Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 22.07.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
16 osób interesuje się tą książką
Kim jest człowiek, który od setek lat oszukuje świat sztuki?
Na aukcjach i w kolekcjach prywatnych co jakiś czas pojawiają się nieznane dzieła renesansowego mistrza – perfekcyjnie wykonane, namalowane na XVI-wiecznych deskach, a jednak… fałszywe. Legenda głosi, że ich autorem jest „Gemello”, geniusz malarstwa i mistrz fałszerstwa, który żyje kilkaset lat. Policje całej Europy od czasów Napoleona bezskutecznie próbują go schwytać.
Kiedy fundacja konserwatywnego polityka zapowiada wystawę nieznanych portretów Marcina Lutra i Jana Kalwina, były prokurator IPN, a obecnie ekspert od oszustw ubezpieczeniowych Jakub Kania nabiera podejrzeń. Czy to rzeczywiście arcydzieła sprzed wieków, czy wielki przekręt, który pozwoli fundacji zarobić miliony? Śledztwo prowadzi go od współczesnej Warszawy, przez przedwojenny Kraków i Wiedeń, aż do powojennej Europy. Wraz z dziennikarką i krytyczką sztuki Ludmiłą Ungier Kania odkrywa, że mistyfikacja sięga znacznie dalej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Kim naprawdę jest „Gemello”? Czy opowieść o fałszerzu jest prawdziwa? A może za tajemniczym procederem kryje się coś bardziej niebezpiecznego niż fałszowanie obrazów?
Sobowtór to nie tylko brawurowa intryga, ale też opowieść o fałszowaniu historii – zarówno jeśli chodzi o dzieła sztuki, jak i o ludzką pamięć. I trzymająca w napięciu fabuła, która nie pozwala odłożyć książki ani na chwilę.
Po pierwsze, nie wiem, jak napisać, ale wiem, co to znaczy czytać dobry kryminał. Już w drugim rozdziale zapominasz, że ci za to płacą. Po drugie, bardzo chcesz zajrzeć na ostatnie strony, żeby się dowiedzieć, kim jest ON. Nie robisz tego. Bo szkoda ci tych wszystkich gorących linijek przed. I po trzecie– uwielbiam ten głos obok: „Mariusz, oszalałeś, znowu śpisz z Siembiedą?”.
Mariusz Bonaszewski, lektor cyklu z Jakubem Kanią
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 414
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Paweł Sajewicz
Korekta: Teresa Kruszona, Agata Nastula
Projekt graficzny okładki: Klara Gryglicka
Obraz na okładce:Autor nieznany, Niemcy, Portret męski, XVI wiek, w zbiorach Muzeum Książąt Czartoryskich – Muzeum Narodowego w Krakowie (fot. Gregory Michenaud)
Fotoedycja: Weronika Pisarska
Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf
Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka
Producent: Agora Książka i Muzyka sp. z o.o.
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
www.wydawnictwoagora.pl
© copyright by Agora Książka i Muzyka sp. z o.o., 2025
© copyright by Maciej Siembieda, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Niniejsza publikacja jest chroniona prawem autorskim. Publikacja może być zwielokrotniona i wykorzystywana wyłączenie w zakresie dozwolonym przez prawo lub umowę zawartą z Wydawcą. Zwielokrotnianie i wykorzystywanie treści publikacji w jakiejkolwiek formie do eksploracji tekstów i danych (text and data mining) lub do trenowania modeli sztucznej inteligencji, bez uprzedniej, wyraźnej zgody Wydawcy jest zabronione.
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-8380-266-4
Wydanie pierwsze
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Na okładce portret mężczyzny ze zbiorów Muzeum Książąt Czartoryskich – Muzeum Narodowego w Krakowie. Malarz nieznany. Niemcy, I połowa XVI wieku.
Portret mężczyzny, od którego zaczęła się ta historia, w pewnych kręgach znany był bardziej niż Mona Lisa wśród studentów malarstwa.
Nie pokazywano go w żadnej renomowanej galerii, nie wyszedł spod pędzla sławnego artysty i nie pojawiał się na aukcjach dzieł sztuki, choć kilku kolekcjonerów dałoby za niego miliony.
Nie miał nawet oryginału, bo nikt już nie kojarzył, który z jego zachowanych egzemplarzy był tym pierwotnym.
Kopie wisiały przypięte pinezkami do ścian wyłożonych korkiem lub były podtrzymywane magnesami na białych metalowych tablicach. Wszystkie znajdowały się w pomieszczeniach centralnych biur śledczych – od waszyngtońskiej Pennsylvania Avenue po ulicę Podchorążych w Warszawie.
Od FBI po polską policję.
Portret nie był dziełem ludzkich rąk, ale słów. Człowiek opowiadał maszynie o kształcie czaszki, oczach, brwiach, nosie, uszach, kościach policzkowych, ustach i podbródku, a komputer je rysował. Posłusznie, bez szemrania, szybciej i dokładniej niż Bóg, kiedy stwarzał człowieka.
Tak powstał jedyny wizerunek mężczyzny, od którego zaczęła się ta historia. Nazwano go portretem pamięciowym, choć po latach nikt już nie pamiętał, do kogo należała pamięć, w której zachowała się ta twarz.
Przedstawiała szczupłego osobnika rasy białej, typ subnordyczny z domieszką alpejskiego. Bez znaków szczególnych.
Mężczyzna z portretu pamięciowego nie przejmował się tym, że stróże prawa dwóch kontynentów dysponują jego podobizną.
Miał wiele twarzy.
Żeby zmylić ludzkie oko, nie potrzeba charakteryzacji z Hollywood. Wystarczy zapuścić zarost, zmienić kolor oczu za pomocą szkieł kontaktowych, ufarbować lub inaczej ostrzyc włosy, przykleić na czoło sztuczną bliznę nie do odróżnienia od prawdziwej, założyć okulary, użyć samoopalacza albo mleczka kokosowego, które na krótko postarza skórę i tworzy bardzo wiarygodne zmarszczki. Jedna wizyta w drogerii, kilka gadżetów, dziesiątki kombinacji. Śledczy mogli sobie szukać igły w stogu siana.
Zwłaszcza że naoczny świadek, który dawno temu dostarczył im danych do portretu pamięciowego, widział tylko to, co miał zobaczyć. Ujrzał jedną z twarzy poszukiwanego i opisał ją policji, nie mając pojęcia, że jest pionkiem w grze obliczonej na zmylenie przeciwnika. Zdjęcia w kilkunastu paszportach legendarnego przestępcy miały niewiele wspólnego z wizerunkiem wiszącym w biurach śledczych. Przez całe życie człowiek, od którego zaczęła się ta historia, troszczył się o to, aby policja wiedziała o nim tyle, ile jej pozwalał.
W jesienne przedpołudnie 2016 roku siedział przy kuchennym blacie swojego mieszkania w Bazylei z widokiem na Ren i trzymając w dłoni niewielki, zakrzywiony nóż, obierał jabłko. Kupował tylko odmianę fuji o egzotycznym smaku i idealnym kulistym kształcie.
Przygryzając dolną wargę, prowadził ostrze dookoła owocu z precyzją neurochirurga. Lubił oddzielać skórkę w całości, tak aby spadła na talerzyk w postaci serpentyny, a na powierzchni jabłka nie został nawet najmniejszy jej ślad. Był szczególarzem. Planował wszystko w detalach i realizował z obsesyjną dokładnością. Dzięki temu skutecznie unikał aresztowania.
Poza tym potrafił znikać.
Pracował rzadko, raz na dwa–trzy lata. Poświęcał dużo czasu na przygotowania, a potem robił swoje i rozpływał się w powietrzu. Natychmiast po wykonaniu zadania niszczył paszport i tożsamość, która się zużyła. Chwilę później przemieniał się w niemieckiego inżyniera, austriackiego handlowca, szwajcarskiego księgowego albo polskiego przedsiębiorcę. Matka była z Krakowa. To ona nauczyła syna mówić, myśleć i zachowywać się po polsku.
W połowie owocu, gdy ostrze minęło równik jabłka i pozwoliło prowadzić się niżej, wzdłuż równoleżników, rozświetlił się ekran tabletu leżącego obok na blacie. Mężczyzna z portretu go zignorował. Dokończył obieranie, przeszedł do łazienki, umył ręce i dopiero wtedy uruchomił urządzenie. Odczytanie wiadomości wysłanej z dostojnego gmachu kilka przecznic od jego mieszkania zajęło parę minut. Wymagało wpisania loginu i haseł do bankowości prywatnej UBS, twierdzy szwajcarskiej dyskrecji finansowej.
Saldo konta potwierdziło wpływ miliona dolarów. Zaliczka od stałego klienta, z którym byli wprawdzie umówieni na pięćset tysięcy, ale kontrahent dołożył drugie tyle, aby pokazać, jak bardzo mu ufa i jak bardzo na niego liczy.
Mężczyzna z portretu przez moment wpatrywał się w szpaler zer na rachunku, po czym pokiwał głową i zgasił ekran. Przelew sprawił, że ta historia właśnie się zaczęła.
To miała być jego ostatnia praca. Tak postanowił i zamierzał dotrzymać słowa. Finał wymagał odpowiedniej oprawy, dlatego uznał, że jego pożegnanie z dotychczasowym życiem będzie spektakularne. A potem rozpłynie się w powietrzu i zajmie fotografowaniem ptaków w najdalszych zakątkach globu. Czyli bez reszty odda się temu, co lubił najbardziej. Wczoraj kupił na to konto teleobiektyw wart tyle co nowy samochód klasy premium.
Sprzęt fotograficzny był prezentem dla samego siebie. Dziś obchodził urodziny. Policzył które i nagle przyszło mu do głowy, że oto stanął na wycieraczce przed drzwiami starości i powinien przekroczyć próg, starannie wycierając buty ze wszystkiego, przez co przeszedł.
Sporo już przeżył, ale wiekiem się nie przejmował. To on panował nad czasem, a nie czas nad nim. Działał od bardzo dawna, choć stróże prawa dowiedzieli się o jego istnieniu dopiero w czasach Napoleona. Włoscy detektywi, którzy o mało nie schwytali go w Mediolanie w rok po bitwie pod Waterloo, nadali mu wtedy przydomek „Gemello”. Sobowtór. I tak już zostało. Aż do czasów komputera, który umiał sporządzić portret pamięciowy i powielić go w nieskończonej ilości bliźniaczych kopii.
„Gemello”, człowiek, od którego zaczęła się ta historia, dwieście lat później nagrodził się obranym jabłkiem fuji i uśmiechnął do swoich myśli.
Wysportowany, krótko ostrzyżony mężczyzna o spojrzeniu przenikliwym jak tomograf obejrzał zaproszenie wręczone mu przez Jakuba Kanię i natychmiast nabrał podejrzeń.
– Tu jest inne nazwisko – stwierdził z miną agenta CIA, który zdemaskował nowego szefa Al-Kaidy.
Kuba podał mu dowód osobisty.
– Jestem w zastępstwie pani prezes Towarzystwa Ubezpieczeniowego Hathor – wyjaśnił. – Miał być telefon w tej sprawie.
Wysportowany najchętniej od razu by go zastrzelił, ale kolejka ludzi przed wejściem do Pałacu Prezydenckiego przy Krakowskim Przedmieściu trochę go krępowała. Dotknął słuchawki w uchu i powiedział do rękawa kurtki:
– Dwójka do jedynki. Mam tu niejakiego Kanię Jakuba – stwierdził, po czym przeliterował nazwisko. – Mówi ci to coś?
Informacja, która dotarła do jego ucha, potrzebowała na to trzydziestu sekund. W tym czasie Kuba oglądał fronton budynku, goście stojący za nim okazywali różne odmiany zniecierpliwienia, a funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu przeglądał w głowie procedurę postępowania opisaną w rozdziale „Intruz”. Wreszcie czoło mu się wygładziło, zawiadomił rękaw, że zrozumiał, i oświadczył Kubie:
– Zgadza się.
Nie wiadomo, czy było to potwierdzenie telefonu z Hathoru, czy też akt łaski kogoś o kryptonimie „Jedynka”, kto zgodził się na wejście gościa. Grunt, że Jakub Kania został wpuszczony do pałacu i skierowany do Sali Obrazowej, gdzie odbywała się uroczystość z okazji Święta Niepodległości.
Parkiet pomieszczenia, w którym zwyczajowo przyjmuje się nowo mianowanych profesorów, sędziów i generałów, lśnił jak oblicze pana prezydenta przed telewizyjnym pudrowaniem. Misternie ułożone drewniane klepki wraz z kamiennymi okładzinami ścian odbijały gwar rozmów ludzi ubranych w dobrze skrojone suknie, garnitury, mundury i sutanny. Powodem ich odwiedzin w siedzibie głowy państwa był wernisaż wystawy malarstwa patriotycznego ze zbiorów Fundacji Soboniów.
Bohater wieczoru, noszący to nazwisko, zajmował miejsce w centrum sali otoczony przez oficjeli i starannie dobrane media, które gwarantowały zachwyt wystawą nawet bez jej oglądania.
Soboń był czerstwym siedemdziesięciolatkiem o grubych rysach postaci z obrazów Chełmońskiego, malarza polskich sfer pańszczyźnianych. Nosił imię Bronisław, brzydkie garnitury, krzykliwe krawaty i niechlujne wąsy. Nie miał za grosz gustu ani klasy, choć – jak sam powtarzał – od dawna „robił w kulturze”. Jako młody człowiek pracował w ministerstwie i wróżono mu tam karierę, ale odszedł z resortu i prowadził wraz z żoną salon Desy, co było idealną przykrywką dla jego szemranych interesów. Przytomny kierownik Desy, na dodatek oddany towarzysz partyjny, wiedział doskonale, jak dzielić się ze Służbą Bezpieczeństwa zyskami z kradzieży i przemytu dzieł sztuki.
W socjalizmie zbił majątek, w kapitalizmie go pomnożył. Trochę poleżał krzyżem w Kościele, a potem – niczym w Hołdzie pruskim – uklęknął przed nową władzą, udowadniając, że potrafi być hojny i użyteczny. Wystarczyło, aby zostać prawicowym senatorem, dostać rozgrzeszenie za komunistyczną przeszłość oraz klucz do tylnych drzwi w Pałacu Prezydenckim.
Od lat prowadził fundację, która dysponowała własną galerią, domem aukcyjnym i dotacjami państwowymi, jakimi nie pogardziłyby Muzea Watykańskie. Zaprzyjaźnione z Soboniem ideowo i repertuarowo.
Mówił patetycznie.
Przywitał gości, a potem uraczył ich spiczem o honorze, Bogu, ojczyźnie i malarstwie, które wyobrażało te wartości. Ponieważ znał swoją opowieść na pamięć, żonglował nią z kuglarską zręcznością. Wzniecał płomienie i ciskał błyskawice, aby po chwili wzruszyć się aż po drżenie głosu. Cichł, a zaraz potem wspinał się na wyżyny patosu.
Nagle zamilkł.
Kiedy publiczność wernisażu zorientowała się, że milczenie prezesa fundacji trwa zbyt długo, skierowała wzrok tam, gdzie patrzył jego pobladły asystent, a przy okazji szef biura senatorskiego.
Były to drzwi wejściowe, a w nich Ludmiła Ungier, dziennikarka gazety, której nazwy w Pałacu Prezydenckim się nie wymawiało. Lewaczka, feministka i krytyczka sztuki. Nie wiadomo, co gorsze.
Kto ją tu wpuścił? – oczy Bronisława Sobonia spytały pracowników biura prasowego pałacu, ale ci nie byli przygotowani do odpowiedzi. Stali sparaliżowani strachem jak klerycy na konwencie Świętej Inkwizycji, na który wtargnęła czarownica.
Prezes fundacji kiwnięciem głowy wydał polecenie funkcjonariuszowi BOR, ale kiedy ten ruszył w stronę Ludmiły Ungier, dziennikarka pomachała zaproszeniem wyjętym z torebki, jakby chciała się nim powachlować.
– Witam wszystkich – zaszczebiotała. – I przepraszam za spóźnienie. Koszmarnie długo sprawdzano mnie przed wejściem. – Popatrzyła prowokacyjnie po zgromadzonych, na co „borowik” się zatrzymał, a Bronisław Soboń odwołał go spojrzeniem. Ta baba gotowa była zrobić scenę i wywołać skandal. Lepiej ją zignorować.
Ludmiła Ungier podzielała tę opinię. Obdarzyła Sobonia uśmiechem kobry i gestem nauczycielki, która zachęca ucznia do kontynuowania recytacji wiersza. Po czym odwróciła się tyłkiem i zaczęła oglądać obrazy.
Prezes fundacji przełknął ślinę, przez chwilę gubił wątek, wreszcie ochłonął, a jego mowa odzyskała szum sztandarów i husarskich skrzydeł.
Ungier zrobiła kilka kroków do tyłu i zatrzymała się przed Cudem nad Wisłą Jerzego Kossaka. Tuż obok Jakuba Kani.
– Widziałam obrazy malowane farbami olejnymi – oświadczyła, nie patrząc na Kubę. – Gwaszem, akrylem, temperą – wyliczała. – Ale nigdy wazeliną.
Kania chrząknął dyskretnie.
– To alegoria, łaskawa pani – wyjaśnił. – Cały kraj był wtedy przerażony, że bolszewicy nas rozniosą na bagnetach, a Moskwa znów weźmie Polskę pod but, więc ludzie masowo się modlili. A potem, gdy Bitwa Warszawska została niespodziewanie wygrana, uznano to za zrządzenie Opatrzności. Stąd Matka Boska na niebie i przerysowanie pewnych postaci.
– Wstydziłby się pan – odparła Ungier.
Kuba poczuł się urażony.
– Ten obraz uchodzi za dokument bitwy, która rozegrała się piętnastego sierpnia tysiąc dziewięćset dwudziestego roku – stwierdziła cierpko dziennikarka. – Kossak zbierał do niego materiały przez wiele lat. I co z tego wynikło? Same wpadki. Piętnastego sierpnia walki toczyły się nie nad Wisłą, ale w okolicach Radzymina odległego od niej o trzynaście kilometrów. Dlatego rzekę – Ludmiła Ungier uniosła dłoń, aż obsunęły się bransoletki, i machnęła nią nad lewą częścią płótna – należałoby stąd wymazać. Sio! Jest nieprawdziwa. Piłsudskiego też. Nie było go tam. Wykręcił się chorobą, oddał dowodzenie Rozwadowskiemu i prysnął do Puław do kochanki. Sio! – Dziennikarka odprawiła Naczelnika kolejnym machnięciem przy akompaniamencie bransoletek. – Nie było też księdza Skorupki zagrzewającego żołnierzy do boju, bo zginął dzień wcześniej podczas bitwy o Ossów. Pan, strażnik historii – podsumowała z sarkazmem – powinien to wszystko wiedzieć.
– Pani mnie zna? – zdziwił się Kuba.
– Znam. Zatęsknił pan za ipeenowskimi klimatami? Na niebie Bozia, a na ziemi ułani z biało-czerwonymi proporcami na lancach?
Jakub Kania poskrobał się w policzek.
– Ta – jak to była pani łaskawa nazwać – „Bozia na niebie” wcale nie jest taka metafizyczna, jak by się mogło wydawać.
– Serio? – Ungier uniosła brwi w rozbawieniu.
– Serio – potwierdził Kuba. – Postać Matki Boskiej na niebie widzieli nie Polacy, ale żołnierze Armii Czerwonej. Potwierdzają to świadectwa licznych jeńców bolszewickich wziętych do niewoli. Porażeni potęgą „Bożej Matieri” wyraźnej jak na ikonach rzucali broń i albo uciekali w popłochu, albo padali na ziemię.
Dziennikarka spojrzała na niego podejrzliwie.
– Pan w to wierzy?
– To nie jest kwestia wiary, ale zestawienia faktów. Wiele lat później popularne w PRL radzieckie czasopismo naukowe za przyczynę klęski Armii Czerwonej piętnastego sierpnia dwudziestego roku uznało – cytuję – „tak szalony atak żołnierzy polskich, że wywołał on popłoch wśród dywizji radzieckich, które rzuciły się do panicznej ucieczki, tratując się nawzajem”. A ów szał spowodowany był – Kuba uniósł palec – „pojawieniem się na niebie ogromnej postaci Matki Boskiej”.
– No nie... Rosjanie tak napisali?
– Słowo w słowo. Mało tego. Ich zdaniem był to efekt projekcji obrazu wyświetlonego na niebie przez reflektory przeciwlotnicze polskiego Dywizjonu Artylerii Zenitowej, który miesiąc przed bitwą dostał nowy francuski sprzęt technicznie zdolny do podobnych cudów. Proszę spojrzeć – tym razem Kuba uniósł dłoń, wskazując obraz – Kossak maluje taki snop światła.
Ludmiła Ungier zerknęła na niego zaintrygowana.
– Chciałabym o tym napisać.
– Mojej zgody pani nie potrzebuje. Ale pomocą służę.
Dziennikarka wzięła głęboki oddech i położyła dłoń na piersi.
– Sorry – powiedziała. – Byłam złośliwa. To z zaskoczenia, że pana spotkałam w tym gnieździe szerszeni.
– Zaskoczenie odwzajemnione – ukłonił się Kuba. – Ja również nie przypuszczałem, że pałac zaprasza pani redakcję.
– Bo nie zaprasza. Ktoś się musiał pomylić i wysłać mejle do starej bazy adresów. Sporo ludzi z „mediów wyklętych” dostało info o dzisiejszym wernisażu, ale nikt nie przyszedł, bo bali się, że i tak ich nie wpuszczą. Ja zaryzykowałam i tadam! Jestem.
– Już sobie wyobrażam pani relację. Będzie bolało.
– Nic podobnego – zaprzeczyła. – Nie zamierzam nagłaśniać tej szopki. Nawet negatywnie.
Kuba spojrzał na nią zdziwiony.
– Przyszłam zadać kilka pytań panu Soboniowi – wyjaśniła. – Od miesięcy rzeczniczka prasowa fundacji nie odpowiada na moje mejle i telefony. Dzisiejszej okazji nie przepuszczę. Pan wybaczy – zerknęła nad jego ramieniem – ale Boguś chyba zbliża się do końca swojej tyrady. Muszę lecieć. Mogę zadzwonić w sprawie tego cudu nad Wisłą?
Kuba podał jej wizytówkę.
Machnęła nią, jakby kłaniała się kapeluszem, zrobiła krok do przodu, ale nagle przystanęła.
– Nie dowiedziałam się, jak pan zdobył zaproszenie na ten uroczy wieczór. – Przeszyła go zawodowym spojrzeniem.
– Nie zdobyłem. Jestem w zastępstwie szefowej.
Ludmiła Ungier zmrużyła oczy.
– Chce pan powiedzieć, że zaprosili waszą firmę ubezpieczeniową? Fundacja Soboniów będzie klientem Hathoru?
Kuba uśmiechnął się zagadkowo.
– Czyli tak – wywnioskowała dziennikarka. – Coś panu powiem – szepnęła – Soboń dostaje rządowe dotacje, ale i rozkazy. Posłuszeństwo wymaga, aby wykupywali polisy w PZU. Jeśli omijają państwową firmę i idą do prywatnej, to oznacza, że nie chcą narażać tej pierwszej. Zatem szykuje się gruby wałek.
Kuba zachował pokerową twarz.
– Zacznijcie odmawiać zdrowaśki – poradziła mu Ludmiła Ungier. – Do tej prawdziwej Bozi, nie wyświetlanej na niebie, bo tylko ona może wam uratować tyłki.
Wymownie przyłożyła do policzka dłoń z wyprostowanymi małym palcem i kciukiem, co oznaczało obietnicę, że zadzwoni, po czym poszarżowała na Sobonia.
Dorota Szymańska, nowa prezeska Towarzystwa Ubezpieczeń i Asekuracji Hathor Polska, po kolei ucałowała czoła swoich dwóch córek i życzyła im miłego dnia. Dziewczynki nie spodziewały się niczego więcej. Gdy mama jadła śniadanie z nosem w laptopie, traciła kontakt z rzeczywistością. Mogłaby schrupać kawałek styropianu posmarowanego dżemem, sądząc, że to wafel ryżowy.
Zabrały z przedpokoju plecaki i zjechały windą do hali garażowej, gdzie czekał ojciec codziennie odwożący je do prywatnej szkoły. Był radcą prawnym w dużej kancelarii, ale bez stanowiska, co stawiało go niżej w hierarchii i automatycznie skazywało na serwisowanie rodziny, w której to żona robiła karierę.
W Hathorze Szymańska nosiła zasłużony przydomek „Excelencja” nadany od nazwy komputerowego arkusza kalkulacyjnego. Gdyby miała do wyboru obejrzeć najlepszy spektakl na Broadwayu albo przez dwie godziny wpatrywać się w tabelki, bez wahania wybrałaby to drugie.
„Excelencja” była kapłanką wyniku.
Miała CV długie i powtarzalne jak litania. Mimo młodego wieku zaliczyła większość wieżowców mokotowskiego Mordoru. Zarządzała sprzedażą leków, mikroprocesorów i traktorów. Bez różnicy. Niezawodny Excel, codziennie dokarmiany smakołykami danych, pomagał jej obserwować rynki, zależności i tendencje. Resztę załatwiał charakter prezeski, przy której najsurowszy pruski feldfebel wydawał się mało zdyscyplinowany.
Weszła do biura przywitana przez asystentkę, która wstała, gdy tylko ujrzała szefową na końcu korytarza. Otworzyła jej szklane drzwi sekretariatu, obdarzyła uśmiechem i spytała o parametry kawy, które „Excelencja” lubiła zmieniać. Nabrała powietrza, aby spytać też o to, czy będzie mogła wziąć dzień wolny za nadgodziny, ale jak zwykle zabrakło jej odwagi. Zapyta jutro. Tak, jutro na sto procent.
Szymańska zamknęła drzwi gabinetu i przez moment zatrzymała się przed ścianą zawieszoną dyplomami MBA, certyfikatami oraz świadectwami uczestnictwa w bardzo drogich i bardzo prestiżowych szkoleniach. Na tej samej ścianie jeszcze niedawno wisiał obraz obiecującego artysty z kręgu tak zwanej Młodej Sztuki, ale powędrował do konferencyjnej, ustępując miejsca trofeom, z których „Excelencja” czerpała moc.
Zdjęła płaszcz, usiadła w fotelu dla gości, otworzyła laptop oparty na kolanach i sprawdziła rozkład dnia. Żółty kolor pierwszego pola usłużnie podpowiedział, że przede wszystkim trzeba poznać szczegóły wczorajszej wizyty Jakuba Kani na bankiecie w Pałacu Prezydenckim.
Kuba wszedł dziesięć minut później.
Podziękował za kawę, bo jedną już wypił, i zajął miejsce w sąsiednim fotelu, łącząc dłonie.
– Jak poszło? – spytała.
– Opowiedzieć pani wczorajszy wieczór? – upewnił się.
„Excelencja” uniosła kąciki ust w sposób, który mógł uchodzić za uśmiech.
– Przypominam, że w Hathorze jesteśmy rodziną. Mówimy sobie po imieniu – powiedziała cierpko.
– Przepraszam, nie mogę się przyzwyczaić. – Kuba uniósł połączone dłonie jak w buddyjskim powitaniu. – Pytasz o bankiet?
Skinęła głową.
– Wszystko zgodnie z planem. Przemazałem się, złożyłem wyrazy szacunku panu Soboniowi i przeprosiłem w twoim imieniu, że nie mogłaś przyjść osobiście.
– Jak to przyjęli?
– Z godnością.
Pani prezes chrząknęła ostrzegawczo.
– Wolałabym, Jakubie, abyśmy rozmawiali na wyższym poziomie profesjonalizmu. Interesuje mnie, czy moja wczorajsza absencja nie wpłynie negatywnie na nasze interesy z fundacją.
– A mamy z nimi jakieś interesy?
Popatrzyła na niego, szukając odpowiedzi na pytanie, czy może zaufać „inspektorowi działu antyfraudowego”, którego zostawił jej w spadku poprzedni prezes. Mało tego, Kania dysponował w Hathorze czymś w rodzaju listu żelaznego od zarządu w Genewie. Szwajcarzy chcieli, aby polski oddział miał swojego człowieka od spraw specjalnych, tropiącego najpoważniejsze oszustwa ubezpieczeniowe. Szymańska nie podzielała tej opinii. Uważała, że od tego są agencje detektywistyczne angażowane w razie potrzeby i wynagradzane na zasadzie success fee. A nie prywatny Sherlock Holmes, który dla niej był tylko kosztem i zbędną pozycją na payrollu, obniżającą wskaźniki rentowności.
– Mamy mieć – powiedziała ostrożnie.
– Wtajemniczysz mnie?
– Fundacja Soboniów zgłosiła się do nas z zapytaniem o ofertę ubezpieczenia wystawy, którą zamierza zorganizować w przyszłym roku w Warszawie.
– Malarstwo?
– Malarstwo – potwierdziła. – Konkretnie portret. Mają już zgodę kilku europejskich muzeów na wypożyczenie eksponatów, ale hitem ekspozycji będzie pierwszy publiczny pokaz dwóch portretów słynnego malarza, o którego dzieła biją się największe kolekcje w Nowym Jorku, Paryżu i Londynie. Co ciekawe... – „Excelencja” zawiesiła głos dla większego efektu – ...nikt dotąd tych portretów nie widział. Soboń odziedziczył je po ojcu, którego wolą było, aby wystawić rodowe skarby na widok publiczny dopiero z okazji jakiegoś doniosłego jubileuszu. A ten przypada w dwa tysiące siedemnastym roku – podsumowała. – To wszystko, co wiem.
– Kto je namalował? – zainteresował się Kuba.
– Naprawdę nie mam pojęcia. Pan Soboń ujawni to dopiero w odpowiedniej chwili. Udało mi się tylko dowiedzieć, że poza tymi dwoma tajemniczymi portretami wszystkie inne są spod tego samego pędzla.
– Wystawa jednego malarza?
– Jednego z najsłynniejszych na świecie – uzupełniła.
– Ale jak Hathor ma stworzyć ofertę? – zastanowił się Kuba. – Na ubezpieczenie kota w worku?
Prezeska wzruszyła ramionami.
– O to niech cię głowa nie boli. Dostaniemy wartość wszystkich wystawianych dzieł, wszelkie certyfikaty bezpieczeństwa i warunki ekspozycji. Czyli dane potrzebne do wyceny. Nasz dział ryzyka przyjrzy się każdemu detalowi, ale już teraz mogę zapewnić, że ta polisa będzie kosztować pana Sobonia bardzo dużo pieniążków. – „Excelencja” pokraśniała z dumy. – Nie muszę ci tłumaczyć, jak to wpłynie na nasze wyniki.
Jakub Kania ściągnął brwi i głęboko się zamyślił.
– Coś nie tak? – spytała. – Tylko nie mów, że wątpisz, że dostaniemy ten deal.
– Wręcz odwrotnie. – Kuba położył otwartą dłoń na piersi. – Jestem absolutnie pewien, że go dostaniemy.
– Wyczuwam sarkazm? – Szymańska przyjrzała mu się uważnie.
– Wczoraj podczas wernisażu poznałem pewną dziennikarkę. Ludmiłę Ungier. Nie wyrażała się najlepiej o Fundacji Soboniów.
Ale „Excelencja” nie zareagowała. Od kilku chwil w skupieniu przeszukiwała Google’a.
Kuba zamilkł.
– Mów dalej – zachęciła go, nie odrywając wzroku od komputera. – Mam podzielną uwagę.
– Otóż ta dziennikarka, wybitna znawczyni rynku sztuki...
– Rozjuszona aktywistka – przerwała mu Szymańska, celując palcem wskazującym w ekran. – Widziałeś to? – Odwróciła laptop w jego stronę. – Bronisław Soboń pozwał ją za naruszenie dóbr osobistych. Babka traktuje go jak wroga, dlatego psuje mu opinię. Co ci naplotła?
Kuba poprawił swój notes leżący na stoliku, tak aby jego brzeg równał się z krawędzią mebla.
– Dziennikarka zwróciła uwagę, że fundacja jest zasilana dotacjami rządowymi i jako taka powinna korzystać z usług spółki skarbu państwa, czyli PZU, a nie prywatnego towarzystwa. Na dodatek niepolskiego. Przecież Soboń to pupil obecnej władzy. Dlaczego tak robi?
– A zdaniem tej Ungier dlaczego? – spytała prezeska.
– Bo szykuje jakiś przekręt i chce wsadzić na minę nas, a nie PZU.
„Excelencja” parsknęła śmiechem.
– Twoja nowa znajoma i gazeta, dla której pracuje, mają obsesję wywołaną nieustannym tworzeniem teorii spiskowych. Oczywiście tylko tam, gdzie da się je powiązać z przeciwnikami politycznymi. Nie zamierzasz chyba dołączyć do tego chóru?
– Nigdy nie śpiewałem w żadnym chórze – oświadczył Kuba. – Ale przyjrzenie się tej sprawie uważam za swój służbowy obowiązek. Po to tu jestem.
Twarz Doroty Szymańskiej stężała.
– Posłuchaj mnie uważnie – wycedziła – bo powiem to tylko raz. Jesteś tu po to, żeby zadowolić Genewę, że Hathor ma w Polsce własnego detektywa. Ale w Warszawie rządzę ja i ja decyduję, czym masz się zajmować, a czym nie. Czy wyrażam się jasno?
Kuba spojrzał na nią zaskoczony.
– Jaśniej nie można.
– Cieszę się – uznała prezeska. – Przychodząc tu, wyznaczyłam sobie cel zrobienia z tej firmy towarzystwa ubezpieczeniowego z prawdziwego zdarzenia i zapewniam cię, że tak się stanie. A zacznę od polisy dla Fundacji Soboniów. Bułka z masłem. Wystawa potrwa miesiąc, a przyniesie nam przychód, dzięki któremu słupki urosną tak, że konkurencja zzielenieje z zazdrości. Nie wspominając o tym, że ten deal może nam otworzyć drzwi do ubezpieczeń galerii, muzeów, wystaw i prywatnych kolekcji.
– Właśnie dlatego uważam, że informacje o partnerach mogłyby się okazać przydatne...
– Doceniam – ucięła Szymańska. – Ale dam ci dobrą radę, która ułatwi nam współpracę. Jeśli chcesz pomóc, to nie przeszkadzaj.
Jakub Kania nie odpowiedział. Wstał z fotela w tym samym momencie, w którym „Excelencja” podniosła się ze swojego, dając do zrozumienia, że spotkanie się zakończyło.
– Nie życzę sobie żadnych dochodzeń w sprawie Sobonia – podkreśliła. – To nie jest prośba.
Starszy mężczyzna w niebieskiej pikówce Burberry wyszedł z bramki w hali przylotów lotniska na Okęciu i poszukał wzrokiem komitetu powitalnego. Niedawno skończył siedemdziesiąt lat, ale zachował sprężystość ruchów. Kurtkę narzucił na kremowy golf, który podkreślał opaleniznę, idealnie korespondując z błękitnymi dżinsami i sztybletami z granatowego zamszu. Miał modnie ostrzyżone siwe włosy, ładną twarz i wyglądał jak model z reklamy witamin dla seniorów. Przeterminowani rówieśnicy mogli mu zazdrościć.
Katarzyna Karewicz, partnerka Jakuba Kani i matka ich dwóch córek, dostrzegła go jako pierwsza. Uśmiechnęła się radośnie, uniosła rękę i zaczęła nią wymachiwać, wołając:
– Tato! Tu jesteśmy!
Siwowłosy przystojniak przez chwilę namierzał sygnał, ale zaraz ich dostrzegł, dryfując przez tłum oczekujących na samolot z Paryża. Najpierw porwał w ramiona Kasię, a kiedy ją wyściskał i wycałował, przyklęknął i wyciągnął ręce do wnuczek.
– Bonżur, grandper Żorż – wyrecytowały ku zdumieniu Kuby, który był ostatnim ogniwem w łańcuchu powitań. Uściskał dłoń ojca Kasi, z wyczuciem oklepali sobie plecy jak przy dolegliwościach płucnych i przejął elegancką walizkę na kółkach z banderolami lotniska Charles’a de Gaulle’a. Dziadek ujął za ręce ośmioletnią Marysię oraz trzy lata młodszą Zosię, które nieoczekiwanie okazały się poliglotkami.
– Nie wiedziałem, że mówicie po francusku – stwierdził Kuba, gdy zajął miejsce za kierownicą samochodu, a dziewczynki eskortowały dziadka na tylnym siedzeniu.
– Pewnie, że mówimy – stwierdziła Marysia.
– Mama nas uczy – dopowiedziała Zosia, do której zawsze musiało należeć ostatnie słowo. Kuba dostrzegł w lusterku wstecznym, jak starsza siostra szturchnęła ją porozumiewawczo i położyła palec na ustach. Zerknął na Kasię siedzącą w fotelu pasażera, ale udała, że jest pochłonięta obserwacją wyjazdu z parkingu.
– Prawa wolna – oznajmiła.
– Prawa wolna, a lewą się wyklepie – spuentował dziadek Żorż, przypominając sobie powiedzonko z czasów, gdy mieszkał w Polsce. Był znakomitym lekarzem. Nadzieją Kliniki Pediatrii Akademii Medycznej w Warszawie. Tu zrobił doktorat i zmierzał pewnym krokiem do wielkiej kariery. Jeździł po Europie, publikował w Londynie i Wiedniu, żaden znaczący kongres pediatryczny nie mógł się odbyć bez jego udziału.
Wszystko przerwała choroba żony.
Nieuleczalna. Dla niej i dla niego. Poruszył niebo i ziemię, ale ani tam, ani tu nie znalazł pomocy. Po pogrzebie matki Kasi położył się spać i rano wstał kompletnie siwy.
Przeszedł załamanie nerwowe, które nie jest jednostką chorobową, więc nie ma na nie lekarstwa. Uratowali go koledzy z akademii medycznej, ale kiedy trzy miesiące później nadal chodził na grób żony dwa razy dziennie, wydali orzeczenie: „Musisz oddalić się od środowiska traumy. Wyjechać. Na staż, stypendium naukowe, praktykę, cokolwiek. Jak najdalej od domu, cmentarza, rzeczy, które zostały po zmarłej, wspólnych miejsc i wszelkich innych detonatorów odpalających cierpienie”.
Najdalej był szpital w Kraju Długiej Białej Chmury. Kontynent Oceania, miasto Auckland. Miała być półroczna podróż po zapomnienie, skończyło się zupełnie inaczej. Nowa Zelandia przyniosła nowe życie, nową pracę, nową kobietę. Kasia, która poleciała do taty na wakacje, nie zgodziła się zostać. Być może on potrzebował substytutu żony, ale ona substytutu matki nie. Poza tym chciała skończyć liceum i zdać maturę w Warszawie. I nadal mieszkać z dziadkami. Nigdy tego nie powiedziała, ale byli jej bliżsi niż ojciec, który przez całe jej dzieciństwo albo miał dyżur, albo ważny wyjazd. Nie było szansy pokochać go tak, jak należy.
Proste równoległe ojca i córki zaczęły się rozchodzić. Najpierw niedostrzegalnie, potem coraz wyraźniej. Wiele lat później Jerzy Karewicz miał już prywatną klinikę dla dzieci w Auckland, a Katarzyna była stewardesą. Widywali się najwyżej raz w roku. Potem częściej. Przez Skype’a. Tam po raz pierwszy zobaczył swoją starszą wnuczkę.
W ciągu kilku miesięcy sprzedał biznes medyczny w Nowej Zelandii, przyjął wysokie stanowisko w słynnym uniwersyteckim szpitalu dla dzieci Necker-Enfants i przeprowadził się do Paryża. Bliżej Warszawy o dwadzieścia cztery godziny lotu. Linie ojca i córki ponownie zaczęły się zbliżać.
Dziś dziadek Żorż przyleciał pomóc Kubie zająć się dziewczynkami.
Kasia po niedawnym epizodzie depresyjnym ostrożnie i po omacku odnajdowała kontakt z normalnym życiem, w czym miał pomóc kurs jogi. Trzy tygodnie na Mazurach. Bez telefonu i trosk. Harmonia umysłu z ciałem, techniki oddechowe i wegańskie potrawy.
– Pojutrze na śniadanie mamy cukiniowe chipsy z pasztetem z ciecierzycy – odczytywała ojcu przy kolacji menu ośrodka, do którego wyruszała nazajutrz. – Na obiad krem z białych warzyw, sałatka z selera naciowego i kotleciki z bobu. A na deser – brownie z czerwonej fasoli.
– Błagam – jęknął Kuba. – Ja tu jem.
Jerzy Karewicz parsknął śmiechem, ale taktownie się opanował na widok zgorszonych min córki i wnuczek. Nałożył sobie kawałek pieczeni z udźca indyka, odkroił kęs, spróbował i wzniósł oczy do nieba.
– Jakub – westchnął – jesteś genialnym kucharzem.
Kuba uniósł widelec w geście podziękowania za komplement.
– Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że zostaję u was przez trzy tygodnie. Takie rzeczy mógłbym jeść codziennie.
– To się przeprowadź do Warszawy – zaproponował Kuba, ukradkiem obserwując reakcję Kasi. Zmieszała się, a jej ojciec chrząknął i mimo że wciąż jedli, zapytał wnuczki, czy nie są ciekawe prezentów, które im przywiózł. To załatwiało sprawę. Do końca wieczoru żaden inny temat nie miał racji bytu.
Nazajutrz po śniadaniu wyprawili Kasię na Mazury. Kuba zrobił jej na drogę kawę w kubku termicznym, kanapki z wegańskim serem, umył jabłka, dolał zimowego płynu do spryskiwacza, zmienił olej, filtry, klocki i opony. Był bardziej zapobiegliwy niż zespół aprowizacyjno-serwisowy uczestnika rajdu Paryż–Dakar.
Potem służbowym autem Hathoru odwieźli Marysię do szkoły, Zosię do przedszkola na Muranowie i wracając do domu, utknęli w korku przed rondem Zgrupowania „Radosław”.
Kuba przyciszył radio i nie odrywając oczu od przedniej szyby, powiedział:
– Jesteśmy sami. Możesz mi powiedzieć, co kombinujecie.
– Co kombinujemy? Kto kombinuje? – zdziwił się ojciec Kasi. – Nie wiem, o czym mówisz.
– Nie udawaj. Mów, przestańmy się bawić w ciuciubabkę. Kasia przedwczoraj przypomniała sobie, że nasza młodsza córka urodziła się z zaburzeniami metabolizmu i dobrze byłoby, gdyby miała stałą opiekę dziadka pediatry. Dzień później pojawiasz się ty i oświadczasz, że chętnie codziennie jadłbyś coś, co ja ugotuję. A kiedy was podpuszczam, żebyś się przeprowadził do Warszawy, obydwoje jesteście zakłopotani.
– Podejrzewasz jakiś spisek? – spytał Jerzy Karewicz.
– Coś w tym rodzaju.
Ojciec Kasi roześmiał się sztucznie.
– Naprawdę uważasz, że planujemy z Kasią moje przenosiny do Warszawy?
– Gdybyście planowali twoje przenosiny do Warszawy – podchwycił Kuba – to dziewczynki nie uczyłyby się francuskiego w tajemnicy. Planujecie nasze przenosiny do Paryża.
Uśmiech pobłażania ześlizgnął się z twarzy Jerzego Karewicza szybciej, niż na nią wpełzł. Dziadek Żorż poskrobał się w policzek.
– To były bardzo luźne rozważania – oświadczył. – Mam spore oszczędności i apartament w Szesnastej Dzielnicy. Gdybym go sprzedał, moglibyśmy kupić posiadłość nad Rodanem we wschodniej Francji należącą do moich przyjaciół. Bardzo duży, wygodny dom, pięknie utrzymany ogród, niewielka winnica, basen. Kilka kilometrów do Lyonu, gdzie są bardzo dobre szkoły, rzut beretem do Alp, Prowansji i... – zawiesił głos.
– I...?
– Genewy, gdzie masz centralę swojej firmy i ciągle aktualną ofertę przeniesienia się tam na znacznie lepszych warunkach. Kasia mówi, że od kiedy rozwiązałeś zagadkę Orient Expressu, jesteś w swoim towarzystwie ubezpieczeniowym legendą, a twój dawny szef i przyjaciel zajmuje ważne stanowisko w szwajcarskim zarządzie. Jakub, z Lyonu do Genewy jedzie się samochodem krócej i szybciej niż w godzinach szczytu z Ursynowa na Bielany. Poza tym...
– Rzeczywiście luźne rozważania – przerwał mu Kuba, przesuwając się metr do przodu. – Tyle że dopracowane w szczegółach.
Jerzy Karewicz złożył dłonie jak do modlitwy.
– Czy ty musisz być taki podejrzliwy?
– Taką mam pracę. Skupiam się na tym, co ludzie starają się ukryć.
– Niczego przed tobą nie ukrywamy.
– Nie? – Kuba zrobił teatralnie zdziwioną minę.
Ojciec Kasi pokręcił głową.
– Nie tak miała wyglądać ta rozmowa – posmutniał.
– A jak? Chciałeś mnie zaprosić do Bristolu i zmiękczyć kremówką? Czemu w ogóle rozmawiam o tym z tobą, a nie z Kasią?
Korek zaczynał się ruszać, pełznąc jak zaspany krokodyl.
– Wiesz, że wychodzi z depresji. Chciała ci powiedzieć, ale nie znalazła siły. Zrozum ją.
– Dlatego przyjechałeś? Z misją przekonania mnie do emigracji?
– Nie. Przyjechałem pomóc ci podczas jej nieobecności. Owszem, zobowiązałem się, że z tobą porozmawiam, ale chciałem to zrobić za kilka dni. Nie wziąłem pod uwagę tego, że to ty zaserwujesz pierwszą piłkę.
Przez minutę jechali w milczeniu.
– Przemyślisz to przynajmniej? – spytał Jerzy Karewicz. – Na spokojnie?
– Kasia jest gotowa przeprowadzić się do Francji? – Kuba odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Nie chcę się wypowiadać za nią. Porozmawiajcie, jak wróci z tego kursu jogi. Rozważcie wszystkie za i przeciw, chociaż tych „przeciw” nie widzę. Z jej doświadczeniem linie Air France przyjmą ją z otwartymi ramionami. Dziewczynki są na idealnym etapie rozwoju. Nowy start nie będzie dla nich żadnym stresem. Ty masz gwarantowaną pracę w centrali Hathoru w Genewie.
– Wiesz, dlaczego odrzuciłem propozycję stanowiska w centrali?
Ojciec Kasi przecząco pokręcił głową.
– Bo miałem być dyrektorem nadzorującym wszystkie działy antyfraudowe w krajach europejskich, w których Hathor ma swoje placówki.
– Co w tym złego? – zdziwił się Jerzy Karewicz.
– Taki gość zbiera raporty z oddziałów, układa je w tabelki, robi prezentacje i raz na miesiąc idzie na posiedzenie zarządu, gdzie sukcesy przypisuje sobie, a porażki innym. Ludziom w terenie, którzy pracują, a nie udają, taki ktoś jest potrzebny jak rybom ręcznik.
Karewicz popatrzył na niego uważnie.
– A ty nie mógłbyś pracować w terenie?
– Ależ pracuję. Od dwudziestu lat. Moja robota to dochodzenie do prawdy, wertowanie archiwów, rozmowy z ludźmi, zdobywanie zaufania i skłanianie do zwierzeń. Ale to jest możliwe tylko tu, Jerzy. Wyobrażasz sobie Szwajcara, który nie znając ani słowa po polsku, przyjeżdża do Mińska Mazowieckiego, aby wyjaśnić ponurą tajemnicę objętą lokalną zmową milczenia?
– Mówisz, jakbyś myślał tylko o sobie, a dobrze wiemy, że taki nie jesteś.
Kuba poczerwieniał.
– Darujmy sobie socjotechnikę, co? Takie gry... – przez moment szukał odpowiedniego określenia, ale w tej samej chwili zadzwonił głośnomówiący telefon, a na ekranie auta wyświetliło się nazwisko Ludmiły Ungier.
– Przepraszam. Nie uznaję nieodbierania połączeń – wyjaśnił Kuba, wdzięczny, że dziennikarka przerwała spór nieuchronnie zmierzający w złą stronę.
Nacisnął klawisz z symbolem podniesionej słuchawki wbudowany w kierownicę.
– Dzień dobry, panie Jakubie. Z tej strony Ludmiła Ungier – wyrecytowała dziennikarka. – Może pan rozmawiać?
– Słucham panią.
– Wracam do sprawy cudu nad Wisłą. Znalazłby pan jutro chwilę na spotkanie?
Kuba spojrzał pytająco na ojca Kasi, który pokiwał głową.
– Tak. Gdzie i o której?
– Jutro mam jakąś konferencję w PAP-ie. Może o jedenastej w okolicach placu Trzech Krzyży? Znajdę miejsce, w którym będziemy mogli pogadać, i wyślę panu esemes. W rewanżu podrzucę kilka smacznych kąsków o Soboniu.
– Mam szlaban na zajmowanie się tą sprawą.
– Ale numer! – zaintrygowała się dziennikarka. – Czyli miałam rację. Drań szykuje jakiś wałek.
– Być może, ale ja dostałem oficjalne polecenie służbowe.
– Zakaz? – upewniła się Ludmiła Ungier.
– Dokładnie tak.
– I co? Odpuści pan?
Kuba ponownie zerknął na Jerzego Karewicza przysłuchującego się rozmowie.
– Ani myślę – odparł.
Ludmiła Ungier przyszła punktualnie, co zdarzyło jej się po raz pierwszy od matury. Czyli od dwudziestu lat. Przeszukała wzrokiem salę kawiarni, w której umówiła się z Jakubem Kanią, i dostrzegła go przy dwuosobowym stoliku pod oknem. Przeglądał jakieś notatki.
Nawet dorodny samiec – doszła do wniosku, który nasunął się jej już w Pałacu Prezydenckim. Schludny. Żadnej stylizacji, włosów sztucznie zmierzwionych w drogim salonie fryzjerskim, gadżetów ani pozerstwa. Apetyczny jak potrawa sauté – uznała.
Wstał na jej widok i przyjaźnie się uśmiechnął, zyskując kolejne punkty. Patrzył w twarz, skupiając się na trójkącie między kącikami ust i nasadą nosa, bez nadużywania gapienia się w oczy. No i żadnych wzrokowych wycieczek na południe, choć Ludmiła Ungier słynęła z braku pruderii i założyła bluzkę z brawurowym dekoltem.
Uwielbiała kusić i prowokować.
Miała urodę włoskiej seksbomby z lat sześćdziesiątych. Ciemne, falowane włosy, niebezpieczne oczy Sophii Loren oraz jej kształty uformowane przez Boga i makaron. Facetów traktowała przedmiotowo. Któryś chiński filozof zdefiniował życie seksualne mężczyzny: „Czajnik jest jeden, a filiżanek wiele”, ale Ludmiła Ungier odwróciła tę zasadę. To filiżanka okazywała gościnność licznym, aczkolwiek starannie dobranym czajnikom. W Warszawie uważano ją za modliszkę, która wabi kochanków i zjada ich ego, żegnając rano kąśliwymi komentarzami. Miała doktorat z historii sztuki i niepohamowaną skłonność do recenzowania.
Zajęła fotel naprzeciwko Kuby, który odwiesił jej płaszcz i wracając do stolika, wskazał leżące na nim notatki.
– Tu ma pani wszystko, co wiem o cudzie nad Wisłą. – Przesunął kartki w jej stronę. Główne wątki rosyjskiej teorii o projekcji na niebie oraz adresy bibliograficzne źródeł. – Trzeba będzie posiedzieć trochę w czytelni. Polecam Bibliotekę Narodową. Tam znajdzie pani najwięcej.
Popatrzyła na niego jak na przybysza z Marsa.
– Odręczne notatki, bibliografia, czytelnia – zacytowała jego słowa ostrożnie, jakby wypowiadała je po raz pierwszy i nie była pewna, jak akcentować. – Kto tak dzisiaj pracuje?
– Pani nie?
– Możemy sobie mówić po imieniu? – uniknęła odpowiedzi.
– Kuba. – Wyciągnął rękę.
– Ludmiła. Dzięki. – Popatrzyła na notatki. – Jestem w szoku. Z reguły korzystam z netu. Ty nie?
Uśmiechnął się.
– Oczywiście. Ale w czasach cudu nad Wisłą internet był znacznie mniej prawdopodobny technicznie niż pokazanie olbrzymiego obrazu Matki Bożej na niebie. W gazetach z sierpnia tysiąc dziewięćset dwudziestego roku znajdziesz autentyczne relacje świadków. To właśnie na ich podstawie Rosjanie stworzyli teorię o projekcji, bo szczegóły opisu zjawiska wiernie odpowiadają wizerunkowi Matki Boskiej Łaskawej z warszawskiego kościoła Jezuitów. Niby skąd żołnierze Armii Czerwonej mogli znać detale obrazu, którego nigdy wcześniej nie widzieli? Dlatego radzieccy naukowcy uznali, że powielono go na kliszy i wyświetlono na niebie jak w kinie.
– Jak się nazywało sowieckie czasopismo, które to opisało?
– „Technika Mołodioży” – wyjaśnił Kuba. – Coś jak nasz „Młody Technik” z czasów PRL. Wszystko jest tu. – Położył palec na notatkach. – Jeśli będziesz miała jeszcze jakieś pytania, dzwoń.
– Na pewno będę miała pytania – odparła kokieteryjnie i niby przez roztargnienie poprawiła biustonosz. – A teraz opowiadaj, co z Soboniem.
– Nic. – Kuba uniósł i opuścił ramiona. – Wspomniałem szefowej o twoich obiekcjach, ale wpadła w gniew.
– O! A to dlaczego?
– Jest nowa, chce się wykazać. Soboń proponuje Hathorowi apetyczną umowę, a pani prezes chciałaby spić śmietankę i popisać się przed Genewą dobrym wynikiem.
– Na co umowę? Na ubezpieczenie galerii? Fundacji?
– Nie mogę zdradzać takich rzeczy.
– Rozmawiamy prywatnie. Różnych brzydkich rzeczy możesz się o mnie dowiedzieć na mieście, ale nigdy tego, że ujawniam źródła.
– To jest informacja, której w ogóle nie możesz ujawnić. Rozmawiamy tylko dlatego, że chciałbym uchronić firmę przed zagrożeniem, które przewidujesz. Ale wszystko zostaje między nami – zastrzegł.
– Słowo honoru. – Ludmiła położyła dłoń na piersi, choć więcej było w tym geście erotyzmu niż powagi przyrzeczenia. – Będę milczeć jak grób.
– Chodzi o polisę na ubezpieczenie wystawy.
– Jakiej wystawy?
– Obrazów. Konkretnie portretów z okresu renesansu. Aha, i wszystkie są dziełem jednego malarza. Ponoć światowej sławy.
Ludmiła Ungier drgnęła.
– Którego?
– Soboń na razie trzyma to w tajemnicy – odpowiedział Kuba. – Miałem nadzieję, że może ty mi powiesz.
– No co ty. Wróżką nie jestem. W renesansie było od cholery geniuszy: Michał Anioł, Leonardo, Rafael, Tycjan, Veronese, Cranach Starszy, Bruegel – sypała jak z rękawa. – Mam za mało danych, żeby któregoś wskazać. Daj mi coś więcej.
– Malował portrety – podpowiedział Kuba.
– Wszyscy malowali.
– Soboń twierdzi, że ma dwa jego obrazy odziedziczone po ojcu, które zgodnie z testamentem trzymał do tej pory w ukryciu i może je pokazać publicznie dopiero w przyszłym roku. Zapowiada, że będzie to sensacja na skalę światową.
Ludmiła Ungier przymknęła powieki jak w transie, przeszukując w głowie katalogi swojej wiedzy z historii sztuki.
– Soboń ma jego dwa obrazy – szeptała pochłonięta zagadką. – Soboń ma dwa jego... Portrety, mówisz?
– No tak, skoro to ma być wystawa przedstawiająca najważniejszych ludzi tamtej epoki.
Dziennikarka milczała.
– Może powinniśmy przeszukać archiwa i popytać w środowisku historyków sztuki? – zaproponował. – Jeśli to malarz światowej sławy, to ktoś musiał słyszeć o jego dwóch zaginionych portretach.
– Dobrze myślisz...
– Ale? – spytał Kuba na widok jej nieprzekonanej miny.
– Ale zaginione obrazy a nieznane obrazy to nie to samo. Te drugie mają to do siebie, że nikt ich nigdy nie widział. Skoro Soboń dotąd nie pokazał publicznie rodzinnego skarbu, to znaczy, że w tym przypadku też tak jest. Możemy sobie zatem szukać do usr...
– To dlaczego powiedziałaś, że dobrze myślę? – wtrącił.
– Bo podsunąłeś mi inne pytanie. Na którego z renesansowych mistrzów stać by było ojca Sobonia?
– I? Na którego?
– Na żadnego. Chyba że...
Kuba zerknął na nią zaciekawiony.
– Chyba że to lewe obrazy.
– Lewe?
– Kradzione, zrabowane podczas wojny albo sfałszowane.
– Nie sądzę, aby Soboń chciał ujawnić coś takiego, i to w świetle reflektorów – stwierdził.
– Zgadzam się z przedmówcą – uznała Ludmiła Ungier. – Tym samym wracamy do punktu wyjścia i nie dowiemy się, którego malarza chce wystawić ta szemrana fundacja, bo to, że chce wystawić Hathor, to pewne. Stawiam najcenniejszy obraz ze swoich zbiorów przeciwko czapce śliwek, że tak właśnie będzie.
– Masz własną kolekcję?
– Mam w domu. Chcesz obejrzeć? – spytała, patrząc tak, że z zakłopotaniem przełknął ślinę.
Dopiła kawę, uśmiechając się pod nosem.
– No to do roboty – zarządziła. – Poszukajmy wśród dzieł zaginionych podczas wojny. Wyślę ci listę nazwisk malarzy, a ty sprawdzisz, które ich portrety były w polskich zbiorach i wyparowały. Znasz się na takich zagadkach jak mało kto.
Skinął głową i wstał, bo dziennikarka również podniosła się z fotela. Podszedł do wieszaka, ale gdy wracał z jej płaszczem, zauważył, że Ludmiła Ungier ma dziwną minę.
– Coś ci chodzi po głowie? – spytał.
Machnęła dłonią, jakby odpędzała owada, który dotarł zbyt blisko.
– Nieważne.
– Powiedz. – Kuba pomógł jej założyć płaszcz.
– Coś mi zaświtało – oświadczyła, wsuwając ręce do rękawów. – Ale muszę to sprawdzić.
– Powiedz – nalegał.
– Nie będę ci opowiadać legend – stwierdziła. – Bo na razie to tylko legenda, która od czasu do czasu powraca w moim środowisku.
– O czym?
– Raczej o kim. O sobowtórze pewnego mistrza z czasów renesansu.
– Sobowtórze? – Kuba zatrzymał się podczas zakładania kurtki. – W sensie, że wyglądał tak samo?
– Malował tak samo.
– W stylu tego mistrza?
– Nie. Nie w stylu. Identycznie. Te same ruchy pędzla, nakładanie warstw, skład farb, kolory, ta sama gra światłem i tak dalej.
– Skoro identycznie, to jak ich odróżnić?
– No właśnie – powiedziała, patrząc mu w oczy. – Kłopot w tym, że są nie do odróżnienia. Może poza tym, że mistrz zmarł w szesnastym wieku, a jego sobowtór maluje od czasów Napoleona do dziś.
– Nie żartuj, wierzysz w taką bajkę?
– Mówiłam, że nie będę ci opowiadać legend, ale się uparłeś.
Chwilę milczeli. W końcu Kuba spytał:
– Sugerujesz, że sprawa Sobonia może mieć z tym związek?
– Powiedziałam: sprawdzę. Ale jeśli tak, to diabelska gra dopiero się rozpoczyna. Soboń to demon, wierz mi – stwierdziła całkiem serio i odwróciła oczy w kierunku drzwi kawiarni. – Wychodzimy?
[...]