Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poznaj jednotomową powieść Ann Cleeves, autorki bestsellerowej serii szetlandzkiej.
Możesz pogrzebać duchy przeszłości. Jednak te nie przestaną cię nawiedzać.
Lizzie Bartholomew nie wie nic o swoim pochodzeniu. Jest podrzutkiem, jako niemowlę została znaleziona w kruchcie kościoła. Dzieciństwo spędziła w różnych instytucjach wychowawczych, daremnie marząc o rodzinie, która by ją przygarnęła.
Obecnie wiedzie życie, od którego chciałaby uciec. Okazją do tego wydaje się samotny wyjazd do Maroka. Zwłaszcza gdy poznaje Philipa – on także podróżuje na własną rękę. Między nieznajomymi dochodzi do krótkiego romansu, ale kobieta musi wrócić do Anglii.
Niedługo potem do Lizzie dociera wiadomość o śmierci Philipa Samsona. Okazuje się, że przygodny kochanek zapisał jej w testamencie sporą sumę. Spadek wiąże się jednak z pewnym warunkiem. Takim, który zmusi Lizzie do skonfrontowania się z przerażającymi sekretami, o których nie miała pojęcia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 392
Prolog
W swoich koszmarach widzę mnóstwo noży, ostrzy i krwi. Nie wpadam do dziur ani nie uciekam opustoszałymi ulicami. I chociaż zwykle moje sny są czarno-białe, krew jest intensywnie czerwona, lśniąca i zdecydowanie odstaje od innych scen, które są pozbawione wyrazu i nudne. Najgorsze, że kiedy się budzę, uświadamiam sobie, że to wcale nie był sen.
Jestem w Blyth, akurat w dzień targowy, i robię zakupy dla Jess. Ma ulubiony stragan, na którym zwykle kupuje owoce i warzywa. Zna właściciela, dzięki czemu zawsze daje jej rabat. Jest późny ranek i panuje duży ruch. Niedługo Gwiazdka i wszyscy opętani są szaleństwem zakupowym, kupują nawet ostatnie badziewie, inaczej wydaje im się, że nie są przygotowani do świąt. Dzień jest mglisty, dżdżysty i chłodny. Ostry wiatr smaga skórę. Jednak nie do krwi. Nie tak, jak nożyczki, które kupuję w sklepie sieci Woolworths. Proszę sprzedawczynię, by wyjęła je z plastikowego opakowania, bo chcę sprawdzić ich ostrość. Przejeżdżam ostrzem po kciuku i na palcu pojawia się cienka czerwona linia, a po chwili malutkie, idealnie okrągłe, czerwone krople, niczym klejnociki. Przy kasie mam trudności z wyjęciem pieniędzy – nie z powodu ranki, która już się zasklepia, ale dlatego, że mam zlodowaciałe ręce.
Po wyjściu z Woolworths wracam na targ, by odebrać warzywa dla Jess. Zatrzymuję się na kilka minut, chcąc przejrzeć kasety i płyty kompaktowe i pogadać z podstarzałym punkowcem, który je oferuje, a potem przystaję przy stoisku ze słodyczami i kupuję lody kokosowe. Mam ogromną ochotę na słodycze. Oczywiście sprzedaje się je tutaj na funty i uncje. Do Blyth nie zawitały jeszcze kilogramy. Nagle dostrzegam idącego w moim kierunku chłopaka z plikiem egzemplarzy „Big Issue”. Ma na sobie spodnie bojówki i glany, naprawdę drogie glany, nie jakieś podróbki. Kręcę się wokół niego, starając się nie tracić go z oczu. Dlaczego to robię? Dlatego że jego szczupła twarz wydaje mi się znajoma. Chłopak przypomina mi kogoś, kogo nie chcę pamiętać: Nicky’ego, gościa o twarzy poety. A także dlatego, że nie mam ochoty czekać na resztę. Odkąd to zwykłego gazeciarza stać na takie buty? Gość musi coś kombinować.
Jestem już prawie przy straganie z warzywami. Czuję zapach liści kapusty i cytryn. Ktoś dotyka mojego ramienia.
– „Big Issue” dla pani? – słyszę napastliwy, szyderczy głos. Gość stoi tuż za mną, tak blisko, że czuję jego oddech na karku.
Odwracam się i dźgam go nożyczkami w górną część ramienia. To twardziel z Blyth, dlatego mimo zimna narzucił na siebie tylko bluzę. Ostrze z łatwością rozcina skórę i dociera do kości. Kiedy jednak unoszę rękę, by zadać kolejne uderzenie, ktoś mnie powstrzymuje. Właściciel warzywniaka rozpoznaje mnie i zaczyna krzyczeć. Wokół zbiera się tłum. Teraz już wszyscy krzyczą. Gazeciarz wypuszcza z rąk naręcze „Big Issue”. Krew plami jego szarą bluzę i w zwolnionym tempie kapie na zadrukowany papier. Po czerni i bieli rozlewa się czerwień. Niezłe, co?
Rozdział pierwszy
W Maroku nic mi się nie śniło.
W południe robiło się już gorąco. Był dopiero kwiecień, ale przez całą zimę nie spadła ani jedna kropla deszczu i koryta rzek wyschły. Inna sprawa, że trudno w to uwierzyć akurat tutaj, gdzie nawadniano pola i zdążyły się one już zazielenić. Zatamowano też jeden z górskich strumieni, a wodę puszczono drewnianymi korytami do zbiornika, skąd zasilała okoliczne poletka, palmy daktylowe oraz żywopłoty z tamaryszku, jakarandy i bugenwilli. Kwiaty eksplodowały barwami w promieniach słońca. Jedyne w swoim rodzaju doświadczenie mistyczne. Czułam się, jakbym trafiła do raju.
To naprawdę był raj, a jechałam na ośle prowadzonym przez Latifę, ośmioletnią ślicznotkę o błyszczących czarnych oczach, w podartej spódniczce i bez butów. Skierował mnie tutaj australijski turysta, którego poznałam w hotelu. „Tutaj”, czyli do gaju palmowego.
– Warto zobaczyć – powiedział miłym głosem. – O ile chcesz wyjechać z miasta. Fajne widoki.
Nie wspomniał jedynie, że gaj leży na trasie wycieczek. Kiedy tu wreszcie dojechałam wypożyczonym wysłużonym renaultem (na kamienistej drodze trzęsło niemiłosiernie), na miejscu zastałam dwa autokary z Agadiru pełne niemieckich gospodyń domowych w krótkich spodenkach i kamizelkach. Po tygodniu spędzonym na plaży ich skóra miała tę samą zaskakująco różową barwę co płatki bugenwilli. Mało brakowało, a zawróciłabym i odjechała. Po prostu nie moje klimaty. Jestem podróżniczką, nie turystką. Nie znoszę tłumów. Właśnie wtedy podeszła do mnie Latifa. Ciągnęła za sobą osła.
– Przejażdżka na ośle, pani?
Jakimś szóstym zmysłem wyczuła, że jestem Brytyjką. Spojrzałam na nią przez okulary przeciwsłoneczne.
– Za ile?
Podała cenę w dirhamach. Odpowiednik jakichś trzech funtów, czyli rozbój w biały dzień.
– Dobra – odparłam. Była w szoku. Nawet turyści wiedzą, że pierwsza rzucona cena to zaproszenie do targowania się. – Ale nie chcę jechać tam, gdzie one.
Pokazałam na Niemki, które właśnie wsiadały na inne osły.
– Zabierz mnie w jakieś ciche miejsce.
– Żaden problem. One jadą w hotel. Pić coca-cola. Jeść mięso. Dużo mięsa. Tagine. Kuskus. Chleb. Jeść, jeść, jeść.
Wydęła policzki. Jak się domyślałam, udawała tłustą Niemkę. Po czym nagle przyłożyła dłoń do ust, zapewne myśląc, że przez ten przypływ szczerości straci klientkę, która w jej oczach należała do tego samego plemienia.
– Nie ma sprawy.
Ciągle patrzyła na mnie jak na wariatkę. Nie mieściło jej się w głowie, że się nie targowałam. Wysiadłam z samochodu. Kiedy wrócę, będzie rozgrzany jak piekarnik. Autokary zajęły jedyne miejsca w cieniu.
A potem Latifa zabrała mnie do raju. Poprowadziła mnie piaszczystymi ścieżkami otaczającymi malutkie poletka prosto w olśniewające światło i morze barw. Czułam się, jakbym zanurzyła się w witrażu, tyle że do wrażeń wzrokowych dochodziły jeszcze słuchowe – zewsząd dobiegał świergot ptaków i bzyczenie owadów. Stałam się częścią jakarandy w takim samym stopniu, jak wody spływające drewnianymi korytami. Co więcej, miałam wrażenie, jakby cała ta sceneria została zaaranżowana specjalnie dla mojej przyjemności. Na chwilę zatraciłam się w niej bez reszty. Z oddali słyszałam głos Latify paplającej o swojej rodzinie i szkole. Pewnie liczyła na napiwek za to, że jest taka miła. W końcu udowodniłam już, że rozdaję dirhamy lekką ręką.
Podczas drogi do miasta uznałam, że najwyższa pora wracać do domu. Pozbyłam się gniewu. A po tym dniu wszystko inne byłoby rozczarowaniem. W Tarudancie oddałam auto do wypożyczalni i kupiłam bilet na autobus do Marrakeszu. Nazajutrz miałam wyruszyć w podróż powrotną. Jednak nie spieszyłam się, dałam sobie czas na oswojenie się z tym pomysłem. Straciłam nawyk planowania.
Spacerowałam dobrze mi już znanymi ulicami. Minęłam piekarnię, w której leżały płaskie bochenki zawinięte w szary koc, i sklep z gałązkami akacji na opał, przeszłam obok targowiska, starając się unikać chudych chłopców ganiających kozy i młodych mężczyzn o łagodnych ciemnych oczach, którzy chcieli poćwiczyć ze mną angielski albo sprzedać mi dywan lub srebrną berberyjską bransoletkę, i dotarłam do najdroższego hotelu w mieście, w którym mogłyby się zatrzymać niemieckie turystki, gdyby miały trochę więcej klasy. Zjadłam kosztowną kolację na tarasie i wypiłam niemal całą butelkę wina. Potem popływałam w basenie wbudowanym w mury miasta wzniesione z czerwonego kamienia. Otaczał go ogród. Jeszcze więcej jakarandy, palm i winorośli. Pływałam aż do zmroku, ciesząc się tym, że oprócz mnie nie było tam nikogo.
Wreszcie ruszyłam do swojego hotelu. Nie był aż tak drogi, ale w przewodniku Rough Guide polecano go ze względu na położenie i stosunek jakości do ceny. Szłam wolnym krokiem, wiedząc, że to mój ostatni taki spacer. Siedzący przed kafejkami staruszkowie o surowych twarzach pili kawę. Nietoperze zanurzały się w dziurach w ścianach i z nich wylatywały. Muezini z meczetu na placu wzywali wiernych do modlitwy. W hotelowym barze czekał na mnie australijski turysta. Wyraźnie miał nadzieję na coś więcej. Postawiłam mu piwo, a potem poszłam do łóżka. Sama. Myślę, że był to dla niego potężny cios.
Autobus jechał osiem godzin. Bilet kosztował mniej niż połowa posiłku, który zjadłam poprzedniego wieczoru w hotelu. Przejechał przez płaską równinę w dolinie Wadi Sus, a potem ruszył w kierunku gór. Pozostali pasażerowie wydawali się miejscowymi, były to głównie kobiety z małymi dziećmi jadące w odwiedziny do krewnych. Starsze kobiety były niemal całe zakryte, widziałam tylko ich ciekawskie oczy i tatuaże z henny na kostkach. Z tyłu siedziało kilku nastolatków, pewnych siebie i rozchichotanych. Początkowo myślałam, że jestem tam jedyną Europejką, ale przed samym wyjazdem do autobusu wskoczył mężczyzna. W średnim wieku, ale szczupły niczym berberyjski góral, nie miał ani grama zbędnej tkanki tłuszczowej. Musiał być blondynem, chociaż trudno to było wywnioskować z jego włosów, krótko ostrzyżonych. Zdradzały go jedynie prawie białe brwi i rzęsy. W autobusie pozostało jeszcze kilka wolnych miejsc, ale tylko obok Marokanek, które zdążyły już odwrócić od niego wzrok, chcąc, by zachował dystans. Wiedziałam więc, że podejdzie do mnie.
– Można? – zapytał z nieśmiałym uśmiechem, który sprawił, że momentalnie ubyło mu lat.
„Nie” – pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos. No bo i jak miałabym wyjaśnić, że odbyłam niemal mistyczną wędrówkę wśród palm w towarzystwie dziewczynki i osła i chciałam wrócić do niej w myślach podczas podróży przez góry Atlas?
Skinęłam i podczas gdy zajmował miejsce, myślałam o jego głosie. Chociaż wypowiedział tylko jedno słowo, z ledwo słyszalnym akcentem, udało mi się zidentyfikować jego pochodzenie: na północ od rzeki Tyne i na południe od granicy ze Szkocją. Wywodził się z moich stron. Tyle że ja oczywiście nie powinnam czynić żadnych założeń co do swojego miejsca urodzenia.
Zaczęliśmy rozmawiać.
– Lizzie Bartholomew – przedstawiłam się, wyciągając do niego rękę. Formalne powitanie, jak przystało na Angielkę zachowującą pozory, będąc z dala od ojczyzny.
– Philip – odparł.
Żadnego nazwiska, tylko imię. Czyżby miał jakieś plany związane z naszym spotkaniem i w ten sposób zabezpieczał się przed możliwymi niepożądanymi konsekwencjami? Podejrzenia potwierdziły się, gdy podał mi rękę i ujrzałam obrączkę. Wydawała się odrobinę za luźno osadzona na palcu.
– Skąd dokładnie jesteś, Lizzie?
Wyglądało na to, że rozpoznał mój akcent.
– Z Newbiggin-by-the-Sea.
Śmieszne. Pełna nazwa miasta dodaje mu atrakcyjności – wydaje się śliczne, niby z pocztówki. Człowiek wyobraża sobie niewielką przystań, dzieci bawiące się na plaży. Ciągnęło mnie do niego. Uwielbiałam wielki kościół na cyplu, kamienne domy przy Front Street. W pewnym sensie to właśnie stamtąd pochodziłam, tam niejako powstałam. Tyle że miasto wcale nie było ładne. Newbiggin cieszyło się złą sławą. Mój towarzysz podróży musiał słyszeć opowieści o dziecięcych bandach grasujących po osiedlach komunalnych, spalonych wózkach na polach golfowych, plaży czarnej od pyłu węglowego. Wątpiłam, by kiedykolwiek tam był.
Uniósł brwi.
– Luksusowy kurort, co?
Nie chciał być okrutny. Był po prostu ciekawy, to wszystko. Oboje wybuchnęliśmy śmiechem.
– A ty? – zapytałam.
– Kiedyś mieszkałem w Newcastle. Ale potem przeprowadziłem się na wybrzeże.
Nadal enigmatyczny.
– Daleko cię wywiało – stwierdziłam. – Urlop?
– Spełnienie marzenia – odparł śmiertelnie poważnie.
– Jakiego?
– O trekkingu w górach Atlas. W dzieciństwie zobaczyłem je na zdjęciu w książce do geografii. Z jakiegoś powodu podziałało na moją wyobraźnię. Chyba chodziło o egzotykę. Widoki trochę różniły się od tych w Heaton.
Heaton to przedmieście Newcastle. Żaden powód do dumy. Jeśli sądzić z tonu jego głosu, cieszył się, że się stamtąd wyrwał.
– Jedziesz autobusem – zauważyłam. – Trudno uznać to za trekking.
Jego usta powoli rozciągnęły się w uśmiechu. Wszystko robił niespiesznie i rozważnie. Pomyślałam, że może być niezłym kochankiem. Cierpliwym. Zastanawiałam się, co zamierza robić w Marrakeszu. Jessie zawsze twierdziła, że jestem bezwstydna.
– Akurat dzisiaj jadę autobusem – przyznał. – Ale przez trzy tygodnie chodziłem po górach z miejscowymi przewodnikami. Wróciłem na kilka dni, żeby odpocząć w porządnym hotelu.
To by tłumaczyło jego wysportowaną sylwetkę.
– Niech zgadnę: Palais Salaam?
Skinął głową.
– Byłam w nim wczoraj wieczorem.
– Wiem – powiedział. – Widziałem, jak pływałaś.
– Podróżujesz sam?
– Ach... – Odchylił się na siedzeniu i przymknął oczy. – Moja żona to święta kobieta. Niczego mi nie odmawia.
Czekałam na dalszy ciąg, ale zapadł w sen. Przespał pierwszą godzinę podróży. Jego oddech był regularny i płytki. Nie budził się nawet wtedy, gdy zatrzymywaliśmy się na hałaśliwych placach, by pasażerowie mogli wysiąść i wsiąść. Patrzyłam przez okno najpierw na niekończące się sady cytrusowe otoczone jaskrawopomarańczowymi murami, a potem na zagajniki akacjowe i kozy pasące się na gałęziach drzew. Gdy autobus zaczął piąć się po zboczu, mój współpasażer przebudził się nagle i ciągnął dalej pogawędkę, zupełnie jakby nigdy nie przerwał jej drzemką.
– A co ciebie sprowadziło do Maroka, Lizzie?
Wymamrotałam, że potrzebowałam przerwy.
– Wiesz, czasami sprawy się komplikują.
– O jakich komplikacjach mowa w twoim przypadku?
– Długo by opowiadać.
– Przed nami bardzo długa podróż.
Opowiedziałam mu więc historię swojego życia. Nie całą, ale jej okrojoną wersję, którą wykorzystywałam do zrobienia wrażenia na nowych znajomych, wzbudzenia współczucia, wytłumaczenia wyboru ścieżki kariery. Wydawało mi się, że połknął haczyk.
– Większą część dzieciństwa spędziłam w domu dziecka. A właściwie w wielu domach dziecka.
– Myślałem, że raczej próbuje się znaleźć dziecku rodzinę zastępczą.
– W moim przypadku też próbowano. Tyle że niezbyt usilnie. Poza tym byłam trudnym dzieckiem... Niektóre ośrodki były fajne. Inne okropne. Jednak nawet w tych fajnych pracownicy trzymali się na dystans. Pewnie inaczej by zwariowali. Kiedy jest się dzieckiem, nie rozumie się takich rzeczy. Od czasu do czasu pojawiał się ktoś, kogo naprawdę zaczynałam lubić, jednak zawsze albo przenoszono jego, albo mnie. Pierwszego dnia w kolejnej szkole inni się ze mnie śmiali, bo niezależnie od starań personelu my, dzieci z bidula, wyglądałyśmy dziwnie. Ubrania nigdy do końca na nas nie pasowały, a na szkolnych przedstawieniach nie pojawiali się nasi rodzice.
Zareagował dokładnie tak, jak chciałam. Powinnam pomyśleć o karierze aktorskiej. W jego oczach zalśniły łzy.
– Musiało być ci ciężko – powiedział.
– Tak – potwierdziłam z lekką kpiną. – Ciężko.
Co mógł o tym wiedzieć?
– Odeszłam, kiedy miałam szesnaście lat. A raczej mnie wyrzucili. Nie przepadali za mną. Byłam pyskata. I kłótliwa. Podburzałam inne dzieciaki. No i za dużo piłam. O wiele za dużo. Znaleźli mi miejsce w schronisku w Newbiggin, takim hotelu dla nieudaczników, ćpunów i uczniów wyrzuconych ze szkół. Raz w tygodniu przychodziła pracownica socjalna, żeby sprawdzić, czy wszystko u mnie gra. Nienawidziłam jej. Za każdym razem, gdy proponowałam jej herbatę, odmawiała, twierdząc, że dopiero co piła. Bała się, że coś ode mnie podłapie.
– I co, wszystko u ciebie grało?
– Było mi świetnie.
Opowiedziałam mu o Jess, właścicielce schroniska.
– Nikt jej nie płacił za bycie dla mnie miłą czy dbanie o mój stan psychiczny, a jedynie za pranie pościeli i robienie śniadań. Więc kiedy była miła, to się naprawdę liczyło.
Jess pracowała jako kucharka w podstawówce. Ciotka zostawiła jej w spadku wielki kamienny dom z widokiem na morze. Był dla niej za duży, ale nie udało się go sprzedać. Dlatego postanowiła rozkręcić tam biznes.
Początkowo liczyła na szacownych gości – obserwatorów ptaków, którzy pojawiali się jesienią, biznesmenów, studentów, reporterów – ale skończyło się na nas. Jeśli tylko miała miejsce, przyjmowała każdego. Byliśmy niczym przedszkolaki, którym opatrywała zranione kolana i łokcie. Podchodziła do nas z uczuciem, na które nie zasługiwaliśmy.
– To Jess namówiła mnie do podejścia do egzaminów maturalnych.
Była uparta, tak tęga, że – jak to mówią – łatwiej było ją przeskoczyć niż obejść, ubierała się zwykle w łachy z lumpeksu: spodnie dresowe i męskie koszule w kratkę. Pewnego dnia przeszła samą siebie. Zaciągnęła mnie na dzień otwarty w college’u i podeszła ze mną do biurka, przy którym zapisywano chętnych.
– Na co masz ochotę, moja piękna? – zapytała.
Wybrałam angielski, ponieważ spodobał mi się nauczyciel, ponury facet z opadającymi powiekami i ogoloną na łyso głową, paradujący w skórzanej kurtce, a także psychologię, bo Jessie uważała, że może być ciekawa. Dodałam do tego socjologię, bo trzeba było wybrać trzy przedmioty. Nie można się było dostać na uniwerek, jeśli nie miało się trzech rozszerzeń. Żaden z lokatorów Jess nie studiował. Miałam być pierwsza.
– Zrobiłam to dla jaj. Miałam ją za wariatkę.
– Oczywiście dostałaś się – powiedział Philip. – I to bez trudu.
Nie odzywał się, gdy opowiadałam o czasie spędzonym u Jess, ale słuchał, i to uważnie, a nie że jednym uchem coś wpuścił, a drugim wypuścił.
– Dostałam dwie piątki i czwórkę.
Uśmiechnęłam się, wspominając minę Jess, gdy pomachałam jej przed nosem cienką karteczką z wynikami.
– Tylko pięciu punktów zabrakło mi do piątki z socjologii.
Philip również się uśmiechnął, jakby podzielał moją radość. Pomyślałam jednak, że powinnam być bardziej opanowana. Prawdopodobnie on i wszyscy jego przyjaciele mieli na maturze same piątki.
– Jakie studia ostatecznie skończyłaś? – zapytał.
– Zrobiłam dyplom z pracy socjalnej.
– No tak, oczywiście.
– Chciałam pomagać dzieciakom takim jak ja. – Przerwałam na chwilę. – Żałosne, co?
Nie zaprzeczył, tylko znowu się uśmiechnął.
– Co robiłaś po studiach?
– Zamierzałam pracować w domu opieki. Ostatecznie wylądowałam w ośrodku szkolno-wychowawczym.
– Takim dla młodocianych przestępców?
– Głównie. Ale też dla zaburzonych dzieci. Takich, które mogły wyrządzić krzywdę sobie lub innym.
Spodziewałam się kolejnego żartobliwego komentarza, ale tym razem nic nie powiedział.
– Uwielbiałam tę robotę. Każdy dzień był inny i wiązał się z nowym wyzwaniem. Myślałam, że udaje mi się do nich dotrzeć. Że budujemy jakąś relację.
– Ale?
– Nie było żadnego „ale”. Po prostu to ciężka praca. Musiałam odpocząć. Podróż do Maroka wydała mi się niezłym pomysłem.
Wiedział, że to nie wszystko, ale nie naciskał, nawet wtedy, gdy zaczęłam się trząść. W autobusie było blisko czterdzieści stopni, jednak ja nagle zaczęłam cała drżeć. Philip otoczył mnie ramieniem i przytulił. Siedząca przed nami kobieta odwróciła się i spojrzała przez szparę w swojej zasłonie. Jej oczy błyszczały z ciekawości i rozbawienia.
Rozdział drugi
Tego ranka w autobusie Philip usłyszał moją historię, autoryzowaną biografię Lizzie Bartholomew. Nie opowiedziałam mu wszystkiego. Na przykład pominęłam dziecięce wybryki, które naprawdę dały się we znaki władzom, sprawy sądowe, kradzieże. A to dlatego, że mimo całej sympatii do mnie byłby po stronie tamtych. Znałam takich facetów jak on. Zawsze na czas płacił podatki. Głosował w wyborach. Pisał do gazet, skarżąc się na wzrost przestępczości, śmieci na ulicy i psie kupy. Był do bólu porządny i godny szacunku.
Lizzie Bartholomew jest fikcją, która nie została stworzona przeze mnie, ale dla mnie. Nie istniałabym, gdyby nie wyobraźnia i szybkie działanie dwóch pań w średnim wieku, które na mnie wpadły. Dosłownie wpadły. Spacerowały ze swoim psem po cyplu w Newbiggin. Działo się to 30 listopada, o szóstej wieczorem, gdy było już prawie ciemno. Mgła skryła boje w zatoce i kobiety wybrały drogę przez cmentarz, ponieważ uznały ją za bezpieczniejszą.
Pies szedł przed nimi, więc kiedy twierdziłam, że na mnie wpadły, nieco mijałam się z prawdą. Często przesadzam dla efektu, taka już jestem. Dobra opowieść zawsze liczy się dla mnie bardziej niż prawda. W rzeczywistości to nie kobiety na mnie wpadły, ale suka rasy collie.
Leżałam w kruchcie kościoła z widokiem na morze, zawinięta w koc w kratę. Jak dowiedziałam się później, miałam wtedy jakiś tydzień.
Zaapelowano do mojej matki, by się zgłosiła, ale nikt się nie zdziwił, gdy te apele pozostały bez odpowiedzi. Miałam czarne włosy i oliwkową skórę, która zszarzała z powodu żółtaczki. Niezbyt ładne dziecko. Od razu zaczęto podejrzewać, że jestem Romką, ponieważ Romowie, ze swoimi wymizerowanymi chabetami i zdezelowanymi wozami, obozowali właśnie na wybrzeżu w Lynemouth. Stanowili prawo sami dla siebie. Miejscowi wierzyli, że zjadają dzieci. Nic zatem dziwnego, że porzucili mnie w kruchcie kościoła. Jakiś czas później policjanci i pielęgniarka środowiskowa pojechali z nimi porozmawiać. Wyobraźcie sobie tę scenę: zwierzęta, zaniedbane dzieci, ogień palący się w beczce po oleju. Rzecz jasna Romowie nie chcieli z nimi gadać. Bo i dlaczego mieliby rozmawiać z obcymi? Ja na ich miejscu też siedziałabym cicho. Jeśli nawet wśród nich znajdowała się młoda kobieta, która jakiś czas temu była w ciąży, nikt nic nie mówił. Tabor wciąż się zmieniał. To nie była stała grupa.
Nie wiem, czy zrobiono coś jeszcze, by odnaleźć moją matkę. W miejscowej gazecie ukazał się artykuł. Czytałam go. Jego główną tezą było, że zostałam porzucona przez Cyganów i że lepiej mi będzie bez rodziny niż z TAKĄ rodziną. Cudem udało mi się tego uniknąć. Zabrano mnie do szpitala w Ashington, a potem zajęła się mną opieka społeczna.
Musiano mnie jakoś nazwać. Nazwisko Bartholomew pochodziło od nazwy kościoła, w którym mnie znaleziono. Nigdy mi to nie przeszkadzało. Było solidne i zachwycające, jak sam budynek. Gorzej z Lizzie. Nie Elizabeth, nawet w akcie urodzenia mam wpisane Lizzie. Wolałabym Elizabeth, bo imię Lizzie pochodziło od imienia psa.
Ktoś powinien był mnie adoptować. Taki był plan. Krótki pobyt w rodzinie zastępczej, a potem – jeśli nie znajdą się moi rodzice – adopcja. Tyle że się nie udało, a ilekroć pytałam dlaczego, nikt nie umiał mi odpowiedzieć, nawet wtedy, gdy wpadłam do gabinetu i zażądałam wglądu do swoich akt. Podejrzewam, że winna była mieszanka lenistwa, uprzedzeń i niekompetencji. Żadnemu z pracowników socjalnych na tym nie zależało. Potencjalnych rodziców zniechęcał mój dziki wygląd – mimo upływu lat wciąż wyglądałam nieco egzotycznie – i historia mojego życia. Zapewne wydawało im się, że dziecko, w którego żyłach płynie romska krew, będzie nie do okiełznania. Naprawdę wyobrażali sobie, że będę rzucać klątwy na ich koty i sprzedawać gałązki wrzosu w progach domów sąsiadów?
Domy dziecka były w dużej mierze takie, jak opisywałam Philipowi. W moim umyśle zlały się w niewyraźną plamę. Jeśli nie liczyć okropnego przytułku prowadzonego przez zakonnice, były na ogół dosyć wygodne, tylko niewyobrażalnie nudne. Ich pracowników można podzielić na dwie grupy: albo byli gorliwymi młodymi wilczkami piszącymi raporty i czekającymi na awans, albo niewiele robiącymi kobietami w średnim wieku, które godzinami oglądały telewizję, twierdząc przy tym, że są straszliwie zapracowane. Może jestem niesprawiedliwa i pamięć mnie zawodzi, ale naprawdę nie pamiętam, by ktokolwiek spędzał z nami czas. Gdy wracałam ze szkoły, nikt nie wysłuchiwał moich drobnych żalów, choć zawsze miałam ich mnóstwo. W telewizji widziałam rodziny, które jadły razem posiłki, grały w gry planszowe i dużo się śmiały. Myślałam, że wszyscy tak żyją, tylko nie my. Oczywiście teraz już wiem, że tak nie jest. Chcę po prostu powiedzieć, że chociaż w budynku byli dorośli, nie zajmowali się nami, tylko robili co innego. Coś ważniejszego. Nie cieszyło ich nasze towarzystwo. Nie mieliśmy dla nich znaczenia.
Tak sobie w każdym razie tłumaczę swoje zachowanie. To moja wymówka. Przynajmniej w tamtym czasie. Moją agresję nazywano próbą zwrócenia na siebie uwagi. I nią właśnie była. Dopiero ostatnio wszystko zaczęło się wydawać o wiele bardziej skomplikowane.
Autobus zatrzymał się na szczycie przełęczy Tizi-n-Test, koło przydrożnego baru, żeby kierowca mógł zjeść lunch. Wysiedliśmy, żeby rozprostować nogi i pozachwycać się widokami. Były oszałamiające. Spoglądaliśmy w dół na śnieg i szybujące sępy. Philip zszedł z drogi na wąską ścieżkę. Przykucnął, by przyjrzeć się z bliska krzakom, po czym zawołał, żebym podeszła.
– To kapary – wyjaśnił. – Mają zastosowanie w kuchni.
Tylko tyle pamiętam, ale z pewnością nazwałby wszystkie rośliny i drzewa, gdybym dała mu szansę. Okazała jakiekolwiek zainteresowanie. Pochłaniałoby go to godzinami. Wyczuł jednak, że myślami bawię gdzie indziej.
– Głodna? – zapytał.
– Mhm.
W takim nastroju zawsze byłam głodna.
Kiedy wracaliśmy do baru, spokój zakłócił ryk przejeżdżającego auta. Okazało się, że nieopodal przebiega trasa hiszpańskiego wyścigu samochodowego. Właściwie był to nie tyle wyścig, ile jazda na czas. Niekiedy przejeżdżało jakieś auto, a mężczyźni ze stoperami machali rękami i krzyczeli do siebie. Dla mnie prędkość i hałas były ekscytujące, jednak Philip się wściekł.
– Wszystko zniszczyli. Nasz ostatni przystanek w górach, a tu takie rzeczy. Jak mogli?
Myślę, że gdyby był sam, stawiłby czoła głośnym Hiszpanom, wszcząłby awanturę. Pomyślałam, że jest przyzwyczajony do tego, by radzić sobie w takich sytuacjach.
– To nic takiego – powiedziałam. – Wrócisz tu jeszcze. Są inne miejsca.
– Może i tak.
Wszedł do baru i po jakimś czasie wrócił z tacą. Ujrzałam na niej talerz z omletem, bochenek płaskiego, słodkiego chleba, miskę sałaty i dwie puszki coli. Położył przede mną na drewnianym stole piknikowym talerz, wytarł nóż i widelec papierową serwetką, po czym otworzył jedną z puszek i upił łyk.
– A ty nie będziesz nic jadł? – zapytałam.
Pokręcił głową.
– Za gorąco.
Wyjął z torby lornetkę i zaczął obserwować krążące w dolinie sępy. Od czasu do czasu krzywił się, gdy akurat przejeżdżał samochód. W pewnej chwili pokazał mi rodzinę dzików, matkę i cztery warchlaki, przemykającą przez zarośla. Gdy oddałam mu lornetkę i wróciłam do jedzenia, zapytał:
– Co zamierzasz robić w Marrakeszu, Lizzie?
Spojrzałam na niego znad posiłku, spodziewając się, że znów będzie się uśmiechał, on jednak wpatrywał się we mnie z napięciem, czekając na odpowiedź.
– To zależy – odparłam.
– Od czego?
– Od ciebie.
Skinął głową z zadowoleniem. Nalegałam, by oddać mu pieniądze za lunch. Szczyciłam się tym, że nikt nigdy nie płacił mi za seks.
Rozdział trzeci
Nie opowiedziałam Philipowi również o kilku innych sprawach, z których nie byłam dumna. Na przykład o kradzieżach i sprawie sądowej. Pewnie by zrozumiał. Był miłym człowiekiem. Machnąłby na to ręką. Może nawet by się roześmiał. Chciałabym go rozśmieszyć. A jednak obdarzyłam go tylko oficjalną historią swojego życia. Ocenzurowaną wersją, którą raczyłam też innych. Jesteśmy właścicielami swojej przeszłości, prawda? Możemy robić z nią, co nam się żywnie podoba. Wolałam nie opowiadać mu o pobycie w Blyth. Nie lubiłam tego okresu swojego życia i z pewnością nie wiązało się z nim zbyt wiele zabawnych wydarzeń. Nic, co rozśmieszyłoby tak miłego człowieka jak Philip.
Po raz pierwszy uciekłam z bidula, gdy miałam czternaście lat. Zatrzymałam się u Katie Bell. Wyszła z domu dziecka rok wcześniej, ale nie do końca sobie radziła. Nigdy nie była typem wojowniczki. Wpadła w panikę, gdy stanęłam przed jej drzwiami, ale tylko dlatego, że nie chciała zadzierać z opieką społeczną. Po jakimś czasie mnie wpuściła i pozwoliła przekimać na podłodze.
Mieszkanie było w porządku. Katie mogła o nie trochę bardziej zadbać, ale nie obchodziło jej nic poza jej chłopakiem Dannym i towarem, który przywoził. Danny za mną nie przepadał. Nazywał mnie świrniętym, ponurym krówskiem. Gdy tam był, starałam się schodzić mu z drogi i zwykle przenosiłam się do kogoś innego. W końcu zamknęli go za dilerkę i Katie znów mogła się cieszyć moim towarzystwem.
Było fajnie. Zupełnie jakbyśmy bawiły się w dom. Ze swoich wypraw łupieżczych oprócz żarcia i wódy przynosiłam kołdry i poduszki. Nie miałam kasy, ale nigdy nie dilowałam ani się nie prostytuowałam. Odkąd byłam mała, nawiedzał mnie pewien sen. Niespodziewanie przyjeżdżała po mnie matka. Po prostu pukała do drzwi i czekała, aż jej otworzę. Od razu wiedziałam, że to ona. Wyglądała zupełnie jak ja, tylko jej twarz była pełniejsza, a rysy mniej ostre. Nie chciałam, żeby odkryła, że jestem prostytutką. Może to była tylko wymówka. Może tak naprawdę po prostu bałam się nią zostać. Tak twierdziła Katie, ale ona nie była najmądrzejsza i nie zwracałam uwagi na jej słowa.
Nie ukrywałam się. W ogóle. Władze mogły mnie znaleźć, gdyby tylko chciały. Z łatwością ustalić, gdzie jestem. A gdyby nie były na tyle bystre, by to odkryć, każdy dzieciak, który pozostał w bidulu, mógł im to powiedzieć. W większość dni nawet chodziłam do szkoły. Korzystałam z tej miejscówki za każdym razem, gdy Katie zaczynała mnie wkurzać, a poza tym mogłam tam zjeść darmowy obiad. Zresztą (nigdy się do tego nie przyznałam) lubiłam szkołę. Lubiłam wstawać rano z myślą, że mam jakieś obowiązki. Przypuszczam, że potrzebowałam struktur. Rozwijałam się dzięki rutynie. Oczywiście w końcu wtłoczono mnie w machinę państwa. Zdałam maturę i skończyłam studia. Wiem o tym wszystkim.
Gdybym nie stanęła przed sądem, pozwoliliby mi koczować u Katie do szesnastego roku życia. Sama sobie byłam winna. Poszłam do supermarketu Asda, który już kiedyś obrobiłam. Rozpoznali mnie i postawili pracownika przed sklepem.
Plan, według którego działałam, był następujący: wkładam do wózka masę towarów. Podchodzę do kasy i płacę, po czym wychodzę ze sklepu. Katie już tam na mnie czeka. Przejmuje wózek i ładuje jego zawartość do taksówki. Tymczasem ja wracam z paragonem do sklepu i kupuję dokładnie takie same towary. Potem omijam kasę – Asda idealnie się do tego nadaje, bo ma mnóstwo miejsca – i idę do kawiarni na herbatę. Odczekuję trochę, po czym wracam. Pakuję zakupy do pustych toreb, które wzięłam za pierwszym razem, zupełnie jakbym po prostu zmieniała ułożenie zakupów. Jeśli ktoś mnie zatrzyma (co zresztą kiedyś się zdarzyło), pokażę paragon, żeby udowodnić, że zapłaciłam za zakupy, które mam w wózku. Oczywiście wszystkie paragony będą miały wcześniejszą godzinę, ale wyjaśnię to tym, że po skasowaniu zakupów poszłam na herbatę. Tego dnia jednak zatrzymali Katie, gdy wsiadała do taksówki. Wystraszyła się i momentalnie wszystko im wyśpiewała. I tak skończyłam przed sądem. Pierwsze wykroczenie, więc dostałam wyrok w zawiasach. W końcu musiałam coś jeść, prawda? Tyle że opieka społeczna umieściła mnie z powrotem w bidulu i obiecała przed sądem, że będzie mnie lepiej pilnować.
Pewnie myślicie, że to wtedy zaczęły mnie dręczyć koszmary. Nieprawda. Zarówno u Katie, jak i w bidulu spałam jak dziecko. Nie zawsze miałam krwawe sny. Nie urodziłam się z nimi.
Do Marrakeszu dojechaliśmy późnym popołudniem. Było tam głośniej i tłoczniej niż w Tarudancie. Kiedy wysiedliśmy z autobusu, uderzyła nas kanonada dźwięków: klaksony samochodów i krzyki ludzi. Wszyscy w biegu. Zarezerwowaliśmy pokój w hotelu polecanym w Rough Guide. Podejrzewam, że Philip planował zatrzymać się gdzieś indziej – pewnie w jakiejś amerykańskiej sieciówce w rodzaju Hiltona albo Sheratona, w czymś pośrednim między północną Afryką a swoim krajem, w miejscu, gdzie mógłby przystosować się przed powrotem do żony. Nic jednak nie mówił. Zaproponowałam hotel, a on się zgodził.
W środku było chłodno. Ściany i podłogę hotelowego holu wyłożono płytkami, przez co człowiek miał uczucie, że jest na basenie. Wrażenie potęgowały dziwne cienie i refleksy. Powietrze wydawało się ciężkie niczym woda, poruszał nim powolny wentylator na suficie. Siedzieliśmy przy ławie i piliśmy gorzką czarną kawę, podczas gdy recepcjonista przygotowywał nasz pokój.
– Jesteś tego pewien? – zapytałam. Nagle nabrałam przekonania, że nigdy nie zdradził żony. Nie chciałam myśleć o sobie jako o uwodzicielce żonatych mężczyzn. Wciąż wierzyłam w wyidealizowany obraz rodzinnego życia wzięty z sitcomów, które oglądałam w domu dziecka.
– Na sto procent – odparł. – To spełnienie kolejnego marzenia.
– Jakiego marzenia?
– O byciu uwiedzionym przez młodą i piękną nieznajomą.
Mówił całkiem serio i podobało mi się to. Nie licząc tego, że przytulił mnie w autobusie, jak dotąd w ogóle mnie nie dotykał. Mimo to dałam się ponieść tej przygodzie. Wydawała się przedłużeniem doświadczenia w gaju palmowym: egzotyczna i nierealna.
Nasz pokój znajdował się na parterze. Drzwi prowadziły na dziedziniec otoczony wysokimi ścianami pokrytymi winoroślą. W oknach były okiennice, w pokoju terakota, a obok łazienka z ogromną staromodną wanną, która zapewne pamiętała czasy francuskie. Pośrodku pokoju stało niskie podwójne łóżko przykryte bawełnianą kołdrą.
Wykąpałam się i przebrałam w białą sukienkę. Kiedy wciągałam ją przez głowę, dotarło do mnie, że zachowuję się strasznie głupio. Nic nie wiedziałam o tym facecie. Mógł się okazać gwałcicielem albo seryjnym mordercą. Gdyby postanowił poderżnąć mi gardło w anonimowym hotelu w Marrakeszu, z pewnością uszłoby mu to na sucho. Być może biel sukienki oznaczała ofiarowanie, niewinność i naiwność. Jednak nie ma przyjemności bez ryzyka, a ja i tak zaufałam swojemu pierwszemu przeczuciu na jego temat.
Zjedliśmy kolację na dziedzińcu, gdzie stoły nakryto wykrochmalonymi prześcieradłami, co czyniło je podobnymi do ołtarzy. Z krzewów winorośli darły się ptaki o jaskrawych barwach. Myślałam, że Philip będzie głodny – w końcu przez cały dzień nic nie jadł – ale on ledwie coś skubnął, przesuwał widelcem jedzenie po talerzu niczym wybredne dziecko. Pomyślałam z rozczarowaniem, że pewnie jest facetem, który lubi proste posiłki złożone z kawałka mięsa i surówki. Chociaż nie wydawał mi się taki. Zostaliśmy dłużej i zamówiliśmy jeszcze kawę. Chyba oboje byliśmy onieśmieleni. Chcieliśmy odwlec w czasie chwilę, gdy znajdziemy się sami w pokoju, lecz to odraczanie gratyfikacji tylko spotęgowało podniecenie. Stało się niemal erotyczną grą. Czekałam, aż zrobi pierwszy krok. Dla niego jednak to nie była gra, ale wielkie przeżycie. To musiało się wydarzyć w jego tempie.
W końcu odsunął krzesło i wstał.
– Idziemy? – zapytał.
Ruszyłam za nim i zauważyłam, że zostawił kelnerowi absurdalnie wysoki napiwek. Pewnie z poczucia winy. Nie mógł zapłacić mnie, więc przynajmniej zostawił pieniądze łysemu Marokańczykowi ze śmiesznym amerykańskim akcentem.
W pokoju zamknął okiennice. Światło, głosy innych gości hotelowych i hałas miasta dalej do nas dochodziły, ale bardzo słabo. Usiadł na łóżku i ostrożnie zdjął buty i skarpetki. Były czyściutkie – widziałam, jak wyjmował je z plecaka, wyglądały wtedy jak wyprasowane. Ciekawe, czy to żona go spakowała. Stanęłam przed nim, więc kiedy uniósł wzrok, nie mógł dłużej mnie ignorować. Popatrzył mi w oczy, wziął za ręce i posadził na łóżku przy sobie.
Dotykał mnie niczym ślepiec, który rozpoznaje osoby opuszkami palców. Delikatnie badał moją twarz, szyję i ramiona. Od przejażdżki po gaju palmowym moje zmysły były pobudzone. Dzięki temu czułam teraz każde muśnięcie skóry głęboko w sobie. Czułam, jakbym wchłaniała je przez pory. Każde dotknięcie było eksplozją, niczym sorbet w ustach. Postawił mnie na podłodze i zdjął mi sukienkę przez głowę. Był cierpliwy, dokładnie tak, jak się spodziewałam, i uważny, ale dało się w tym również wyczuć determinację, która mnie zaskoczyła. Próbował nad tym zapanować, lecz w końcu skapitulował, jak mężczyzna, który przez lata nie był z kobietą. Skończyło się na wspaniałym, choć niezbyt wyszukanym numerku, który pozbawił nas tchu i pobudził do śmiechu. Pomyślałam, że jego żona musi być jedną z tych chłodnych, przepracowanych, wiecznie zmęczonych kobiet, które robią to raz w miesiącu, a i to tylko wtedy, gdy wiatr wieje w odpowiednim kierunku. Po wszystkim leżeliśmy zdyszani i spoceni w swoich ramionach.
– No i? – zapytałam, spragniona komplementów. – Czy uwiedzenie przez młodą nieznajomą sprostało oczekiwaniom?
– Zdecydowanie tak. Umrę szczęśliwy.
Przewrócił się na plecy i wpatrzył w sufit. Wyglądał jak zadowolony kocur leżący na parapecie i wygrzewający się w promieniach słońca.
– A tobie jak było? Czy to był tylko przykry obowiązek? Akt miłosierdzia okazany staremu człowiekowi?
– Było okropnie. Nie widać?
Uciekłam się do żartu, bliska już zaproponowania kolejnej randki, bo to by wszystko zepsuło. Gdyby się zgodził, skazałby nas na ukradkowe spotkania w porze lunchu i wieczorem, gdy podobno był w pracy, a to wydawało mi się plugawe i brudne. Lepiej żyć wspomnieniami.
Przewrócił się leniwie na bok i pogładził mnie po włosach.
– A co z twoimi marzeniami, Lizzie? Co teraz zamierzasz robić?
– Chyba wrócę na północ. Zawsze mogę zostać u Jess, dopóki nie stanę na nogi. Znajdę jakąś pracę.
– W opiece społecznej?
– W końcu po coś robiłam te studia.
Wiedziałam jednak, że nigdy więcej nie będę pracować z dziećmi, a już na pewno nie w ośrodku szkolno-wychowawczym. Po tym, co zaszło w Blyth, daliby mi jakąś nudną robotę, o ile w ogóle dopuściliby mnie do pracy z ludźmi. Wyobrażałam sobie siebie siedzącą przy biurku z listą spraw do załatwienia długą na jakiś kilometr, angażującą się w cudze życie, załatwiającą interesantom a to pomoc w domu, a to windę schodową. Doraźne rozwiązania, bo na stałe nigdy nie było czasu ani środków. Biuro byłoby open space’em, na ścianach wisiałyby wyblakłe plakaty ze Snoopym, a na biurkach stałyby usychające rośliny w doniczkach. Ludzie byliby rozgorączkowani i wkurzeni i oczekiwaliby, że okażę im wdzięczność za ostatnią szansę...
– To nie marzenie – zaprotestował. – Opowiedz mi o swoim marzeniu.
– Chcę pracować na własny rachunek. Robić coś, na czym mi zależy. Zmieniać świat. Dalej mieszkać na wybrzeżu. Chcę mieć pokój na poddaszu, w którym mogłabym pracować. Spadzisty dach i widok na morze.
– Widzę, że wszystko już przemyślałaś.
– Wcale nie.
Ta wizja nawiedziła mnie dopiero w tej chwili. Pomyślałam, że najwyższa pora wrócić do Jess. Byłam zwariowana, a ona ściągała mnie na ziemię.
Zaraz potem zasnęliśmy, mimo wezwania wiernych do modlitwy dobiegającego z meczetu po drugiej stronie placu, ruchu ulicznego i gwaru przechodniów. Kiedy się obudziłam, jego już nie było. Zostawił liścik, w którym pisał o mnie bardzo miłe rzeczy. Zachowałam go na pamiątkę, ale nie znalazłam tam adresu ani nawet jego nazwiska.
Rozdział czwarty
Jechałam do domu niemal pustym pociągiem. Było popołudnie, szary dzień, padał deszcz ze śniegiem. Od czasu do czasu wspominałam tamtą noc w Marrakeszu i na mojej twarzy pojawiał się uśmiech, jednak żaden z moich smutnych współpasażerów go nie dostrzegł. Wypatrywałam za oknem znajomych elementów krajobrazu, które wskazywałyby, że zbliżam się do Jess. Katedra w Durham z czerwonego piaskowca. Czerwony od rdzy Anioł Północy ze skrzydłami rozpostartymi w bezwarunkowym geście powitania. Mosty nad Tyne.
Pociąg zwolnił i przejechał po moście. Poziom rzeki był wysoki. W barach i restauracjach na nabrzeżu paliły się już światła, odbijały się w wodzie. To były godziny szczytu. Widziałam pobladłe twarze, skulone ciała opatulone przed zimną pogodą, która nie miała w sobie nic z wiosny. Tęskniłam za marokańskim światłem i wmawiałam sobie, że cieszę się z powrotu.
Podróż z Newcastle do Newbiggin trwała ponad godzinę. Rozmowy, które toczyły się wokół w przegrzanym autobusie, brzmiały znajomo – przegrana Newcastle United, telenowele, pogoda. Wolnych miejsc było na tyle dużo, że mogłam postawić plecak na siedzeniu obok, dzięki czemu nikt się nie przysiadł i mnie nie zagadywał. Krople deszczu i brud zamazały szyby, więc nic nie widziałam. Zasnęłam, a kiedy się obudziłam, okazało się, że autobus jest pusty, a kierowca wychyla się ze swojego siedzenia i krzyczy do mnie:
– Koniec kursu, mała! Dalej nie jedziemy.
Przegapiłam swój przystanek, ale na szczęście dzieliło mnie od niego tylko kilkaset metrów. Wysiadłam i poczułam zapach wodorostów i błota, a w tle ledwie wyczuwalną woń ryb. Pod moimi butami chrzęścił piasek, który wiatr nawiewał na chodnik. Zarzuciłam plecak na plecy i zaczęłam oddalać się od kościoła. Grupa nastolatków, ubranych nieadekwatnie do pogody, przebiegła obok mnie, żeby zdążyć na autobus wracający do miasta. Pokręcił się chwilę jak starzec kaszlący flegmą, po czym odjechał. W mieście zapanowała cisza.
Nie powiedziałam Jess, kiedy wracam. Nie byłyśmy rodziną. Nie miałyśmy wobec siebie zobowiązań. Nie oszukiwałam się. Opiekowała się wszystkimi wyrzuconymi ze szkoły i narkomanami, których dostarczyła jej opieka społeczna. Ja po prostu zostałam u niej dłużej niż inni, więc się do mnie przyzwyczaiła. A poza tym byłam jedną z pierwszych jej podopiecznych. Płaciłam z góry za pokój, więc trzymała go dla mnie. Musiała z czegoś żyć. Uświadomiłam sobie, że w pewnym sensie łączy nas zależność finansowa, przynajmniej z jej strony. Chciałabym myśleć, że nasza przyjaźń znaczy dla niej więcej, lecz wcale nie byłam tego pewna.
Kamienny dom, w którym mieszkała, wznosił się na końcu alejki odchodzącej od głównej ulicy. Na podwórzu otoczonym wysokim murem z zamykaną bramą stały pojemniki na śmieci. Jess rozwiesiła tam też sznur do suszenia prania. Front domu wychodził na morze i zaledwie kilka kroków dzieliło go od promenady, którą swego czasu władze miasta wytyczyły w celu urozmaicenia przestrzeni miejskiej. Od frontu rozciągał się również ogródek ze ścieżką z kamieni, kilkoma powalonymi przez wiatr krzewami i białą ławką z widokiem na przystań i kościół. To głównie tam przygotowywałam się do egzaminów końcowych na studiach. Weszłam od tyłu, obok skrzynek z pustymi butelkami po winie gotowymi do recyklingu i stosów gazet przewiązanych sznurkiem.
W kuchni paliło się światło. Zdjęłam plecak i zajrzałam przez okno. Jess stała przy starej kuchence gazowej, mieszając coś w garnku. Zgadywałam, że rosół. Momentalnie poczułam głód. Robiła wyśmienity rosół, z wieprzowiną, grochem i innymi warzywami, które akurat udało się jej tanio kupić na targu w Blyth. Do jej obowiązków należało tylko przygotowywanie śniadań, ale jeśli komuś zdarzyło się być w pobliżu wieczorem, podkarmiała go, nawet jeśli mogła zaoferować jedynie chleb z serem albo fasolkę i grzanki. Była niska, przysadzista, z szerokimi biodrami i pokaźną pupą. Tego dnia miała na sobie dżinsy i długą jedwabną tunikę, której dotąd nie widziałam. Pewnie znów myszkowała w sklepach charytatywnych Oxfam. Na nią narzuciła zielony płócienny fartuch, który kupiłam jej, nie mogąc znieść jej okropnego nylonowego kombinezonu kucharki. Stała odwrócona do mnie plecami, ale mogłam sobie wyobrazić jej twarz ze zmarszczkami wokół oczu, które sprawiały, że wyglądała, jakby ciągle się śmiała i miała największy uśmiech w Northumberland. Włosy ścinała krótko. Jeśli wychodziła z domu, zakładała kolczyki. Dzisiaj, chociaż była w domu, z jej uszu zwisały podłużne srebrne ryby – kolejny prezent ode mnie. Ciekawe, czy wyczuła, że wrócę tego samego dnia.
Zbliżyłam się do okna, zamierzając zapukać, by ją zaskoczyć, i wtedy zobaczyłam, że nie jest sama. Przy stole stał, otwierając butelkę wina, nieznany mi mężczyzna. Pomyślałam, że to nowy lokator. W końcu od niedawna miała jeszcze jeden wolny pokój. Tuż przed moim wyjazdem ćpun o imieniu Stuart trafił za kratki za okradanie samochodów. Jess zeznawała na jego korzyść przed sądem, ale żadnemu z nas nie było go żal. Pozostałych mieszkańców też okradał, a pewnie i samą Jess, która powiedziała mi, że chyba dobrze się stało, że poszedł siedzieć, bo będzie miał szansę wyjść z nałogu. Jess jest bardzo naiwna. To właśnie w niej uwielbiam. Wszyscy to uwielbiamy. Staramy się ją chronić.
Nieznajomy miał jakieś czterdzieści kilka, może pięćdziesiąt lat. Jego głowa była prawie całkowicie łysa, grudkowata, jakby została niedbale wystrugana z drewna. Zwykle zamieszkują u nas nastolatki, ale od czasu do czasu zdarza się również ktoś starszy, często osoba, która ma za sobą długą odsiadkę i tylko z braku wolnych miejsc nie trafiła do hostelu kuratorskiego. Dla mnie to było pogrzane, ale nikt nie pytał Jess o zdanie – po prostu przysyłali takie osoby i już. Przez to mogliśmy jeść przy jednym stole z pedofilem albo szalonym nożownikiem.
– Nowy początek – mawiała Jess. – Każdy na to zasługuje.
Czasami zastanawiałam się, czy jest religijna, czy właśnie dlatego to wszystko robi. Jednak nigdy o tym nie wspominała. Z tego, co wiem, nie chodziła do kościoła. Nigdy też nie próbowała nas nawracać.
Tymczasem przybysz otworzył butelkę i postawił ją na stole. Nie miał szarej cery osoby, która długo przebywała w zamknięciu. Jego twarz wydawała się długo smagana wiatrem, jak u starszych mężczyzn z wioski, którzy całe życie pracowali na łodziach. Poza tym śmiało sobie poczynał. Stanął za Jessie, położył ręce na jej ramionach, po czym przesunął je w dół jej ciała do bioder. Ona starannie oparła drewnianą łyżkę o garnek i odwróciła się do niego, nadstawiając twarz do pocałunku.
Zrobiło mi się niedobrze. Pewnie właśnie tak czuje się nastolatek, który przyłapał swoich rodziców na uprawianiu seksu. Nie byłam gotowa na to, by się nią z kimś dzielić.
Chyba się niechcący poruszyłam albo wydałam jakiś odgłos, bo Jess spojrzała w okno i mnie zauważyła. Rozpostarła ramiona w powitalnym geście niczym Anioł Północy. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka, ciągnąc za sobą plecak. Stanęłam w zaparowanej kuchni, skrępowana, słaba i bezbronna jak wtedy, gdy pojawiłam się tu pierwszy raz.
– Siadaj, skarbie, zasłaniasz światło.
To samo powiedziała tamtego dnia, gdy zaciągnęła mnie tutaj pracownica socjalna. Teraz mrugnęła do mnie porozumiewawczo na znak, że wciąż pamięta to nasze pierwsze spotkanie, mimo że minęło od niego tyle lat. Nie pozostawało mi nic innego, jak siąść przy stole, wypić kieliszek wina i cieszyć się widokiem nowego mężczyzny w jej życiu.
Na imię miał Ray i był hydraulikiem. Przyjechał pewnego wieczoru, by naprawić bojler, i zgadali się, że chodzili razem do szkoły. Kiedy był młody i głupi, zdążył się ożenić i rozwieść. Na szczęście nie miał dzieci. Jess zaproponowała mu coś do jedzenia, bo myślała o sobie jako o kimś w rodzaju matki dla całego świata. On z kolei zabrał ją do klubu folkowego w Cramlington, ponieważ właśnie to go interesowało: muzyka folk i warzenie piwa. Żałosny gnojek. Odtąd widywali się codziennie.
Jess opowiedziała mi to wszystko, a słowa wylewały się z niej tak szybko, że ledwo mogłam wychwycić sens. Ray nie mówił zbyt dużo. Miał na sobie grubą koszulę w kratę i brązowe sztruksowe spodnie, a do tego ciężkie buty, jakie noszą turyści, gdy akurat nie są na jakiejś górze. Trudno było go sobie wyobrazić jako młodego i głupiego, jako kogoś innego niż nudnego dziwaka lubiącego twórczość długowłosych muzyków śpiewających z palcem w uchu. Jess mogła się bardziej postarać. Ale niby dlaczego miałaby mnie słuchać?
Sześć tygodni później dostałam list.
Dużo myślałam o Philipie. Wspomnienia naszej nocy w Marrakeszu rozpraszały mnie podczas lektury. Od czasu do czasu wydawało mi się, że widziałam go na ulicy, tylko jego plecy, gdy właśnie znikał za rogiem, albo jego twarz w przejeżdżającym samochodzie. Ale to nigdy nie był on. Marzyłam o tym, by mnie znalazł, jednak wiedziałam, że ma za dużo do stracenia.
List przyszedł ostatniego dnia maja. Tego tygodnia cieszyliśmy się gorącem i słoneczną pogodą. Siedziałam na ławce w ogródku, czytając Do latarni morskiej Virginii Woolf. Te senne bajania pasowały do mojego nastroju. Jackie, zabawiając się w listonosza, rzuciła mi kopertę na kolana, gdy wracała do domu z resztą poczty. Nie otworzyłam jej od razu. Była gruba i kremowa. Na odwrocie wydrukowano napis SMITH I HOWDON, ADWOKACI.
Jezu, pomyślałam, pewnie ten chłopak z Blyth zrealizował groźbę, że będzie domagał się odszkodowania. Myśl, że miałabym to wszystko przeżywać raz jeszcze, na oczach mężczyzn w fikuśnych przebraniach, sprawiła, że chciało mi się wymiotować.
Drżącymi rękami otworzyłam kopertę. Skrywała jedną kremową zadrukowaną kartkę.
Szanowna Pani,
z przykrością informuję, że 27 maja po ciężkiej chorobie zmarł Pan Philip Samson. Nabożeństwo żałobne odbędzie się 3 czerwca o godzinie 12.00 w St. Bede’s Church w Wintrylaw. Życzył sobie, by poinformować Panią o Jego śmierci, mając w pamięci Państwa spotkanie w Tarudancie w Maroku. Zaistniały również inne kwestie, które chciałbym przedyskutować z Panią osobiście. Jeśli to Pani odpowiada, moglibyśmy się spotkać po pogrzebie.
Z poważaniem
Stuart Howdon
adwokat
Wpatrywałam się dłuższą chwilę w tę grubą kremową kartkę, pozwalając oczom przesuwać się po słowach, chociaż do mnie nie docierały. A potem się rozpłakałam. Słońce i nadmorska bryza osuszyły łzy na moich policzkach, więc ostatecznie pozostał na nich tylko słonawy osad.
Rozdział piąty
Mniej więcej w tym samym czasie powróciły sny. Nie były to przyjemne fantazje o wpadaniu na Philipa na ulicy. Próbowałam je przywołać, jednak nie udało mi się to mimo usilnych starań. Te różnego rodzaju obrazy pozostały ze mną do dziś.
Nie przychodzą tylko w nocy. Pojawiają się nagle w dzień, kiedy jestem zraniona albo zmartwiona. Lisa, moja pielęgniarka, nazywa je retrospekcjami, ale ta nazwa sugeruje wspomnienia, a to są bardziej koszmary senne; mają zdecydowanie nierealny klimat. Nie jestem pewna, czy to, co widzę w tych retrospekcjach, naprawdę się wydarzyło. Nie ufam im.
Jeśli w scenie pojawia się nóż, natychmiast skupiam się na nim. Tak, jakbym coś filmowała. Ostrze pojawia się w zbliżeniu. Obraz jest piękny, uwodzicielski. Czasami wydaje mi się, że dźgam nożem chłopaka w Blyth, ale wiem, że to nieprawda. W Blyth to były nożyczki.
Każdy z nas ma jakieś fantazje, prawda? W pierwszych fantazjach widziałam swoją matkę przychodzącą po mnie do domu dziecka. Potem fantazjowałam o seksie. A teraz o nożach. Lisa pyta, czy myślę o tym, żeby się pociąć, ja jednak odpowiadam, że nie. W moich snach to inni ludzie się tną. Albo ja tnę ich.
Jest taka jedna retrospekcja. Znajduję się w ośrodku, w którym pracowałam po studiach. Dzieciaki są roztrzęsione i nerwowe. Od tygodni pada deszcz, a one nie mogą wyjść na dwór. Mówię więc nagle:
– Dobra, ugotujmy coś.
To będzie dla nich coś nowego, coś, co pozwoli pokonać nudę wywołaną zamknięciem.
Czy pytam kogoś o zgodę? Nie. Jestem starszym pracownikiem socjalnym na dyżurze. Kogo miałabym zapytać?