No dno po prostu jest Polska - Adam Leszczyński - ebook + książka

No dno po prostu jest Polska ebook

Adam Leszczyński

3,7
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dlaczego Polacy się nienawidzą?

Za co Polacy nie znoszą swojej ojczyzny i innych Polaków? Fatalną opinię o Polakach mieli Piłsudski i Dmowski, Norwid i Krasiński. Lista negatywnych cech przypisywanych Polakom przez nich samych jest bardzo długa – od kłótliwości i zawiści po niedbalstwo i niechęć do mycia. Na podstawie pamiętników, listów, publicystyki, poezji – do piosenek hip-hopowych włącznie – Adam Leszczyński pokazuje polski negatywny autostereotyp w czystej, wydestylowanej postaci. To książka wkurzająca, bolesna i pełna mocnych cytatów. Odpowiada też na pytanie: co można zrobić, żeby Polacy zaczęli siebie samych w końcu lubić?

Adam Leszczyński (ur. 1975) − historyk, dziennikarz i publicysta. Adiunkt w Instytucie Studiów Politycznych PAN, członek zespołu „Krytyki Politycznej”, stały współpracownik „Gazety Wyborczej”. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie studiował historię. Od 1993 r. związany z „Gazetą Wyborczą”. Pisze artykuły naukowe, historyczne i socjologiczne, reportaże (m.in. z Etiopii, Boliwii i Malawi). Należy do zespołu „Krytyki Politycznej”. Współpracował również z „Newsweekiem”, „Polityką”, „Przekrojem”, „ResPubliką Nową” i „National Geographic”. Laureat licznych stypendiów i nagród. Autor m.in. Zbawców mórz (w finale nagrody Beaty Pawlak), Skoku w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943-1980.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 323

Oceny
3,7 (11 ocen)
3
2
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Adam Leszczyński

No dno po prostu jest Polska

Dlaczego Polacy tak bardzo nie lubią swojego kraju i innych Polaków

Copyright © 2017 by Adam Leszczyński

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVII

Wydanie I 

Warszawa MMXVII

Wstęp„Naród idiotów” w lustrze

„Gorzkie słowa dyktuje najgorętsza miłość. To ona podyktowała Piłsudskiemu wyrażenie, że Polacy to naród idiotów” – odpowiadał krytykom Melchior Wańkowicz, znakomity polski reporter, kiedy na powojennej emigracji zarzucano mu, że szkaluje naród polski, pisząc o jego wadach1.

Jeśli Wańkowicz miał rację, to Polacy muszą bardzo kochać swoją ojczyznę. Od stuleci bowiem piszą o niej skwapliwie i obficie rzeczy najgorsze, szczególnie krytycznie oceniając przy tym rozmaite cechy swoich rodaków. Bardzo złe zdanie o Polakach jako zbiorowości mieli nasi najwięksi pisarze, od Bolesława Prusa po Marię Dąbrowską, a także nasi najwybitniejsi mężowie stanu – na czele z dwoma ojcami niepodległości i wielkimi politycznymi przeciwnikami, Józefem Piłsudskim i Romanem Dmowskim. Piłsudski przy tym myślał źle o Dmowskim, a Dmowski o Piłsudskim. Panowie nienawidzili się serdecznie. Przypisywali sobie też wzajemnie najgorsze narodowe cechy.

O tym właśnie – o polskim autostereotypie, czyli wyobrażeniu nas samych – jest ta książka.

Na wstępie jednak ważne zastrzeżenie: nie ma tu odpowiedzi na pytanie, czy Polacy zgodnie z prawdą przypisują powszechnie innym Polakom takie cechy, jak chociażby niechlujstwo, brak konsekwencji w działaniu i umysłową płytkość (to tylko niektóre z powszechnie wymienianych wad polskich; jak zobaczymy wkrótce, lista jest znacznie dłuższa). Ta książka opowiada o czymś innym: wyłącznie o obrazie samych siebie, jaki mają Polacy i jaki wyłania się nie tylko z sondaży i badań socjologów, ale też z niezliczonych opinii zawartych w publicystyce, literaturze i poezji, od romantycznych poetów po autorów tekstów piosenek hip-hopowych. Autostereotyp jest uogólnionym wyobrażeniem własnej wspólnoty, które bywa zakorzenione w rzeczywistości, ale jego relacja ze społecznymi faktami jest skomplikowana. Nie zajmuję się w tej książce na przykład sprawdzaniem prawdziwości poglądu, czy Polacy rzeczywiście rzadko się myją. Z pewnością jednak powszechnie tak myślą o rodakach – bo nie o samych sobie. Nie pytam więc także, czy Polacy są mało życzliwi naprawdę, tylko co sądzą o życzliwości wobec innych – i tak dalej.

Powtórzę: nie próbuję sprawdzać, czy w tych opiniach jest ziarno prawdy, tylko rekonstruuję obraz, który Polak widzi w lustrze. W wielu wypadkach nie sposób zresztą krytycznych ocen wobec narodowej wspólnoty w żaden sposób zweryfikować. O ile można na przykład ustalić, że Polacy zużywają mniej mydła na jednego mieszkańca niż Niemcy czy Amerykanie, o tyle znacznie trudniej ustalić, czy prawdą jest, że nasi rodacy rzadko się uśmiechają albo są wobec siebie nieżyczliwi.

Rozpowszechnione wyobrażenia są oczywiście także faktem społecznym i wpływają na to, co każdy z nas robi. Jeżeli Kowalski uważa innych Polaków za ludzi z definicji nieżyczliwych, nawet nie zwróci się do nich o pomoc w potrzebie, bo uzna to za stratę czasu i wysiłku. Najpewniej utwierdzi się przy tym w swojej opinii, że na wsparcie rodaków nie ma co liczyć, chociaż wcale nie próbował jej dowieść. W tym wymiarze autostereotyp kształtuje nasze działania. Ma też niemal magiczną trwałość: bez trudu reprodukuje się przez pokolenia.

Na marginesie: statystyki dotyczące zużycia mydła na jednego mieszkańca rzeczywiście istnieją i wydają się potwierdzać funkcjonujący od stuleci – naprawdę od stuleci! – polski autostereotyp, który mówi: „Polacy nie dbają o higienę”. W sierpniu 2015 roku portal Wirtualna Polska tak podał tę informację:

Polacy odetchnęli z ulgą. Fala upałów przyniosła wiele strat, nie tylko finansowych, spowodowanych ograniczeniami w dostawie prądu, ale i moralnych. Tak jest co roku. Skwar obnaża bowiem polską słabość – niechlujność i niechęć do dbania o higienę. Cierpią na tym pracownicy fabryk, biur i pasażerowie komunikacji publicznej. Nieprzyjemna woń spoconych ciał nie zachęca do podróży. Na tym jej szkodliwość niestety się nie kończy. Jeżeli chodzi o zużycie mydła, pozostajemy w ogonie Europy. W tych niechlubnych statystykach przeganiają nas tylko Rumunia i Rosja2.

Zwróćmy uwagę na opinię przemyconą w tym pozornie informacyjnym artykule na popularnym portalu internetowym. Polacy są brudasami, to prawda, wszyscy jeździmy autobusami i wiemy, że ludzie śmierdzą – tyle naprawdę mówi czytelnikowi autorka. Siła autostereotypu jest tak wielka, że dziennikarka uważa to za oczywistość, za fakt, którego nawet nie trzeba uzasadniać. Po prostu „wszyscy wiemy”, że tak jest. Dopiero potem autorka przytacza niezbyt przyjemne dane, takie jak wyniki sondażu TNS OBOP, według którego co czwarty Polak kąpie się raz w tygodniu lub rzadziej.

Zatrzymałem się nad tym przykładem dlatego, że bardzo wiele złych opinii na temat rodaków wypowiadanych jest właśnie w ten sposób: bez zastanowienia, mimochodem, przy okazji pisania lub mówienia o zupełnie czymś innym. Uderzającym przykładem, do którego jeszcze wrócę później, jest napisany w połowie XIX wieku przez szlachciankę Annę Ciundziewicką podręcznik gospodarstwa domowego i zarządzania majątkiem ziemskim. Autorka pisze w nim między innymi o hodowli krów i dodaje, że w Niemczech myje się krowy regularnie, a w Polsce, jak wiadomo, jest niechlujnie i nikt tych zwierząt nie czyści. Ta opinia nie została wypowiedziana jako publicystyczne oskarżenie, tylko przekazana suchym, beznamiętnym tonem, którym stwierdza się rzecz powszechnie znaną i taką, nad którą w ogóle nie należy się zatrzymywać. Zawiera ona jednak nie stwierdzenie faktu, tylko ocenę wspólnoty.

Znów: nie mam żadnego sposobu, żeby stwierdzić, jak często dawni Polacy myli swoje zwierzęta hodowlane. Zajmuje mnie tutaj wpisana w podobne zdania ocena wspólnoty, a nie stan higieny krów na Litwie w roku 1849.

Niektóre z przytaczanych w tej książce opinii dadzą się potwierdzić lub będzie można im zaprzeczyć i wtedy staram się przytoczyć odpowiednie dane statystyczne czy wyniki sondaży. Powtarzam jednak po raz trzeci, aby uniknąć nieporozumień: nie o takie fakty tu chodzi. Chodzi o wyobrażenie samych siebie, a nie o to, na ile jest ono prawdziwe. Z pewnością i tak znajdzie się krytyk, który zarzuci mi szkalowanie narodu i szerzenie antypolskich uprzedzeń. Ta kwestia powinna być jednak jak najbardziej jasna: nie chodzi o odpowiedź na pytanie: „Jacy są Polacy?”, tylko na pytanie: „Jak Polacy siebie postrzegają?”.

Nie jest to też książka o „polskim charakterze narodowym”, czyli cechach, które są w jakiś sposób specyficznie przypisane do bycia Polakiem. Nie jestem pewien, czy charaktery narodowe w ogóle istnieją, a naukowcy mają sprzeczne opinie w tej kwestii3.

Zebranie wypowiedzi na temat polskiego wyobrażenia nas samych okazało się skomplikowane – nie dlatego, że są trudno dostępne, tylko dlatego, że jest ich tak dużo. Przejrzałem obszerny zbiór tekstów, liczący wiele dziesiątków tysięcy stron: to przede wszystkim literatura piękna, publicystyka i poezja oraz liczne dzienniki i wybory listów. Sięgałem także do tekstów piosenek. Chociaż zbierałem przede wszystkim opinie bezpośrednie – zdania w rodzaju „jesteśmy…”, „Polacy są…”, „u nas jest…” i tak dalej – i tak wybrałem tyle cytatów, że bez trudu można byłoby tylko z nich samych, bez żadnego komentarza, złożyć kilka książek znacznie grubszych od tej.

Autostereotyp wyraża się oczywiście nie tylko w słowach bezpośrednio dotyczących wspólnoty, ale także w opowiadanych historiach czy opisywanych scenach. Oto przykład: fragment opowiadania Marka Hłaski Pamiętasz, Wanda? (1956), w którym narrator zwraca się do ukochanej:

Pomyśl sobie, jak to cudownie, że nie czujemy się obco i wrogo wśród tych wszystkich ludzi, spraw, maszyn. Że wszystko jest nasze – chłodny asfalt ulicy, po którym idziemy, niebo, które ma teraz kolor Twoich oczu, drzewo, z którego zerwałaś przed chwilą gałązkę akacji i wróżysz z niej: „Kocha nie kocha…”, wyrywam ci ją z ręki – kocha, przecież kocha. Śmiejesz się i ja się śmieję. Czeka nas nasz dom, w którym wszystko jest piękne, nawet ten mały kulawy stolik, któremu codziennie przybijamy nogę. Zamek w drzwiach chrobocze tak swojsko. Stoimy teraz obok siebie na balkonie, ogarniam Cię ramieniem, odsuwasz się łagodnie szepcząc: „Csss, Malinowska patrzy”. Śmiejąc się, całuję twoje ciepłe usta, na sąsiednim balkonie Malinowska mruży oczy4.

Oczywiście ten piękny kraj, w którym nikt nie czuje się obcy i otoczony wrogością, to tylko wytwór wyobraźni bohatera, alkoholika. Bohaterowie Hłaski żyją w brudnym, biednym, pełnym chamstwa i brutalności Peerelu, w którym „ludzie mają spocone twarze i zmętniałe oczy”. Tego, jaka Polska jest naprawdę, czytelnik szybko się dowiaduje. Pisarz nie musi mówić mu niczego wprost.

W tej książce ograniczałem się jednak głównie do opinii wyrażanych wprost – po pierwsze dlatego, że w przeciwnym razie należałoby napisać dzieło w dwudziestu tomach, a po drugie dlatego, żeby pozostawić jak najmniej miejsca na dowolność w interpretacji. Z pewnością jednak nawet po takim ograniczeniu liczby źródeł wykorzystałem tylko ich część. Przytaczam ich tu kilkaset; tysiące pozostały niezacytowane.

Wiele krytycznych opinii o polskiej zbiorowości można znaleźć na przykład w prasie czy w dialogach filmowych, które przywołuję rzadko (do filmów właściwie nie sięgam, chociaż są kopalnią wyobrażeń o nas samych). I tak w nagrodzonym Srebrnym Niedźwiedziem na Berlinale w 2017 roku i nominowanym do Oscara filmie Agnieszki Holland Pokot – ekologicznym thrillerze – główna bohaterka wygłasza dłuższy monolog o Polakach, w którym mówi, że zawsze się kłócą i jedyne, co ich może połączyć, to wspólne zbieranie grzybów.

Film Holland to tylko jeden z przykładów uderzającej trwałości polskiego autostereotypu. Jego niektóre elementy można znaleźć już w publicystyce staropolskiej, ale podstawowy fundament ukształtował się w pierwszej połowie XIX wieku i pozostaje niezmienny do dziś, powielany niemal w niezmienionej formie od pokoleń. O wadach polskiej wspólnoty bardzo podobną opinię mieli publicyści z XIX wieku i poeci żyjący o stulecie później. Zarzucali Polakom to samo – często nawet, jak pokażę, w tych samych słowach.

Od XIX wieku mieliśmy w Polsce zabory, dwie wojny światowe, krótki okres demokracji, dyktaturę Piłsudskiego, czterdzieści lat z okładem rządów komunistów i ćwierćwiecze wolnej III Rzeczypospolitej. Zmieniały się ustroje, ludziom odbierano własność i pozbawiano ich chleba. Okupanci wymordowali dużą część polskiej inteligencji, a wiele osób wybrało emigrację. Ziemiaństwo zostało pozbawione własności i – by zacytować klasyka – zlikwidowane jako klasa społeczna. Elity rządzące krajem zmieniły się w ciągu jednego stulecia kilkakrotnie – w roku 1918, w latach 1939–1945 oraz w roku 1989. Mimo to cechy przypisywane biurokracji w Polsce oraz podejściu urzędnika do obywatela pozostały niezmienne przynajmniej od dwóch stuleci! Podobnie zresztą jak podstawowe pozostałe elementy naszego narodowego autostereotypu.

Polski negatywny autostereotyp okazuje się też wyjątkowo spójny. Niesłychanie różni autorzy – pod względem płci, wykształcenia, poglądów politycznych, zawodu – zarzucają rodakom dokładnie te same negatywne cechy. Podobnie uderzający jest również jego demokratyczny charakter. Publicysta wielkiej gazety ma do zarzucenia rodakom z grubsza to samo co raper z blokowiska. Oczywiście używają różnych słów. Jeden ubiera swoją opinię w socjologiczny kostium, a drugi nie stroni od wulgaryzmów. Sens tego, co mówią o rodakach, jeśli się przyjrzeć, pozostaje jednak zazwyczaj uderzająco zbliżony.

Chciałem napisać tę książkę, korzystając ze źródeł w sposób możliwie demokratyczny – czyli traktując wypowiedzi rapera Taco Hemingwaya o Polakach jako przedmiot analizy równorzędny z opiniami poety Adama Mickiewicza czy publicysty i reportera Melchiora Wańkowicza. Jako źródło traktowałem także opinie wypisywane na forach internetowych. Mają one oczywiście istotne wady, które zmniejszają ich użyteczność: w zapewniającym anonimowość internecie ludzie dają upust frustracjom, a także chętnie się bawią, prowokując innych.

Te demokratyczne założenia okazały się jednak trudniejsze do zrealizowania w praktyce, głównie dlatego, że opinie anonimowych internautów – często słabo wykształconych i nieporadnie władających językiem ojczystym – są zazwyczaj dużo płytsze od tego, co piszą ludzie wykształceni i zawodowo zajmujący się słowem. Książka napisana na podstawie anonimowych wypowiedzi w internecie byłaby równie mało interesująca jak ich treść – monotonna litania frustracji i narzekań.

Lista negatywnych cech przypisywanych Polakom pozostaje jednak niezmienna. Przekracza granice klasy, wykształcenia, majątku i miejsca pobytu. Jest bardzo podobna na forach internetowych i w literaturze pięknej.

Jest to absolutny fenomen.

Polski autostereotyp zmienił się w ciągu ostatnich stu kilkudziesięciu lat tylko w jednym ważnym aspekcie: właściwie zniknęły cechy przypisywane do połowy XX wieku przez wielu autorów wpływom kultury szlacheckiej, takie jak lekkoduchostwo, nonszalancja, beztroska, szeroki gest i dobroduszność połączone z brakiem szerszych zainteresowań i ciekawości świata. Jeszcze w okresie międzywojennym to wszystko stanowi ważną część narodowego wizerunku, zwykle zresztą ocenianą źle. „Szlachetczyzna” w polskiej autonarracji zanika właściwie po II wojnie światowej, wraz ze zniszczeniem ziemiaństwa przez okupanta, reformę rolną i represje władz komunistycznych. Od tego czasu czołowe miejsce w narodowym wizerunku zajmują cechy postrzegane przez krytyków jako bardziej ludowe – pazerność, ciemnota, chamstwo, prymitywność, pewna umysłowa ociężałość, brak wdzięku w życiu i zachowaniu. To nie znaczy, że nie było ich już wcześniej – były w naszym autostereotypie zawsze, ale kojarzyły się z ludem, a nie z całością narodu.

* * *

Złe wyobrażenie Polaków o sobie otacza nas jak powietrze. Towarzyszy nam zawsze i wszędzie. Negatywne cechy są przypisywane rodakom bez zastanowienia i traktowane jako oczywistość.

Pomyślałem o napisaniu tej książki, kiedy byłem na stypendium naukowym w Niemczech, na Uniwersytecie w Jenie. Jak wielu Polaków pracujących za granicą, kupiłem sobie tam dziewięcioletnie auto. Niemiecki właściciel jeździł nim dużo, ale nie miało nawet jednej rysy.

Przyjechałem tym autem do Polski. Po tygodniu ktoś wgniótł mi na parkingu drzwi i uciekł. Rano przed domem zastałem porysowany samochód. Poskarżyłem się przyjacielowi: „No tak, Niemiec jeździł latami i wyglądało jak nowe, a u nas oczywiście ktoś mi je porysował po tygodniu i uciekł. Wiadomo, Polska”.

Po chwili zdałem sobie sprawę, że nieświadomie powiedziałem coś znacznie więcej. Nie tylko poskarżyłem się na anonimowego rodaka, który porysował mi samochód i zbiegł, nie próbując zapłacić za wyrządzoną szkodę. Wypowiedziałem ogólną opinię o Polsce i Polakach, traktując złe doświadczenie nie jako odosobniony przypadek, ale świadectwo ogólnych mechanizmów życia społecznego w Polsce.

Takich opinii wokół nas jest mnóstwo. Spotykamy je codziennie.

Copywriterka w agencji reklamowej opowiedziała mi historię o tym, jak wymyślała z zespołem kampanię dla dużej firmy ubezpieczeniowej. Przyszedł im do głowy pomysł na spot: rodzina mieszka w idealnym domu, w którym nic się nie psuje – po czym głos z offu mówi: „Chciałbyś tak? Ale to nie w Polsce, w Polsce takie miejsca nie istnieją, u nas zaraz coś się schrzani. Ubezpiecz się”.

Znajomy, który wiele lat mieszkał w biednym i niebezpiecznym afrykańskim kraju, w którym naprawdę można było zostać zabitym na ulicy, opowiedział mi, że przyzwyczaił się do uśmiechu w życiu codziennym. „Tam się wszyscy do siebie uśmiechają” – mówił. „Człowiek na stacji benzynowej zawsze do ciebie zagada życzliwie”.

Wrócił do Polski i próbował się uśmiechać. „A pan z czego się tak cieszy?” – zapytał go pierwszego dnia opryskliwie sprzedawca na stacji benzynowej.

W kwietniu 2014 roku wściekłość na ojczyznę ulała się znakomitemu tenisiście Jerzemu Janowiczowi. Właśnie przegrał mecz i musiał o tym opowiedzieć na konferencji prasowej.

„Czego zabrakło?” – zapytał Janowicza dziennikarz.

„Przegrana trzeciego seta” – burknął ponuro tenisista i odłożył mikrofon.

„Przegrana wyraźnie, to nie jest tak, że zadecydowała jedna piłka” – dopowiedział następny dziennikarz.

W tym momencie w Janowiczu coś pękło. Wybuchł:

Jesteśmy krajem, w którym absolutnie nie ma żadnej perspektywy, czy to w sporcie, w biznesie czy w życiu prywatnym, dla nikogo. Studenci studiują tylko po to, żeby z tego kraju wyjechać. Trenujemy gdzieś po szopach, i to nie tylko w tenisie […]. Dlaczego macie takie oczekiwania wobec nas? Może sami najpierw wyjdźcie na ten kort, przepracujcie całe życie na korcie i dopiero wtedy miejcie oczekiwania. Nie ma żadnej pomocy, w żadnym sporcie, w żadnym zawodzie. Każdy musi orać!

Dziennikarzom na sali chyba zrobiło się trochę niezręcznie, bo zamilkli. Nikt nie protestował. Janowicz nabrał tchu i mówił dalej:

Kim jesteście, że macie oczekiwania? Oczekiwania może mieć mój trener! Moja mama, mój tata, a nie wy! Co takiego robicie? Siedzicie i nas krytykujecie non stop. A potem macie oczekiwania?5

Każda prywatna czy publiczna porażka może być powodem do tego, aby wypowiedzieć się nie o sobie, ale o charakterze polskiej wspólnoty.

W 2010 roku Mirosław Drzewiecki, minister sportu w rządzie PO-PSL i jeden z bohaterów tak zwanej afery hazardowej (jak twierdził, oskarżony niesłusznie), udzielił wywiadu telewizji TVN24. Drzewiecki odpoczywał wówczas na Florydzie i być może dystans wobec kraju sprzyjał śmiałości. Powtarzane w mediach zarzuty wobec niego, twierdził, spowodowały śmierć jego matki. Matka byłego już wówczas ministra zmarła w 2009 roku, kilka dni po ujawnieniu afery, której jej syn stał się jednym z głównych bohaterów. Drzewiecki nie tylko poskarżył się na „obrzydliwy” sposób, w który został potraktowany, ale wypowiedział opinię o ojczyźnie:

Ja jestem dowodem na to, że Polska jest w dalszym ciągu dzikim krajem. Zabito mi matkę, taka jest prawda. W związku z tym nie mam odrobiny dobrych emocji do ludzi, którzy to zrobili. Na całe szczęście wiem – bo wierzę w Boga – że jest piekło, że ci ludzie trafią do piekła6.

Po kilku latach Drzewiecki powtórzył swoją opinię w telewizji, zawężając jednak sens pierwotnej wypowiedzi do życia politycznego w Polsce:

Używanie pomówień i szkalowanie w celu uprawiania walki politycznej to jest coś, co mnie zawsze brzydziło. Właśnie do takich zachowań odnosiłem słowa, że Polska w tym względzie to jest dziki kraj. Mogę to teraz tylko potwierdzić7.

Nie będziemy rozstrzygać, kto miał rację – Mirosław Drzewiecki czy jego oskarżyciele – i czy przekonanie Drzewieckiego, że był przedmiotem nagonki, jest uzasadnione. Może tak, może nie: to nie ma znaczenia dla tych rozważań. Istotny jest sposób, w jaki polityk sformułował swoją wypowiedź. Nie powiedział „zostałem skrzywdzony”, tylko „Polska jest dzikim krajem”. Podobnie zachował się Janowicz.

Obie wypowiedzi odnosiły się do trwałych elementów polskiego autostereotypu: w przypadku Janowicza było to przekonanie, że Polacy uwielbiają krytykować rodaków (a nie są skłonni do tego, aby ich chwalić i wspierać); w przypadku Drzewieckiego – pogląd, że w Polsce każdy może być przedmiotem obmowy i publicznej nagonki, która nie ma żadnych podstaw w faktach. Zgodnie z tym stereotypem w Polsce każdego, kto odniósł sukces, można zniszczyć i spotwarzyć, więcej: każdego będzie się próbowało zniszczyć i spotwarzyć. Narzekanie na „polskie piekło” jest, jak zobaczymy, przynajmniej od połowy XIX wieku trwałym elementem narodowego obrazu nas samych, podobnie jak przekonanie, że Polska nie należy do państw „cywilizowanych” (a więc jest „dzikim krajem”).

Przytoczyłem te opowieści o sytuacjach z polskiego życia codziennego – prywatnych i publicznych – po to, żeby pokazać, jak głęboko polski negatywny autostereotyp przenika nasze życie. Obaj cytowani panowie nie są subtelnymi intelektualistami, tylko ludźmi czynu, którzy odnieśli w życiu zawodowy i społeczny sukces. Nie budują skomplikowanych teorii. Kiedy wypowiadają się o Polsce, mówią o rzeczach, które wydają im się oczywiste.

Podobne historie można mnożyć w nieskończoność. Celem tej książki nie jest jednak kolekcjonowanie anegdot, tylko rekonstrukcja oraz systematyczny opis polskiego autostereotypu, próba odtworzenia jego korzeni i pokazania, w jaki sposób – być może – da się go, jeśli nie wyeliminować z polskiego życia, to przynajmniej zmienić nieco na lepsze.

* * *

Pierwszy rozdział poświęcony jest – wyjątkowo – jednemu autorowi. Bolesław Prus napisał o Polsce i Polakach kilkadziesiąt tomów publicystyki. Wbrew jego wizerunkowi z warszawskich pomników, na których przedstawiony jest jako dobroduszny starszy pan w okularach, był autorem przenikliwym, krytycznym i często bezwzględnym. Rzadko się o tym pamięta, być może dlatego, że jego dzieła – poza szkolnymi lekturami – nie są czytane zbyt często. Katalog wad przypisywany przez Prusa polskiej zbiorowości jest niemal kompletnym i zadziwiająco aktualnym obrazem polskiego autostereotypu: następne sto lat z okładem nie dodało do niego (ani od niego nie odjęło) zbyt wiele.

Posłuży to za wprowadzenie do następnych czterech rozdziałów, w których przyjrzymy się z bliska kolejnym wymiarom polskiego negatywnego autostereotypu. Rozdział drugi mówi o wadach najbardziej dokuczających w cywilnym, codziennym życiu, takich jak niestałość, niesłowność, powszechna nieżyczliwość i cwaniactwo; rozdział trzeci – o przypisywanych przez Polaków (często bardzo wybitnych) swojej zbiorowości wadach politycznych, czyli o kulcie niekompetencji i o nieumiejętności dochowywania procedur czy planowania na dłuższy okres, o skłonności do upajana się blichtrem władzy i o pogardzie dla ludzi stojących niżej w hierarchii społecznej. Naszym elitom od stuleci przypisywaliśmy sami skłonność do interesowania się przede wszystkim przywilejami, które daje władza, przy równoczesnym zaniedbywaniu swoich obowiązków, a także kumoterstwo, nepotyzm i ogólnie niskie kompetencje. Czwarty rozdział został poświęcony deficytom intelektualnym: skłonności do naśladowania obcych, chęci podobania się im za wszelką cenę, brakowi głębszych zainteresowań, niechęci do umysłowego wysiłku i systematycznej pracy intelektualnej; powszechnie i „od zawsze” narzekano na to, że w naszym kraju się jej nie docenia i nie szanuje, a wielcy artyści, pisarze czy naukowcy mogą cieszyć się sławą w ojczyźnie dopiero wtedy, kiedy ją zdobędą za granicą. Rozdział piąty mówi wreszcie o estetyce i higienie: Polacy nie potrafią – a przynajmniej tak o sobie od stuleci myślą – utrzymać czystych domów i czystych ulic, sądzą, że rodzima architektura jest chaotyczna i brzydka, a poziom higieny osobistej innych Polaków pozostawia wiele do życzenia.

Rozdział szósty dotyczy zasadniczego elementu polskiego autostereotypu, czyli porównywania się z Zachodem – w tym przede wszystkim tego, jak postrzegają ojczyznę i rodaków Polacy przebywający na emigracji i ci, którzy z niej wrócili. Podstawowe elementy ich opowieści nie zmieniły się przynajmniej od drugiej połowy XIX wieku: polscy emigranci kochają ojczyznę, ale nie znoszą rodaków, a po powrocie do kraju krytykują brud, bałagan, rozdętą biurokrację, nieżyczliwość i cwaniactwo.

Rozdział siódmy opisuje stan badań socjologicznych na temat polskiego autostereotypu i ukazuje go na tle własnego wizerunku innych narodów. Socjologowie od dawna piszą, że w porównaniu z innymi nacjami Polacy oceniają swoją wyjątkowo źle, przypisując jej mnóstwo negatywnych cech (i bardzo niewiele pozytywnych). W tym miejscu opowiem o sondażach i teoriach socjologicznych, które tłumaczą ten stan rzeczy.

Rozdział ósmy stanowi próbę rekonstrukcji nie tylko opisu domniemanych wad polskich, ale także ich diagnozy. Wielu autorów – pisząc obszernie o polskich wadach zbiorowych – próbuje odpowiedzieć sobie na pytanie, skąd się one biorą. Rozróżniam dwa warianty tej diagnozy. Pierwszy jest konserwatywny. Mówi – w uproszczeniu – że za zły stan stosunków społecznych w ojczyźnie odpowiada odejście od tradycji, religii i poddanie się wpływom obcym. Drugi – nazwijmy go liberalno-lewicowym – odpowiedzialnością za polskie wady obarcza ciemnotę, biedę, ksenofobię oraz wpływy katolicyzmu. Obie te diagnozy mają bardzo długą historię i wracają do dziś w publicystyce oraz literaturze.

Sądzę – i to jest jedna z głównych tez tej książki – że taki, a nie inny autostereotyp Polaków jest wynikiem historycznego doświadczenia, a ściślej: rozbiorów, nieudanych prób odzyskania niepodległości i nieudanych prób modernizacji. To one skazały Polaków na nieustanne porównania z Zachodem i przejmujące doświadczenie cywilizacyjnej niższości. Nieprzypadkowo autostereotyp polski utrwalił się w XIX wieku i przybrał wówczas formy istniejące do dzisiaj. Potem podlegał zaś – w sprzyjających, niestety, warunkach politycznych, czyli w kontekście politycznego ucisku i nędzy II Rzeczypospolitej oraz PRL – społecznej reprodukcji. Wgryzł się tak głęboko w myślenie Polaków o samych sobie, że jest przekazywany z pokolenia na pokolenie, w sposób równie związany z naszą tożsamością jak legendy o męstwie polskiej husarii. Jest jednak szansa na to, żeby go zmienić.

* * *

Tytuł tej książki jest oczywiście cytatem. 8 sierpnia 2010 roku na forum internetowym Kafeteria.pl ktoś anonimowo napisał post pod tytułem, który ujawnia morze frustracji oraz pełzający wyrzut sumienia. „Nie lubię Polski. Czy to źle?” – pyta anonim. Zacytuję ten wpis, zachowując ortografię i interpunkcję.

Nie chcę narzekać ale nie mam za co lubić tego kraju. Nie obraźcie się ale nasz kraj jest beznadziejny pod każdym względem. Atrakcji turystycznych u nas jak na lekarstwo. Nie ma ciepłego morza, jeziora są małe, lasy to też nie dżungla amazońska, a góry przy Alpach to jakieś pagórki śmieszne i do tego śniegu w nich nie ma zimą. Kraj prawie całkiem płaski, gdzie by nie spojrzeć to ciągną się kartofliska albo pola z żytem. Żadnego uatrakcyjnienia krajobrazu, tylko płasko jak stolnica.

Następnie autor (autorka?) zajmuje się zabytkami („architektura kompletne dno”), kuchnią narodową („nie może równać się z francuską, hiszpańską […], zero pomysłowości”) oraz kulturą (mało zespołów i filmów znanych na świecie). Nie oszczędza także folkloru: „prostactwo […]. Polaczkom jak zwykle słoma z butów wystaje”.

W ogóle Polacy to beznadziejni ludzie. Pełni nienawiści, fanatyczni katolicy, alkoholicy, złodzieje, homofoby, zacofane mohery. Jest XXI wiek a w Polsce nadal panuje średniowiecze. Homoseksualiści nie mogą brać ślubów, eutanazja i aborcja nadal nielegalne. I nic nie wskazuje na to by było lepiej.

Potem następuje przygnębiająca konkluzja:

No dno po prostu jest Polska8.

Inni dyskutanci współczuli i mówili, że się zgadzają i że też Polski nie lubią. „Na szczęście studiuję filologię romańską i w przyszłym roku wyjeżdżam do Francji” – pisała jedna z komentatorek. Kilka osób radziło autorowi posta wyjazd z kraju, skoro mu się w nim nie podoba. W nieporadnych wypowiedziach na forum wróciło wiele elementów polskiego autostereotypu: biurokracja jest wroga i pazerna, ludzie nieżyczliwi i smutni, księża obłudni, a cwaniactwo spotyka się na każdym kroku. „Polska jest beznadziejna, fakt” – brzmiał ostatni głos w dyskusji.

Nikt nie napisał: „Weźmy się do roboty i spróbujmy to jakoś zmienić”.

Rozdział I„Trzeba było zostać w Paryżu”. Okrucieństwo Bolesława Prusa

Pomnik Bolesława Prusa stoi w Warszawie przy Krakowskim Przedmieściu, na miejscu, w którym do wojny stała kamienica mieszcząca w czasach pisarza redakcję „Kuriera Warszawskiego”. W tej gazecie, wówczas najpoważniejszym dzienniku w Królestwie Polskim, Prus publikował regularnie okrutne diagnozy stanu umysłów i cywilizacji w Polsce.

Pisarz wygląda bardzo dobrodusznie, jak emeryt, który właśnie wyszedł na spacer. Wikipedia podpowiada, że „stoi w zamyślonej pozie” lub „jakby przyglądał się komuś z zaciekawieniem”, a sam pomnik ma symbolizować „częste spacery pisarza ulicami miasta”.

Taki jest współczesny wizerunek Prusa, zagłaskanego przez szkolne lektury Lalki i wielokrotnie wznawiane w PRL sentymentalne opisy Nałęczowa: był to sympatyczny starszy pan, który pisał o Warszawie. Mimochodem napisał powieść, którą wszyscy muszą czytać w szkole, więc w wieku dojrzałym pamiętają już ją niezbyt dobrze.

Nic dziwnego, że burzę wywołał poeta i eseista Jan Polkowski, kiedy w marcu 2015 roku w tygodniku „W Sieci” obwieścił: Bolesław Prus był pisarzem antypolskim.

Polkowski przeczytał Lalkę i doszedł do wniosku, że Wokulski, stawiany przez Prusa za wzór nowoczesnego Polaka, wcale nie był kryształowym charakterem. Zarabiał majątek, „zaopatrując pułki rosyjskie”. Handlował bronią w Paryżu. Konserwatyście Polkowskiemu przeszkadzały też oświeceniowa wiara w postęp Wokulskiego oraz jego sceptycyzm wobec religii i antyklerykalizm. Zawarta w powieści – dodajmy, w znacznie mniej dosłowny sposób niż w publicystyce – krytyka polskich elit również wydała się podejrzana:

Zawarta w powieści analiza przyczyn niesprawiedliwości społecznej, enklaw bogactwa i plagi biedy zupełnie abstrahuje od braku polskiej państwowości od niemal stu lat i sprowadza ekonomiczny, polityczny i społeczny kontekst sytuacji do win polskich arystokratów. Wywody na ten temat są przygnębiająco płytkie, fetyszyzują problem i pobrzmiewają nienawiścią klasową.

Polkowski zarzucał także Wokulskiemu – a pośrednio samemu Prusowi – uleganie rosyjskiej cenzurze, ale najcięższym zarzutem było krytyczne podejście do polskości:

W Lalce co i rusz przywoływane jest bałwochwalcze uwielbienie dla innych miast i krajów, a dla harmonii powtarzana jest emocjonalna krytyka wszystkiego, co polskie. […] Kolaboracja, antykatolicka fobia, niewolnicza tęsknota za stabilizacją, kolonialne lokajstwo, zaorywanie polskiego przemysłu i pragnienie skończenia z niepodległą polskością – wszystkie śmiertelne [sic] argumenty i poglądy, znane z dzisiejszych gazet, łącznie z lansowaniem prawa do nienaturalnej śmierci, sączył Prus Polakom dyskretnie w krew przy pomocy medium zakochanego idealisty.

Najbardziej przerażające zdanie w powieści – kończył Polkowski – było tym, które zabrzmiało w głowie Wokulskiego: „Trzeba było zostać w Paryżu”9.

Zamach na autorytet Bolesława Prusa spotkał się z energicznym sprzeciwem na prawicy i na lewicy. Polkowskiemu dostało się w najcięższych słowach. „Horrendalne brednie […] poglądy rodem z jakiejś kosmicznej rzeczywistości równoległej” – komentował krytyk Piotr Bratkowski10. „Popis barbarzyństwa […] ideologiczna redukcja tekstu” – pisała na swoim blogu krytyczka Justyna Sobolewska i dodawała: „Jeszcze bardziej przerażająca jest [Polkowskiego] wizja literatury, która ma nas »zapolaczyć« (skoro tamta »odpolacza«)”11. Młody polonista Łukasz Żurek nazwał tekst Polkowskiego „kuriozalnym” i ubolewał nad politycznym odczytaniem literatury sprzed stulecia.

Michel Foucault pisał kiedyś o „szantażu Oświecenia”, o sytuacji, w której można być tylko za Oświeceniem (i wtedy automatycznie podpadamy pod zdrowy racjonalizm lub terror postępowości) albo przeciw projektowi Oświecenia (wówczas trafiamy w domenę wiary lub zabobonu). Coś podobnego obserwujemy w naszej kulturze w ostatnich latach. Nieraz w gronie znajomych sam uczestniczyłem w burzliwej dyskusji, w której określona wypowiedź, na przykład na temat książki, była automatycznie podczepiana pod daną opcję polityczną.

Zdaniem Żurka Polkowski zgrzeszył „radykalnym prezentyzmem”, czyli próbował odczytać powieść Prusa, całkowicie ignorując kontekst historyczny. Esej publicysty „W Sieci” stanowił zaś kolejną cegiełkę w murze tekstów sprowadzających sztukę do prostej politycznej walki, którą zwolennicy Oświecenia toczą z jego wrogami12.

Nawet bliski politycznie Polkowskiemu felietonista i powieściopisarz (oraz współzałożyciel dzisiejszej „Endecji”) Rafał Ziemkiewicz komentował dosadnie: „to jeden z takich tekstów, co do których trudno zgadnąć, czy został napisany na poważnie, czy dla jaj”. Ziemkiewicz bronił pozytywizmu i samego Prusa przed zarzutami o niedostatek miłości dla ojczyzny.

Odrzucanie jakiegokolwiek innego modelu polskości niż wariackie rzucanie się z motyką na regularne i uzbrojone po zęby wojska, czynienie probierza patriotycznej poprawności z tego, jak bardzo jest kto pobożny, odległy od wolnomyślicielstwa i zanurzony w metafizyce i jak często na jego wargach pojawia się wypowiadane z czcią słowo „Polska”, nie dowodzą – delikatnie mówiąc – intelektualnej klasy13.

Polkowskiego wsparł tylko konserwatywny filozof i polityk, europoseł PiS Ryszard Legutko, przypominając, że Wokulski faktycznie miał złe zdanie o Polakach, a jego opinie wpisują się w „niedobrą polską tradycję antypolskiego stereotypu, tak drogiego sercu dzisiejszych intelektualistów […] gdy się pojawia krytyk, to musi on od razu być choćby trochę antyklerykałem, a przede wszystkim musi Polsce stawiać za wzór inne kraje oraz upatrywać ratunek w rozwoju cywilizacyjno-technologicznym”14.

Z punktu widzenia opowieści o polskim autostereotypie dodatkowym interesującym szczegółem jest to, że przy tym sam Legutko także część zarzutów Prusa wobec narodowej zbiorowości powtarza i uważa je za aktualne.

Jest u Prusa jeden wątek krytyczny, który zawsze robił na mnie wrażenie. Prus sugeruje czytelnikowi, że Polacy są narodem niezdolnym do wewnętrznej organizacji, że tutaj nic się nie może udać, bo w końcu instynkt autodestrukcyjny rozłoży każde przedsięwzięcie. Nie deprecjonuję tego zarzutu, bo zbyt wiele faktów z historii Polski ostatnich kilku wieków, także czasów najnowszych, może go potwierdzać15.

Według Legutki diagnozę postawioną przez Prusa obciąża jednak sprzeczność. Z jednej strony pisarz uważa Polaków za nieudaczników, z drugiej – każde im imitować innych, wierząc w potęgę zagranicznych wzorów cywilizacyjnych.

Nic w debacie o Lalce nie wskazuje, aby jej uczestnicy czytali publicystykę Prusa – która jest dużo bardziej bezwzględna i bezpośrednia niż opinie wkładane przez niego w usta Wokulskiego. W zarzutach Polkowskiego i Legutki wobec naszego największego prozaika jest więc ziarno prawdy. Żaden z nich nie powołał się na inny tekst Prusa niż Lalka, chociaż pisał on bardzo dużo i obaj panowie znaleźliby tam równie dużo materiału. (Dodajmy: nic także nie wskazuje, aby do publicystyki Prusa zajrzeli krytycy Polkowskiego). Konserwatyści bezbłędnie wyczuli jednak ideologicznego przeciwnika. Mieli rację: Prus rzeczywiście miał o Polakach jako zbiorowości zdanie jak najgorsze i w swoich felietonach chłostał współczesnych bezlitośnie przez dziesięciolecia.

O ile jednak z samym krytycznym opisem mogliby się Legutko i Polkowski zgodzić – jak wspominałem, autostereotyp polski jest równie rozpowszechniony na lewicy i na prawicy, u liberałów i u konserwatystów – o tyle już diagnoza Prusa sytuowała autora Lalki po stronie zwolenników Oświecenia: tych, dla których lekarstwem na niedostatki polskiego życia jest otwarcie się na Zachód i uczenie się od innych, a nie – wsobne zamknięcie i powrót do wyidealizowanej tradycji.

Przyjrzyjmy się więc temu, co Prus myślał o Polakach. W dwudziestu tomach jego Kronik tygodniowych zawiera się bowiem niemal kompletny polski autostereotyp, a wiele źle świadczących o rodakach obrazów i sytuacji, które opisywał, można sobie bez trudu wyobrazić we współczesnej Polsce. Pisarz jest przy tym autorem fascynującym – przenikliwym, złośliwym, a często okrutnym. Tak dalece nie przypomina miłego emeryta z warszawskiego pomnika, że można odnieść wrażenie, jakby przez pomyłkę postawiono go zupełnie komuś innemu.

Pierwszy i najbardziej podstawowy w hierarchii zarzutów Prusa wobec rodaków brzmiał: Polacy nie są w stanie włożyć niczego do „skarbca osiągnięć ludzkości”. Ludy rozwinięte, zdaniem Prusa, ocenia się po ich wkładzie w sztukę, w naukę i w przemysł. Ten polski wkład jest zaś, jego zdaniem, mizerny. Jesteśmy narodem mało twórczym i mało odważnym – jeśli chodzi o przedsięwzięcia cywilizacyjne.

W 1894 roku pisarz z zachwytem pisał o polarniku Nansenie, który dotarł do bieguna. Czy my, Polacy, moglibyśmy się zdobyć na Nansena? – pytał.

Instynkty bohaterskie wszak posiadamy. Wylać na kogoś falę oszczerstw, napaść na ulicy, pokłuć bliźniego nożem, szczególniej znienacka, zagrabić woźnicy kilkaset rubli albo wędrownemu handlarzowi furę kożuchów – na to umieją się już zdobyć więcej lub mniej inteligentni członkowie społeczeństwa. Ciekawości także nam Pan Bóg nie odmówił, o ile chodzi o nowinki, szczególniej dotyczące osobistych spraw ludzkich16.

Tymczasem Polaków nie interesuje nawet to, co się dzieje z nimi samymi: nieliczne badania statystyczne, które pokazują obraz stanu społeczeństwa, nie są nawet systematycznie gromadzone i publikowane.

W odpowiedzi na ten felieton jeden z czytelników przysłał Prusowi wycinek z innego pisma, w którym znalazł się artykuł o polskim polarniku, Henryku Arctowskim. Czytelnik zakreślił zdanie, że Arctowski jest „polskim Nansenem”.

Prus wiedział, że Arctowski mieszka za granicą i publikuje tam w czasopismach naukowych. Cenił to bardzo i odniósł się do niego z szacunkiem. Na razie jednak – pisał – pan Arctowski dopiero zamierza wybrać się w okolice podbiegunowe. Natomiast w Polsce już mianuje się go „naszym Nansenem”.

Był to, zdaniem pisarza, przykład polskiej „narodowej choroby”.

Chorobą jest: zupełny brak poczucia rzeczywistości. Polega ona na tym, że to, co było, albo to, co dopiero może być, traktujemy jako rzeczy – już istniejące. Ile to razy słyszymy zdania, wygłaszane nie tylko z przekonaniem, ale nawet z gniewem: – My, Polacy, nie potrzebujemy zazdrościć obcym. Gdy chodzi o przemysł, mamy Stasziców, Lubeckich, Steinkellerów, gdy o naukę – posiadamy Śniadeckich, Koperników… A nawet w kwestii podróży do bieguna możemy zacytować nazwisko Arctowskiego… Nie wiem, czy jest na świecie naród, który częściej wypowiadałby frazes: „My nie potrzebujemy zazdrościć obcym…”. Przez ten czas obcy nic nie mówią, niczego nam nie zazdroszczą, a tylko – odbywają podróże, robią co dzień po kilka mniejszych i większych wynalazków, wydają po kilka tomów książek i tym podobne17.

Polacy uwielbiają, zdaniem Prusa, opowiadać o tym, co zrobili w przeszłości lub co zrobią – licząc, że się to zrobi samo. Zamiast się zajmować gadaniem, trzeba wziąć się do roboty, „podtrzymując dobrobyt i mały, codzienny postęp w społeczeństwie”. (Prus okazał się w tym wypadku zbyt surowy: Arctowski na północ rzeczywiście pojechał i został sławnym na świecie polarnikiem, chociaż do bieguna nie dotarł).

Według Prusa naród polski cechują ciemnota ludu i głupota elit – podążające w idealnej symetrii, chociaż to elity są, jako bardziej świadome, w większym stopniu odpowiedzialne za ten opłakany stan rzeczy. „Klasy inteligentne” u nas czytają niekiedy literaturę, chodzą na wyścigi konne – ale chemią, fizyką, astronomią i podobnymi naukami interesują się garstki zapaleńców, którzy „z kieszeni własnej” wydają pisma naukowe „i jeszcze kupca nie znajdują”. Polacy chętnie chodzą na bale dobroczynne, dają jałmużnę, chociaż i w tym są – zdaniem pisarza – niestali i niekonsekwentni.

Ale założenie jakiejś szkoły i wydanie książki należą do zjawisk trafiających się raz na całe wieki, wysłanie zaś kogo granicę po naukę jest wypadkiem, którego chyba nikt z nas nie widział i nigdy nie zobaczy18.

To znów pogląd niesprawiedliwy, a na pewno przesadzony: Polacy jeździli wówczas za granicę studiować, między innymi dlatego, że na ziemiach polskich (poza Galicją) trudno było o studia – Uniwersytet Warszawski miał w nazwie „Carski”, nie był więc miejscem dla patriotycznie nastawionej inteligencji. Trzeba jednak Prusowi przyznać słuszność, że Polacy rzeczywiście byli wówczas wyraźnie gorzej wykształceni niż zachodni sąsiedzi.

Niskiej jakości elitom towarzyszą klasowe wady – przede wszystkim pogarda i obojętność wobec stojących niżej w hierarchii. Zarozumiałość i pycha sprawiały, że nasza szlachta patrzyła na resztę Polaków z góry, „uważając ją za masę upośledzoną, zbiór dzieci lub stado inwentarza”. Ci sami ziemianie byli przy tym niedokształceni: nie znali nie tylko ekonomii, ale i podstaw uprawy roli, chociaż byli klasą władającą ziemią. Za główne zalety uważali powierzchowną ogładę, a nie wiedzę czy przedsiębiorczość. Te ostatnie nie były w cenie.

Szlachcic umiał być rozmowny, elegancki, strzelał, jeździł konno, rozmawiał kilku językami i tańcował, ale nie wierzył w pracę, oszczędność, rachunkowość, nie myślał też o przyszłości: jemu i jego przodkom pieniądze spadały z nieba; on i jego przodkowie długi płacili, kiedy im się podobało; toteż gdy wybiła godzina niedoli, większość ich znalazła się w pozycji lunatyka gwałtownie obudzonego19.

Prus miał jak najgorszą opinię o kwalifikacjach zawodowych i moralnych arystokracji oraz ziemiaństwa. Obie te grupy wyraźnie rozróżniał: arystokraci byli dla niego próżniakami, którzy trzymają krajowe kapitały w ręku i przejadają je – a często przegrywają w ruletkę w Monte Carlo. Odziedziczone po przodkach biblioteki w pałacach są zamknięte na klucz, który zgubił już dawno administrator. Szlachta zaś z kolei nie zna się na gospodarstwie, jest niedouczona i uczyć się nie chce, a inwestować z głową nie potrafi – przez co zarabiają na niej żydowscy pośrednicy, a ziemiaństwo polskie zadłużone jest po uszy.

Przez to rolnictwo polskie ma „straszliwe braki”: gdzie indziej na przykład „istnieją dreny od niepamiętnych czasów, a u nas zaledwie majaczeje projekt towarzystwa drenarskiego”20.

Z drugiej strony żyjący w nędzy i ciemnocie lud jest zdemoralizowany i niesłowny. Pisząc o nieudanym eksperymencie z założeniem sklepu udzielającego kredytu robotnikom na warszawskim Solcu, Prus opowiadał:

Pewien robotnik mający kredyt otwarty do 15 rubli zażądał raz 3 funtów herbaty, a gdy mu ją wreszcie po wielu przedstawieniach wydano, sprzedał takową u Żyda za połowę ceny, aby dostać pieniędzy na hulatykę21.

Od społeczeństw cywilizowanych różniła Polaków, zdaniem Prusa, łatwość wyzyskiwania rodaków połączona z całkowitym brakiem skrupułów.

W 1874 roku wzywał „mściwą Nemezis”, żeby pognębiła kamieniczników warszawskich za „nadużywanie nędzy” lokatorów.

Już od lat kilkunastu, co kwartał lub półrocze, z systematycznością godną zwycięzców sedańskich, zohydzacie warszawiakom Warszawę podwyższając ceny lokalów, które – bodaj psy zamieszkiwały!… Cudzoziemiec badający historią rozwoju komornego mógłby sądzić, że domy wasze przerobiliście na pałace nowej Jerozolimy, podwórza na Edeny, rynsztoki na spławne kanały; my tymczasem z praktyki wiemy doskonale, że te pałace, te podwórza i te ogrody były, są i na wiek wieków pozostaną rezerwoarami chłodu, głodu, ciemności, wilgoci i chorób epidemicznych tudzież menażeriami pluskw, szczurów, karaluchów, z małym dodatkiem istot ludzkich, na które diabli wiedzą z jakiej racji spadają wszystkie ciężary i niewygody22.

Podobnie jak wojska pruskie odniosły decydujące zwycięstwo nad Francuzami pod Sedanem w 1870 roku, tak samo kamienicznicy wygrali z mieszkańcami Warszawy – i wygrywali przez dziesięciolecia burzliwego rozwoju miasta. Do sprawy fatalnych warunków mieszkaniowych felietonista wracał jeszcze wielokrotnie przez następne trzy dekady. Pisał, że kamienice budowane w Warszawie są niskiej jakości, bo stawia się je jak najtaniej: już nowe domy niekiedy się walą, systematycznie odpadają tynki i balkony, które zagrażają przechodniom, drzwi i okna są krzywe, mieszkania ciasne, podwórka ciemne, a lokale brudne – przy tym w dodatku jest drożej niż w Berlinie, chociaż warszawiacy zarabiają znacznie mniej niż berlińczycy.

Mimo tak opłakanych warunków życia Polacy nie potrafili się zorganizować, żeby opracować plan budowania na dużą skalę tanich mieszkań dla ludzi ubogich. Straszliwe nory, w których mieszkali, Prus opisywał bardzo plastycznie. Porównywał kamieniczników do ludożerców, którzy zasmakowali w ludzkim mięsie. Pytał: jak to jest możliwe, że w Ameryce w rok buduje się wielkie miasta, a u nas, chociaż komorne są bardzo wysokie, nie opłaca się budować mieszkań?

Chciwość i brak skrupułów w traktowaniu rodaków Prus w swoich felietonach zarzucał Polakom wielokrotnie. Pisał o służbie warszawskiej, która żyła w potwornych warunkach, sypiając kątem na podłodze w kuchni, w brudzie i ciemnocie, z czym „państwo” nie robili nic. Ubolewał nad licznymi wypadkami śmiertelnymi, które przydarzały się służącym wypadającym na bruk podczas mycia okien w kamienicach. Zabezpieczenie pracujących na wysokości służących czy murarzy nie byłoby wcale trudne. Nie chodziło nawet o koszty: po prostu mało kogo to obchodziło.

Niekiedy jedna z tych wysmukłych i giętkich drabin – obsuwa się, jedno z tych huśtawkowatych rusztowań – pęka, jedno z szorowanych okien wychyla się gwałtownie i… spłoszony przechodzień widzi nagle u stóp swych, obok farby, wapna, szaflików i pędzli – dymiącą krew ludzką i zdruzgotanego trupa sługi lub malarza, który przed chwilą jeszcze na swej wysokości gwizdał przez zęby popularną arię z Pięknej Heleny.

Natychmiast zbiega się tłum radzących, strofujących i ubolewających; nieszczęśliwa ofiara jedzie kończyć służbę w szpitalu; za parę dni pojawia się ogłoszenie zalecające ostrożność i… za tydzień – znowu to samo, ale już na innej ulicy i w inny trochę sposób23.

Prus apelował, żeby dbać o zabezpieczenie pracujących na wysokości ludzi, a na przykład na rusztowaniach używać do noszenia cegieł „wind zamiast kobiet”, które dźwigały je na górne piętra kamienic – często się przy tym potykając. Niedbalstwo i chciwość inwestora zbiegały się z lekkomyślnością służących i robotników. (Na jedno, drugie i trzecie, dodajmy, narzekała także późniejsza polska prasa: opisując budowy zarówno w PRL, jak i dzisiaj).

Typowo polskie „niedbalstwo” przejawiało się według Prusa w braku organizacji i także – jak byśmy powiedzieli dzisiaj – w nieprzestrzeganiu procedur. Na większą skalę zaś ujawnia się jako nieumiejętność planowania i długofalowego zabiegania o własne interesy. Kraj choruje na nadmiar zboża, ale sprowadza mnóstwo wyrobów z zagranicy; producenci narzekają na brak rąk do pracy, ale ludność masowo emigruje za chlebem.

Pełno Polaków kręci się w Cesarstwie, w Niemczech, w Ameryce, nawet w ubogiej Szwecji, gdzie są wyzyskiwani przez kapitalistów, niecierpiani przez robotników i żyją w nędzy. Jednocześnie nasz przemysł zalewają Niemcy, a jeżeli sami nie przychodzą, to przynajmniej zasypują nas towarami24.