Nimfa - Agata Julia Prosińska - ebook

Opis

Zadaj sobie pytanie: Ty zawładniesz Eterem czy on Tobą?

Bernard Oaken po pamiętnych wakacjach w Shieldaig wraca do domu w Cambridge. Niezwykłe wydarzenia, których był uczestnikiem latem, mają swój dalszy ciąg. Sprawy przybierają niezbyt fortunny obrót. Odżywają dawne kłopoty w szkole, do których dochodzi jeden nowy, równie uroczy, co kłopotliwy: Autumn będzie teraz jego koleżanką z ławki. Stanie się to źródłem wielu plotek i intryg, jednak Strażnik i sylfida będą mieli groźniejszych przeciwników niż szkolni koledzy. Będą musieli stawić czoła Zakonowi Edynburskiemu – tajemniczej organizacji, której ani proweniencja, ani intencje nie są do końca znane…

– Zakon Edynburski wzywa pana Oakena na próbę – powiedział równie pozbawionym emocji głosem jak Thain i Quentin. Myślałem, że tylko oni są tacy oziębli. Być może wszyscy członkowie Zakonu wydawali się… pozbawieni uczuć, niczym Duchy?
– Tak szybko? Nie widzi pan, że właśnie robiłem sobie maseczkę upiększającą? – burknąłem, gdy wzrok chłopaka zatrzymał się na mojej twarzy.
– To nie pora na żarty, Bernardzie – skarciła mnie Rían, jednak w jej głosie usłyszałem zmartwienie.
Wytarłem ostentacyjnie twarz ze śmietany i położyłem z hukiem, o ile to był huk, ścierkę na stół. Zakonnik się nie poruszył. Nosiło mnie z powodu tego, co zrobili Autumn. Pamiętałem jednak słowa Thaina.
Potrzebowaliśmy ich bardziej niż oni nas.


Agata Julia Prosińska - urodzona 15.02.1999 roku w Gołdapi, dumna mieszkanka Mazur Garbatych. Pierwsze próby literackie podjęła już jako pięciolatka. W 2009 roku wygrała konkurs plastyczno-literacki zorganizowany przez Miejsko-Powiatową Bibliotekę Publiczną oraz Warmińsko-Mazurską Bibliotekę Pedagogiczną w Olecku pod nazwą „Moja pierwsza książka” (napisała i zilustrowała opowiadanie pod tytułem „Elly McDonald”).
Agata pisze powieści, sztuki teatralne oraz wiersze. Kiedy nie pisze, rysuje portrety, czyta książki, ogląda filmy i seriale oraz lepi figurki z plasteliny. Interesuje się również filozofią. Prowadzi także stronę internetową (www.agprosinska.com) w języku polskim i angielskim, gdzie zamieszcza swoją twórczość oraz recenzuje filmy i książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (8 ocen)
5
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KiedyśPowrót

Nigdy nie uważałem ‌się ‌za szczęściarza. Wręcz przeciwnie. ‌Odkąd pamiętam, prześladował ‌mnie ‌pech. ‌

Nie jakiś zwyczajny, o nie. ‌Perfidny i podstępny. Nie ‌miałem nawet pojęcia, kiedy ‌mnie dopadnie. Najczęściej ‌następowało to akurat wtedy, ‌gdy myślałem, że dał ‌mi ‌wreszcie ‌święty ‌spokój.

Pierwszy raz zrozumiałem to, ‌gdy na pytanie nauczycielki, ‌czym zajmują się ‌moi rodzice, odpowiedziałem, ‌że ‌plutonizmem i aktywnością sejsmiczną. Następnie dokładnie przedstawiłem jej wyniki ich ostatnich badań, wymieniając niedawne przykłady trzęsień w Kalifornii i całą skalę Richtera. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że…

Miałem pięć lat.

Przez następne dziesięć było już tylko gorzej. W szkole byłem dręczony przez swoich kolegów, z Ethanem Tatrowskim na czele. Nawet największe geeki i nerdy z Akademii Jamesa Clerka Maxwella w Newnham nie chciały, abym siedział z nimi na obiedzie. Nie byłem spokojną osobą, to prawda. Miałem i miewam dość duże problemy z trzymaniem nerwów na wodzy. Nie nadawałem się do pracy w grupie, ale nie uważałem się również za kompletną pierdołę.

Po długich studiach zawartości maxwellowskich muszli klozetowych poszedłem wreszcie za radą mamy i zawalczyłem o własną godność.

Powinienem dodać, że moi rodzice, Clarice Meadow-Oaken i Robert Oaken, byli naukowcami. Geologami specjalizującymi się w wulkanologii, pracującymi na Uniwersytecie Cambridge. Do dziś mam pewne obiekcje co do ich sposobu mojego wychowania, chociaż nie mogę im raczej niczego zarzucić. Wyszedłem (chyba) na ludzi. Po prostu pochłaniała ich praca, ale wiedziałem, że rodzicom na mnie zależy.

Wracając do sprawy mojej godności… No cóż. Nie twierdzę, że jestem agresywny. Ale chowałem w sobie urazę. Dość dużą, jak chcę zaznaczyć, która narastała przez długie lata. Nienawidziłem być poniżany przez kogoś i jestem tylko człowiekiem, więc na początku poprzedniego roku szkolnego dokopałem swoim prześladowcom.

Poczułem się o wiele lepiej, widząc ich na miejscu, które ja wcześniej zajmowałem. Oczywiście nie uszło to uwadze władzom mojej szkoły. Zostałem zawieszony w prawach ucznia na tydzień oraz dostałem nakaz chodzenia do kozy po lekcjach do końca roku szkolnego. Byłem udupiony. Tak tylko mogłem to opisać.

W sumie zawsze byłem rolowany.

Trudno mi opisać dokładnie działanie mojego pecha, bo choć to, co mi fundował, było nieprzyjemne i należała mu się nagroda za przebłyski geniuszu zła, to…

Mogłem mu być wdzięczny, co powinno mnie wkurzać, jednak nie miałem mu tego, o ironio, za złe.

Dzięki kozie i własnemu, trochę niespokojnemu usposobieniu odkryłem w sobie pasję pisania. Kolega rodziców z wydziału psychologii przekonał ich, że opisywanie własnych uczuć pomoże mi zapanować nad wybuchami gniewu. Wciągnęło mnie to niesamowicie.

Władza, jaką posiada pisarz, to tylko słowa, jednak była ona uzależniająca. Mogłem tworzyć nowe światy, ludzi, zachować całkowitą kontrolę. Pisałem i czytałem w każdej wolnej chwili, nie mogąc się powstrzymać. Książki były moją ucieczką od rzeczywistości. Tworzenie własnych dawało mi poczucie, że nie jestem aż takim kompletnym frajerem.

Pech zaprowadził mnie również do Shieldaig.

Początkowo myślałem, że rodzice żartują, gdy oznajmili mi w czerwcu, że nie jadę z nimi na badania na Islandię, lecz zostaję w Wielkiej Brytanii. Zostałem wysłany do babci Violet, mamy mojej mamy. Babcia mieszkała samotnie w Shieldaig w Szkocji, w malutkiej wsi w zachodnio-północnej części Gór Kaledońskich nad Morzem Szkockim, która liczyła sobie około stu mieszkańców. Myślałem wtedy, że umrę z nudów, a do Cambridge wrócę w trumnie. Byłem wściekły na rodziców, że nawet tego ze mną nie przedyskutowali, tylko postawili mnie przed faktem dokonanym.

Babka Violet, początkowo niemiła i oschła, stała się osobą bliską memu sercu. Była zadziwiającą kobietą, uważaną przez miejscowych za dziwaczkę. Tak naprawdę była chiromantką (potrafiła czytać przeszłość i przyszłość ludzi z dłoni), posiadała Wzrok oraz wiedzę o Duchach Żywiołów.

Duchy Żywiołów były nieśmiertelnymi i potężnymi istotami, które poświęcały całą swoją egzystencję służbie Naturze, ludziom i Danugai – zapominanej już dziś bogini-Matce, twórczyni i Władczyni Wszechświata. Historie te początkowo traktowałem z rezerwą, nie wierząc w ich autentyczność. Jednak okazały się prawdą, i to boleśniejszą, niżbym kiedykolwiek mógł przypuszczać. Widzicie, gdyby nie ten świat, dziadek John nigdy nie znikłby w tajemniczych okolicznościach, a babcia Violet nie popełniłaby samobójstwa, by wreszcie się z nim spotkać.

Tak, Shieldaig okazało się miejscem, które odmieniło moje życie. Na gorsze, ale i na lepsze.

Właśnie tam spotkałem Autumn. Dziewczynę, którą będę kochał do końca swego życia, a nawet dłużej (wiem, że brzmi to strasznie tandetnie, ale tak jest). Dziewczynę, która okazała się być również nieśmiertelną sylfidą, czyli jednym z Duchów Żywiołów. Która także władała Eterem, piątym, najpotężniejszym Żywiołem, będącym połączeniem Ognia, Wody, Ziemi i Powietrza. Posiadającą moc równą samej Danugai. Kwiat Lilii, którego byłem Strażnikiem.

Autumn była skomplikowaną, pełną kontrastów osobą. Uciekła z Królestwa Powietrza, by cofnąć się w czasie i powrócić do swojej rodziny. Blisko czterysta lat temu została przemieniona przez Paraldę, opiekuna swojego Żywiołu, w Ducha Powietrza po napaści klanu Campbellów na Zamek Duart w 1647 roku. Autumn pochodziła ze starego szkockiego klanu Macleanów i naprawdę nazywała się Lilidh Elise Maclean.

Przed Przemianą w Ducha posiadała parapsychologiczne zdolności telekinezy i telepatii. Jej matka wyznała jej kiedyś, że jest „przeklęta”. Już jako człowiek Autumn władała Eterem, a ta umiejętność wywoływała trwogę nawet w Duchach. Nietrudno sobie wyobrazić, co musiała czuć Autumn, będąc odrzuconą nawet przez rodzinę, która bała się jej inności. Mimo to sylfida niczego bardziej nie pragnęła niż tego, by ich ocalić i przywrócić na swój sposób do życia. Uważała, że to z jej winy Campbellowie prawie zdobyli Duart, zabili jej brata i krewnych, niszcząc jej rodzinę.

Powstrzymałem Autumn przed otwarciem Bramy, by nie cofnęła się w czasie. Sylfida i tak dopuściła się zdrady, uciekając z Królestwa Powietrza, nie składając Przysięgi i łamiąc wszystkie Prawa Duchów, czym ściągnęła na siebie gniew Władców Żywiołów, przede wszystkim Boreasza, Króla Powietrza. Cofając czas, mogła zagrozić nie tylko sobie, ale i całemu światu, zmieniając bieg wydarzeń, a wtedy… wiadomo, że grzebanie w liniach czasowych to proszenie się o kłopoty (przeczytałem za dużo komiksów, by tego nie wiedzieć).

Jednak Danugaia ułaskawiła Autumn, pozwalając jej żyć na Ziemi. Ze mną. Sylfida dostała kolejną szansę. Wiedziałem, że jej ucieczka i tak wywołała skandal w świecie Duchów, a decyzja Matki o amnestii udzielonej sylfidzie nie spotkała się z ciepłym przyjęciem. Na dodatek Autumn złamała jedno z najważniejszych Praw: „Nigdy nie zakochaj się w człowieku”.

Duchom wmawia się (ja przynajmniej tak sądzę, gdyż Autumn za wiele nie mówiła o ich społeczeństwie), że nic nie czują, że istnieją tylko po to, by służyć. Autumn, która miała już wcześniej na sumieniu parę poważnych występków, po Przemianie w sylfidę zaproponowano nowe życie: mogła się uwolnić od przeszłości – od mocy, która mogła ją zniszczyć. Jednak musiała za to zapłacić.

Musiała wymazać swoje wszystkie wspomnienia o rodzinie.

Rozumiałem smutek i ból sylfidy. Naprawdę. To, co jej zrobiono bez jej zgody, było gwałtem, przynajmniej według mnie. Chciałem jej pomóc, pomóc jej wybaczyć sobie. Jednak gdy Autumn przyjechała ze mną do Cambridge, dopadły mnie poważne wątpliwości.

Nie wiedziałem, czemu wszyscy reagowali na tytuł „Strażnika” aż tak nerwowo. Przyjaciel babci Violet, Hamish, powiedział mi kiedyś, że nadejście Strażników to zwiastun wielkich zmian, że otrzymują ich tylko Duchy, które potrzebują ich pomocy i przewodnictwa. Ale to Autumn była nazywana Kwiatem Lilii, nową Ewą, która mogła uratować świat lub go zniszczyć (cokolwiek miało to znaczyć). Ja byłem tylko zwykłym śmiertelnikiem.

Właśnie. Jak w takim przypadku nie mieć wątpliwości? W dodatku czy naprawdę byłem wystarczająco silny, by móc chronić Autumn? Nie miałem pojęcia. Moja przyszłość i Autumn były zupełnie innymi bajkami. Ona będzie przecież istniała, gdy ja już dawno obrócę się w pył. Czy był sens kochania kogoś takiego jak ona?

Jak by to najnielogiczniej brzmiało, tak, był.

Kochałem ją tak mocno, że czasami czułem, jak sprawia mi to fizyczny ból. Jednak każdy ból był tego wart. Byłem zdecydowany, że uczynię wszystko, wszystko, co w mojej mocy, by zapewnić jej życie.

Jeśli nawet sam miałbym umrzeć.

Autumn twierdziła, że tylko my decydujemy o sobie, lecz jeśli jest inaczej? Może naprawdę przeznaczony jest nam jakiś los, droga, misja, którą musimy wypełnić?

A jeśli tak, co naprawdę było nam przeznaczone?

 

LISTA SEMPER FIDELIS

Aktywni/byli/niejawni członkowie

[według zajmowanego miejsca w organizacji]

 

Imię

Alias

(używany obecnie)

Nazwa gatunkowa

Niegdysiejszy stopień w hierarchii Duchów

Bedaliel

Bedelia van der Berch

salamandra

Archanioł

ObiektP–2

––––––––

––––––––

––––––––

Samael

Hain Aidan

płomieniak

Serafin

Ezekiel

Charles Blackthorn

sylf

Cherubin

ObiektA–5

––––––––

––––––––

––––––––

Danjal

Daniel Mercy

gnom

Cherubin

Gabrielen

Gabriela Oziera

sylfida

Tron

Tamiel

––––––––

skrzatka

Tron

Araelia

––––––––

syrena

Tron

Azazel

––––––––

salamandra

Tron

Lucilia

––––––––

pridyna

Anioł

Dajmon

––––––––

gnom

Anioł

Georiasz

––––––––

merman

Anioł

ObiektO–14

––––––––

––––––––

––––––––

 

Drzewo genealogiczne Oakenów

 

Drzewo genealogiczne Meadowów

 

 

Drzewo genealogiczne Enbatchów

DZIENNIK |Bernard Oaken

Cambridge, Anglia, 31 Sierpnia – 3 Października 2013 r.

31 SierpniaTrening

Przyjrzałem się dokładnie zmiętej kartce papieru, sprawdzając, czy naprawdę trafiłem pod prawidłowy adres. Ulica i numer domu się zgadzały. Nawet dzielnica. Schowałem kartkę do kieszeni, wchodząc po starych schodach kamienicy z czerwonej cegły. Rozejrzałem się po pustej okolicy, jednak prócz łagodnego szumu wiatru i dalekich odgłosów klaksonów nic nie zakłócało znajomej senności Castle, sąsiedniej dzielnicy Newnham w Cambridge. Nauczyłem się jednak, że spokój to często tylko zasłona dymna panującego chaosu.

Odszukałem na domofonie, wśród kancelarii adwokackiej i niezrozumiałych numerów, to, czego szukałem.

Zawahałem się. W sumie nie musiałem tu przychodzić. Nie byłem umówiony z nikim szczególnym. Jednak odkąd wróciłem z rodzicami do domu, ten pomysł nie dawał mi spokoju.

Przycisnąłem szybko guzik przy odpowiedniej plakietce. Nastąpiła cisza. Chwilę potem usłyszałem głos:

– Dzień dobry.

Przełknąłem ślinę. Zbiło mnie to trochę z tropu.

Kobieta?

Idiota, zakląłem w myślach. Po tym, co przeżyłeś w Shieldaig, już dawno powinieneś wiedzieć, że kobiety wcale nie są takie delikatne. To nie jest taka słaba płeć. Rządzą światem, pacanie.

– Dzień dobry – powiedziałem. – Czy… czy to sala treningowa boksu Fortius?

– Nie.

Zamrugałem i potarłem bliznę przy ustach.

– To przepraszam panią, musiałem pomylić adresy. Do widzenia.

– Poczekaj. – W głosie kobiety usłyszałem rozbawienie. – Nie przyjmuję przecież klientów w domu.

Zbaraniałem.

– Sala treningowa znajduje się z tyłu budynku – powiedziała kobieta i rozłączyła się.

Stałem przez minutę w kompletnym oszołomieniu. W końcu wziąłem się w garść i obchodząc kamienicę, nałożyłem sobie z przyzwyczajenia kaptur czarnej bluzy na głowę.

Babcia Violet prosiła mnie, bym tego nie robił. Zatrzymałem się, patrząc na szare niebo. Chociaż niedawno minęła trzecia, zaczynało się już ściemniać, a w powietrzu czuć było zadumę i zapach kończącego się lata. Podniosłem głowę, słysząc otwierające się drzwi od przybudówki.

– Więc to ty – uśmiechnęła się do mnie niska, czarnoskóra młoda kobieta z dredami. Była lekko zgrzana, ubrana w szary, rozciągnięty dres. Nie miała butów.

– Będziesz tak stał? – spytała, biorąc się pod boki. – Czy chcesz zacząć trenować boks?

Momentalnie podszedłem do niej.

– Skąd pani wie?

Przewróciła oczami.

– To klub bokserski, a w sieci figuruje na mój adres zamieszkania, więc nie widzę niczego dziwnego w tym stwierdzeniu. Przy okazji, jestem Samantha Jackson. A ty jak się nazywasz, przystojniaku?

Skrzywiłem się.

– Bernard. Bernard Oaken.

– Dobrze, więc… czy twoi rodzice wiedzą, że tu jesteś, Bernardzie? – Samantha podeszła do mnie, mierząc mnie wzrokiem. Sięgała mi ledwo do piersi. Mając sześć stóp wzrostu i trzy cale (urosłem przez wakacje), bardziej nadawałem się na koszykarza niż boksera, ale nie miałem szans na dostanie się do reprezentacji koszykówki Maxwella.

Na pewno nie po rzuceniu w Ethana Tatrowskiego piłką lekarską (przysięgam, to był naprawdę przypadek).

– Nie – zaprzeczyłem.

– Tak myślałam.

Kobieta odwróciła się nagle.

– Odkupisz mi ten worek, jeśli go zniszczysz, Jeff! – wrzasnęła, a włosy stanęły mi dęba na karku. – Chodź ze mną. – Pchnęła mnie w stronę drzwi i usłyszałem, jak zamykają się one za mną z łoskotem.

– Nie garb się – syknęła, prowadząc mnie przez salę treningową. – Wydajesz się wtedy niższy.

Przełknąłem ślinę, idąc stale za właścicielką klubu. Nie wiem, czego się spodziewałem, ale nauczyłem się, że rzeczywistość często różni się od wyobrażeń. Na sali treningowej nie dostrzegłem żadnych przyrządów prócz dziesiątek niebieskich materacy, rzędu drewnianych drabinek na gołych betonowych ścianach i szeregu worków treningowych przymocowanych do sufitu.

Mijaliśmy właśnie ring na samym środku sali, na którym toczyła się walka.

Zatrzymałem się.

Moja decyzja o rozpoczęciu treningów boksu nie wzięła się znikąd. Nie. Byłem świadom własnych słabości. Nie byłem silny. Nie byłem zbyt szybki. Po tym, co nastąpiło w Shieldaig, wiedziałem, że muszę nauczyć się bronić, by móc dobrze chronić Autumn. Jaki ze mnie byłby Strażnik, gdy sylfida musiała mnie ciągle uzdrawiać? Myśl o tym, że zadawałbym celne i śmiercionośne ciosy (ha, ha, teraz to przesadziłem), a żaden zbir nie podskoczyłby mi na ulicy, też bardzo mi się podobała.

Niestety rodzice dostaliby zawału, gdyby się o tym dowiedzieli, a Autumn… no cóż. Nie pochwalała mojej decyzji, jednak ją uszanowała. Ona nie miała takiego problemu. Będąc nieśmiertelną i władając Powietrzem oraz Eterem, nic nie było jej straszne.

Znaczy było. I dobrze o tym wiedziałem. Dlatego musiałem nauczyć się bronić – by nie traciła czasu na bronienie mnie, tylko samej siebie.

Zawodnicy na ringu byli spoceni i zmęczeni, jednak poruszali się nadal z zadziwiającą szybkością. Co rusz słyszałem odgłosy uderzeń i trzask skórzanych rękawic. Białe jarzeniówki oświetlały ich spocone twarze.

– To Elwood i Sophie. Oboje debiutują za miesiąc. Startują w wadze piórkowej, ale w różnych kategoriach, oczywiście – usłyszałem głos Samanthy.

– Sophie? – Dopiero teraz zorientowałem się, że jeden z pięściarzy to kobieta.

– Tak. Ta uderzająca mocniej. Może myślałeś, że boks jest tylko dla mężczyzn?

Zaprzeczyłem. Miałem już wyrobione zdanie o kobietach.

Nie miałem z nimi szans.

Nie wiedziałem, co myśleć. W za dużej czarnej koszulce z Lokim z napisem I DO WHAT I WANT, ciemnych dżinsach, czarnej bluzie i czarnych trampkach (zwykle ubierałem się cały na czarno) nie czułem się zbytnio na miejscu. Zastanawiałem się, czy nie lepiej by było, gdyby… mnie tu nie było.

Nie. To głupota. W dodatku nie robisz tego tylko dla siebie, Oaken. Pomyśl o Autumn.

Wspomnienie sylfidy podziałało na mnie motywująco. Zacisnąłem usta i wyprostowałem się. Dostrzegłem, że Samantha skrzyżowała ręce na piersi i uśmiechnęła się do mnie, widząc moje zachowanie.

– Witaj wśród nas, Bernardzie Oakenie – powiedziała.

***

– Możemy zaczynać, jeśli chcesz.

Podniosłem głowę. Żadna rzecz, którą miałem wówczas na sobie, nie była zbyt czysta. Ani na mnie nie pasowała, jednak nie miało to znaczenia. Byłem zdeterminowany do rozpoczęcia lekcji.

– Skąd pani wiedziała, że zostanę? – spytałem.

– Niektóre rzeczy widać – odpowiedziała Samantha. – Przyszedłeś bez ojca, który zabawiłby nas zapewne opowieściami o swoich dokonaniach bokserskich, nim rozpoczął służbę w wojsku, albo matki, która pewnie dostałaby drgawek na widok stanu przebieralni.

Potarłem bliznę przy ustach. Może i nie znała moich rodziców, jednak trafiła w sedno.

– Tutaj nie obchodzi nas czystość. Ćwiczymy. – Samantha podała mi rękę, pomagając wstać z ławki. Zaprowadziła mnie w kąt sali, do worków.

– Na początek: zasada pierwsza. Jeśli chcesz boksować, ubierz się odpowiednio. Najlepiej w dres. Dżins nie jest odpowiednim materiałem. – Pokazała na swoje spodnie. – Chociaż zawsze mogę ci coś pożyczyć, to wydaje mi się, że lepiej czułbyś się we własnych ubraniach. Zasada druga: za pierwszą lekcję się nie płaci. Jeśli spodoba ci się to, co tutaj robimy… płatność raz w miesiącu. Czas treningów i cenę ustalimy. Lekcje: nie więcej niż trzy razy w tygodniu po jednej godzinie, bo jesteś w wieku dojrzewania. Jeśli nie jesteś pełnoletni, potrzebuję zgody twoich rodziców na piśmie, a jak mniemam, nie jesteś, prawda?

Westchnąłem.

– Mam szesnaście lat – przyznałem się.

– Tak myślałam – mruknęła Samantha, podchodząc do worka. – To nieprzyjaciel. Twój dręczyciel, osoba, którą chcesz zniszczyć. – Objęła go. – Jednak zanim nauczysz się go uderzać… – Niespodziewanie pchnęła worek w moją stronę.

Uchyliłem się w ostatniej chwili, unikając zderzenia. Na twarzy nauczycielki pojawił się wyraz uznania, gdy złapała wracający do niej przyrząd treningowy.

– Dobrze. Bardzo dobrze. Jesteś zwinny – stwierdziła. – Zwykle wszyscy obrywają. – Może to tylko takie wrażenie, ale Samantha wydawała mi się rozczarowana tym, że nie udało jej się pacnąć mnie w twarz. – Ale i tak cię to nie ominie. Musisz poznać swoje ciało. Zachować równowagę w każdej sytuacji, a jest na to tylko jeden sposób.

Samantha podała mi wziętą z podłogi skórzaną skakankę.

– Bez… rękawic? Uderzania? – Teraz to ja byłem rozczarowany.

– Skacz. – Włożyła, a bardziej wepchnęła mi skakankę w dłonie. – Na początku sto skoków, rozciąganie, drabinki i znów skakanie. Umiesz chyba skakać na skakance? – spytała.

Popatrzyłem na skakankę.

– Mogę zawsze się nauczyć – odpowiedziałem, niepewnie próbując skoczyć. Samantha spojrzała na mnie ze zmarszczonymi brwiami.

– Masz jakichś przyjaciół, Bernardzie? – walnęła nagle prosto z mostu. Zaśmiałem się krótko. Nie przestawałem skakać czy też nie przestawałem udawać, że staram się to robić.

– Zależy, co pani ma na myśli – mruknąłem. Autumn w pewien sposób była moją przyjaciółką. Rozumiała mnie i znała lepiej niż ja sam, czego niestety nie mogłem odwzajemnić. – Czemu pani pyta? – dodałem.

Samantha wzruszyła ramionami, nadal mi się przypatrując.

– Ot tak.

Godzinę później wyszedłem z sali wyczerpany, ale zadowolony. Nie czułem nóg, a każdy ruch sprawiał mi ból. Wiedziałem, że przyjdę na następny trening. Uśmiechnąłem się lekko, patrząc w niebo. Miałem dziwne przeczucie, jakby babcia Violet była gdzieś w pobliżu.

Nagle poczułem w swoim ciele ulgę. Radość pomieszaną ze smutkiem. Uczucia te były lekko przytłumione, różniące się od ludzkich, jednak nadal mocne.

Należały do Autumn.

– Bernard.

Spojrzałem przed siebie, napotykając parę wielkich, przepięknych, fioletowych oczu sylfidy. Autumn z gracją zerwała się z ziemi, a jej włosy rozwiały się na chłodnym wietrze. Chłonąłem wzrokiem każdy szczegół jej wyglądu. Długie, falowane, kasztanowo-rude włosy, pełne, duże usta, proste, gęste brwi. Nienaturalną bladość i naprawdę imponujący wzrost jak na kobietę, niewiele ustępujący mojemu.

Sylfida miała na sobie zielony, gruby sweter i brązową spódnicę do kolan. Wyglądała jak nie z tych czasów. Takie osoby czy istoty istniały tylko w bajkach.

Na twarzy Autumn pojawił się delikatny uśmiech.

– Hej – powiedziałem i podszedłem do niej. W ciągu ostatnich paru dni wiele się wydarzyło: powrót i przeprowadzka sylfidy, Hamisha i Rían do Cambridge i… i…

Pogrzeb babci Violet.

– Masz mokre włosy, Bernardzie. Przeziębisz się! – Autumn podeszła do mnie, a pomiędzy jej brwiami pojawiła się zmarszczka. – Mają tam basen?

Pokręciłem głową.

– Nie, ale prysznice tak.

Sylfida podniosła nieśmiało dłoń. Zawahała się i dotknęła przelotnie palcem mojej blizny przy ustach.

Jej bliskość zawsze mnie paraliżowała. Pozbawiała możliwości logicznego myślenia, która i tak rzadko się ujawniała, ale jednak. Dotyk sylfidy był lodowaty, mogący zmrozić wszystko na swojej drodze, jednak zarazem delikatny, jakby obawiała się, że może mnie skrzywdzić. Autumn kiedyś mi wyznała, że Duchy nie czują niczego fizycznie. Trudno mi było przyjąć to do wiadomości, gdyż… Autumn nie wyglądała, jakby nie czuła. Po prostu może jako człowiek nigdy nie zrozumiem pewnych rzeczy dotyczących Duchów Żywiołów.

– Myślisz o nim, prawda? – wyszeptała Autumn, wyrywając mnie z zamyślenia.

– O Boreaszu? – wymamrotałem pod jej palcem.

– O Ethanie. Ethanie Tatrowskim.

Skrzywiłem się. Szczerze? Miałem gdzieś ponowne spotkanie ze swoim głównym prześladowcą. Tak bardzo gdzieś, że planowałem już zamach na jego życie, w którym główną rolę grał ołówek i kilka piłek lekarskich.

– Nie – odpowiedziałem, pewnie nieprzekonująco jak cholera. Autumn zabrała palec z blizny. Poczułem, że nie jest zadowolona z mojej odpowiedzi, jednak nie zamierzała kontynuować tego tematu.

– Hamish czeka na nas w samochodzie – oznajmiła. – Twoi rodzice zadzwonili do niego, by przekazać ci, że dziś później przyjadą z pracy.

– Hamish? Myślałem, że nie wychodzi z domu.

– Pani Evans go namówiła.

Profesor Hamish Sherman Angus był szanowanym folklorystą, lingwistą, starym przyjacielem babci Violet oraz skrytym badaczem świata Duchów. Po śmierci mojej babci zaoferował, by Autumn przeprowadziła się wraz z nim do Cambridge. Możliwość opiekowania się Autumn jako jego „siostrzenicą” (gdyż tak przedstawił ją moim rodzicom) była dla niego okazją nie do odrzucenia. Myślałem, że Rían, pani Evans, która pełniła rolę jego gosposi, zostanie w Kinlochewe, małej wsi położonej pół godziny na północny wschód od Shieldaig, gdzie poprzednio oboje mieszkali. Byłem więc zdziwiony, gdy okazało się, że Rían także wyjeżdża ze Szkocji.

Pani Evans była Irlandką i mimo tego, że wydawała się miłą starszą panią, zaczynałem nabierać podejrzeń, że wiąże się z nią jakaś tajemnica. Hamish zawsze inaczej się wobec niej zachowywał – miał dla niej jakiś respekt, nawet jeśli próbował to ukryć (czyli pokazując jej język). A ona była jedyną, która tolerowała jego ekscentryczne i niekiedy dziecinne zachowanie (wspomniane pokazywanie języka).

Poczułem, że Autumn ściska moją dłoń. Nie zauważyłem wcześniej, jak twarda była jej skóra. Coś nieprzyjemnego przebiegło mi pod skórą. Uśmiechnąłem się szybko do niej, by niczego nie zauważyła.

– Już idę – powiedziałem, czując narastający we mnie niepokój. Napięcie między mną a Autumn było wyczuwalne, ale tylko ja wiedziałem, skąd się brało.

Po wydarzeniach w Shieldaig, już po tym, jak Autumn przeniosła mnie, Boreasza i siebie do Avalonu, Dworu Danugai, i śmierci Violet, Danugaia i babcia przekazały mi tę samą wiadomość: „To nie koniec. To dopiero początek”.

Mogłem się przyznać do tego, że się bałem.

Autumn była już świadoma tego, że jest Kwiatem Lilii. Lecz co dokładnie to znaczyło? Czemu przemieniono ją w Ducha wbrew jej woli? Skąd u niej zdolność władania Eterem? Czemu wiedząc, że jest zagrożeniem, Danugaia pozwoliła jej żyć na Ziemi ze mną?

Te i inne pytania pojawiały się w mojej głowie, kiedy szliśmy w milczeniu. Przed kamienicą stał szary van Hamisha. Otworzyłem Autumn drzwi i wpuściłem ją do środka pierwszą.

– Pan Oaken – usłyszałem głos profesora Angusa.

Przekręcił lusterko tak, że dostrzegłem bystre szare oczy powiększone parokrotnie przez grube prostokątne szkła okularów. Profesor, odkąd go poznałem, kojarzył mi się z Gandalfem w wersji hipsterskiej albo szkockim George’em R.R. Martinem. Fakt, że nosił japonki do skarpet nie do pary i w bardzo oryginalne wzorki, również nie poprawiał jego wizerunku.

Hamish uruchomił samochód, przypatrując się naszej dwójce.

– Wszystkie formalności z twoją nauką w Akademii Jamesa Clerka Maxwella są już załatwione, panno Hawthorne – oznajmił nam, gdy skręcał w kolejną wąską uliczkę Newnham. Otaczające nas zewsząd drzewa zaczęły już w ostatnim tygodniu sierpnia przybierać jesienne kolory.

Sylfida uniosła brodę. Od września miała uczęszczać ze mną do mojej szkoły, Akademii Jamesa Clerka Maxwella. Chociaż oficjalnie Hamish przedstawiał Autumn jako swoją siostrzenicę, której rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy była mała, potrzebował aktu urodzenia, wykazu szczepień, świadectw… Nie pytałem nawet, jak udało mu się załatwić te wszystkie papiery w ciągu jednego tygodnia.

Odpowiedź była prosta.

Za pomocą Zakonu Edynburskiego.

Nie wiedziałem zbyt wiele o tej organizacji. Wedle Hamisha byli „starymi tetrykami”, druidami o wiedzy znacznie przekraczającej jego, co było już dla mnie nie do pomyślenia. Oczekiwali Kwiatu Lilii, a przez to, że byłem jej Strażnikiem… także zostałem w to wplątany.

Autumn określała swą moc władania Eterem jako przekleństwo. Substancja ta, może materia (sam nie mam pojęcia, czym do końca to cholerstwo było), próbowała przejąć nad nią kontrolę (chociaż nie miałem pojęcia jak), więc czasami sylfida traciła nad sobą panowanie. Nazywała to „atakami”.

Co dziwne, Danugaia także posługiwała się Eterem, była więc jedyną znaną nam istotą podobną Autumn. To właśnie z niego Matka stworzyła ludzkie dusze, dając człowiekowi wolną wolę. Duchy Żywiołów były w całości stworzone z tej materii i podlegały Prawom ustanowionym przez Danugaię oraz Przysiędze.

Duchy – w przeciwieństwie do ludzi – nie posiadały duszy.

Po przyjeździe Hamish powiedział nam, że przedstawiciele Zakonu Edynburskiego przyjadą do Cambridge w pierwszy weekend września. Denerwowało mnie to. Widać było, że się nie spieszą. Jednocześnie podejrzewałem, że nie pomogą nam ot tak. Przekonałem się już dawno, że nikt nie otrzymuje pomocy za darmo.

Liczą się tylko przysługi, tak kiedyś ujęła to babcia Violet. Więc jeśli Zakon Edynburski zwlekał, mogłem podejrzewać, że cena za pomoc będzie wysoka.

***

Zapamiętam ten dzień do końca życia. Z białego nieba lekko mżył deszcz i wiał łagodny wiatr. Morze, zwykle wzburzone, było spokojną, gładką taflą. Płaskie szczyty okolicznych gór skrywała mgła. Babcia Violet wybrała sobie na wieczny spoczynek jedno z najpiękniejszych miejsc. Miałem wrażenie, że cała Natura uczciła jej odejście do Zaświatów, krainy zmarłych.

Na pogrzebie mojej babki pojawiło się więcej osób, niż przypuszczałem. Violet była żoną pastora i emerytowaną nauczycielką, która twierdziła, że jej męża, mojego dziadka, Johna Meadowa, tuż przed moimi narodzinami, siedemnaście lat temu, porwały Duchy Wody.

Moja mama płakała w trakcie pogrzebu, sam z trudem utrzymywałem nerwy na wodzy. Świadomość znikającego na zawsze pod ziemią ciała babki napawała mnie smutkiem.

Autumn czuła się jeszcze gorzej ode mnie, co boleśnie z nią „współczułem” . To właśnie ona udowodniła Violet, że jej mąż nie żyje. Babka była wstrząśnięta tym, co usłyszała. Próbowała zmusić Autumn do tego, by sprowadziła jej męża z powrotem z Zaświatów, co było niewykonalne, nawet dla sylfidy. Gdy ta odmówiła, babcia Violet zaczęła odprawiać nad nią zaklęcia, które sprawiłyby, że Autumn przemieniłaby się ponownie w Eter.

Babka prosiła ją potem o wybaczenie, a ja wybaczyłem Violet, gdyż rozumiałem ją. Czego się nie robi z miłości? Każdy zasługuje na kolejną szansę. Sam nie wiem, co zrobiłbym, gdyby Autumn umarła.

Chociaż to nigdy nie nastąpi.

Nie mogłem także przekazać rodzicom, że widziałem babcię Violet po jej śmierci. Jako zjawę, ducha. Byłem też pewien, że pojawi się na pogrzebie.

To jednak nie nastąpiło.

Bez przerwy rozglądałem się ukradkowo na boki, lecz gdy ceremonia się skończyła, zrozumiałem, że się myliłem. Może dusza Violet odzyskała spokój w Zaświatach.

Może. Zawsze się przecież myliłem.

Widok imienia i nazwiska oraz daty urodzenia babki wygrawerowanych w kamieniu tylko pogorszył moje samopoczucie.

Wśród żałobników dostrzegłem siostrę Violet i swoją cioteczną babkę Vandę. Nie podeszła do nas, odwracając się natychmiast. Leon, mój cioteczny dziadek i ich starszy brat, już dawno nie żył z powodu złośliwego raka płuc czy może trzustki. Wiedziałem, że Violet z jej rodziną łączyły dość burzliwe i trudne relacje.

Niewiedza jest zbawienna. Posiadanie Wzroku i paranormalnego daru odsunęło od rodziny nie tylko Autumn.

– Moje kondolencje, Bernardzie – usłyszałem przy uchu szept sylfidy. Zacisnąłem usta i przymknąłem oczy. Były suche i piekły.

– Nie musisz… mi ich składać – powiedziałem po chwili, widząc Amandę Torre, sprzedawczynię w sklepie spożywczym w Shieldaig i dawną uczennicę Violet, która otarła łzy po złożeniu kwiatów na grobie babki. – Nie musisz, Autumn. Uwielbiała herbatę miętową – mruknąłem szybko, patrząc na nagrobek, przy którym stali moi rodzice. Mama oparła głowę o ramię taty. Przestała już łkać. Widziałem, jak tata ją pociesza.

– I zawsze przedstawiała się pełnym imieniem – dodała Autumn.

– Violet Melinda Enbatch-Meadow – wyszeptałem i przeniosłem wzrok na twarz Autumn.

Niezauważalnie przysunęła się do mnie i delikatnie wzięła pod ramię. Nawet przez materiał kurtki czułem jej zimny, twardy dotyk.

– Tak.

Sylfida przymknęła lekko powieki, a przez cmentarz przeszedł podmuch wiatru. Jej skóra zajaśniała delikatnym złotawoczarnym blaskiem. Zakryłem ją szybko, jednak nikt nie zwracał na nią uwagi.

W powietrzu nagle zatańczyły sczerwieniałe już liście zerwane z okolicznych drzew, a pomiędzy nimi pojawiły się wielobarwne drobinki, zostawiające za sobą neonowe smugi. Wszyscy obecni spojrzeli z zachwytem w górę na ten podniebny taniec. Liście wirowały, spadały, podrywane niekiedy do góry lodowatymi podmuchami powietrza, aż opadły na grób Violet, przykrywając go dokładnie.

Wstrzymałem oddech i napotkałem spojrzenie Hamisha. Zwykli ludzie, nieposiadający Wzroku, nie byli w stanie dostrzec Eteru, lecz liście tak.

– Z Eteru powstałeś i w Eter się obrócisz – doszedł do mnie szept Autumn. – Wszystkich to dotyczy.

– Trochę inaczej to brzmi w naszym języku – szepnąłem.

– To nie ma znaczenia. Przesłanie – zaszemrała – jest takie samo.

Autumn położyła mi głowę na piersi. Zabrakło mi tchu.

– Śmierć nie jest końcem – oznajmiła cicho, a w jej głosie usłyszałem ból, a właściwie poczułem go. Wiedziałem, co chce powiedzieć.

Skręcił mi się żołądek.

– To dopiero początek – dokończyłem za nią.

1

Hamish Sherman Angus zaparkował swojego chevroleta astro rocznik 1990 na podjeździe do garażu i spojrzał na wznoszący się przed nim budynek. Podobał mu się nowy dom przy Selwyn Gardens, z urokliwymi niebieskimi drzwiami, oknami z wykuszem i fasadą z czerwonej cegły, porośniętą powoli czerwieniącym się już dzikim winem. Tęsknił jednak za poprzednim, ustronnie położonym na obrzeżach Kinlochewe. Cambridge, mimo swej ospałości i wyczuwalnego majestatu starych uczelni i budynków, wymuszało na nim zupełnie inny, znacznie szybszy rytm.

W dodatku nie był zbyt skory tutaj wracać.

Wyjął kluczyki ze stacyjki i wyłączył Celeste Aidę. Dziś nawet Verdi nie mógł poprawić mu humoru.

Stary profesor nie wierzył nadal w to, co go spotkało. Lilia. Strażnik. Dwie postacie, które mogły zmienić świat, same zapukały do jego drzwi. I to kiedy porzucił wszystko, by nie mieć z nimi nic wspólnego.

Co za ironia.

Hamish czuł się odpowiedzialny za Autumn i Bernarda nie tylko dlatego, że chłopak był wnukiem Violet, a sylfida jego dziewczyną. Polubił go. I jednocześnie mu współczuł. Właściwie każdy, kto przebił się przez dość pokręconą powierzchowność pana Oakena, mógł dostrzec jego odwagę i szlachetność. Coraz mniej podobnych mu chłopców można było spotkać w tych czasach.

A Autumn? Sylfida zachwycała go swą mądrością. Dziewczyna posiadała wiedzę, której zakresu Hamish nie mógł przewidzieć, i nie była nawet tego świadoma. Jej umysł mógł być furtką do poznania natury umysłu Duchów, lecz również i ludzi. Wyjaśnienie procesu Przemiany mogło być kluczem do poznania ceny nieśmiertelności.

Do poznania ceny ludzkiej duszy.

Oboje byli bezcenni. Jedyni w swoim rodzaju. A Hamish musiał im pomóc.

Po tym, jak wrócili z Avalonu, a Violet odeszła do Zaświatów, wiedział, że ma tylko jedno wyjście.

Zakon Edynburski.

Profesor pamiętał swoje pierwsze dni na Uniwersytecie Edynburskim, gdzie zaczął studiować lingwistykę. Jego ojciec, Parlan Hearn Angus, właściciel fabryki samochodów w Glasgow, chciał, aby syn poszedł w jego ślady. Ile razy Hamish mógł mu powtarzać, że to nie była jego droga? Nie chciał siedzieć za biurkiem i kierować składaniem samochodów. Ilekroć ojciec zabierał go na Hebrydy Zewnętrzne, miejsce narodzin i śmierci jego matki, Hamish nie mógł się powstrzymać od wypytywania miejscowych o podania i historie – zawsze znajdował się ktoś, kto twierdził, że dostrzegł jakiś błysk w wodzie, w powietrzu.

To dawało Hamishowi nadzieję.

Zakon Edynburski pokazał mu, że istnieje świat Duchów Żywiołów, zapoznał z mitami i prawdami, których istnienia wówczas Hamish nie przypuszczał. Dał mu dostęp do wiedzy i prawdziwej historii świata. Obdarzył największym darem, jaki Angus kiedykolwiek mógł otrzymać.

Wzrokiem.

Jednak Hamish nie przeszedł ostatecznej próby. Nie potrafił zmusić się, po prostu nie mógł tego… pokonać. Na samą myśl, że musiałby wybrać między…

Język uwiązł mu w gardle i Hamish zakasłał. Żadna wiedza nie była tego warta.

Wzrok mężczyzny padł na wystający pomiędzy klapką przeciwsłoneczną a sufitem samochodu fragment zdjęcia. Wyjął je.

 

Stornoway, 1981 r.

 

Panna Hawthorne miała rację, pomyślał, chowając je skrzętnie do portfela. Nigdy nie można uciec od przeszłości.

31 SierpniaSny

–W szkole nie może być aż tak źle, jak mówisz, Bernardzie.

Autumn odwróciła się od mojej biblioteczki zawalonej Doyle’em, Christie, Grishamem i Mankellem. Byłem zagorzałym miłośnikiem powieści detektywistycznych oraz kryminałów. Dziwnie było widzieć Autumn w moim zagraconym pokoju, jednak jakimś sposobem tutaj pasowała.

Odłożyłem szybko jeden z moich podręczników do francuskiego z zeszłego roku i oparłem się o kanapę.

– Wiesz, prace domowe, sprawdziany. Szkoła to nie różowe kwiatki. Jesteśmy w końcu w piątej klasie.

Przejechałem sobie ręką po włosach. Autumn podążyła za nią wzrokiem, a następnie spojrzała na moją twarz.

– Miewałam gorsze zadania – odpowiedziała, a mi przed oczyma pojawił się obraz Autumn wymazującej pamięć swojej rodzinie.

Stającej się sierotą.

Pozostawionej samej sobie.

– W szkole są ludzie. – Skrzyżowałem ręce na piersi, odganiając od siebie te myśli.

Autumn zmieszała się.

– To już większy problem – przyznała.

Potarłem bliznę i wstałem z kanapy, siadając przy biurku. Obok mojego laptopa stał talerz z kanapkami z bananem przygotowanymi przez Rían, która nas teraz pilnowała, oraz kubek kakao. Hamish miał do załatwienia jeszcze parę spraw na mieście. Wiedziałem, że zabezpieczył mój i swój dom odpowiednimi formułami, tak że żaden Duch nie mógł się dostać za próg drzwi, o ile się go nie zaprosiło. Miałem w planach spytać profesora, skąd wziął taką wiedzę na temat Duchów Żywiołów, i w razie czego poprosić go, by się ze mną nią podzielił.

– Nie rozumiem, dlaczego w ogóle chciałaś pójść do Maxwella – zacząłem. – Przecież… dużo wiesz – zawahałem się i włączyłem laptopa. – Umiesz liczyć?

Idiota, pomyślałem. Ale w końcu to Autumn. Ile o niej tak naprawdę wiedziałem? Była szalenie inteligenta, na pewno. Ale jak głęboko sięgała jej wiedza?

Sylfida zmarszczyła brwi, przysunęła sobie drugie krzesło i usiadła obok mnie.

– Nie mam pojęcia – usłyszałem jej odpowiedź. – Jeśli ktoś zada mi pytanie, zdaje mi się, że potrafiłabym udzielić bezbłędnej odpowiedzi. Czy to byłaby matematyka, historia, biochemia, czy astrofizyka. To taki… trik Duchów, choć niepotrzebny. Możliwość natychmiastowej asymilacji. – W głosie sylfidy zauważyłem niepewność, gdy mi o tym opowiadała. – Posługuję się również wszystkimi językami świata – dodała trochę ciszej.

Zamurowało mnie. Nie, zbaraniałem. Kompletnie nie wiedziałem, co powiedzieć. Równie dobrze Ethan Tatrowski mógł mi powiedzieć, że od teraz jestem jego przyjacielem.

Moje dłonie zawisły nad klawiaturą i nie mogłem nie dostrzec, że drżą. Cholera, czasami miałem ochotę samemu sobie przywalić z powodu własnej głupoty.

– Tego się nie spodziewałem – przyznałem. Przez chwilę nęciło mnie, by spytać ją o najtrudniejszą rzecz, jaka przyszłaby mi do głowy, ale uznałem to za głupie i upokarzające nie mnie, lecz Autumn.

– Dobra. – Przełknąłem ślinę, wprowadzając adres Maxwella do internetowej przeglądarki, by jak najszybciej zapomnieć o swoim zidioceniu. – Więc to moja, nasza szkoła. Nic specjalnego.

Sylfida przybliżyła się do ekranu, studiując dokładnie każdy szczegół budynku. Akademia Jamesa Clerka Maxwella, znajdująca się parę przecznic od mojego domu i niedaleko Selwyn College, była starą placówką, założoną bodajże w 1883 roku, cztery lata po śmierci jej patrona.

Zbudowana z czerwonej cegły w stylu królowej Anny (nie znam się na stylach architektonicznych, ale przez te wszystkie lata belfrzy tyle nam o tym truli, że w końcu coś zapamiętałem), była placówką edukacyjną, do której uczęszczali wszyscy w rodzinie od strony mojego taty. Jedynie moje siostry cioteczne, Fannah i Dannah, złamały tę tradycję. Ciocia Caroline po ślubie z wujem Christopherem wyprowadziła się do jakiegoś miasteczka w Górach Błękitnych, zabierając ze sobą babcię Victorię, i od tamtego czasu widywałem je tylko na zjazdach rodzinnych organizowanych na Boże Narodzenie.

– Tradycja, Honor, Lojalność, Ojczyzna – Autumn odczytała motto Akademii. To przywróciło mnie do rzeczywistości.

– Tak… – burknąłem pod nosem.

– Nosicie… nosi się tam mundurki?

Kiwnąłem głową.

– Mogłabym zobaczyć?

Przewróciłem oczami. Wstałem i wyjąłem z komody parę czarnych spodni, białą koszulkę polo z zielono-czerwonym emblematem oraz czarną bluzę z kapturem.

Autumn przekrzywiła głowę.

– Nie nosicie marynarek ani krawatów? – W jej głosie zabrzmiało zdumienie.

– Tak. To tylko… – zacząłem, gdyż pokazałem jej mój drugi, mniej formalny komplet szkolny. Marynarka wisiała głęboko w szafie. – Po co mnie pytasz? Przecież…. Przecież Hamish kupił ci mundurek! – uświadomiłem sobie.

Na twarzy Autumn pojawił się nieśmiały uśmiech. Udawała! Była naprawdę niezłą aktorką.

– Myślę, że w krawacie i marynarce wyglądałbyś… bardzo dobrze, Bernardzie – stwierdziła, a jej uśmiech stał się jeszcze szerszy. Oczy zabłyszczały. – Atrakcyjnie.

Zamrugałem. Co Autumn właśnie powiedziała? Atrakcyjnie? Wątpiłem w szczerość jej słów. W krawatach czułem się jak palant. I wyglądałem jak palant, co nie było trudne, jeśli jest się palantem. To Autumn z naszej dwójki była atrakcyjna – i to cholernie.

– Dzięki – odpowiedziałem, nadal zbity z tropu. Odłożyłem ubrania na miejsce. Usiadłem znów na krześle przy biurku, krzywiąc się z bólu. Mięśnie nadal bolały mnie po treningu. Autumn natychmiast to zauważyła.

– Naprawdę musiałeś zapisać się na boks? – spytała z wyrzutem w głosie. Jej ciemnofioletowe oczy wwiercały się we mnie.

– Tak. – Kiwnąłem głową. – A co?

– Nie uważasz… że to brutalny sport?

Zmarszczyłem brwi.

– Każdy sport jest brutalny, Autumn.

– Szachy nie.

Sylfida powiedziała to z tak poważną miną, że minęła chwila, nim zrozumiałem, że mówi to na poważnie. Zacząłem się śmiać.

Szachy? Serio?

– A co zrobię, jeśli mnie ktoś zaatakuje? – spytałem. – Trzasnę go szachownicą? Wcisnę do nosa wieżę? – zaśmiałem się, wyobrażając to sobie. – Bądźmy realistami, Autumn.

– Możesz sobie zrobić krzywdę – wymamrotała.

Uśmiech znikł z mojej twarzy. Autumn martwiła się. Wyprostowałem się i wziąłem głęboki oddech.

– Autumn… Autty – zacząłem, biorąc jej lodowate dłonie w swoje. Już od dawna chciałem się zwrócić do niej tym zdrobnieniem. – Nie musisz się o nic martwić. Na razie tylko skaczę na skakance. Ale muszę nauczyć się bronić. Jestem słaby, rozumiesz? Jak mam być twoim Strażnikiem?

Przełknęła ślinę.

– Nie jesteś słaby – wyszeptała. – Nigdy bym tak o tobie nie pomyślała, Bernardzie. – Nie patrzyła mi teraz w oczy. – Ufam twoim wyborom, ale proszę… nie zrób sobie krzywdy. Nie mogłabym… po prostu trudno byłoby mi… Nie wiem, co zrobiłabym, gdybyś ty… ty… – głos się jej załamał. Spuściła głowę, a włosy opadły jej na twarz.

Przybliżyłem sobie do ust jej dłoń i ją pocałowałem. Odmrożę sobie usta, ale co mi tam.

– Powtarzam. Nie masz o co się martwić, Autty. Wszystko będzie dobrze – wyszeptałem z ustami ponad jej skórą. Lekki podmuch wiatru owionął mi twarz. Poczułem, jak sylfida się uspokaja.

– Zawsze to powtarzasz.

– Tak, zauważyłem. – Przewróciłem oczami. Nadal na mnie nie patrzyła. Delikatnie uniosłem jej podbródek, zmuszając, by spojrzała na mnie, i pocałowałem ją w czoło, a następnie w usta.

Pamiętałem nasz pierwszy pocałunek, tuż przed tym, jak Autumn mnie uśpiła w domu Hamisha, by móc otworzyć Bramę. Tak samo jak wtedy, między nami pojawiła się iskra, która teraz wznieciła pożar. Poczułem, jak Autumn wplata mi palce we włosy, ja zaś przycisnąłem ją do siebie tak, że usiadła mi na kolanach. Ująłem jej twarz w swoje ręce. Całowaliśmy się długo, dłużej niż kiedykolwiek wcześniej. Chłód sylfidy kontrastował z moim ciepłem. Czułem, że jeszcze chwila, a dostanę ataku serca, że umrę.

– Dość. – Autumn oderwała się ode mnie, a właściwie mnie od siebie. Wziąłem płytki oddech, jak jakiś narkoman, ale cóż, Autumn była narkotykiem.

Sylfida, w przeciwieństwie do mnie, patrzyła przed siebie przytomnie, wielkimi oczami z małymi źrenicami, podczas gdy ja mało nie straciłem wzroku. Jednak natychmiast pośród swoich uczuć odczułem i jej emocje.

Poczucie winy. Zazdrość odczuwania dotyku, ciepła. Dla Autumn wszystko było zimne, takie samo. Nic nie miało wagi w jej dłoniach. Już od samego cienia tych emocji dostałem bólu głowy, tak były silne i pogmatwane. Wolałem nie myśleć, co tak naprawdę czuł Mel Gibson, gdy grał Nicka Marshalla w Czego pragną kobiety. Kiedyś chciałem wiedzieć, co takiego dzieje się w żeńskim umyśle. Po poznaniu Autumn jakoś mi się odechciało. To jednak za dużo jak na mój męski mózg.

Potarłem bliznę.

– Nie powtórzymy tego znowu, prawda? – spytałem.

Autumn zmierzyła mnie nieprzeniknionym spojrzeniem.

– Muszę już chyba iść – powiedziała bardziej zachrypniętym i niższym głosem niż zwykle. Wstała szybko z moich kolan.

– Zrobiłem coś nie tak? – Zerwałem się z krzesła, gdy była tuż przy drzwiach. Autumn odwróciła się i może tylko ze względu na słabe światło wydawało mi się, że jej oczy były całe czarne.

– Ależ nie, Bernardzie. Nie – odpowiedziała.

***

– I tak mnie nie uratujesz.

Czarne więzy zaczęły przeżerać ciało Autumn, rozrywając jej ciało na kawałki. Zacząłem biec w jej stronę, lecz ciągle się ode mnie oddalała, a grunt usuwał mi się spod nóg. Spadałem w ciemność, aż w końcu zostałem przez nią pochłonięty…

Nie zdołałem jej ochronić.

Poderwałem się z kanapy, łapiąc się za serce. Biło mi tak szybko, jakbym dostał miliard jednostek adrenaliny. Matko…

Znów te sny.

Pierwszy raz pojawiły się tuż po odnalezieniu Autumn nad brzegiem Loch Shieldaig. Zawsze, ale to zawsze ją wtedy traciłem, wraz z nią upadałem w mrok.

Teraz jednak spadałem sam.

– Wyluzuj, Oaken. – Wziąłem głęboki oddech. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła za pięć siódma.

Pierwszy dzień szkoły.

Opadłem znów na łóżko. Równie dobrze mogłem tu zostać.

Trudno było mi uwierzyć, że w ciągu dwóch miesięcy aż tak wiele się zmieniło. Dzisiaj rozpoczynałem nowy rozdział w Akademii Maxwella – dwa ostatnie lata, po których miałem iść na studia.