tajemnicę musi dźwigać każde z nas…

Gdybym tamtej nocy — naszej pierwszej nocy — nie zgodziła się zostać u niego, może moje życie potoczyłoby się inaczej?

Ale przyszedł jednak wieczór, kiedy Jurek z pamięci mówił mi wiersze Rilkego:

„Mocna jest noc, odległe jej stąpanie,

cicha namowa tlącej lampy; może

dasz się pocieszyć: mróz, grudy, zdrętwienie

zwiastują już jutrzejsze miękkie tchnienie.”

Głos Jerzego był miękki, głęboki jak czarny aksamit. Patrzył na mnie wzrokiem żarliwym, pewnym, który nie dopuszczał sprzeciwu. Zapalił świece. Napełnił dwa kieliszki do połowy esencjonalnym, mołdawskim, czerwonym winem. Obok, na inkrustowanej srebrem paterze, wspartej na nagiej kariatydzie, piętrzyły się fioletowe, dojrzałe winogrona.

— Zostań, proszę…

Chciałam odpowiedzieć, ale on zamknął mi usta pocałunkiem.

Zostałam u niego na całą tę noc…

**

Po raz pierwszy Jerzego Sosnowskiego zobaczyłam na torze wyścigowym w Zoppot. Było piękne, słoneczne lato. W powietrzu unosił się zapach morskiej bryzy i balsamiczny aromat niedalekiego lasu; modrzewi, sosen i jodły. Wokół toru wyścigowego gromadziło się coraz więcej ludzi. Tłum gapiów, w eleganckich kapeluszach, garsonkach, płaszczach, z rękawiczkami, parasolkami, torebeczkami, ze śmiechem, głośnymi dyskusjami, gromadził się na widowni, większość wpłacała sporo marek na wybranego zwycięzcę, ekscytując się bliską wygraną. Obstawiałam konia Richarda von Falkenhayna. Miałam wtedy lekkie fale we włosach i mały kapelusz z opuszczonym rondem, białe rękawiczki i jasną torebkę, mocno wymalowane ciemnym cieniem powieki i ciemnoczerwone usta. Jerzy ubrany w marynarkę jeździecka, podszedł do nas, by przywitać się z rywalem z toru wyścigowego — Richardem von Falkenhaynem. Patrzył na mnie wtedy dłużej niż powinien. Jerzy również przykuwał uwagę — przystojny, może trochę zbyt chłodny, zdystansowany, ale bardzo kulturalny. Był jedynym, który mógł dorównać Richardowi podczas gonitwy, a nawet go prześcignąć. Zawodnicy ustawili się na linii startu. Padł strzał. Konie ruszyły do galopu. Pochylona sylwetka Jerzego synchronizowała się idealnie z ruchem konia. Widzowie — kobiety w kapeluszach i świetnie skrojonych sukienkach, mężczyźni w kamizelkach i wypolerowanych butach; wszyscy z napięciem wpatrywali się w zawodników i piękne, silne konie, na które postawili setki marek, by podwoić, potroić stawkę i w jednej chwili stać się bogaczem. Koniom można było się przyjrzeć na przedbiegach i tam wybrać swojego faworyta. Dodatkowo na miejscu dostępne były gazetki z informacjami o koniach i opiniami ekspertów. Dokładne zasady głosowania opisane były również w tych gazetkach. Tor wyścigowy w Zoppot niczym nie ustępował berlińskiemu Rennbahn Hoppegarten. Dla wielu Berlińczyków to było kultowe miejsce, w którym po prostu trzeba było się pokazać. Publiczność ściągała tutaj tłumnie. Trybuny zajmowali stali bywalcy, ale nigdy nie brakowało też przypadkowych widzów, ulegających fascynacji wyścigami i możliwością wygranej. Na Hoppegarten spotkałam Jerzego po raz drugi. Jednak zanim o tym opowiem, chciałabym cofnąć się kilka lat wstecz…

**

Z panienki z dobrego domu, która opanowała kilka języków obcych, ukończyła liceum — szkołę z internatem w Godesbergu, przepięknym miejscu z malowniczym widokiem na dolinę Renu, z pomocniczki Czerwonego Krzyża podczas Wielkiej Wojny, intelektualistki zaczytanej w dramatach i poezji Goethego, grającej na pianinie symfonie Bethovena, dosyć szybko pod wpływem „wyzwolonych” przyjaciółek, stałam się bywalczynią nocnych klubów. W Berlinie zniesiono cenzurę, więc ściągnęło tu mnóstwo nie tylko awangardowych artystów, półnagich tancerek, ale również ludzi o najróżniejszej orientacji seksualnej. Dane mi było przeżyć obyczajowy szok w klubie Eldorado, gdzie normą był taniec dwóch panów, dwóch pań, bardzo skąpo ubranych, oddających się wolnej miłości i zabawie w oparach opium, kokainy, drogich trunków, przy dźwiękach jazzu, fokstrota, tanga. Spędzałam również czas w Residenz-Casino przy Blumenstrasse 10. Wystrój tego miejsca był niezwykły — łączył styl fein de sielce z nową technologią — przy każdym ze 150 stolików stał telefon, na balkonach również i można było zadzwonić do wybranej osoby z końca sali. Moja ulubiona sala była pełna malowideł egzotycznych roślin, na scenie mechaniczny gejzer eksplodował migoczącą parą, a goście mogli sobie wysyłać prezenty, bowiem każdy stół był wyposażony w pneumatyczną rurę, która „przekazywała” upominek z karty upominkowej do wybranego stolika. Upominkiem mogły być perfumy, cygara albo plan tajnej schadzki. Nieomal codziennie odwiedzałam także Haus Vaterland, znajdujący się na Potsdamer Platz. Ten piękny, modernistyczny budynek, zwieńczony neonowymi pierścieniami, stał się centrum rozrywki, otwierał się przed bywalcami i zapraszał nas na pięć poziomów, w których mieściło się dwanaście restauracji oraz sala kinowa wielka na ponad tysiąc osób. Codziennie wybieraliśmy obiady w innym stylu, degustując kuchnie Ameryki Północnej, tureckie, hiszpańskie, bawarskie. Znajdował się tu również kabaret i palmiarnia. A w nocy bawiłyśmy się w nocnych klubach. Może gdybym nie uległa tak bardzo wizji „Neue Frau” — kobiety, która zamiast cieszyć się byciem żoną i matką, biega po klubach w kusej sukience, z piórem w krótkich włosach, tańczy, uprawia seks, pije i pali, potrafiłabym na pierwszego męża wybrać spokojnego domatora a nie dziwkarza i moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej… Świat stanął na głowie, zachłysnął się zabawą, „wielkim światem”, a ja razem z nim… Josephine Baker na scenie tańczyła charlestona, a my wszystkie razem z nią. Kiedy przyszedł moment na refleksję, to zaczęło mi to wszystko przypominać dramat Goethego, kiedy Mefistofeles założył się z Bogiem, że zawładnie duszą uczonego, przychodzi do Fausta i nęci go przywróceniem wiecznej młodości, sił witalnych, hasłami w stylu: „zostaw te nudne książki”, „żyj chwilą”, „chwilo, trwaj jesteś piękna”. Faust dał się namówić. I ja również…

Jednak nigdy nie przestałam marzyć o miłości i szczęśliwym małżeństwie…

**

Tymczasem moje ukochane miasto — Berlin — stał się metropolią kontrastów — z jednej strony kusił swym urokiem przepiękny, bujny, zielony park Schillera, z jego rzeźbą przy wejściu, spokojna tafla największego w Berlinie jeziora, z drugiej strony wzrok przyciągały budowle zaprojektowane z wielkim rozmachem, szerokie ulice, nowoczesna architektura, olbrzymi Pariser Platz z monumentalną Bramą Brandenburską, wysoką na dwadzieścia sześć metrów, zaprojektowana przez niemieckiego architekta Carla Gottharda Laghansa. Wybudowano ją w latach 1788–1791, po wojnie siedmioletniej. W 1793 roku została zwieńczona kwadrygą, którą powoziła naga Wiktoria, bogini zwycięstwa z dębowymi liśćmi wokół głowy. Pomalowano ją na biało i nazwano Bramą Pokoju. Z drugiej strony otwierał się przed mieszkańcami Belina najmodniejszy sport — wyścigi konne, które przyciągały nie tylko najbogatszych, ale i zwykłych mieszczan, czy robotników, tutaj można było w jednej chwili stać się bogaczem albo nędzarzem, w zależności od tego, na jakiego konia się postawiło pieniądze. I była jeszcze jedna odsłona Berlina — świat nocnych klubów, z głośną muzyką, oparami opium, drogimi alkoholami, teatry z awangardowymi sztukami i kino. Z jednej strony arystokracja bawiła się do białego rana, z drugiej szalał kryzys, który doprowadzał ludzi do samobójstw. Jedni kończyli życie w Sprewie, drudzy w tym samym czasie, siedzieli przy zalanym koniakiem stoliku i bili brawo kabaretowej tancerce, której jedynym ubraniem była przepaska ze srebrnych cekinów i pióro we włosach, jeszcze inni spędzali czas w domu towarowym Landauerów; w ogromnym budynku, nowoczesnym, skonstruowanym ze szkła i stali, niedaleko Potsdamer Platz i karmili oczy przedmiotami, na które nie było ich stać, a ci którzy mogli sobie pozwolić na wiele, tonęli w gorączce zakupów, biorąc więcej niż potrzebowali. W 1923 roku galopująca inflacja doprowadziła do tego, że za dolara płaciło się siedem tysięcy marek. Pod koniec lipca 1923 roku jeden dolar w Nowym Jorku odpowiadał już jednemu milionowi marek w Berlinie. Pół kilograma chleba kosztowało dwieście sześćdziesiąt miliardów marek. Funt mięsa to koszt trzech bilionów marek. Tyle wynosiła dniówka robotnika w Niemczech. Każdego dnia z rzeki Szprewy wyławiano jakiegoś nieszczęśnika, który się rzucił w odmęty z powodu długów i nędzy, z której nie sposób było wyjść. Jak drogie jest zwykłe życie odczułam dopiero po wypadku Richarda, ale przedtem byłam z beztroską radością zanurzona w bujne życie — Berlin nocą. Zdarzały się jednak takie noce, kiedy, mimo młodego wieku, odczuwałam dotkliwie samotność i pustkę w tym kolorowym, szykownym, rozbawionym tłumie. Tak naprawdę w głębi ducha marzyłam o normalnym życiu, o tradycyjnym małżeńskie, kochającym, czułym mężu, nie chciałam być żadną „Neue Frau”. Po latach dopiero zrozumiałam w pełni książę Hermanna Hesse — pisarza, który pod dojściu Hitlera do władzy głośno krytykował nazizm; okrzyknięto go zdrajcą i zmuszono do opuszczenia ojczyzny. Ta książka miała tytuł „Wilk stepowy”. Sama nie potrafiłam ubrać w słowa swoich odczuć i niepoukładanych myśli, ale odnajdywałam to wszystko w owej powieści: „(…) szczerzy do nas zęby świat ludzki i tak zwana kultura w swoim zakłamanym, prostackim i obłudnym blasku jarmarcznym, skoncentrowana i doprowadzona do szczytu obrzydliwości we własnym, chorym Ja — kto zakosztował tych piekielnych dni, ten jest zadowolony z normalnych i połowicznych, podobnych do dzisiejszego (…) jeśli rację mają masowe rozrywki, kawiarniana muzyka (…) w takim razie ja nie mam racji, jestem szaleńcem, jestem naprawdę wilkiem stepowym. (…) Myślisz, że nie rozumiem twej niechęci do fokstrota, twojej awersji do barów i dansingów, tego wzdragania się przed muzyka jazzową i przed tym całym kramem? Aż nadto dobrze cię rozumiem, także twój wstręt do polityki, smutek z powodu czczej gadaniny i nieodpowiedzialnych poczynań partii, prasy, twoją rozpacz z powodu ostatniej wojny, i tych, które jeszcze będą (…) Masz rację, wilku stepowy, po stokroć masz rację.”

Trudno było w Berlinie mieć takie poglądy, nie zdradzałam moich głębszych odczuć i coraz częściej dawałam się „porwać” towarzystwu, w które byłam „zanurzona”.

**

Kiedy