Psy pożrą ciało Jezebel - Jarosław Kamiński - ebook + książka

Psy pożrą ciało Jezebel ebook

Jarosław Kamiński

4,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść autora książki Tylko Lola – uznanej przez tygodnik „Polityka” za najlepszą polską powieść roku 2017 – oraz świetnie przyjętej Rozwiązłej.

Sylwia Aran pracuje za granicą. Nieobecna w ostatnich miesiącach życia córki ma ogromne poczucie winy po samobójstwie piętnastoletniej Mili. W półlegalnym portalu internetowym prowadzi profil, gdzie umieszcza filmy opowiadające o swojej traumie. Jej zapiski z niekończącej się żałoby przyciągają sporą publiczność. Wśród obserwujących niegdyś profil Mili jest tajemnicza YZBL2. Sylwia pozwala jej prowadzić się na drugą stronę ekranu smartfona, do piekła świata wirtualnego. Dla najbliższych to objaw szaleństwa, dla matki ofiary – jedyna szansa, żeby zrozumieć, dlaczego jej córka odebrała sobie życie.

Jarosław Kamiński – scenarzysta, publicysta, dramaturg, poeta i pisarz. Współpracował z wieloma pismami literackimi i publicystycznymi, m.in. „Dużym Formatem”, „Polityką” i „Studium”. Współscenarzysta serialu HBO Pakt 2 i trzeciego sezonu serialu HBO Bez tajemnic (reż. A. Holland i K. Adamik). Film krótkometrażowy 3xLove (reż. O. Chajdas) z jego scenariuszem zdobył wiele nagród na międzynarodowych festiwalach, m.in. na Los Angeles Independent Film Festival Award 2016 i na Festiwalu „Oddalenia” 2016 w Dublinie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 363

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jarosław Kamiński

PSY POŻRĄ CIAŁO JEZEBEL

Copyright © by Jarosław Kamiński, MMXIX

Wydanie I

Warszawa MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest, lituj mej żałości,

A nie możesz li w onej dawnej swej całości,

Pociesz mię, jako możesz, a staw się przede mną

Lubo snem, lubo cieniem, lub marą nikczemną!

Jan Kochanowski, Tren X

I. Poszła, nieboga, widzieć krajów nocy wiecznej!

Wczoraj wydało mi się, że widziałam Milę, a przecież umarli nie uprawiają joggingu w osiedlowym parku.

Czekam, jest 12 czerwca 2021 godzina 22:48, wczoraj był 12 czerwca 2021 godzina 22:48 i jutro będzie 12 czerwca 2021 godzina 22:48. Pewnie pojutrze też i kolejnego dnia. Skąd to wiem? Zegarki się nie mylą. W telefonie. Na biurku. Na ręku. Trzy. Odmierzają jeden czas, nie odmierzając niczego.

Czekam.

Może uda mi się ją jeszcze raz zobaczyć.

Czekam, chociaż nie wiem, czy jest sens mówić o czasie w tym świecie, o dniach i godzinach. Język odkleja się od rzeczy i stanów. Czasowniki nie mają nic wspólnego z czasem, rzeczowniki z rzeczami.

Mogę je sobie wsadzić wiadomo gdzie. Mogę, tylko że wtedy zostanie mi jedynie milczenie.

Siedzę na fotelu i wpatruję się w ustawione na parapecie zdjęcia młodej kobiety: klasyczna uroda, blond włosy opadające na ramiona, pociągła twarz, prosty nos, trzy piegi na szyi, w miejscu, gdzie żuchwa łączy się z czaszką, nieproporcjonalnie duże uszy, maskowane włosami. Dwa portrety zrobione przy okazji imprez, z tańczącymi ludźmi w tle, w rozostrzeniu.

Reszta z wyjazdów: nad morze, do Paryża, do Krakowa. Selfie robione z wysięgnika, na co wskazują układ ciała i kadrowanie. Słynne zabytki pozwalają zlokalizować miejsca.

Samotna kobieta. Moja córka. Dwadzieścia lat później. Wiem, że to niemożliwe. Bo nie istnieje dla niej żadne dwadzieścia lat, pięć albo rok później. Żadnego później nie ma. Nie ma czasu, nie ma dnia, nie ma godziny. Przyszłość zakończyła się definitywnie. Zakończył się jej czas, odliczanie go.

Więc może to nie była ona?

Czekam, chcę sprawdzić, kim jest ta dziewczyna.

Siedzę zamknięta w najmniejszej jednostce czasu: na moment, do wkrótce, nigdy, na wieczność. Co okazuje się jednym i tym samym.

Nie wiem, czy istnieje piekło, ale czyściec na pewno. I wcale nie tak daleko, jak by się mogło wydawać. Nie za siedmioma górami, nie za siedmioma lasami. Nie w innych wymiarach ani nie w odległych galaktykach. Nie trzeba zostać porwanym przez przedstawicieli obcej cywilizacji.

Turystka wsiada w samolot do Gdańska, a dwa mrugnięcia oka później ląduje w Bangkoku. Mrugnęłam i proszę, też mnie rzuciło na nieznane terytoria. Tylko zamiast palm, morza i złocistego piasku plaży trafiłam do swojego-nie-swojego-domu, w-swojej-nie-swojej-głowie.

W Czarnej Dupie na Krańcach Internetu.

Czekam.

Czarna Dupa na Krańcach Internetu, copyright by Gert, który lubi dosadne określenia. Ja mniej, ale to wydaje się adekwatne.

Czarna Dupa na Krańcach Internetu, ciekawe, gdzie to jest?

To. Może. Być. Tu. Tam. Wszędzie, dopowiada Gert. Ważniejsze, co powinnaś zrobić, gdy tam się znajdziesz. Masz dwie możliwości. Natychmiast wyłączyć komputer i wyjść na miasto bez laptopa, tabletu, telefonu, bez oglądania się za siebie, bez sprawdzania, czy wyłączyłaś rosół, żelazko i lampkę w pokoju. Po prostu uciekaj!

Albo…

Albo?

Albo pożegnaj się z matką, mężem, córką, szefem i kim uważasz, że warto, bo taką, jaka jesteś teraz, nie zobaczą cię już nigdy.

OK, łapię, przerywam Gertowi. Teraz wyjaśnij, co zobaczę, gdy stanę na progu tej Czarnej Dupy na Krańcach Internetu, pytam ciekawa, co jeszcze ten przemądrzały doktorek z Max Planck Institute ma do powiedzenia.

Odpowiada cicho i niewyraźnie, specjalnie, żebym nie usłyszała tej bezcennej informacji. Skoro tak, to spadaj, mądralo!, mówię mu, udając obrażoną. Nie wracamy później do tematu rozmowy. Szkoda.

Siedzę sama w pokoju i kontempluję zdjęcia mojej córki w wieku, którego nigdy nie osiągnie, nie ma prawa osiągnąć.

Powinnam wyjść na ulicę i odetchnąć trochę. Tym czymś, czymkolwiek tu się oddycha. Powietrzem? Smogiem, pikselami? Czym oddychają postaci z gier komputerowych, z filmów na snapach?

Powinnam zacząć jej szukać, nie wystarczy wypatrywać w oknie, nasłuchiwać przez drzwi. Muszę stąd wyjść. Wyjść na korytarz, na klatkę schodową, do parku, który widzę z okna.

Boję się…

Nie tego, co tam się wydarzy, kogo spotkam. Ani że zgubiłabym drogę. Boję się, że odnalazłabym ją. Tę powrotną do mojego świata. I mogłabym już nie wrócić do tego pokoju. Nie wiadomo, czy trafi mi się kiedyś druga taka szansa. Żeby przejść.

Do tu.

Jedno jest pewne, nie biorę udziału w żadnych badaniach psychologicznych albo eksperymencie naukowym, nikt nie razi mnie prądem, nie podłączył czaszki do supermózgu, który zrobi ze mnie marionetkę, ani nie kazał łyknąć niebieskiej pigułki. Ani czerwonej. Ani w kropki. Nic z tych rzeczy.

Odwracam się w stronę okna. Widzę zlepiające się na wietrze chmury, krople deszczu pstrzą szybę. Robi się ponuro, gasnące światło dnia wygładza krawędzi przedmiotów.

12 czerwca 22:48.

12 czerwca 22:48.

12 czerwca 22:48.

Czas jako odcinek dzielony w nieskończoność.

Biegacz stoi gotowy na linii startu, mięśnie napięte, skupiona uwaga, umysł wolny od rozpraszających myśli. Czeka. Obserwatorzy uspokajają go, jeszcze tylko moment. Połowa momentu, jedna czwarta momentu… Jedna setna, jedna tysięczna. Momentu. Moment dzielony w nieskończoność, moment, który nie zacznie się nigdy, nie może się zacząć. I nigdy się nie skończy. Biegacz nie doczeka się niczego.

I co z tego, że według matematyków suma nieskończonych odcinków daje skończony wynik. Niech sobie stoją w blokach startowych i zliczają je.

Za oknem prawie flauta, deszcz ustaje, konary odległych drzew zamierają w bezruchu, zwisające nad osiedlem chmury kojarzą mi się z opróżnionymi z pokarmu piersiami.

Moment, kiedy niemowlę odstawia się od cycka. Pierwsze porzucenie matki przez dziecko. Niezbywalny etap jego rozwoju. Kto by tam dostrzegł coś jeszcze? Deklarację wojny z życiem?

Wyczerpana kładę się na łóżku, podciągam stopy do pośladków, patrzę w sufit. Nie wytrzymuję w tej pozycji zbyt długo.

Sprawdzam datę w telefonie: 12 czerwca 2021, godzina 22:48. Moment, który nie chce się skończyć.

Kamień szlachetny, migoczący w zależności, skąd i jak intensywne padnie na niego światło? Zatrzymany obraz kogoś w ruchu? Szczur biegnący bez końca w kołowrotku? Owad zastygający powoli w bursztynie?

Już bardziej jazda w korku z punktu A do punktu B. Przed wyruszeniem w drogę GPS wskazuje czas przejazdu… powiedzmy dwadzieścia trzy minuty. Po przejechaniu połowy trasy GPS wciąż podaje dwadzieścia trzy minuty do celu, po kolejnym kilometrze i po następnym również. Dwadzieścia trzy minuty.

Dlaczego? Przecież to niemożliwe. A jednak.

Z każdej bocznej ulicy dopływają nowe auta. I chociaż droga nie wydłużyła się ani nie ma żadnego objazdu z powodu wypadku albo robót drogowych i nie stoi się w miejscu, wolno, bo wolno, jedzie się przed siebie… Do celu pozostają dwadzieścia trzy minuty. Po chodniku wzdłuż ulicy jadą rowerzyści, nadciągają chmury, zaczyna padać deszcz, potem przestaje, w radiu gra kolejny hit… Do celu pozostają dwadzieścia trzy minuty. Apartamentowiec stoi na skarpie. Otoczony budynkami w stanie surowym. W dole park, żwirowe alejki, w głębi jeziorko. Ludzi nie widać. Żadnych zwierząt, żadnych fantastycznych stworów. Na moim osiedlu w moim świecie budowę ukończono dawno temu. A przecież to najmniej niepokojąca różnica między wspomnieniem a tym, co widzę za oknem.

Za oknem słońce przypieka, jest bezchmurne popołudnie. Liście czerwienieją, potem brązowieją i w jednej chwili opadają na ziemię. Wokół gładkich pni, o korze pooranej cienkimi kanałami jak tunele robaków w jabłku, tworzy się gruby, włochaty dywan.

Przechodzę do okna w kuchni. Ogrodzony plac zabaw z zamkiem i piaskownicą pośrodku oraz trzema huśtawkami w rogach.

Światło słoneczne świeci coraz bardziej intensywnie.

I nadal jest 22:48.

Otwieram drewnianą szkatułkę z ludowym wzorem na wieczku. W środku biżuteria, dwie pary kolczyków i pierścionek. Gustowne, żadna tandeta z wakacyjnych kurortów. Przymierzam bransoletkę ze złota, pasuje. Z trudem wpycham na najmniejszy palec pierścionek. Za mały rozmiar.

Zamykam szkatułkę i zaglądam, który to już raz, do szafy z ubraniami. Koszule, sukienki, spódnice wiszą na wieszakach uporządkowane według pór roku. Cieplejsze bliżej drzwi, w głębi luźniejsze, przewiewne, z jedwabiu i delikatnej bawełny. W szufladach u spodu szafy znajduję bieliznę, majtki, staniki, podkolanówki, rajstopy, pończochy. Na regale stoją książki w kilku językach i stare płyty kompaktowe. Zakurzone.

Siadam na krześle. Zastanawiam się, co powinnam zrobić. Zdrzemnąć się, licząc, że po przebudzeniu coś się zmieni. Przełamać się i wyjść z mieszkania, z osiedla, żeby nauczyć się tego świata?

Za oknem robi się natychmiast ciemno, nad apartamentowcami gęstnieją chmury i już po chwili pada deszcz ze śniegiem. Jednostajne stukanie o parapet i szyby uspokaja mnie, nawet rozleniwia. Włączam telewizor. Skaczę po kanałach. Zatrzymuję się na wędrówce reportera przez dżunglę. Wyłączam głos i tylko oglądam obrazy.

Szmer w mieszkaniu obok wybija mnie z bezczynności. Przykładam ucho do ściany, głosy sąsiadów rozpływają się w dźwiękach muzyki, którą włączyli. Dźwięki za ścianą narastają. Twarda wymiana zdań przeradza się w kłótnię. Huk rozbijanych naczyń. Najpierw o podłogę, potem o ścianę.

Jakbym dostała talerzem w głowę.

Chwilę później słyszę łomot do drzwi. Nie reaguję. Nie chcę się tłumaczyć, skąd mam klucz do mieszkania, co w nim robię, kim jestem.

Dudnienie narasta. Chyba wiedzą, że jestem w środku.

Podchodzę do drzwi. Wbijam wzrok w drewnianą powierzchnię. Mięśnie napinają się. Zbieram w sobie wszystkie siły, gotowa odeprzeć każdy atak, i dopiero wtedy otwieram drzwi.

Naprzeciwko mnie stoją bliźniaki syjamskie. Kobieta i mężczyzna. Nie dwie siostry albo dwóch braci. Nie. Brat i siostra.

Ubrani w jasną suknię w krwiste piwonie, obszerną, uszytą na dwie osoby tak, aby każda miała swobodę ruchów.

Tamto pierwsze spotkanie nie było żadnym przywidzeniem. Jedyna różnica, że zmienili czarny garnitur na suknię.

Jana i Andries. Współpracownicy z SCIENCE +. Project managerowie z mojego działu. Dziwni, nierealni. Zlepieni w jedną figurkę z plasteliny. Coś, co nie powinno się zdarzyć, coś wbrew biologii. Dwie płcie w jednym ciele. Uśmiechają się sympatycznie, a ja stoję sparaliżowana i nie wiem, co robić. Udać, że ich nie poznaję, i przedstawić się, czy przeciwnie, żądać wyjaśnienia?

Przeżywam coś w rodzaju oberwania sufitu. Razem z którym spada mi do łóżka zawartość mieszkania piętro wyżej. Łącznie z sąsiadami, ich psem i kochankiem pani domu, ukrytym w szafie.

Co tu się, kurwa, odpierdala, zastanawiam się.

Pierwsza odzywa się Jana, jak zawsze złośliwa. Zwraca się do brata, nie do mnie.

A nie mówiłam, że wolno kojarzy.

Andries kręci głową niezadowolony z odzywki domniemanej siostry. Nie zwracając na mnie uwagi, tłumaczy jej, że należy mi się więcej wyrozumiałości, przechodzę fazę pierwszą. Szok. Takie stany przypominają chorobę dwubiegunową. Od depresji do entuzjazmu, od miłości kosmicznej do agresji z byle powodu.

Nie tak szybko cwaniaczki, wszystko dzieje się w świecie wykreowanym przez YZBL2, tylko dlaczego zamiast niej albo Mili widzę ich, Janę i Andriesa? Ludzi z rzeczywistości istniejącej obiektywnie. Tak przynajmniej dotąd mi się wydawało. Porto, stare kamienice, azulejos, wszystko materialne, trwałe, cegła, kamień, płytka ceramiczna. Chyba że o to chodzi YZBL2, rozmyć kontury rzeczywistości, chorej wyobraźni i wirtualu.

Przyglądam się Janie i Andriesowi uważnie, odnajdując różnice między nimi tu a tam. Ona farbuje włosy, ale za rzadko, i widać już pierwsze odrosty. Wysuszona skóra kropkowana piegami upodobniła się do starodruku. On ma, o dziwo, zadbaną cerę i modną fryzurę, chociaż kępki rzadkiej brody pstrzą jego policzki, upodabniając go do borsuka. W rzeczywistości, w prawdziwej rzeczywistości, wyglądają inaczej. Jana dba o siebie, nie pozwoliłaby sobie na odrosty, nie doprowadziłaby skóry do takiego stanu. Andries nosi rozmemłaną fryzurę, jakby mył głowę w pralce, a nie pod prysznicem. Za to wypielęgnowana broda maskuje dwie fałdy podbródków. Nie znają polskiego. I oczywiście nie są bliźniakami syjamskimi.

Cały czas zadaję sobie pytanie: dlaczego udają rodzeństwo? Dlaczego stali się nim? W pracy to przecież dwoje różnych ludzi. Niewiele ich łączy, żadni z nich przyjaciele, wątpię nawet, żeby się lubili.

Staram się zrozumieć reguły gry tego świata. W nową rzeczywistość, której jeszcze nie potrafię do końca zrozumieć, wcisnęły się elementy starej. Należy do nich Jana, Andries, Mila, moje mieszkanie na Żoliborzu. Każdy z tych elementów uległ modyfikacji. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego pojawili się Jana i Andries, a nie moi rodzice albo Marta i Jakub. Rodzeństwo syjamskie, co to ma sugerować? Rozdarcie świadomości? Aluzję do horrorów? Koszmar senny? Środkowy palec skierowany w stronę mojego rozumu? Grę komputerową?

Gra komputerowa! Trochę by to pasowało. Mila dostała kolejne życie albo chociaż moduły z dekadami do przeżycia i stała się piętnaście lat starsza niż w dniu śmierci.

Moment, moment. Filmy YZBL2, które tak mnie hipnotyzowały, nie miały w sobie nic z gry. Ich zgrzebność odstręczała, żadnego uwodzenia, omamiania widza.

Równie dobrze nie ma tu żadnej zagadki. Każda matka zastanawia się nad tym, co stanie się z jej dzieckiem za pięć, dziesięć, dwadzieścia lat, jakie będzie miało życie, starość… Jeśli przyszłość okazuje się niemożliwa, snuje alternatywne wizje losu dziecka. Po prostu fantazjuje, co by było, gdyby…

Co by było, gdyby…

Co by było, gdyby…

Ironiczny komentarz Losu do śmierci Mili.

Obdarzam rodzeństwo nieznacznym uśmiechem na zachętę, a oni w odpowiedzi biorą głęboki wdech. Już wydaje się, że wypowiedzą jakieś słowa, ale nadal milczą.

Narobiliście takiego hałasu… Że… że… że… spać się nie da… myśleć się nie da. Nic się nie da.

Tak to jest, jak się mieszka przez ścianę z ludźmi z charakterem, Jana wybucha śmiechem. Syknięcie Andriesa sprawia, że natychmiast uspokaja się. Przykłada dłonie do policzków, jakby chciała je schłodzić.

A ty co tak sama?, Jana drażni się ze mną.

Sama? Niezupełnie. Czekam na kogoś.

Czeka na kogoś, śmieje się znowu Jana. Czeka! Czekaj, czekaj, na pewno się doczekasz, ironizuje, kto czeka, ten ma hemoroidy.

Udaję obrażoną i usiłuję zamknąć drzwi. Stopa Andriesa je blokuje.

Co ty możesz o tym wiedzieć?, mówię, siłując się z drzwiami.

Akurat ona sporo…, broni siostry Andries.

O czym przekonasz się już wkrótce, dodaje Jana z tryumfalnym wyrazem twarzy.

Naciskam całym ciałem na drzwi. Noga Andriesa stawia mocny opór i udaje mi się przepchnąć je ledwo kilka centymetrów. Jana spogląda na mnie z pobłażaniem. Andries cały czas zachowuje serdeczny wyraz twarzy świadka Jehowy trzydziesty raz zapraszającego na coniedzielne spotkanie wspólnoty.

Mimo dwudziestu dziewięciu odmów.

Odpuszczają przepychankę. A ja nie zatrzaskuję przed nimi drzwi.

Dosyć zanudzania naszej sąsiadki, oświadcza Andries. Konkrety. Przyszliśmy ze sprawą… Możesz mieć opory, aby nam pomóc, twoje pretensje o hałasy, nawet jeśli przesadzone i świadczące o nadwrażliwości sensorycznej, będą zrozumiałe…

Nie tłumacz się, ucina mowę brata Jana. Masz sól? Zabrakło nam do makaronu, makaron bez soli to jak wacek bez jajeczek, wiesz, co mam na myśli? Łapie się ręką za krocze niczym raper i wybucha długim, rechotliwym śmiechem.

Przechodzą mnie zimne dreszcze, a brat spogląda z politowaniem na siostrę.

To jak będzie z tą solą?, powtarza pytanie, niezrażona naszymi reakcjami.

Chociaż gotuje się we mnie, postanawiam zachować spokój.

Nie wiem, czy ją znajdę. Nie mieszkam tutaj.

Poszukaj! Nie pożałujesz. Zaprosimy cię na makaron, wpada na pomysł Andries.

Nie umawiam się z nieznajomymi, oświadcza Jana, szeptem, ale tak, żebym słyszała.

Nie masz wyboru. Już to zrobiłem.

Zaraz wracam, mówię i zamykam za sobą drzwi. Nigdzie się nie ruszam, stoję bez ruchu, nasłuchując. Cisza. Dopiero chwilę później dociera do mnie stłumione: zawsze chowała ją nad okapem kuchennym.

Jana zaciąga i przeciąga sylaby jak Rosjanka albo Czeszka. Andries mocno akcentuje wypowiadane słowo, z werwą podaje „r” i „p” oraz szeleszczące „sz” i „cz”. Jak to Holender.

Daj się jej z nami podroczyć.

Wredna baba, tyle ci powiem. Zawsze taka była.

Przesadzasz. Jak ją bliżej poznasz, przekonasz się do niej.

Bo ty ją poznałeś jakoś lepiej!

Żebyś wiedziała.

Ciekawe jak.

Słodka tajemnica.

Akurat!

Milkną na chwilę. Jana długo nie wytrzymuje w ciszy.

Rozumiem, gdybym poprosiła ją o pieniądze, rzuca poirytowana, albo ulubioną kieckę. Albo, albo o, powiedzmy, krzesło. Nie, nawet krzesło nie powinno być problemem.

Cicho bądź!, nakazuje Andries.

Bo co?

Bo może nas podsłuchuje.

Rozmowa zamiera, a ja na palcach sunę do kuchni.

Solniczka rzeczywiście znajduje się w skrytce nad okapem. Obok pojemników z przyprawami.

Wracam do drzwi i znowu nasłuchuję, syjamskie rodzeństwo milczy. Biorę głęboki wdech i otwieram drzwi.

Stoją. Uśmiechnięci, przypominają dzieci niezdarnie pokrywające uśmiechem psotę. Podaję Janie sól, nie przekraczając progu.

Trochę to trwało, mruczy pod nosem, ale na tyle wyraźnie, że dociera do mnie każde słowo. Cofam rękę z solniczką. Jana milknie zaskoczona małym, ale znaczącym gestem. Przejmuję kontrolę i żądam wyjaśnień.

Kim są, dlaczego przypominają ludzi z mojej firmy? Są nimi!

Andries mnie uspokaja i przeprowadza krótkie dochodzenie, gdzie przechowuję dane, czy je dywersyfikuję, czy łączę sprawy firmowe i prywatne. Gdy uzyskuje niezbędne informacje, przedstawia swoją hipotezę. Prawdopodobnie wrzuciłam kilka prywatnych folderów do chmury z fajlami dotyczącymi SCIENCE +. Pomieszałam życie zawodowe i prywatne i teraz mam za swoje. Nic z tego nie rozumiem. Żądam wyjaśnień, ale Andries uważa, że powiedział, co wiedział. Naciskany dodaje tylko: dane wyszły na wolność. Zostawia mnie z tą mądrością i wychodzi, wymuszając ruch na Janie.

Do zobaczenia za trochę, rzuca mi, gdy znikają w mroku swojego mieszkania.

Siedzę w ciszy, z głową ukrytą w dłoniach. Staram się zebrać myśli. Sól? Co to za kwestia? Zjawiają się dziwolągi z innego świata i proszą o sól? Podejrzewam, że tak naprawdę zamierzali wytrącić mnie z równowagi. Zdezorientowaną osobę łatwiej kontrolować. Muszę na nich uważać, zachować czujność.

Stukanie w ścianę. Przywołują mnie do siebie.

Drzwi są uchylone, wchodzę przez nie ostrożnie. Korytarz w mieszkaniu bliźniąt syjamskich oświetlają dyskretnie owalne kinkiety. Ściany wyłożone są czarnym kamieniem, granitem albo marmurem.

Dalej, dalej, bez obaw, zachęca mnie Andries.

Obszerny salon. Żadnych telewizorów, obrazów, dywanów. Dwa fotele w kątach, a pośrodku długa drewniana ława i cztery krzesła z tworzywa sztucznego. Na blacie z wielkimi sękami stoi gar z parującym makaronem. Zapach przypraw i świeżych warzyw świdruje w nosie.

Andries nalewa wino.

Jemy.

Chwalę danie, chwalę kucharza, że dawno nie jadłam czegoś tak dobrego.

Jana nieco się rozluźnia.

Andries spogląda na nią z tryumfem: a nie mówiłem, żadna z niej suka, słyszę szept na tyle głośny, aby dotarł do mnie.

Jedzą na zmianę. Raz prawa ręka wpycha makaron w usta, raz lewa subtelnie przystawia widelec z ledwo kilkoma nitkami spaghetti.

Andries opowiada o mieszkańcach bloku. Sami dziwacy. Dama z włosami jak korona bezlistnego drzewa. Blada cera, dużo pudru, paznokcie pomalowane na czarno. Mężczyzna w garniturze w kratkę z dwoma chartami o czarnej, lśniącej skórze.

I jeszcze ta niuńka, włącza się Jana. Ale nie kończy, macha ręką i mruczy pod nosem, nieważne, to szczegół.

Szczegół, potwierdza Andries, dolewając wina do kieliszków.

I jak ci się czeka?, zwraca się do mnie.

Całe to osiedle to zwykła poczekalnia, wyjaśnia Jana.

Przerywam jedzenie.

Poczekalnia. Tylko na co?, pytam.

Każdy na swoją sprawę. Odpowiedź? Wezwanie? Zażalenie? Marzenie? Spełnienie. To chyba jasne. Nie czytałaś Kafki?

Nie, odpowiadam. Przypominam sobie za to, że Mila go uwielbiała. Uważała, że trafnie opisał świat internetu. Pozornie wszystko wydaje się proste. Choćby znajomość w sieci. Korespondujesz, wymieniasz wiadomości, zdjęcia, filmy. W twojej głowie tworzy się obraz osoby, wydaje ci się, że wiesz, jak wygląda, co myśli o życiu, jak zachowałaby się w różnych sytuacjach. Pobudka, stałaś się ofiarą mistyfikacji. Twoje wiadomości nigdy nie trafiły do adresata korespondencji, nie do tego, którego masz w znajomych na profilu. Jego nie ma, istnieje tylko gość w twojej wyobraźni i to z nim cały czas odbywała się ta tak zwana komunikacja. Albo we śnie, który o nim śniłaś. Dlatego lubię Zamek, to jest właśnie o tym, o sieci, portalach społecznościowych, chociaż Kafka nie wiedział nic o internecie. Za jego życia nawet go sobie nie wyobrażano w koszmarach albo wizjach wynalazców, podsumowywała Mila. Nie mówię tego moim gospodarzom.

Szkoda! A powinnaś! Andries uderza dłonią w blat z entuzjazmem. Kieliszki i sztućce podskakują, ale nie przejmuje się tym. Powinnaś!

Przez chwilę wydaje mi się, że czyta w moich myślach. Ale nie…, mówi o Procesie. Że powinnam go przeczytać.

Jedna brama do… Jeden strażnik, jeden klient dooo…, Andries przeciąga samogłoskę, stara się przypomnieć sobie, o co chodziło w powieści Kafki, szybko jednak poddaje się: nie pamięta, do czego służyła ta brama.

W każdym razie, coś w tym stylu: się czeka, się czeka… w końcu otwierają bramę czy tam jakieś drzwi albo nie… Czy że już jest za późno i wtedy faktycznie jest za późno, no jakoś tak.

Co za bzdety!, irytuje się Jana.

Z korytarza apartamentowca dobiega szczekanie psa i głośny kobiecy głos starający się przebić przez jazgot zwierzęcia.

Ale dlaczego, siostrzyczko?, pyta potulnie Andries.

Bo tak to tu nie działa. Nikt nikogo do niczego nie wzywa. Niczego nie otwiera. Jana kiwa palcem wskazującym, ma długie paznokcie, przypominające szpony. To ma samo przyjść, stwierdza, wyłonić się z ciebie. Jana podkreśla gestem dłoni wydobywanie się czegoś z wnętrza człowieka.

A to nie jedno i to samo?, Andries zastanawia się, ostentacyjnie wbijając wzrok w sufit i masując podbródek palcami.

Nie, odpowiada stanowczo Jana, zaprzeczając ruchem dłoni z widelcem.

A ty skąd to niby wiesz, mądralo?, denerwuje się Andries i pod stołem szturcha mnie porozumiewawczo kolanem.

Od YZBL2, odpowiada Jana bez zastanowienia. Trzeba było słuchać, a nie spać. Też byś wiedział.

Znacie YZBL2? Podnoszę się z krzesła, zaczepiam paskiem od spodni o blat, talerze podskakują z brzękiem. Widzieliście ją? Kim jest?

Pewnie, że znamy. Prowadzi świetny profil. Intrygujący… Jana macha mi przed oczami komórką. Po dotknięciu palcem włącza się film. Ekran promieniuje oślepiającym światłem, mrużę oczy. Chyba włączyła latarkę, a nie relację, dociera do mnie.

To są jaja, myślę.

Nic nie łapie, ocenia mnie Jana, i tacy ludzie uważają się za inteligentnych.

Dziwisz się? Nie zna reguł gry, broni mnie Andries. Niełatwo używać nawet odkurzacza, gdy nie łapie się instrukcji obsługi.

To jej wyjaśnij, Jana krzyżuje ręce na piersiach i spogląda na mnie obrażona. Chociaż nie dałam jej żadnego powodu do tego.

OK, OK, zgadza się Andries, pytaj, mówi i rozkłada bezradnie ramiona.

Coraz lepiej rozumiem konwencję tych dwojga. Andries gra przyjazną osobę, żebym łatwiej przełknęła nieprzyjemne prawdy, które podsuwa co chwilę Jana.

Dlaczego tu jest ciągle 22:48?, rzucam.

Bo tu nie ma czasu. Nie ma przed ani po. To nieprawda, że czas to ruch, a ruch to życie, a życie to prędzej czy później śmierć. Tu jest wszystko. Jest i nic z tego nie wynika.

Czyli nie ma ani życia, ani śmierci, podsumowuje Jana.

Właściwie są…, Andries zamyśla się i wykonuje dziwaczny ruch ręką. Wszystko tu jest równocześnie, równoważnie i równo bez znaczenia, tłumaczy.

Co z YZBL2?, pytam. To mnie teraz interesuje najbardziej.

No niestety. Nie wiemy. Tu jest taki przerób ludzi… Andries unosi brwi. Cała jego twarz wyraża smutek z powodu niemożności pomocy. Gdzieś jest. Jak sobie wszystko uporządkujesz w głowie, z pewnością na nią trafisz.

Tak, z pewnością, potwierdza Jana.

Tylko dlaczego jej nie wierzę?

Milczymy. Andries pije wino. Jana przemazuje palcem po resztkach sosu, a następnie wkłada go w usta i ssie.

A wy? Co wy tu właściwie robicie?

Uśmiechają się do siebie. Uderzają się rozcapierzonymi dłońmi.

Piątka! Wreszcie!

Co wreszcie?, dziwię się.

Wreszcie o to spytałaś.

A jaka jest odpowiedź?

Obsługa klienta. Client service.

Czyli…?, staram się docisnąć rodzeństwo, ale ciężko mi to idzie. Popijają wino, delektują się nim, panują nad sytuacją, bawią się swoją władzą i nie mają ochoty robić niczego, co im w tym przeszkodzi.

Napijesz się jeszcze?, pyta Andries i nie czekając na moją odpowiedź, dolewa wina. Aż po samą krawędź kieliszka. Nie ma szansy, żeby go podnieść, nie wylewając alkoholu. To by się zgadzało, zauważam w myślach, typowe zachowanie palanta z obsługi klienta, merdanie ogonem i pokazywanie środkowego palca równocześnie.

Andries tłumaczy swoją funkcję w tym świecie: pomagamy iść dalej, kierujemy, przekierowujemy. Uspokajamy. Wiele rzeczy się dzieje samoczynnie, inne wymagają odpowiedniej mocy inicjującej.

Przesilenia, precyzuje Jana, unosząc dłoń z palcem wskazującym skierowanym w sufit.

OK, niech będzie. Przesilenia. Przegrzania. Przewartościowania. Danych albo pola… Takiego czy innego, sama wiesz lepiej, magnetycznego, grawitacyjnego, Andries nawija jak alfons oprowadzający po burdelu, elektrycznego i jakiego tam jeszcze…

Pola kartofli, rechocze Jana. Nakłada sobie na talerz resztkę makaronu i wcina go, mlaskając, zadowolona z dowcipu.

Andries przesyła jej obrażone spojrzenie i dalej wyjaśnia: zdarzają się przypadki, że brakuje mocy na przekaźnikach. Wiesz, jak jest, technologie są zawodne. Czasem lepiej się wychodzi na wierze w szamanów i znachorów, a nie w klasyczną medycynę.

Andries uważa, że coś się dzieje ze mną nie tak, ale nie wiadomo co. Pracują nad tym. Nawet nasza kolacja miała pomóc w rozpoznaniu problemu.

Zaskakuje mnie to wyznanie. Czyli nie było mowy o przypadku, mimo kłótni rodzeństwa o zapraszaniu do mieszkania nieznajomych. Obiecuję sobie jeszcze mniej ufać tej dwójce.

Co zrobić, żeby się podłączyć do sieci?, pytam, wymachując im przed oczami telefonem.

Rodzeństwo wybucha śmiechem.

Ale po co?

No jak to po co, może YZBL2 napisała do mnie wiadomość.

Akurat! Jana klepie się dłonią po udzie, tłumiąc śmiech: nie do wiary, mamrocze do siebie, nie do wiary.

Andries natychmiast wyjaśnia: przecież tu wszystko jest siecią, jesteś w sieci, ty jesteś siecią.

A co myślałaś, Jana ociera łzy wierzchem dłoni, delikatnie, aby nie rozmazać swojego piekielnego makijażu, że co to jest, że gdzie się znajdujemy?

Sprawdzam telefon, sieć działa bez problemu, ale nie otrzymałam żadnych wiadomości.

Andries głaszcze moją dłoń uspokajająco: przyzwyczaisz się. Po prostu bierz to, co widzisz, za to, czym się wydaje. A nie odwrotnie. Nie ma potrzeby. Tu się nic nie ukrywa, wszystko jest na wierzchu.

Ufff, ale się nażarłam. Należy nam się drzemka, zarządza Jana, każdy u siebie w sypialni. Nie brzmi obcesowo, przeciwnie, raczej jak opiekunka dzieci, która wyznacza im proste, zrozumiałe zadania.

Powinnam spać spokojnie, ale budzę się, ledwo zamknęłam oczy. W każdym razie tak mi się wydaje. Słyszę przez ścianę rozmowę Andriesa i Jany. Mają do siebie o coś pretensję. Wsłuchuję się w głosy, w słowa.

Powiedzieliśmy jej za dużo i teraz nie zaśnie. Powinna odpocząć, jest jeszcze taka słaba.

Nie przejmuj się nią tak bardzo, da sobie radę, wie, co robi, jest dorosła.

To tchórz, nawet nie ma odwagi wyjść przed blok.

Trzeba jej odrobinkę pomóc… Ruszyć lawinę, proponuje Andries.

Nie zasługuje na to. Jest za leniwa. Zamiast ruszyć dupę, woli hodować hemoroidy.

Trzeba ruszyć lawinę!, mówi Andries z naciskiem i puentuje: potem już poleci…

Czy na pewno słyszałam tę rozmowę? Zaczynam wierzyć, że tylko mi się śniła. Ale nie jestem lunatyczką i nie śnię na jawie. Znajduję się poza snem i złudzeniem. W aplikacji na smartfona, profil YZBL2, tyle wiem, chociaż nie rozumiem do końca, jak można przejść z jednej rzeczywistości w drugą, równie realną, odczuwaną wszystkimi zmysłami i na swój sposób logiczną.

Ogarnia mnie zmęczenie, nie dochodzę do żadnej konkluzji i znowu przysypiam.

Kiedy się budzę, jest środek nocy. Siadam na brzegu łóżka, zwijam dłonie w pięści i opieram na nich głowę. Pozostaję w tej pozycji nie wiem jak długo, chociaż i tak nie ma to znaczenia. Cały czas jest 22:48.

A może jednak ma. Może dopiero teraz pora nocy i godzina pasują do siebie. Coś kliknęło, zatrybiło. 22:48.

22:48.

22:48.

Zastanawiam się, co mnie jeszcze wstrzymuje.

22:48. Najwyższy czas-nie-czas wyjść.

Wychodzę z mieszkania. Tak po prostu.

Idę w stronę krańca korytarza tonącego w ciemnościach, jestem boso, napięta, czujnie wypatrując czegoś, drobiazgu, który podpowiedziałby mi następny ruch.

Kosmyki wykładziny muskają pięty.

Drzwi w ścianie rozsuwają się i korytarz zalewa jasne światło windy. Zamieram przerażona widokiem. W środku stoi wyprostowany jak struna człowiek w mundurze nieznanej mi formacji. Żołnierz, strażak, strażnik miejski, diabli wiedzą, szary szynel sięga kostek, nieproporcjonalnie długie rękawy kryją dłonie. Łysa czaszka o dziobatej skórze, pożółkłej niczym pergamin, z małymi, przekrwionymi oczkami, osadzonymi głęboko, przypomina orka z filmu fantasy. Wzdrygam się na widok człowieka, żeby zamaskować obrzydzenie, zmuszam się do czegoś w rodzaju uśmiechu. Drzwi zamykają się i winda odjeżdża.

22:48.

Idę do końca korytarza, w tle słyszę buczenie, trudno powiedzieć czego, rur kanalizacyjnych, agregatu, klimatyzacji, monotonne, o rosnącym napięciu.

Między skręconymi supłami wykładziny zauważam zmięty kawałek tkaniny.

Skarpetki.

Zwykłe skarpetki, rozmiar dla nastolatki. Granatowe z rysunkiem głowy renifera o ogromnym porożu, z jęzorem wywalonym na zewnątrz. Zabawny wzorek. Chowam je do kieszeni, chociaż powinnam zostawić na klamce drzwi albo koło windy, żeby właścicielka odzyskała zgubę.

Wracam do mieszkania, rozedrgana, rozbudzona.

Kładę skarpetki na stole, oglądam je w świetle lampy. Nic specjalnego, renifer jest wykonany tandetną kreską, brak mu właściwych proporcji, zakup w sklepie „wszystko za pięć złotych”. Jedyny znak szczególny: przetarcia na piętach.

Muskam palcami skarpetki, nakładam na dłoń, są grube i ciepłe. Wyobrażam sobie stopy nastolatki, jak wciskają się w nie zniecierpliwione, w pośpiechu, bo trzeba do szkoły, na trening, na spotkanie z przyjaciółkami.

Takie skarpetki nosiła Mila, używała ich później w swoich filmach #SzwendaMendaPrezentuje.

Za oknem zdążyło już zrobić się jasno. Albo to tylko reakcja na moją decyzję, żeby opuścić mieszkanie. W tym miejscu sny i marzenia digitalizuje się i poddaje obróbce na żywo, nabierają nowych form i treści, wywołują kolejne skojarzenia.

Huba staje się drzewem, drzewo niewielką naroślą na pasożycie.

Pogoda za oknem idealna. Słońce i bezchmurne niebo. Nawet nie muszę szukać w szafie płaszcza albo swetra.

Najpierw do syjamskich.

Drzwi otwiera Jana, zaspana i obrażona, że ktoś śmiał ją obudzić. Andries przeciwnie, z jego twarzy nie schodzi uśmiech, w dłoni trzyma kubek kawy, od dawna już nie śpi.

Pytam o dojazd do centrum.

Jana, zanim odpowie, chce wiedzieć, czy mam na myśli centrum miasta, dzielnicy, czy centrum kultury.

Andries uderza ją płaską dłonią w czubek nosa.

Daj sobie spokój z dowcipnymi ripostami, nie wychodzą ci!, poucza siostrę i informuje, że do centrum jeździ autobus 133.

Po wyjściu od syjamskich dobiega mnie szept, jak zawsze na tyle głośny, abym go usłyszała: widzisz, zaczyna się.

Stoję przed budynkiem, wciągam powietrze, jest rześkie, świeże, zachęcające do eksploracji świata. Nowy stan emocji, nowy efekt wizualny w otaczającej mnie przestrzeni, drzewa w parku gęstnieją zielenią, światło robi się intensywne. Muszę ten stan jak najdłużej utrzymać. Staram się myśleć pozytywnie, daję radę, nie wymiękam, mam znajomych, niby mało wiarygodnych, z działu obsługi, ale zawsze coś. Wzmacnianie dobrych stron sytuacji, w którą się wpadło jak dealer w policyjną pułapkę, wzmacnia… Dobre strony sytuacji.

Gorący powiew wiatru niemal zwala mnie z nóg. Napinam mięśnie, żeby utrzymać równowagę…

Co jest? Test mojego dobrego nastroju? Z trudem wygrywam z naporem żywiołu.

Kulę się w sobie, ale nie ze strachu, przeciwnie, przyjmując pozycję boksera, i tak sunę ociężale, krok za krokiem.

Osiedle wydaje się puste albo ludzie żyją całkowicie w swoich światach, mieszkaniach. Nikt nie kręci się bez powodu, nikt nie spaceruje z dzieckiem, nikt nie wyprowadza psa na spacer, nikt nie pielęgnuje trawników między czteropiętrowymi budynkami z czerwonej cegły, o stylowych wykończeniach z aluminium i drewna.

Nie powinnam się dziwić. W realu okolica pełna jest takich anonimowych osiedli. Część mieszkań kupiona jako inwestycja długoterminowa, część na wynajem przez klientów, którzy zmieniają się co rok, najdalej co dwa lata. Nieliczni stali mieszkańcy ugrzęźli na osiedlu z długami. Wszyscy na coś czekają, żeby wyrwać się stąd na swoje, na spłatę kredytu, na jeszcze bardziej prestiżową lokalizację, na jeszcze lepszą inwestycję. W realu. A tu? Na co właściwie czekają tacy jak ja?

Idę żwirową alejką wysadzaną bukszpanem. Kamyki chrzęszczą pod butami, dźwięk uspokaja mnie.

Wiatr ucicha.

Duża drewniana brama sama się otwiera, gdy zbliżam się do niej. Wychodzę z osiedla.

Alejka prowadzi łagodnie w górę na małe rondo. Otaczają je niemal identyczne apartamentowce jak ten, który opuściłam. Znajduję przystanek, nowocześnie zaprojektowaną wiatę z tworzywa sztucznego uformowanego w falę. Chodnik jest zrobiony z wielkich kamiennych płyt jak na południu Europy. W realu polbruk.

Sprawdzam trasę autobusu 133. Zgadza się, jedzie do centrum. Kiedy odczytuję ulice, na których się zatrzymuje, zaczyna sypać śnieg. Tłuste płatki obsypują mnie gęstą szczeciną. Żadnych dreszczy z zimna, zmarzniętych dłoni i zarumienionych policzków. Zamykam oczy, czuję wewnętrzny spokój.

Zawsze lubiłam pierwszy śnieg.

Drzwi otwierają się z sykiem. Autobus.

Pasażerowie stojący przy wejściu rozstępują się. Wchodzę do środka, przesuwam się ostrożnie na tył, ludzie, których mijam, niemal bez wyjątku mają spuszczony wzrok, w każdym razie nie sięgają nim wyżej niż na wysokość podbrzusza sąsiada lub sąsiadki, nieliczni czytają książki albo dyskutują o czymś całkowicie skupieni na rozmówcy.

Siadam na wolnym fotelu w przedostatnim rzędzie. Usiłuję zobaczyć cokolwiek z miasta. Okno oblepia śnieg. Jedynie kilka szczelin pozwala zerknąć w świat na zewnątrz. Znajome ulice, osiedla, parkingi. Stopniowo autobus gubi swoją białą powłokę. Grube grudy błotnistej mazi spływają po oknach. Wreszcie przybija światło dnia.

Słyszę znajome głosy i odwracam się natychmiast za siebie. Bliźnięta syjamskie.

A wy co tu? Śledzicie mnie?

A ty?, pyta zaczepnie Jana. Śledzisz nas?

Oczywiście, że nie.

Skasowałaś chociaż bilet? Jazda bez biletu grozi konsekwencjami, straszy Jana.

Tylko jeśli zostanie złapana, uspokaja Andries. A na to się nie zanosi. Kontrole na tej linii zdarzają się jedynie, gdy pada grad.

Jasne, a wtedy, jeśli cię złapią, deportują do realu. Czyli w sumie nie ma się czego bać, ironizuje Jana.

Andries spogląda na siostrę z politowaniem. Ta wzrusza obojętnie ramionami. Ramieniem po swojej stronie głowy, mówiąc precyzyjnie.

Autobusem rzuca jak pralką w czasie wirowania. Andries uspokaja, że to tylko roboty drogowe. Wyglądam przez okno: wzdłuż ulicy stoi kilka maszyn do wylewania asfaltu.

Powodzenia, życzy mi Andries, a Jana wciska w moją dłoń bilet. Kasuję go, a wtedy słyszę, jak brat szepcze do siostry: widzisz, radzi sobie.

Zobaczymy, co będzie, jak wysiądzie z autobusu, ironizuje Jana.

Jak zwykle szeptem i na tyle głośno, że słyszę ich rozmowę.

Wychodzą na następnym przystanku, nie żegnając się.

Pasażerowie wpływają i wypływają jak fala przypływu i odpływu. Jeszcze tylko trzy przystanki, jeszcze dwa… Zapada zmrok, szyby zaparowują, miasto niemal nie przebija się przez mleczną taflę. Błyski świateł, neonów, odległej burzy odbijają się na szybie jak na kliszy fotograficznej.

Wbijam się między dwóch otyłych mężczyzn i w ostatnim momencie przed zamknięciem drzwi wyskakuję, jak pestka ze ściśniętej palcami śliwki, na ulicę.

Tłum ludzi kręci się to w jedną, to w drugą stronę, matka z dwójką dzieci uczepionych jej rąk przebiega rondo, dziewczyna wpada w ramiona chłopaka. Rowerzysta wymija w ostatnim momencie staruszkę.

To wszystko nie ma znaczenia, to wszystko jedynie nieudolnie maskuje prawdę. Nie wierzę, nie potrafię uwierzyć, a jednak.

Stoję na rondzie, na którym wsiadłam do autobusu.

Sprawdzam trasę linii 133. Niczego nie przegapiłam. Siadam na ławce w wiacie.

Podłamana.

Głowa opada mi na piersi.

Zastanawiam się, co robić. Pytać ludzi czy powtórzyć drogę? A może wrócić do domu i zacząć cały proces od nowa? Aż wszystko zatrybi, jak powiedziałaby Mila. Rodzeństwo syjamskie z pewnością wie, co się wydarzyło. Potrafią naprawić błąd.

Systemu?

Najgorsza reakcja: panika albo zniechęcenie.

Wgapiam się w betonowe płyty chodnikowe, z długimi szramami pęknięć zarosłych zielskiem, i walające się wszędzie niedopałki. Czuję narastający niepokój.

Gdy wsiadałam do autobusu, chodnik był z eleganckich kamiennych płyt. Osiedla wokół ronda robiły wrażenie luksusowych. Teraz budynki wyglądają na podupadłe.

Zdarzyło się coś gorszego niż tylko zapętlenie trasy autobusu i powrót do punktu wyjścia. Słyszę bicie swojego serca, w gardle robi mi się sucho, ledwo przełykam ślinę, oddycham małymi haustami powietrza.

Przeciskam się do furtki prowadzącej na teren osiedla. Wchodzę bez żadnej trudności. Elektronika nie funkcjonuje.

Drzewa otaczające budynki wyglądają na oklapłe jak po suszy, niebo szarzeje. Delikatna mgiełka, która opada na ziemię, maskuje je tak, że nie widać niczego poniżej szczytu skarpy. Smog. Trawniki zostały rozkopane, wszędzie walają się śmieci, torby foliowe, opakowania po słodyczach. Płyty chodnikowe podskakują pod naciskiem stopy.

Pierwszy budynek, który mijam, ma brudny, popękany tynk, politura nowoczesności i nowości już dawno temu spłynęła z deszczem. Farba odpadła od stolarki okiennej, obnażając żywe drewno, drzwi, aluminiowe wsporniki i poręcze są powyginane i brudne. We wnękach wejściowych do klatek schodowych dostrzegam graffiti, ściany oblepiają ogłoszenia administracji i reklamy supermarketów ze zdjęciami ofert promocyjnych na mięso i bieliznę.

Z klatki wychodzi kobieta z dzieckiem na rękach, uśmiecha się do mnie i dyskretnie pozdrawia kiwnięciem głowy.

Nie zdążam jej odpowiedzieć, znika za blokiem.

Zamiast pięknego parku, który otaczał osiedle, widzę zaniedbany zagajnik, służący za nielegalne wysypisko śmieci.

Przed wejściem do mojej klatki stoi grupa młodych ludzi, dwie dziewczyny i trzech chłopaków, wszyscy rośli, energiczni. Śmieją się głośno, wymachują przy tym rękoma jak raperzy. Twarze zasłaniają grube, wielkie kaptury, utrudniające identyfikację.

Jest wśród nich?

Zastanawiam się, czy to nie plecy którejś z dziewczyn oglądałam przez ostatnie tygodnie na profilu YZBL2. Przyglądam się im, ich figurom, krępym, wysportowanym. Nie pasują do dziewczyny z filmów.

Mężczyzna z rysunkiem wilka na plecach bawi się nożem sprężynowym. Ciche kliknięcie, krótki zgrzyt. Otwarty, zamknięty, otwarty, zamknięty. Jak pytanie: wejść?, nie wejść?, wejść?, nie wejść? Młodzi ludzie nie reagują na mój widok. Drzwi stoją otworem. Żadnych zabezpieczeń, domofonów, wideofonów, nic. Wystarczy ich minąć i znajdę się w środku budynku. Krótka piłka.

Widzą mnie, ale jakby nie widzieli, odnotowują moją obecność, chociaż jeszcze nie zdecydowali, co z tym fantem zrobić. Podnoszę wysoko głowę, prostuję plecy, żadnego kulenia się, wbijania wzroku we własne buty. Staram się zajrzeć każdemu z nich w twarz, rozpoznać, skojarzyć z kimś znanym po tamtej stronie. Nic.

W ostatnim momencie zmieniam strategię.

Czy wy mnie znacie?, zwracam się do największego i najwyższego z nich.

Najpierw zaskoczenie. Potem chłopak zaprzecza wzruszeniem ramion i skrzywieniem ust.

Nie? Na pewno?, dociskam. A powinniście. Mieszkam tu, przyjechałam z zadaniem, takie rzeczy się rozchodzą po osiedlu.

Za cały komentarz wybuch śmiechu.

Proszę sobie wyobrazić, że nie. Nie znamy pani, odzywa się ten zaczepiony przeze mnie, używając dziwnego języka, mieszaniny archaicznej polszczyzny i korporacyjnego słownika angielskiego, przepraszamy za niewybaczalny error, postaramy się zapoznać z pani personą, aby odtąd reagować już zgodnie z jej ekspektacjami.

Moja persona, niewybaczalny error, ekspektacje? Co to za wydumany język?, pytam.

Unoszą ręce w geście obronnym.

Przepraszamy, do rozmowy włącza się dziewczyna ubrana w czarne spodnie dresowe i żółtą bluzę. Jej głos przypomina dźwięk robota emitowany przez zepsute głośniki. Język indywidualny zależy wyłącznie od programisty i skali jego wyobraźni. Persony używające go w codziennej egzystencji nie ponoszą odpowiedzialności za errory i nadużycia gramatyczne i semantyczne.

Powinnaś skorzystać z pomocy działu obsługi, pewnie nawaliła karta dźwiękowa twojego systemu, mówię, wchodząc w konwencję językową, której używa dziewczyna.

Przypomina mi kogoś, ale nie pamiętam kogo, ze szkoły albo klubu Mili.

Dobra rada, zostanie zgłoszona obsłudze klienta. Mam nadzieję, że do następnego spotkania usterka będzie usunięta.

Czyli na pewno nic o mnie nie wiecie?

Niestety. Też należymy do nowych, odpowiada najniższy z nich wszystkich chłopak. Widzę fragment jego twarzy. Młody mężczyzna o grubych ustach, które przygryza nerwowo. Przenosi środek ciężkości z jednej nogi na drugą, ręce krzyżuje na kroczu. Wygląda jak uczeń podstawówki przyłapany na oglądaniu porno.

Samokompromitujący się trolle czy jak?

Co wy tu właściwie robicie?

Jak wszyscy, czekamy, pada natychmiastowa odpowiedź. Jedyny problem, że nie wiem, kto ją wypowiedział. Zdwojony dźwięk głosu przypominał pogłos w telefonie komórkowym.

Czy ona tu mieszka?

Kto?

Mila.

Nie wiem, odpowiada cała piątka, niemal równocześnie.

A YZBL2? We własnej personie, dopowiadam, znów wchodząc w ich konwencję. Ta, która sknociła wszystko.

Negative, słyszę odpowiedź.

No dobrze, jeszcze kiedyś pewnie porozmawiamy, rzucam i odchodzę. Żegna mnie rozstrojone buczenie przypominające słowo „serwus”.

Inna epoka, niezrozumiała konwencja. Wirus albo transmisja danych się nie powiodła.

Wchodzę do klatki równie zaniedbanej, co całe osiedle, graffiti przecinają smugi po osmalaniu zapalniczkami ściany, tynk ma liczne żłobienia wykonane gwoździem albo nożem. Niechcący rozdeptuję zużytą strzykawkę i fiolkę po lekach. Nie ma światła, winda nie działa. Pokonuję kolejne piętra coraz bardziej niespokojna.

Waham się, czy powinnam wejść do mieszkania, nie mając pewności, kogo tam zastanę. Może świra albo trolla podobnego do tych z dołu?

Najpierw dzwonię do mieszkania syjamskiego rodzeństwa. Cisza, żadnej reakcji, głośnych szeptów lub tłuczenia talerzy o ścianę.

Nie mam wyjścia.

Staję przed drzwiami z numerem 37. Chwytam za klamkę, naciskam ją i równocześnie napieram barkiem na drzwi. Zamknięte, no jasne, jakżeby inaczej. Sprawdzam kieszenie. Nie ma. Zaglądam do portmonetki. Są, razem z drobniakami stamtąd.

Klucze.

Otwieram drzwi szybkim, zdecydowanym ruchem, w pewnym sensie jestem u siebie, nie ma powodu do ostrożności, żadnego przepraszam, zaszła pomyłka.

Rozrzucone buty w przedpokoju, dwie pary adidasów rozdeptanych, jakby przejechała po nich ciężarówka. Na klamce od drzwi do łazienki wisi bluza z rysunkiem karalucha. Na podłodze zgnieciona papierowa torba z fast foodu, w jednym kącie zwinięte w gruby pęczek brudne skarpetki, w drugim maskotka superbohatera z doklejonym prąciem z plasteliny.

Kuchnia. Zlew z piramidą garów, na stole kawałki chleba otoczone grudami okruchów, talerz z zakrzepłym sosem.

Sypialnia, zwykły materac z wymiętoszoną i poskręcaną jak po wirowaniu kołdrą i brudne ubrania, rozrzucone po całym pokoju.

Salon. A raczej pomieszczenie, które poprzednim razem służyło za salon, teraz zostało przemienione w co najwyżej salon… gier. Wielka plazma na ścianie, na biurku, między puszkami po piwie, dwie konsole i laptop z pełzającymi karaluchami na screensaverze.

To musi być YZBL2.

Jeszcze jeden rzut oka na blat i odnajduję w rozgardiaszu bibułki do rolowania skrętów. Zdaje się, że przy jednym biurku pracuje, je, ćpa i pewnie nawet śpi z głową na klawiaturze, najwygodniejszej poduszce internetowych trolli.

Rozglądam się dalej. Regały z Ikei zapełniają części od komputera, stosy CD-ROM-ów i piramidy kocich kuwet wypełnionych kablami, przedłużaczami, podzespołami elektronicznymi, zwojami drutów, wtyczkami, kartami pamięci.

Sofa, zawalona ciuchami, kartonami po pizzy i czym tam jeszcze, stanowi miejsce z widokiem na.

Plazmę.

Siadam do biurka, ruszam myszą, aby zobaczyć, co znajdę na pulpicie. Karaluch.com, strona startowa.

Słyszę spuszczanie wody. Ktoś wychodzi z toalety. Staram się zapanować nad strachem.

Z mroku wynurza się twarz młodego człowieka, nie więcej niż trzydziestoletniego, z już przerzedzonymi włosami, dwudniowym zarostem, utrzymywanym z lenistwa raczej niż z premedytacją. Podkrążone oczy, kilka pryszczy na policzku i spierzchłe usta, w których kącikach wije się wielki liszaj skręta. Ubrany tylko w slipki i brudny szlafrok, spod którego przebłyskuje blada skóra i spory brzuch.

Końcówki paska obiją się o uda przy każdym kroku.

Ręce ozdabiają tatuaże ze smokami, winobluszczem i kręgami ognia.

Jest na bosaka, stopy ma wielkie z kłykciami na grubym palcu i brudem pod paznokciami. Drapie się po jajach i poprawia uwierającą go bieliznę. Smuga rudawego dymu wije się wokół szyi jak zmechacony szalik.

Zauważa mnie, przystaje, na jeden oddech, może dwa. Na twarzy pojawia się coś w rodzaju dąsu albo focha.

No wreszcie, wreszcie, zwraca się do mnie. Trochę to nam zajęło, nie?, podchodzi do fotela, strąca z niego butelkę po coli i brudny T-shirt. Proponuje, żebym tam usiadła.

Akurat. Nie dam się podejść na gościnność.

Napinam całe ciało gotowa do obrony. W głosie chłopaka słyszę pretensję, jakbym mu wyrządziła osobistą krzywdę. Jego twarz tężeje, facet zaciska usta, zwęża brwi, skóra na czole roluje się w grube wałki.

Co za syf, może byś posprzątał, skoro mnie zapraszasz do siebie, atakuję. Nie zamierzam grać sympatycznej osoby. Wstaję.

Podbiega do mnie, chwyta za ubranie i dociska do ściany.

Syf? Najpierw zrobiłaś syf z mojego życia, a teraz zjawiasz się z pretensjami?!

Odpycham go z całych sił, sił, jakie ma w sobie przerażone zwierzę. Potyka się o coś, traci równowagę i przewraca na podłogę.

Uciekam w stronę drzwi, ale mężczyzna błyskawicznie podnosi się i dogania mnie w przedpokoju. Chwyta za ramię, strącam jego dłoń bez problemu. To dodaje mi wiary w siebie i przekonuje, że nie muszę się go bać.

Zdechlak!, rzucam z pogardą. Raczej nie cierpisz na przetrenowanie.

Nie mam czasu na takie głupoty. Muszę zapierdalać od rana do nocy. Nie stać mnie na splendid isolation w pleromie.

Że co?

Macha ręką. I tak nie zrozumiesz.

Ten ton, ta pretensja w głosie. Ile razy słyszałam takie słowa, gdy robiłam coś wbrew oczekiwaniom, wbrew zasadom, których przestrzegania się po mnie spodziewano.

Mówię mu o tym.

Odpowiada wzruszeniem ramion. Poprawia włosy kilkoma ruchami palców. Wyraźnie stracił ochotę do walki. Rękawem wyciera nos, odkasłuje.

Nie wychodź. Musimy porozmawiać. Nic ci nie zrobię. Chyba się domyślasz, że raczej to ty możesz zrobić mi krzywdę. Tylko ty.

Zrzucam na podłogę cały bajzel z sofy i siadam naprzeciw wielkiej plazmy.

Szesnaście lat milczenia!

Słucham?

Parska sarkastycznym śmiechem. Nawet nie stać cię na to, żeby pamiętać. Żenada.

Siada na podłodze, wgapiam się w jego czarne pięty, popękane i porysowane jak stary CD-ROM.

Po co tu przyszłaś?

Poznać prawdę.

Prawdę? Jaja sobie robisz, wyjmuje z kieszeni szlafroka bibułki i pudełko po cygarach, w którym trzyma trawkę. Skręca jointa, obficie śliniąc brzegi bibułki. Zapala go i zaciąga się mocno, długo trzymając w płucach dym. Potem wydmuchuje go powoli, delektując się tą czynnością. Chce coś powiedzieć, ale rezygnuje, sięga do sterty ciuchów i wyjmuje spod niej puszkę z whisky-colą. Otwiera ją, upija kilka łyków. Odbija mu się, uśmiecha się do mnie bezwstydnie. Usta zwilżone drinkiem świecą się jak pomalowane błyszczykiem. Cienie pod powiekami przypominają rozmazany makijaż.

Nie robię sobie żadnych jaj. Myślałam, że spotkam tu moją córkę albo kogoś, kto… Obiecałam sobie, że zrobię wszystko, żeby zrozumieć, żeby…

Bla, bla, bla. Daj se spokój z ckliwymi gadkami. Zakłócasz mi przekaz dnia…, mamrocze.

Odchyla głowę do tyłu, spogląda w sufit. Otwiera szeroko usta, mruży oczy.

Lubię ten moment, gdy wirują mi w głowie skojarzenia, obrazy, rzeczy, słowa, wszystko miesza się ze wszystkim, dzień z mlekiem, szalik z kawą, nos z budyniem, sperma z liśćmi bananowca. Nic do niczego nie jest podłączone, czysty dryf. Dryyyf. Dryyyf, stęka.

Syf.

Nudzi mnie jego paplanina. Zakładam nogę na nogę, czekam, aż wróci do mnie. Nigdzie mi się nie spieszy. Patrzę za szybę. Ściemnia się, bezlistne gałęzie wyglądają w prostokącie okna jak rentgen dłoni.

Używasz nicka YZBL2?

Milczenie.

Prowadzisz profil na Karaluchu?

Milczenie.

Stalkowałeś Milę?

Milczenie.

Moją córkę, wyjaśniam.

Milczenie.

To przez ciebie popełniła samobójstwo?

Milczenie.

No powiedz coś wreszcie, do cholery!

Wyjmuję mu z ust skręta i gaszę w puszce whisky-coli.

Nie znam jej, nigdy nie poznałem, nic o niej nie wiem. Zły adres, wyjaśnia i zaczyna przygotowywać kolejnego jointa. Naprawdę nie wiesz, z kim rozmawiasz?, pyta i zaraz sam sobie odpowiada: nie pamiętasz mnie. Gdy miałem dzień, tydzień, miesiąc, dwa lata, cztery.

Nie. Oczywiście, że nie, potwierdzam. Skąd bym miała, dlaczego? Przecież nie znamy się z realu.

Co za próżność, mruczy do siebie z pogardą. Przelewa resztki whisky-coli do plastikowego kubka, rozmoczonego skręta wyrzuca do popielniczki i spokojnie dopija alkohol. Jego abnegacja brzydzi mnie, najchętniej bym wyszła z tego mieszkania. Mężczyzna spokojnie zapala skręta i zaciąga się nim głęboko. Ociera usta wierzchem dłoni i zgniata puszkę. Celuje w kosz na śmieci stojący w rogu pokoju. Trafia w krawędź, puszka odbija się i ląduje na podłodze w otoczeniu kilku złotych kropel drinka.

Zniknęłaś z mojego życia szesnaście lat temu.

Bredzisz.

Bredzi, powtarzam w myślach. Przecież to wszystko nie dzieje się naprawdę. Nawet jeśli tak się wydaje. Tłumaczę sobie sytuację kolejny raz: aplikacja Karalucha obsługuje portal społecznościowy, na nim znajduje się profil YZBL2, na profilu jego autorka umieszcza filmy… So far, so good. Teraz zaczyna się część kaskaderska. Aplikacja podrzuca mi materiał, z którym się identyfikuję, który mnie wciąga, pochłania. Przenosi w inny wymiar… Jak zwał, tak zwał. W każdym razie z pomocą wyobraźni kreuję coś… coś… Ale nie pełnokrwistą rzeczywistość. Dopiero moje emocje ożywiają to coś. Ten świat, tak zależny od technologii, nabiera życia dopiero dzięki moim emocjom. A tych mam tysiące megawatów. Bo Mila, bo Pan Coach, bo praca i rodzice. W każdym razie cokolwiek się tu dzieje, zależy ode mnie. Mam wszystko pod kontrolą, a w razie czego… mogę odciąć prąd.

Bredzisz, powtarzam z większą pewnością.

Wprost przeciwnie.

Pierwszy raz cię widzę na oczy. Nie znamy się, nic nas nie łączy, na ulicy moglibyśmy się minąć bez żadnej reakcji. Staram się wytłumaczyć sytuację chłopakowi na spokojnie.

Nieprawda, odpowiada ze straszliwą powagą. Straszliwie śmieszną.

Nie wytrzymuję, wybucham śmiechem. Mężczyzna wstaje, jego brzuch wynurza się spod szlafroka jak słońce zza chmur.

Drapie się po nim i wzdycha. I to właśnie uważam za najbardziej upokarzające. Nic nie pamiętasz, nic nie chcesz pamiętać, masz przeszłość w dupie. Prawda? Zależy ci na prawdzie? Trudno uwierzyć, ponieważ najgorsze…

Mężczyzna podchodzi do mnie i dźga mnie w ramię palcem wskazującym.

…najgorsze w tobie jest to, że nie tylko nie czujesz skruchy, ale nawet nie próbujesz skonfrontować się z prawdą.

Zaczyna wymachiwać rękami, deklamuje listę pretensji do mnie i niewidocznych słuchaczy, zapominając o moim istnieniu.

Zaburzony, to jasne.

Żadnej ciekawości, nawet brak ci ciekawości…, co się ze mną działo, co wydarzyło się później w moim popapranym życiu! Nic, żadnego zainteresowania. Jedno wielkie, przeogromne, pochłaniające wszelkie pytania i wątpliwości…!!!

Pominięcie.

Dość, kończę tę rozmowę. Nie znam tego człowieka i niech tak pozostanie, wychodzę.

Nazywam się Daniel Aran. Jesteś moją matką, słyszę ciche, zduszone wyznanie.

Kim?, zatrzymuję się i powoli odwracam