Róża z Irlandii - Anna Gręda - ebook

Róża z Irlandii ebook

Anna Gręda

2,2

Opis

Sara O’Riley jest jedną z najlepszych policjantek w wydziale podpaleń, więc to jej komendant przydziela kolejną sprawę. Ma ona znaleźć winowajcę, który podłożył ogień pod ekskluzywny butik w centrum Nowego Jorku. Kobieta poznaje na miejscu zbrodni Jamesa, którego jej szef poprosił o pomoc w śledztwie. Mimo faktu, że początek znajomości Sary i detektywa nie rozpoczyna się dobrze, rodzące się między nimi uczucie zaczyna całkowicie odbiegać od niechęci, którą pałali do siebie od początku…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 98

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,2 (6 ocen)
0
0
3
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Anna Gręda

Róża z Irlandii

© Anna Gręda, 2017

Sara O’Riley jest jedną z najlepszych policjantek w wydziale podpaleń, więc to jej komendant przydziela kolejną sprawę. Ma ona znaleźć winowajcę, który podłożył ogień pod ekskluzywny butik w centrum Nowego Jorku. Kobieta poznaje na miejscu zbrodni Jamesa, którego jej szef poprosił o pomoc w śledztwie. Mimo faktu, że początek znajomości Sary i detektywa nie rozpoczyna się dobrze, rodzące się między nimi uczucie zaczyna całkowicie odbiegać od niechęci, którą pałali do siebie od początku…

ISBN 978-83-8104-534-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział pierwszy

Ciężkie, ołowiane chmury wiły się jak złowieszcze węże nad drewnianym domem. Błyskawice lśniły na niebie, rozcinając ciszę głośnymi piorunami i lizały czubki drzew, strasząc tutejsze zwierzęta. Ptaki z przestrachem wzlatywały nad polami, szukając dla siebie bezpiecznego zakątka, zanosząc się przy tym dzikim lamentem. Drzewa uginały się pod naporem silnego wiatru, który ciężko wyginał ich gałęzie ku ziemi.

Staw lśnił złowieszczo, marszcząc swoją gładką taflę i łypiąc złym okiem na mały, drewniany dom stojący niewzruszenie wśród wichury i deszczu, który siekał z nieba, niby chcąc orzeźwić zeschniętą od gorąca ziemię. Liście z furkotem tańczyły agresywnie w powietrzu, uderzając o szyby, w których lśniło żółte, ciepłe światło lampy.

W balkonowym oknie stanęła kobieta o cerze bladej jak porcelana. Jej włosy przypominały roztopioną miedź i lśniły jak grzywa pięknego, pełnokrwistego konia ze złotymi refleksami. Rysy miała delikatne jak płatki róż. Nie miała na twarzy śladu makijażu. Wypielęgnowanymi dłońmi obejmowała filiżankę, popijając spokojnie gorącą herbatę.

Miała na swym licu wyraz czystego zachwytu, który malował na jej wargach delikatny uśmiech. Uniosła dłoń i ułożyła ją na szkle, jakby chcąc przyłączyć się do szaleńczego tanga liści targanych przed wiatr. W środku domku było przytulnie, kominek z czerwonych cegieł zdobił środek salonu, gdzie otulona blaskiem ognia na stole lśniła odznaka.

Sara O’Riley odwróciła się od chaotycznego krajobrazu za oknem i odstawiła herbatę na stolik z wiśniowego drewna. Kanapa obita kremową skórą obsypana była wieloma kolorowymi jaśkami, które zapraszały do odpoczynku, jednak, choć chętnie poddałaby się i położyła, zapadając w sen, to za chwilę musiała wyjść na dwór, poddać się żywiołom i jakimś cudem dojechać do pracy.

Dywan z wyszywanymi, misternymi wzorami zagłuszył jej kroki, gdy w grubych skarpetach przemierzyła całą szerokość salonu i zatrzymała się w jadalni tylko po to, by zabrać komórkę ze stoliczka obok lustra. Wyświetlacz jaśniał i oznajmiał, że Sara ma dwa nieodebrane połączenia. Skrzywiła się, rzucając ukradkowe spojrzenie na szalejącą na dworze burzę. Narzuciła na ramiona skórzaną kurtkę i modląc się, by nie przemoknąć, otworzyła drzwi.

Deszcz ostrymi jak igiełki kroplami uderzył ją w twarz, gdy chciała przecisnąć się do swojego szarego bmw Hamann Tycoon, który jak dzielny rumak czekał na nią na mokrej trawie. Zacisnęła zęby i pobiegła do samochodu, z ulgą siadając na miękkim, szarym siedzeniu. Materiał mile pieścił jej plecy, kiedy wiązała mokre loki w koński ogon na karku.

Wyjechała z podwórza, wykręcając delikatnie kierownicą i wrzucając bieg. Może droga nie była najlepsza, ale za to pusta. Zaletą mieszkania za miastem było to, że jadąc do pracy, mogła trzy czwarte drogi odbyć spokojnie bez obawy o korki na drogach. Spojrzała na niebo i widząc, że przestało lać, odetchnęła z ulgą. Gdyby jeszcze trochę zmoczyła włosy, miałaby strzechę na głowie.

Skręciła w stronę biura komendanta, manewrując, aby dotrzeć tam jak najszybciej. Gdy komórka jej się rozdzwoniła, właśnie parkowała obok wozów policyjnych. Wbiegła szybko do budynku i ruszyła schodami w stronę wydziału podpaleń, ignorując trajkoczącą obok Jacqueline Durand, która trzymając stos papierów, nadawała Sarze nad uchem jak katarynka od momentu, gdy policjantka weszła do środka.

Jack Merci, wysoki blondyn o szczenięcych oczach, podniósł się ze swojego stanowiska, trzymając w zębach pączka obtoczonego w różowym lukrze. Ruszył za nią, próbując dotrzymać jej kroku.

— Cholera, O’Riley! Szef pieklił się, że nie może się do ciebie dodzwonić!

— Wiem. Spadaj, Merci. Muszę wiedzieć, gdzie on teraz jest.

— Pojechał na Empire State Building, jakiś debil podłożył tam ogień pod ten luksusowy butik z bielizną… No… — Machał dłonią w powietrzu, bezskutecznie próbując przypomnieć sobie nazwę sklepu.

— Da Vinci — mruknęła, przeczesując swoje biurko w poszukiwaniu paralizatora; nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć.

— Kupujesz tam bieliznę? — zapytał żartobliwie z uniesioną brwią.

Prychnęła w odpowiedzi.

— Wiesz, może zajmij się swoimi sprawami, a ja pojadę zobaczyć ten spalony budynek. Poza tym, jak dobrze pamiętam, to masz na głowię dużo papierkowej roboty.

— Niby od kiedy? — zapytał całkowicie zaskoczony.

Wzięła stos dokumentów ze swojego biurka i przeniosła je do jego stanowiska. Z impetem upuściła je na blat. Otworzył szeroko oczy i usta w niemym szoku.

— Od tej właśnie chwili masz pełno roboty. Zajmij się tym, amigo.— Na odchodnym rzuciła w jego kierunku krzywy uśmiech.

— Zaczekaj! Sara, do jasnej cholery…

Wybiegła z powrotem na chodnik i wsiadła do swojego samochodu. Nie zawracając sobie głowy zapinaniem pasów, ruszyła szybko w kierunku Manhattanu.

Wieżowiec o wysokości ponad trzystu metrów, wybudowany w stylu art décoiwznoszący się ponad budynkami miasta był zasłonięty częściowo słupem brunatnego dymu. Zerknęła na chmury, których kolor był niemal identyczny. Skręciła na parking w miejscu, gdzie powinien stać „Da Vinci”: ekskluzywny butik z bielizną damską, którą sprowadzano zza granicy. Stworzone były z najdelikatniejszych i najdroższych materiałów, dzięki temu niektóre zestawy kosztowały tyle samo, co miesięczny rachunek za zużycie prądu w mieszkaniu o wymiarach trzydziestu metrów kwadratowych.

Wysiadła, już po chwili odszukując wzrokiem szmaragdowych oczu swojego szefa. Stał wyprostowany z papierosem w dłoni i rozmawiał z jednym ze strażaków, którzy nadal gasili resztki ognia. Jego pomarszczona twarz nosiła ślady czasu, a słyszany z odległości kilku kroków głos zachrypnął przez lata od dużej ilości tytoniu.

— Komendancie. — Kiwnęła mu głową, biorąc od młodszego strażnika akta sprawy.

W teczce znajdowało się już zdjęcie budynku przed i po pożarze. Musiała przyznać, że choć nie stać ją było na ich drogą i ekskluzywną bieliznę, to zdecydowanie wolała poprzedni wygląd sklepu.

— O’Riley! Jednak ruszyłaś swój szanowny tyłek i zaszczyciłaś nas swoją obecnością — mruknął wkurzony Jonathan Menson i obrzucił ją zimnym spojrzeniem swoich niebieskich oczu.

— Przybyłam najszybciej jak się dało. Co tym razem mamy na tapecie? — zapytała, aby odwrócić jego uwagę.

Komendant zaciągnął się dymem z papierosa i po minucie milczenia pokręcił głową.

— Dziwna sprawa, jak Boga kocham. Sklep wybuchł około piętnastej, czyli gdzieś godzinę temu. Żadnych śladów, jakichkolwiek świadków, którzy widzieliby kogoś podejrzanego i tym samym… żadnych podejrzanych.

Zmarszczyła brwi, przyglądając się kilkorgu ludziom, którzy węszyli wokół miejsca zbrodni. Nie znała nikogo z nich i stała się podejrzliwa. Nie przypominali cywilów, którzy zazwyczaj gromadzili się wokół miejsc zbrodni niczym sępy wokół padliny, tak samo jak i dziennikarze wraz z fotografami.

— Kim oni są? — zapytała, wskazując nieznajomych.

Szef wyrzucił papierosa na mokry asfalt.

— Agenci z północnej części miasta. Wziąłem od nich kilku specjalistów, żeby sprawdzili wszystko dokładnie.

— No jasne — mruknęła, obserwując ich uważnie.

Odwróciła się i zaczęła rozmawiać z jednym ze strażaków, chcąc się czegoś dowiedzieć.

James Moon obserwował ją od kilku minut. Jego ciemnoorzechowe oczy ślizgały się po jej sylwetce, a na jego twarzy o wyraźnych rysach dało się zauważyć wyraźne skupienie. Wiatr targał jego czarnymi włosami, ciemna koszula przemoczona do suchej nitki przykleiła się do umięśnionego brzucha. Uśmiechnął się pogardliwie, patrząc na Sarę. Nie wyobrażał sobie, że Jonathan, u którego miał wielkie pokłady szacunku i wiedział, że w swoich czasach był jednym z najlepszych policjantów w mieście, wpuści kiedykolwiek na miejsce zbrodni cywila i do tego jeszcze kobietę. To było rażące pogwałcenie zasad.

Ruszył się z miejsca. Jego kroki były leniwe, ale sprężyste zarazem, jak u drapieżnej pumy. Jonathan obrzucił go obojętnym spojrzeniem, mimo że wiedział, iż jest jednym z najlepszych specjalistów od podpaleń w Nowym Jorku na liście, tuż za Sarą, czego oczywiście nie powiedziałby na głos, by mężczyzna nie miał do niego pretensji.

James ominął go i skierował się prosto w stronę kobiety. Komendant ciekawy rozwoju wydarzeń postanowił obserwować ich kątem oka, by wkroczyć dopiero wtedy, gdy zaczną się kłócić. Po minie Jamesa podejrzewał, że zanosiło się na niezłą jatkę.

— Przepraszam… — Chłodny głos Jamesa sprawił, że młody policjant wycofał się ukradkiem, a Sara odwróciła się prosto w stronę policjanta. — Na miejscu zbrodni mogą przebywać tylko policjanci, strażacy oraz przesłuchiwani świadkowie.

Jego głos był twardy i trzymał instynktownie na dystans. W szmaragdowych oczach Sary mignął gniew, ale nadal opanowana uśmiechnęła się do niego z przesadną słodyczą.

— A może, zanim ta rozmowa osiągnie swą kulminację… — Powoli położyła mu dłonie na szyi i z satysfakcją zobaczyła, że oczy pociemniały mu z oburzenia i zaskoczenia zarazem. — …najpierw pójdziesz do lekarza?

Niespodziewanie kopnęła go w krocze i odsunęła się, patrząc z satysfakcją jak wije się z bólu. Przypominał jej teraz wściekłego węgorza elektrycznego, któremu ktoś nastąpił na ogon.

— Ty cholerna… — Niemal na nią naskoczył i była w pełni gotowa na konfrontację, ale szef wepchał się między nich z surową miną.

— Detektywie Moon, więcej szacunku dla detektyw O’Riley — powiedział lodowato tonem porucznika w wojsku, silnym i stanowczym głosem, w którym słychać było wyraźną naganę.

Mężczyzna zmrużył oczy, zmieniając je niemal w szparki.

— To ma być policjantka?

— Mało ci było? Mogę poprawić tamtego kopniaka — rzuciła w jego stronę agresywnym tonem wściekłego kota.

— Tym razem tak łatwo by ci nie poszło, kocurku — powiedział z wyzwaniem James.

Podeszła do niego tak blisko, że niemal stykali się nosami.

— Z dupkami zawsze łatwo idzie — syknęła cicho.

— Spokój! — wrzasnął komendant, zupełnie jakby ganił dwójkę małych dzieci całkowicie nieczułych na łagodniejsze metody.

Sara i James odsunęli się od siebie powoli i z uporem, jakby nadal w każdej chwili byli gotowi skoczyć sobie do gardeł. Wiatr zawiał tak mocno, że niemal zgięła się w pół. Obserwowała mężczyznę, mając rozwiane miedziane loki chłostające ramiona, które przypominały teraz nastroszoną grzywę lwa. James musiał przyznać, że budziła respekt, sądząc po młodszych policjantach, którzy niemal stąpali wokół niej na palcach, zwłaszcza teraz po ich ostrej wymianie zdań. Ta kobieta była piękna, silna i sądząc po błysku w oczach, bardzo inteligenta.

Musiał przyznać sam przed sobą, że niewiele kobiet, które znał i które miały możliwość poszczycić się choćby połową urody Sary, mogły także pochwalić się rozumem. Większość gderała ciągle i bez przerwy, ale na żaden konkretny temat.

Wsadził rękę do kieszeni, by powstrzymać odruch, aby rozmasować sobie krocze. Sara miała niezłego kopa — czuł się niemal tak, jakby dostał kilofem. Skrzywił się i zapalił papierosa. Jego twarz ponownie zniekształcił grymas, gdy szef dosyć mocno klepnął go w ramię.

— A to, za co? — zapytał oburzony.

Jonathan obrzucił go pogardliwym spojrzeniem.

— Chciałeś wygonić ją z miejsca zbrodni? Czy ty oszalałeś, James? Dobrze wiesz, że gdyby była cywilem, sam bym ją stąd wykopał. Wątpisz w mój rozsądek?

James pokręcił głową przecząco. Musiał przyznać komendantowi rację. Jonathan Menson znany był z tego, że starannie pilnował swojej roboty i nie pozwoliłby, by ktoś przeszkadzał w śledztwie, choćby tylko kręcąc się obok policjantów na miejscu zbrodni.

— Zarozumiałe babsko — mruknął James, obserwując Sarę z daleka.

— Może i czasami jest porywcza, ale dobra z niej glina. Póki obydwoje pracujecie nad tą sprawą, to może jakoś się dogadacie? Nie chcę żadnych bójek, zwłaszcza z nią i tobą w roli głównej — powiedział Jonathan, wysuwając do przodu swoją ostro zarysowaną szczękę.

— Kobieta powinna stać z boku i obserwować, a nie angażować się w takie sprawy. Tylko będzie mi przeszkadzać — rzucił James niemal marudnym tonem.

Szef zignorował tę nieco szowinistyczną uwagę i zerknął na Sarę, która właśnie rozmawiała ze swoim kuzynem Elliotem, policyjnym fotografem, który przybył właśnie na miejsce zbrodni.

— Dzięki niej wpakowaliśmy do więzienia sporo gagatków. Patrz i ucz się, bo jeszcze złapie cię za rogi i to niezbyt delikatnie — mruknął przez ramię komendant i poszedł w stronę swojego wozu.

Sara podniosła wzrok na Elliota i niemal zaśmiała się na widok jego miny. Uśmiechał się przebiegle, wbijając błękitne oczy w spalony budynek, jakby był on niezwykle cenną sztabką złota.

— Daj spokój, robisz to od sześciu lat, a zachowujesz się, jakbyś dopiero zaczynał!

— Tak, nie da się zaprzeczyć, że spędziłem w tej robocie kilka ładnych lat. I nadal mnie to ekscytuje — powiedział, ściskając w rękach aparat fotograficzny.

Mówiła mu już, że z jego cerą, rysami i sylwetką powinien zostać modelem, ale stwierdził, że zawsze wolał być po drugiej stronie obiektywu.

— Dobra, zrób kilka ujęć w środku i na zewnątrz. Chcę odbitki na jutro. Zostaw je u mnie na biurku.

— Jasne, pani detektyw. — Zasalutował jej żartobliwie.

Elliot miał w sobie wiele energii, od kiedy rok po ślubie żona urodziła mu zdrowego synka. Sara widziała go i niemal zazdrościła kuzynowi takiej rodziny, jaką stworzył wraz z Mirandą — Polką, którą poznał trzy lata temu — dla Davida, rocznego bobasa o nieziemskiej niemal urodzie.

Skręciła do swojego samochodu, żeby wyjąć ze schowka telefon, który wsadziła tam pośpiesznie podczas jazdy z komisariatu na miejsce zbrodni. Gdy tylko popatrzyła na siedzenie pasażera, po plecach przeszedł jej zimny dreszcz.

Piękna i w jakiś sposób niepokojąca, zimna, a jednak gorąca i niezwykłego wykonania leżała na szarym materiale…

Szklana róża.