Nemezis - Maciej Siembieda - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Nemezis ebook i audiobook

Maciej Siembieda

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

47 osób interesuje się tą książką

Opis

NEMEZIS – BOGINI ZEMSTY, SPRAWIEDLIWOŚCI I PRZEZNACZENIA – OBDARZY WAS TYM, NA CO SAMI ZASŁUŻYLIŚCIE

Trzeba się spieszyć. Póki jeszcze żyją ci, którym można odpłacić. Oko za oko. Śmierć za śmierć.

O Brunie i Herbercie przestępczy światek opolskiego Zaodrza mówił „bracia Janoschek”, jakby byli jednym. I prawdą było, że poszliby za sobą w ogień. Gdy Herbert ginie, Bruno poprzysięga zemstę – na dziesięciolecia staje się ona jego obsesją. W każdej z brawurowych ról, które napisało dla niego życie: fenomenalnego artysty cyrkowego rzucającego nożami, hitlerowskiego komandosa w czasie II wojny światowej z legendarnego oddziału Otta Skorzenego, PRL-owskiego więźnia, wreszcie uczestnika niebezpiecznej gry o przyszłość Śląska w nowej Europie.

Dlaczego Bruno musiał uciekać z domu? Jaką tajemnicę nosiła w sercu przez lata Greta, dziewczyna obu braci, i czemu nagle wybrała tego drugiego? Jak los skrzyżuje drogi Bruna i rodziny spolszczonych Greków Tosidowskich, znanych czytelnikom z sagi Katharsis?

Wreszcie: czy w życiu Bruno Janoschka chodzi tylko o zemstę? A może stał się on pionkiem w grze znacznie potężniejszych sił?

„Nemezis” to pasjonujący epicki thriller z tajemnicami historii i i najmroczniejszymi figurami starożytnej mitologii w tle, w którym, jak zwykle u mistrza intrygi Macieja Siembiedy, fikcja miesza się z prawdą a zagadki tożsamości i uwikłanie bohaterów w najgorętsze i najbardziej niebezpieczne namiętności, znajdują wyjaśnienie w mocnym i zaskakującym finale.

„Nemezis” to prawdopodobnie jedyna rzecz, która wciąga bardziej niż chodzenie po ruchomych piaskach. Absolutnie nieodkładalna historia, w której fikcja literacka miksuje się z wydarzeniami historycznymi, a całość napędza żądza zemsty. Czy istnieje lepszy motywator do działania? Powiedzieć, że ta książka jest dobra, to nie powiedzieć nic. Zarwałem nockę, czytając na bezdechu, takie emocje. Jeśli „Nemezis” nie zostanie najlepszą polską książką roku 2023, zjem własną skarpetę. Róbcie screeny.

PigOut

 

Maciej Siembieda ponownie wzbudza zachwyt tą spektakularną powieścią o sile braterstwa i pragnieniu zemsty, które zatruwa serce niczym trucizna. Wirtuoz słowa!

Dla takich książek warto czytać.

Małgorzata Tinc, blog ladymargot.pl

Maciej Siembieda to mój ulubiony autor i według mniejeden z najlepszych polskich pisarzy. Rozległa wiedza w połączeniu z łatwością wymyślania historii pozwala mu tworzyć epickie opowieści oszałamiające rozmachem i zaskakującym finałem. Tak jest i tym razem.

Mieczysław Gorzka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 539

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 0 min

Lektor: Przemysław Bluszcz
Oceny
4,8 (833 oceny)
673
138
20
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BL002276

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze wciąga i nie puszcza do ostatniej strony. Ogromny plus dla wersji audio i Waldemara Bluszcza w roli głównej.
10
Kotwbutach102

Nie oderwiesz się od lektury

jakbym czytał Pulp Fiction...jeden i drugi tom super
10
Katarzynamariajaroszewska

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała historia!
00
Marusia78

Nie oderwiesz się od lektury

Porywająca powieść. Autor ma niesamowity warsztat, żeby połączyć wszystkie fakty i bohaterów w tak zaskakujący sposób. Polecam!
00
OlgaZam

Nie oderwiesz się od lektury

mistrzostwo
00

Popularność




Redakcja: Paweł Goźliński

Korekta: Ewa Gładysz-Jeż, Teresa Kruszona

Projekt graficzny okładki: Krzysztof Rychter

Zdjęcie na okładce: Copyright © 2015 Tom Karola/Shutterstock

Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf

Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

© copyright by Agora SA, 2023

© copyright by Maciej Siembieda, 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-268-4224-5

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

NEMEZIS, w mit. gr. jedna z najbardziej zagadkowych postaci panteonu. (...) Dba o właściwy podział szczęścia i sprawiedliwości między ludzi, aby każdy dostał to, co mu się należy (gr. némein – ‚przydzielać’)

Władysław Kopaliński, Słownik mitów i tradycji kultury, Warszawa 1985

PROLOG

Czterdzieści osiem lat później Bruno Janoschek zupełnie nieoczekiwanie przypomniał sobie twarz włoskiego żołnierza z Campo Imperatore.

Był wrzesień, ciepły nawet wysoko w Apeninach. Żołnierz miał rozpiętą bluzę munduru, pod nią biały podkoszulek poplamiony krwią albo sosem pomidorowym. Janoschek nie zdążył się nad tym zastanowić, bo kiedy Włoch wyskoczył zza węgła, unosząc broń, została sekunda na podjęcie decyzji.

Bruno wykonał krótki zamach prawą ręką, w której trzymał nóż zrobiony z kawałka stali owiniętej plastrem opatrunkowym zamiast rękojeści, i rzucił nim w kierunku Włocha. Ostrze wbiło się w jego ramię. Upuścił pistolet maszynowy i skulił się z bólu. Nie krzyknął.

Dowódca, który biegł obok Bruna, posłał mu spojrzenie pełne uznania.

Tak właśnie miało się to odbyć. Błyskawicznie i po cichu. Oczywiście nikt nie wierzył, że karabinierzy broniący ośrodka narciarskiego i jego największej tajemnicy nie otworzą ognia. Ale na razie nie padł ani jeden wystrzał.

Bruno odpowiedział na spojrzenie kapitana krótkim skinieniem głowy i wyprzedził go o pół kroku. Wraz z dwoma innymi komandosami SS dopadli do ściany budynku. Ruszyli wzdłuż niej, szukając bocznego wejścia do hotelu. Ale drzwi nie było. Pędem minęli załom obiektu i stanęli jak wryci.

Przed nimi wznosił się trzymetrowy betonowy cokół zwieńczony balustradą tarasu. Tam musiało być wejście. Komandos po prawej stronie Janoschka skoczył w stronę muru, mocno zaparł się na rozstawionych nogach i pochylił, opierając dłonie nad kolanami.

Dowódca w tej samej sekundzie zrozumiał, na czym polega jego plan.

Ruszył z impetem, wskoczył na plecy żołnierza i odbił się od nich, chwytając dłońmi balustradę. Był wielkim, dwumetrowym i stukilowym mężczyzną, a jednak wspiął się po betonowej ścianie z małpią zręcznością. Mimo trzydziestu pięciu lat zachowywał niebywałą sprawność i odwagę. Nie bał się nawet samego diabła. Nie bez powodu Amerykanie i Anglicy uważali go za najbardziej niebezpiecznego człowieka w Europie.

Przerzucił ciało przez barierkę, mignął podeszwami butów i zniknął, nie czekając na komandosów, którzy mieli go osłaniać. Ci wdarli się na betonowy bastion dobre pół minuty później. Część ruszyła za kapitanem w głąb hotelu. Reszta rozstawiała karabin maszynowy, żeby związać ogniem prawie dwustu Włochów pilnujących obiektu.

Ale karabinierzy nie mieli ochoty na bohaterską śmierć.

Patrzyli ponuro na Niemców, swoich niedawnych sojuszników, kładli broń na ziemi i podnosili ręce. To była roztropna decyzja. Na płaskowyżu pod szczytem Gran Sasso lądowały i rozlatywały się na kawałki kolejne szybowce, z których wyślizgiwali się na brzuchach i wypełzali na czworakach już nie tylko komandosi SS, ale też spadochroniarze Luftwaffe. Elita elit.

Janoschkowi przypomniało to scenę, na jaką natknął się w dzieciństwie na leśnej polanie koło Opola: wielka i gruba żmija, która teraz skojarzyła mu się z kadłubem szybowca, rodziła jaja, które pękały, a z nich wylęgło się kilkanaście młodych osobników. Na samo wspomnienie przeszedł go dreszcz.

Tymczasem zieleń polany w Apeninach zbladła od niemieckich mundurów. Żołnierze sił specjalnych błyskawicznie podnosili się z ziemi, otrzepywali dłonie i biegli w stronę ośrodka narciarskiego Campo Imperatore. Uwijali się jak w ukropie, zajmując najlepsze stanowiska strzeleckie lub zaganiając poddających się Włochów jak owczarki stado owiec.

Nagle wszystko się uspokoiło jak na stopklatce.

Bruno poszukał wzrokiem przyczyny i znalazł ją tam, gdzie patrzyli już wszyscy. Na betonowym cokole pojawił się rozpromieniony dowódca, a obok niego o wiele niższy mężczyzna w płaszczu i kapeluszu. Przełknął ślinę i spojrzał na swojego wybawcę, kapitana SS.

– Wiedziałem, że mój przyjaciel Adolf Hitler nie zostawi mnie w potrzebie – powiedział wzruszony.

Bruno Janoschek rozpoznał Benita Mussoliniego.

Wiedział z odprawy oddziału, że wyruszają na trudną, niemal samobójczą misję. Że mają odbić kogoś bardzo ważnego. Ale nie spodziewał się, że będzie to wódz faszystowskich Włoch, zdradzony i uwięziony przez swoich rodaków. Przez chwilę stał jak skamieniały.

Tymczasem komandosi SS i spadochroniarze Luftwaffe triumfowali na dziedzińcu hotelu.

Uśmiechali się szeroko i klepali po plecach. Znów byli panami świata. Znów byli górą w tej wojnie. Ich legendarny kapitan, na prośbę samego Führera, dokonał cudu, namierzając miejsce uwięzienia Mussoliniego. A potem zaplanował i przeprowadził błyskawiczną akcję jego odbicia na niedostępnej górze Gran Sasso, do której można się było dostać tylko kolejką linową.

Jej wagonik właśnie dotarł do stacji narciarskiej i wysypali się z niego kolejni niemieccy żołnierze wraz z fotografem, który rozemocjonowany zaczął pstrykać zdjęcia.

Bruno Janoschek patrzył na entuzjazm kolegów, gdy jego wzrok w pewnej chwili zatrzymał się na twarzy karabiniera, w którego rzucił nożem. Włoch był blady i przygnębiony. Ktoś założył mu opaskę uciskową, tamując upływ krwi, której sporo zakrzepło na betonowym chodniku prowadzącym do hotelu.

Bruno drgnął. Chciał podejść do karabiniera, aby odzyskać nóż, który wykonał własnoręcznie i doskonalił przez ostatnie dni, ale powstrzymał go wyraz twarzy Włocha. Malowała się na niej skrajna rezygnacja. Ten człowiek miał wszystkiego dość. Wojny, swojego w niej udziału, porażek, triumfów, a może nawet życia.

Szeregowy Janoschek, komandos specjalnego oddziału SS kapitana Otta Skorzenego, uznał, że dobrze wyważony kawałek ostrej stali jest mniej ważny od tych uczuć.

CZĘŚĆ PIERWSZA
Strzeżcie się Greków,nawet kiedy niosą dary

(Wergiliusz, Eneida, ks. II, w. 49)

ROZDZIAŁ 1.

Oppeln,

lato 1936 roku

Greta Gajda przyłożyła dłoń do czoła, aby osłonić oczy przed słońcem, i spojrzała w odległą perspektywę Breslauerstrasse. Powietrze falowało od upału. Przez chwilę była przekonana, że to, co widzi na końcu ulicy, jest jakąś kolorową fatamorganą, ale dudnienie bębnów i dźwięki fanfar udowodniły jej, że się myli.

Z końca Breslauerstrasse nadciągał cyrk Buscha.

Egzotyczne zwierzęta i jeszcze bardziej ekscytujący ludzie. Filigranowe woltyżerki w obcisłych trykotach i półnadzy atleci wysmarowani oliwą. Akrobaci i treserzy. Karły i olbrzymy. Klauni w kusych kraciastych marynarkach, żółtych melonikach, z piłkami zamiast nosów i karminowymi ustami wymalowanymi od ucha do ucha. Sztukmistrze i linoskoczkowie. Fakirzy połykający ogień i iluzjoniści wypuszczający w niebo białe gołębie z cylindrów, które jeszcze przed sekundą były puste.

Bajeczny pochód, zapowiadający wieczorne widowisko, tańczył, żonglował i wykonywał salta, jakby wiatr znad Odry rozwiał po Breslauerstrasse worek barwnego konfetti.

Greta wpatrywała się w niego jak urzeczona.

Wiwatujący tłum, usiłujący przekrzyczeć muzykę cyrkowych orkiestr, o mało nie zepchnął jej z trotuaru wprost w łapy niedźwiedzia prowadzonego na łańcuchu, ale bracia Janoschek błyskawicznie opanowali sytuację.

Całe Zaodrze tak o nich mówiło.

Nie „bracia Janoschkowie” czy „Janoschki”, ale „bracia Janoschek”. Jakby byli jednym. Syjamskim rodzeństwem, które łączyły nie kości miednicy czy klatki piersiowej, ale dusze. Szemrana opolska dzielnica za rzeką, nosząca oficjalną nazwę Odervorstadt, wiedziała, że kryje się w tym głęboka prawda. Bracia Janoschek poszliby za sobą w ogień.

Starszy, szesnastoletni Herbert, miał metr osiemdziesiąt, sylwetkę greckiego posągu i proste blond włosy. Próbował czesać je do tyłu, ale przy każdym energicznym ruchu głowy rozsypywały mu się na czoło poniżej brwi, a wtedy oczy Herberta – przedmiot westchnień sentymentalnych pensjonarek – wyglądały jak chabry kwitnące w łanie pszenicy. Kochała się w nim większość dziewcząt z Zaodrza. Ale Greta wolała Bruna.

Był niższy, miał jednak dopiero czternaście lat i ciągle rósł. Jego słomiane włosy były ostrzyżone na krótko jak u rekruta albo młodocianego bandyty wypuszczonego właśnie z więzienia, co w ich dzielnicy nie było rzadkim przypadkiem.

Młodszy z braci Janoschek nie szukał kolegów wśród przestępców z Odervorstadt, ale i oni omijali go szerokim łukiem. Chłopak był twardy i wysportowany. Doskonale posługiwał się pięściami i namiętnie ćwiczył ju-jitsu, korzystając ze starego podręcznika z rysunkami, który zdobył w zamian za komplet książek Karola Maya o Winnetou. Chodził z Gretą do tej samej klasy i od kiedy pamiętała, budził podziw nauczycieli gimnastyki. Dzień zaczynał od ćwiczeń ze sprężynami i podciągania się na drążku. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni codziennie pływał w Odrze i potrafił skakać do wody z mostu Wielbłądziego między Bolko-Insel a Pasieką, co imponowało nawet bandytom.

Każdy z mięśni Bruna był wyrzeźbiony tak wyraźnie, że studenci mogliby się na nim uczyć anatomii. Zabrakło mu urody i uroku Herberta, ale kobieta, która budziła się w Grecie, nawet w kinie wolała nieustraszonych kowboi niż pięknych amantów.

Bracia Janoschek jak na komendę przytrzymali ją za ramiona i plecami naparli na tłum, przesuwając gapiów o krok do tyłu i przewracając kilku z nich, co zwróciło uwagę niedźwiedzia na łańcuchu. Bestia ryknęła, a Greta poczuła gęsią skórkę. Jednak treser momentalnie odciągnął brunatnego olbrzyma, a uwagę dziewczyny przykuło zupełnie inne zwierzę.

Była to małpka kapucynka w wąskich czarnych spodniach z szamerowanymi złotymi lampasami, bufiastej białej koszuli i bogato wyszywanej czarnej kurtce. Na szyi miała zawiązaną czerwoną chustkę, a na głowie sombrero w kolorze kostiumu. Siedziała na ramieniu mężczyzny o długich kruczoczarnych włosach w stroju, który był wierną, choć o wiele większą kopią ubrania małpki. Meksykanin stąpał z godnością po bruku Breslauerstrasse, pobrzękując ostrogami, gdy wśród tłumu powstało nagłe ożywienie.

– Don Alvaro! – krzyknął ktoś tuż obok Grety, a kilka osób natychmiast zaczęło bić brawo. Najwyraźniej Meksykanin musiał zrobić na nich niezapomniane wrażenie podczas ubiegłorocznych występów cyrku Buscha.

Mężczyzna odsłonił w uśmiechu białe zęby, podszedł do trotuaru, zdjął sombrero i wytwornie się ukłonił.

Małpce nie trzeba było tłumaczyć sytuacji.

Błyskawicznie ściągnęła kapelusz, odwróciła go do góry rondem i podstawiła gapiom. Posypało się trochę fenigów, a elegancka pani w letniej fiołkowej sukience sięgnęła do torebki po portmonetkę, wydobyła z niej srebrną pięciomarkówkę i podała małpce. Kapucynka otaksowała monetę fachowym spojrzeniem kasjera Reichsbanku, ukryła ją w kieszeni kurtki i też się ukłoniła, co wywołało aplauz tłumu.

W tej samej chwili pani w fiołkowej sukience krzyknęła:

– Złodziej!

Zdezorientowani gapie przez moment gotowi byli uznać, że dotyczy to małpki, ale zaraz dołączył ktoś obok:

– Wyrwał torebkę! Ten w marynarskiej koszulce! Zatrzymać go!

Greta odwróciła wzrok i dostrzegła młodego mężczyznę brutalnie rozpychającego tłum. W lewej ręce pewnie trzymał skradzioną torebkę, prawą rozdawał ciosy tym, którzy nie chcieli lub nie zdążyli ustąpić mu z drogi. Nawet z odległości kilkunastu metrów widać było więzienny tatuaż z nagą kobietą, która prężyła się na przedramieniu złodzieja, gdy torował sobie drogę ucieczki.

Spojrzała na braci Janoschek.

Obaj stali w milczeniu, przyglądając się zamieszaniu. Takie były reguły Zaodrza. Znali napastnika, dwudziestoletniego złodzieja o pseudonimie „Flink”, ale przestrzegali prawa dzielnicy. W takich sytuacjach nikt nie interweniował, nikt niczego nie widział i nie zeznawał na policji. Bo i cóż się takiego stało? Bogata damulka straciła torebkę. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. A poza tym sama jest sobie winna. Nikt jej nie zapraszał na Odervorstadt i nie kazał świecić ludziom w oczy srebrną pięciomarkówką.

Greta popatrzyła na nich oburzona. Bruno odpowiedział wzruszeniem ramion, ale Herbert drgnął, oblał się rumieńcem wstydu i ruszył w stronę złodzieja. Brat przytrzymał go za ramię, ale starszy Janoschek wyrwał się krótkim szarpnięciem.

Dopadł „Flinka” w ciągu trzydziestu sekund.

Oburącz chwycił za marynarską koszulkę, która wydała charakterystyczny trzask rozrywanej tkaniny i została Herbertowi w dłoniach. Złodziej przebiegł jeszcze kilka kroków, a potem zatrzymał się i odwrócił. Na jego spoconej twarzy gniew mieszał się ze zdumieniem.

Krzyknął coś, czego Greta nie mogła usłyszeć, bo orkiestra cyrkowa zadudniła nagle głośnym marszem, który miał zagłuszyć incydent jak awanturę na weselu.

„Flink” to wykorzystał. Błyskawicznie wyciągnął z kieszeni spodni brzytwę i tym samym ruchem wyprowadzonym z biodra ciął w poprzek przez tors Herberta. Najpierw rozstąpił się materiał koszuli, a wraz z nim skóra. W kilka sekund pierś starszego z braci Janoschek przepasała krwawa szarfa.

Bruno, który nadal tkwił nieruchomo obok Grety, obserwując rozwój sytuacji, w tej samej chwili rozepchnął tłum i rzucił się w stronę walczących.

Biegł jak olimpijczyk.

Doskoczył do Herberta, który zbladł i upadł na kolana. Bruno przez moment się zawahał. Spojrzał na krwawiącą pierś brata, potem podniósł wzrok na jego twarz. Troska walczyła w nim z chęcią zemsty.

„Flink” uciekał. Najpierw w stronę podwórek, ale szybko pojął, że mogą stanowić pułapkę, dlatego skręcił nad Odrę. Wbiegł na nadrzeczną łąkę i obejrzał się, oceniając sytuację. Bruno był kilka metrów za nim. Zaraz go dopadnie.

Złodziej upuścił torebkę, poszukał stopami pewnego podparcia i machnął dłonią, otwierając trzymaną w niej brzytwę.

Bruno dopadł go, zrobił unik i kartki podręcznika do ju-jitsu zamigotały mu przed oczami, jakby przewracał je silny wiatr. Wybrał prostą blokadę ramienia i dźwignię, która bez trudu mogła złamać „Flinkowi” rękę w łokciu, jednak w ostatnim momencie zabrakło mu odwagi. Docisnął na tyle, że brzytwa poszybowała w powietrzu i spadła na trawę dwa metry dalej. Mimo to napastnik nadal był groźny. Sześć lat starszy, masywniejszy i zaprawiony w ulicznych bójkach.

Zdyszany i purpurowy z wściekłości cofnął się o pół kroku, aby zadać Brunowi cios kończący starcie, ale chłopak nagle przykucnął, mocno oparł się otwartymi dłońmi o ziemię i wyrzucił prawą nogę niczym Rosjanin tańczący kozaka. Zatoczył nią łuk i podciął „Flinka”, który runął na plecy.

Bruno poderwał się, podskoczył do leżącego i wykorzystując ciężar całego ciała, nadepnął mu na kolano. Rozległ się paskudny chrupot, zagłuszony przez podniesione głosy ludzi nadbiegających z Breslauerstrasse.

Na ich czele sapało dwóch tęgich policjantów, których widok wyraźnie zaniepokoił „Flinka”. Próbował wstać i rzucić się do ucieczki, ale uszkodzona rzepka dała o sobie znać. Zdołał jedynie podeprzeć się na łokciach i kantem prawej dłoni przeciągnąć po szyi, posyłając Brunowi gest symbolizujący poderżnięcie gardła. Chwilę później był już w kajdankach.

Wyższy z policjantów podniósł go i trzymał pod pachę. Niższy schylił się i podał torebkę spoconej pani w fiołkowej sukience, która w biegu zupełnie straciła szyk. Podziękowała, pobieżnie sprawdziła, czy nic nie zginęło, po czym wyciągnęła w stronę Bruna dłoń z banknotem dziesięciomarkowym. Za odzyskanie torebki i obezwładnienie złodzieja honorarium dwa razy wyższe niż za ukłon małpki.

Chłopak odmówił.

Fiołkowa dama wzruszyła ramionami z wyrazem dezaprobaty, odwróciła się na obcasach drogich czółenek i odeszła w stronę wachtmeistra, który trzymał już w dłoni kajet, aby spisać zeznania.

– Było brać – odezwał się Meksykanin, który wyrósł nagle obok Bruna wraz z ciągle przestraszoną Gretą. – Kiedy ostatnio miałeś w ręku dziesięć marek?

Mówił po niemiecku z obcym akcentem. Kapucynkę i sombrero pewnie zostawił pod opieką cyrkowców, żeby nie utrudniały pościgu.

– Nie zrobiłem tego dla nagrody – odparł młodszy Janoschek. – Tylko dla brata – dodał i pytająco spojrzał na Gretę.

– Będzie żył – uspokoiła go dziewczyna. – Za pochodem cyrkowym zawsze jedzie ambulans. Na wszelki wypadek – wyjaśniła. – Opatrzyli Herbertowi ranę i zabrali do szpitala.

– Gratuluję odwagi. – Meksykanin złożył Brunowi artystyczny pokłon, aż długie włosy opadły mu na twarz. – I sprawności. – Odrzucił je do tyłu ruchem głowy. – Nadawałbyś się do cyrku.

– Codziennie się gimnastykuje – podpowiedziała Greta dumna z komplementów dla przyjaciela.

Południowiec spojrzał szarmancko.

– To twoja narzeczona? – spytał, nie odwracając wzroku na Bruna.

– Tak – potwierdził chłopak stanowczo, a Grecie nagle zrobiło się bardzo błogo.

Meksykanin sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i podał chłopakowi wizytówkę.

– Zapraszam na wieczorne przedstawienie. Pokaż to bileterowi i powiedz, że jesteś osobistym gościem Don Alvara. Przyjdźcie razem. – Uśmiechnął się do Grety, aż się zarumieniła. – Bo brat to chyba dziś nie da rady...

– Parę dni musi poleżeć – poinformowała rzeczowo Greta, która zawsze wszystko wiedziała. – Zszyją go, ale zostanie szrama. – Będzie mógł udawać jednego z tych dupków z hitlerowskich stowarzyszeń studenckich, którzy przechwalają się bliznami z pojedynków na szpady – dodała po polsku, żeby Meksykanin jej nie zrozumiał.

Ale Don Alvaro nagle przestał się uśmiechać. Przecząco pokręcił głową i położył palec na ustach.

Czterech akrobatów w barwnych trykotach szybowało pod kopułą cyrku tak wysoko, że Greta musiała zadzierać głowę, aby nie uronić ani sekundy z ich popisu.

Już w kołysce była chorobliwie ciekawska, a osobiste zdobywanie wiedzy o wszelkich rzeczach i zjawiskach stanowiło jej największą namiętność. Teraz z zapartym tchem obserwowała niewiarygodną koordynację ruchów ludzi i lin. Nawet olśniewający Johnny Weissmuller, który grał w filmach o Tarzanie, nie potrafił robić takich rzeczy.

Akrobaci fruwający pod sklepieniem lekko jak kolorowe papugi przekazywali sobie z rąk do rąk dziewczynę w białym trykocie. Gimnastyczka wylądowała właśnie na najwyższym trapezie i znieruchomiała, jakby sparaliżował ją nagły warkot werbli.

W tej samej chwili w cyrku zgasły wszystkie światła.

Nastąpiło kilka coraz bardziej niepokojących sekund, a potem w ciemności zatańczyły dwa jasne kręgi reflektorów. Pierwszy odnalazł postać dziewczyny na trapezie, wysoko jak na ósmym albo i dziewiątym piętrze drapacza chmur, który Greta oglądała dwa lata temu w Katowicach.

Drugi wydobył z mroku postać konferansjera w czarnym fraku i cylindrze. Pojawił się na środku areny nie wiadomo skąd. Wypowiedział tylko dwa słowa: salto mortale.

Rozbłysło blade światło, a werble znów zawarczały, potęgując napięcie. Widzowie wpatrywali się w pracowników cyrku, którzy ściągali siatkę ochronną rozpiętą na wysokości kilku metrów. Skok śmierci odbywał się bez asekuracji.

Uwinęli się w dwie minuty, a wtedy warkot przybrał na sile i za moment zamilkł.

W cyrku zapanowała absolutna cisza.

Dziewczyna na trapezie wyprężyła ciało, puściła liny trzymane w wyprostowanych rękach i zanurkowała w przestrzeń głową w dół, jakby skakała do basenu.

Przez kilka metrów leciała swobodnie niczym spadochroniarz pewny niezawodności swojego sprzętu. Nagle podwinęła kolana i wykonała obrót całego ciała. To zdawało się dodawać jej szybkości, bo kiedy się wyprostowała, nikt nie miał wątpliwości, że spada wprost w ramiona śmierci. Wysokość, ciężar i grawitacja robiły swoje.

Nagle z rozpędzonego bocznego trapezu oderwał się akrobata w błękitnym trykocie. W chwili, gdy było pewne, że dziewczyna roztrzaska się o ziemię, chwycił ją prawą dłonią za nadgarstek, jednocześnie zagarniając lewą pałąk trapezu rozbujanego przez kolegę. Oboje wylądowali na arenie z wdziękiem łabędzi.

Widzowie oszaleli.

Wszyscy zerwali się z miejsc i bili brawo na stojąco. Mijały minuty, a akrobaci kłaniali się tak często, że pewnie kręgosłupy rozbolały ich bardziej niż od wyczynów na trapezach. Z opresji wybawiła ich dopiero para klaunów w olbrzymich buciorach, którymi usiłowali wymierzyć sobie nawzajem kopniaka w tyłek, co kończyło się upadkami i wywoływało salwy śmiechu.

Greta sięgnęła po chusteczkę, żeby wytrzeć łzy, które pociekły jej z rozbawienia, i zerknęła na siedzącego obok Bruna. Był pogrążony w myślach. Krążyły gdzieś daleko poza cyrkiem. Zauważył spojrzenie i ujął ją za rękę. Znieruchomiała. Robił to wcześniej wiele razy podczas spacerów, na które zawsze chodzili we trójkę, z Herbertem. Ale teraz byli tylko we dwoje i to był zupełnie inny dotyk. Jakby wynikał z całego tego czarodziejskiego dnia. Z korowodu na Breslauerstrasse. Z incydentu, w którym jej Bruno wykazał się brawurową odwagą i pokonał jednego z najgorszych bandytów Zaodrza. A potem potwierdził Meksykaninowi, że Greta jest jego narzeczoną. Nigdy tego nie zapomni. Jeszcze dziś rano liczyła fenigi, których starczyło ledwo na zwiedzanie cyrkowego zwierzyńca i stajni, a teraz dzięki Brunowi siedziała w trzecim rzędzie na przedstawieniu galowym.

Jestem egoistką. Myślę tylko o sobie – przemknęło jej nagle przez głowę na wspomnienie zła, które spotkało Herberta, ale poczucie szczęścia nie dało się spłoszyć. Odwzajemniła uścisk, uświadamiając sobie, jak bardzo czekała na tę chwilę.

Na chłopaka, który ją pociągał i onieśmielał jednocześnie. Fascynował i zastanawiał. Darzył przyjaźnią i... kochał?

Popatrzyła na niego ukradkiem, jakby chciała się upewnić, ale miłość nie wystawia zaświadczeń na żądanie. Bruno wpatrywał się w arenę, skupiony i zdecydowanie zbyt poważny jak na rozradowaną widownię cyrku. Zawsze taki był. Milczący, szorstki, może nawet trochę mroczny.

Przeciwieństwo brata.

Herbert dla każdego miał w zanadrzu uśmiech i dobre słowo. Dużo czytał, pięknie mówił i recytował wiersze przy ogniskach nad Odrą, aż dostawało się gęsiej skórki. Greta mogłaby pójść z nim na spacer dookoła świata i ani przez chwilę nie zabrakłoby im tematu do rozmowy. Sto razy zastanawiała się, czy właściwie ulokowała uczucie, a jednak to, co ciągnęło ją do Bruna, było magnetyczne i pierwotne jak instynkt. Przeczytała zbyt wiele książek, aby nie odróżniać prawdziwych emocji od złudzeń.

Zresztą nikt nie stawiał ją przed koniecznością wyboru: albo-albo. Przyjaźniła się z obydwoma braćmi Janoschek. Chodzili w trójkę pod rękę i byli obiektem plotek sąsiadek z Zaodrza oraz wulgarnych żartów ich szemranych synków. Zdarzały się jej nagminnie, ale nigdy nie mówiła o nich Brunowi. Z litości dla żartujących.

Światła w cyrku przygasły i Greta na chwilę zamknęła oczy.

Gdy je otworzyła, zmieniano dekoracje.

Kilku silnych mężczyzn w paradnych mundurach wynosiło elementy toru przeszkód, po którym biegały tresowane tygrysy, a ich koledzy instalowali wielkie koło wielkości człowieka. Przez kilka minut trwało zamieszanie rekompensowane przez komiczne pościgi klaunów i skoczną muzykę orkiestry cyrkowej, która w pewnym momencie przeszła na meksykańskie rytmy.

Na arenie najpierw pojawiła się małpka kapucynka, tym razem ubrana w kolorowe poncho i czerwone sombrero, a tuż za nią człowiek, który zaprosił ich na przedstawienie. W identycznym stroju i kapeluszu.

– Powitajcie Don Alvara i jego małego asystenta Paco! – zawołał do mikrofonu konferansjer i cyrk znów zagrzmiał brawami.

– Widzów o słabych nerwach uprasza się o opuszczenie widowni – uprzedził spiker, ale to tylko rozochociło tłum.

Paco wskoczył na niewielki stolik, obok którego stał Don Alvaro, i coś z niego zabrał. Podbiegł do pracownika cyrku i wręczył mu talię kart. Ten wybrał cztery asy i przyczepił je do drewnianego koła specjalnymi szpilkami.

W tym czasie małpka wróciła na stolik i zaczęła podawać Meksykaninowi noże. Ten brał je po kolei i rzucał w stronę tarczy, idealnie trafiając w symbole umieszczone w środku kart: pik, trefl, karo i kier – za każdym razem anonsując, w co trafi.

Dłonie publiczności puchły od oklasków.

Brawa spotęgowały się jeszcze bardziej, gdy na arenę weszła powabna dziewczyna w meksykańskim stroju, który najpierw z siebie zrzuciła, wywołując gwizd zachwytu męskiej części widowni, a potem – w staniku i krótkich spodenkach nabijanych cekinami – oparła stopy i dłonie na uchwytach koła.

Werble zabrzmiały jak przed egzekucją.

Don Alvaro tym razem sam wziął ze stolika pęk noży. Błyskawicznymi rzutami umieścił je po obu stronach ciała dziewczyny, która nie przestawała się uśmiechać.

A potem zrobił to samo z zawiązanymi oczami.

Ponad dwa tysiące ludzi na widowni odprowadzało wzrokiem każdy nóż, wstrzymując oddech i kwitując udane rzuty głośnym westchnieniem ulgi. Greta miała wrażenie, że namiot cyrku nabiera powietrza, a potem wypuszcza je niczym olbrzymi dinozaur.

Wyszli przed północą.

Z placu przy Nikolaistrasse, gdzie usadowił się cyrk, mieli niedaleko na Zaodrze. Ale dziewczyna zwlekała z powrotem. Trajkotała jak katarynka, ujmując Bruna pod rękę i delikatnie ciągnąc w stronę namiotów dla zwierząt. Opowiadała o egzotycznych gatunkach pokazywanych na arenie, o afrykańskich czarownikach i hinduskich fakirach, a kiedy zaczęła wyliczać rasy koni hodowanych przez cyrk Buscha, chłopak z niedowierzaniem pokręcił głową:

– Skąd ty to wszystko wiesz?

– Z „Nowin Codziennych” – odparła. – Ojciec prenumeruje.

– I co tam jeszcze wyczytałaś?

– O cyrku?

– W ogóle.

– Mussolini wysłał wczoraj depeszę dziękczynną do kanclerza Austrii i pogratulował mu sojuszu z Niemcami. Ma to zapewnić pokój w Europie na długie dziesięciolecia.

– Kto to jest Mussolini?

– Przywódca Włoch. Taki tamtejszy Hitler.

Bruno przystanął.

– Interesujesz się takimi rzeczami?

Greta wzruszyła ramionami:

– Wszystkim się interesuję. Świat po to jest, żeby się nim ciekawić.

– Mów lepiej o cyrku – uznał.

Dziewczyna nabrała powietrza.

– Fronton – wskazała dłonią wejście do głównego namiotu – jest szeroki na sześćdziesiąt metrów i ozdabia go sześć tysięcy żarówek.

– Siedem tysięcy – usłyszeli nagle za swoimi plecami. – Gazeta się pomyliła.

Odwrócili się jak na komendę.

Przed nimi stał Don Alvaro. Na jego ramieniu przycupnął Paco i przyglądał się im badawczo. Jego właściciel jak na Meksykanina całkiem dobrze mówił po polsku.

– To pan – szepnął zauroczony Bruno, co Grecie nie wydało się stwierdzeniem błyskotliwym, ale rozumiała tę fascynację.

– Jak się podobało przedstawienie? – Alvaro przeszedł na niemiecki.

– Fantastyczne. – Oczy Bruna świeciły nie gorzej od iluminacji frontonu. – Najlepsze było rzucanie nożem. Czy tego można się nauczyć?

– Jak widać – ukłonił się Don Alvaro.

– Ale tylko w cyrku? – dopytywał chłopak.

– Nie tylko. Możesz nauczyć się sam. Na drzwiach od komórki albo byle jakiej desce opartej o mur.

– Wiele razy próbowałem – Bruno spuścił głowę. – Nóż wbija się raz na sto rzutów.

Zerknął na Meksykanina i nagle zdobył się na odwagę.

– Dałby mi pan jakieś wskazówki?

Don Alvaro spochmurniał.

– Żebyś mi potem robił konkurencję? – spytał poirytowany.

Zapanowała niezręczna cisza, przerwana przez Paco, który najwyraźniej wszystko rozumiał i zaczął klaskać swoimi małpimi dłońmi.

Meksykanin wybuchnął śmiechem.

– Żartowałem – klepnął Bruna w plecy. – Jestem w Opolu do niedzieli. Zajrzyj jutro po popołudniowym przedstawieniu, to pokażę ci parę sztuczek.

Chłopak się rozpromienił, ale za moment uśmiech zastygł mu na twarzy.

Za bramą prowadzącą na teren cyrku stał ojciec. Był wyraźnie przygnębiony.

Bruno dobiegł do niego w kilkanaście sekund.

– Tato? – spytał, łapiąc oddech. – Co się stało? Coś złego z Herbertem?

Ojciec spojrzał na niego, jakby nie zrozumiał.

– Nic mu nie będzie. – Oprzytomniał dopiero po chwili. – Chodzi o ciebie.

– O mnie? Dlaczego o mnie?

– Ludzie „Flinka” od dwóch godzin stoją na ulicy przed naszym domem.

– Ilu?

– Dwóch.

Bruno machnął dłonią.

– Dam sobie radę – zapewnił buńczucznie, ale ojciec chwycił go mocno za ramiona.

– Synu, to są mordercy! Mają rewolwery. Na nic twoje ju-jitsu. Zabiją cię bez mrugnięcia okiem, rozumiesz?

– Za złamane kolano? – chłopak próbował się targować.

– Za to, że przez ciebie „Flink” pójdzie na długie lata do więzienia. To recydywista. A ty pomogłeś policji go złapać. Wiesz, co za to grozi na Zaodrzu. Dzielnica już huczy, że „Flink” wydał na ciebie wyrok. Ponoć wyznaczył też nagrodę za twoją głowę.

Do Bruna dotarło wreszcie, że sytuacja jest naprawdę poważna.

– Nikt za tobą nie szedł, tato? – rozejrzał się dookoła. Tłum opuszczający cyrk dawał potencjalnym napastnikom doskonałą okazję, aby podkraść się i uderzyć znienacka. A potem zniknąć w ciżbie.

Ojciec zaprzeczył ruchem głowy.

– Wyszedłem przez okienko od piwnicy i przekradłem się przez krzaki nad rzeką. Nie widzieli mnie. Stali po drugiej stronie i ćmili papierosy.

Uniósł w stronę syna parciany plecak.

– Musisz uciekać. Tu są twoje dokumenty, trochę jedzenia i najpotrzebniejsze rzeczy. Matka ci spakowała. Ja włożyłem tyle pieniędzy, ile miałem na podorędziu. Niewiele tego – dodał przepraszająco.

– Gdzie mam uciekać? – Bruno wydawał się coraz bardziej bezradny.

– Dziś prześpisz się na Gartenstrasse u mojego kolegi z parowozowni – odparł ojciec. – A jutro rano pojedziesz do Cieszyna, do stryja Emila. Najlepiej będzie, jeśli zostaniesz tam kilka tygodni. Może miesięcy. Napisałem list do stryja, jest w plecaku. Emil ci pomoże. Przechowa i da zajęcie w warsztacie, żebyś zarobił na swoje utrzymanie.

– Mam być szewcem? – spytał chłopak przestraszony, jakby do tego sprowadzała się cała groza sytuacji.

– Masz żyć! – odparł ojciec. – Rozumiesz, synu? Masz żyć.

Greta, która podeszła do nich zaniepokojona, stała kilka kroków dalej. Od jakiegoś czasu patrzyła na twarz Bruna i czuła, jak za gardło chwyta ją silny i brutalny lęk. Nie znała jego przyczyny, ale była pewna, że stało się coś bardzo złego.

Mimowolnie spojrzała na zegar umieszczony obok kasy biletowej przy wejściu do cyrku.

Była minuta po północy.

Najszczęśliwszy dzień w jej życiu właśnie się skończył.

ROZDZIAŁ 2.

Berlin,

lato – jesień 1938 roku

Dwie przystojne kobiety w modnych kapeluszach dopijały kawę na tarasie Karstadtu, gdy młodsza z nich dostrzegła młodzieńca, który przyglądał się im z odległości kilku metrów. Dyskretnie trąciła swoją towarzyszkę dłonią w koronkowej rękawiczce i szepnęła jej kilka słów.

Starsza nie obejrzała się od razu. Sięgnęła po pustą filiżankę, udając, że pije ostatni łyk, po czym obrzuciła taras kawiarni obojętnym spojrzeniem. Tylko na moment zatrzymała wzrok tam, gdzie miała go zatrzymać.

– Apetyczny – powiedziała z przekąsem. – Tyle że dzieciak jeszcze.

– Może i dzieciak – zgodziła się młodsza, ale zobacz jak zbudowany. Chętnie bym... – nie dokończyła, bo jasnowłosy chłopak o idealnej figurze, zachęcony spojrzeniami, podszedł do ich stolika, czarująco się uśmiechnął i ukłonił z dużą wprawą. „Aktor albo tancerz” – pomyślała starsza i w tej samej chwili czar prysł.

– Panie zwalniają? – spytał uprzejmie.

Starsza, która liczyła na coś bardziej szarmanckiego, poczuła się dotknięta.

– Chętnie wskażę panu kilka wolnych stolików – oświadczyła chłodno, wykonując niedbały gest ogarniający taras.

– W rzeczy samej – zgodził się młodzieniec. – Jednak zależy mi, aby siedzieć przy krawędzi dachu. Lubię stąd patrzeć na miasto.

– „Lubię stąd patrzeć na miasto” – zacytowała go młodsza, jakby wygłosił jakąś poetycką frazę. – Tylko niechże pan się nie zapatrzy i nie spadnie. Szkoda by było.

Chłopak lekko się zarumienił i ponownie złożył im ukłon.

– Zwalniamy – zdecydowała starsza i zaczęła zbierać pakunki z zakupami. Najnowocześniejszy w Europie dom handlowy z ruchomymi schodami i salonami modowymi znamienitych marek był ulubionym adresem berlińskich bogatych dam.

Bruno usiadł na jeszcze ciepłym krześle i zamówił lemoniadę.

Dziś mijały dwa lata od jego wyjazdu z Opola.

Nie musiał wysilać pamięci, aby znów ścisnęło go w dołku na wspomnienie strapionego ojca, który odprowadził go do mieszkania swojego kolegi kolejarza przy Gartenstrasse. Greta, połykająca łzy, szła tuż obok, kurczowo trzymając go pod ramię, jakby się bała, że rozluźniając uchwyt, straci chłopaka na zawsze.

Delikatnie wyjął jej rękę, gdy stanęli przed furtką domu, w którym miała się zacząć jego odyseja. Ojciec zatrzymał się kilka kroków dalej.

– Nie płacz. – Bruno otarł jej policzki wierzchem dłoni. – To tylko na jakiś czas. Jak tamci się uspokoją, wrócę. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.

– Akurat dziś – zaszlochała. – Nigdy nie czułam się tak cudownie jak tego wieczoru.

Położył jej palec na ustach.

– Czeka nas jeszcze wiele takich. Przyrzekam. Będę do ciebie pisał.

– Może lepiej nie – wtrącił się ojciec. – Przynajmniej przez najbliższe tygodnie będziecie się musieli obejść bez listów. Zbiry „Flinka” będą się starały dowiedzieć, gdzie zniknąłeś. Wolałbym, żeby nie dowiedzieli się tego od listonosza.

– A Herbert? – Bruno nagle się zmartwił. – Nie będą go...? – Przez moment szukał słowa, które nie zabrzmi zbyt niepokojąco. – ...naciskać?

– Na razie jest w szpitalu – powiedział ojciec – i zostanie tam, dopóki mu nie zdejmą szwów. Tak powiedział lekarz. Mam nadzieję, że ci od „Flinka” uznają, że nie miał nic wspólnego z twoim wyjazdem.

Greta szlochała.

– Ale potem napiszesz? – spytała.

– No przecież. – Bruno znów uniósł dłoń do jej twarzy, ale ojciec klepnął go w plecy.

– Romeo – udał, że jest w dobrym nastroju – całus w policzek i spływaj. Musisz się wyspać. – Spojrzał na kieszonkowy zegarek. – Ruszasz o szóstej dwanaście.

Leżanka w kuchni znajomych ojca była nawet wygodna, ale sen przyszedł dopiero przed świtem. Godzinę później Bruno przełknął kromkę z marmoladą, podziękował i odprowadzany wzrokiem gospodarzy stojących w oknie ruszył prosto na dworzec.

Jednak nie zamierzał jechać do Cieszyna. A przynajmniej nie dziś.

Do południa włóczył się po ogrodzie zoologicznym na wyspie Bolko. Potem znalazł ustronne miejsce pod rozłożystym platanem, zjadł chleb ze smalcem przygotowany poprzedniego wieczoru przez matkę, wyciągnął się na ciepłej ziemi i zasnął w kilka sekund.

Gdy się obudził, słońce odpływało już na zachód. Zerwał się, otrzepał z trawy, chwycił plecak i pobiegł na plac przy Nikolaistrasse.

Cyrk za dnia nie miał wczorajszej magii.

Miasto niebieskich namiotów drżało od wiatru znad Odry i bez blasku siedmiu tysięcy żarówek bardziej przypominało ludzkie mrowisko niż krainę baśni. Opiekunowie zwierząt, ponaglani ich rykiem, taszczyli kubły z jedzeniem, które należało się za występ. Artyści w niedbale narzuconych kostiumach spieszyli się na kolejną próbę, mechanicy grzebali w maszynerii rękami ubrudzonymi smarem po łokcie, a obsługa szykowała rekwizyty na wieczorny spektakl.

Poinstruowany przez porządkowych, którym pokazał wizytówkę Don Alvara, Bruno odszukał żółty wóz pomalowany w zielone kaktusy i nieśmiało zapukał do drzwi.

Odpowiedziała mu cisza.

Przez moment miał wrażenie, że wewnątrz słyszy stłumione dźwięki, i poczuł się zaniepokojony. Czyżby przyszedł zbyt późno? Meksykanin powiedział wyraźnie „zaraz po popołudniowym przedstawieniu”, tymczasem od jego zakończenia musiało już minąć sporo czasu. W namiocie cyrkowym, odsłoniętym na wiatr, żeby się przewietrzył, nie było już ani jednego widza, a świeże trociny na arenie zdążyły wyschnąć.

Może Don Alvaro obraził się za niepunktualność? Albo gdzieś wyszedł? – zastanawiał się Bruno, siadając na schodkach furgonu. Miał zamiar czekać do skutku. Nawet za cenę gniewu Meksykanina.

Pół godziny później usłyszał głosy wewnątrz wozu, a zaraz potem szczęk otwieranego zamka i skrzypnięcie drzwi. W progu stanęła dziewczyna, która wczoraj asystowała Don Alvarowi. Tym razem miała na sobie cienką spódnicę i bluzkę ze źle zapiętymi guzikami, przez co jeden z kołnierzyków ledwo zakrywał obojczyk, a drugi sięgał podbródka.

Tuż za nią pojawił się Meksykanin ubrany tylko w krótkie kalesony. Jego tors pokrywały gęste i kręcone czarne włosy. Podrapał się po nich i rozpromienił na widok Bruna.

– Pogromca bandytów! Witamy. Wybacz bohaterze, że kazałem ci czekać, ale musieliśmy z senioritą Inez przećwiczyć kilka układów przed wieczornym przedstawieniem. Nasza praca wymaga skupienia.

Dziewczyna zachichotała i lekko sfrunęła ze schodków, posyłając Brunowi całusa na pożegnanie. Odprowadził ją wzrokiem, a kiedy się odwrócił, Don Alvaro zdążył już narzucić na siebie jedwabny szlafrok i sięgnąć po dwa rozkładane krzesełka, jakich używają wędkarze.

– Zatem chcesz się nauczyć rzucać nożami? – spytał, gdy usiedli w cieniu namalowanych kaktusów.

– Chcę – skwapliwie potwierdził chłopak i dodał, uważnie patrząc na Meksykanina: – Ale jest coś jeszcze.

– Co?

– Chciałbym przystać do cyrku. Mogę pracować tylko za jedzenie.

– Aż tak się rozochociłeś?

Chłopak niepewnie skinął głową, ale opowiedział wszystko, co o północy usłyszał od ojca.

Don Alvaro słuchał w skupieniu.

– Takich chętnych jak ty mamy po każdym występie – powiedział. – Wielu wymyśla niestworzone bajki, żeby tylko dostać się do trupy cyrkowej. Szczerze mówiąc, gdybym nie był świadkiem wczorajszego zajścia, też pomyślałbym, że zmyślasz.

Bruno spojrzał na niego z nadzieją.

– Ale to nie takie proste – ostudził go Meksykanin. – Powinieneś napisać list do dyrektora Buscha, przedstawić swoje kwalifikacje i przewagi nad innymi. Przyjechać na konkurs kwalifikacyjny...

Chłopak posmutniał. Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, po czym wstał z krzesła.

– Pokornie dziękuję, że zechciał pan poświęcić mi czas – powiedział. – W moim obecnym położeniu nauka rzucania nożem na nic się nie zda. Chyba już pójdę.

Alvaro ze współczuciem pokiwał głową.

– Powiedz przynajmniej, jak się nazywasz, żebym cię lepiej zapamiętał.

– Bruno Janoszek.

Przez twarz Meksykanina przebiegł jakiś cień.

– Janoschek – powtórzył. – A skąd ty pochodzisz, panie Janoschek?

– Stąd. Z Zaodrza.

– Rodzice też stąd?

– Matka tak, ojciec jest Czechem. Stryj do dziś mieszka w Cieszynie i właśnie tam mam się udać. Będę szewcem – uśmiechnął się i wyciągnął rękę na pożegnanie. – Jeszcze raz dziękuję.

Don Alvaro przez dłuższą chwilę bił się z myślami.

– Zaczekaj – powiedział, nie podając mu dłoni. – Zrobimy tak: do niedzieli możesz spać w moim wozie. Na podłodze. W poniedziałek wracamy do Berlina. Udamy się obaj do dyrektora i poprosimy o miejsce dla ciebie.

Chłopak nie ukrywał zaskoczenia.

– A jeśli odmówi? – spytał. – Co wtedy?

– Mnie nie odmówi – Meksykanin po raz kolejny zaprezentował w uśmiechu białe zęby. – Za dużo dla niego zarabiam.

Bruno pił lemoniadę małymi łyczkami i obserwował Hermannplatz.

Lubił patrzeć na Berlin z góry. Warkot aut, zgrzyty tramwajowych kół na żelaznych szynach, stukot końskich kopyt i gwar tłumu docierały na taras Karstadtu w znacznie mniejszym natężeniu. Plac z tej perspektywy wyglądał jak scena teatru kukiełkowego, po której poruszały się kolorowe figurki nakręcane sprężynami codziennych zajęć.

Z dachu nie było widać wśród nich coraz liczniejszych marionetek w hitlerowskich mundurach, które od paru sezonów stały się kanonem niemieckiej mody. Bezpruderyjny, ekstrawagancki Berlin, do niedawna jedna ze stolic europejskiej kultury i stylu, zamienił kolory swoich kreacji na czerń kurtek SS oraz brunatne koszule SA. Każda z organizacji, choćby zrzeszała wędkarzy albo kolekcjonerów motyli, uznawała za stosowne umundurować się i opieczętować swastyką. Mimikra zawsze była funkcją przetrwania.

Tymczasem faszyzm zasłaniał państwo jak chmura burzowa, która nie zwiastowała dobrych prognoz, choć głośniki na słupach Unter den Linden szczekały coś wręcz przeciwnego.

Bruno początkowo chwalił narodowych socjalistów za rozwój tężyzny fizycznej, ale po kilku rozmowach z Alvarem pojął, że nie służy ona sukcesom sportowym, tylko politycznym. Kultowi siły, brutalności i nienawiści wobec wszystkich, których nieomylny wódz wskazywał jako wrogów. W zamian nagradzał bezkarnością za tłuczenie sklepowych szyb, wrzask, bicie pałkami ludzi i palenie książek. Berliński jazz zastąpiły marsze, stepowanie tancerzy ucichło wobec łoskotu podkutych wojskowych buciorów, a próżnię po zamkniętych kabaretach i rewiach wypełniły wiece z pochodniami.

Kilka wieczorów po tym, gdy młodszy z braci Janoschek przystał do cyrku Buscha, na widowni pojawiła się zgraja podchmielonych Bawarczyków.

W skórzanych krótkich spodniach na szelkach, podkolanówkach i kaftanach z grubego sukna wyglądali, jakby właśnie wyszli z Octoberfestu. Byli butni, głośni i aroganccy. Przepychali się do drugiego rzędu ławek, potrącając innych widzów i wybuchając rechotem, gdy młody człowiek w okularach upadł na podłogę, tracąc równowagę po silnym zderzeniu z ramieniem bawarskiego byczka. Zajęli miejsca wokół jednego z masztów podtrzymujących kopułę namiotu, ale zanim to się stało, grubas w tyrolskim kapeluszu objął oburącz drewniany słup i próbował nim zatrząść jak jabłonką, na której dojrzały owoce. Dopingowały go donośne beknięcia towarzyszy.

Część widowni odwróciła wzrok, ale inni patrzyli z wyraźną przyganą. Zwłaszcza gdy na arenę wyszedł Don Alvaro, zawarczały werble, a Meksykanin szarmanckim ruchem zdjął sombrero i ukłonił się publiczności.

– Wynoś się stąd smoluchu! – wrzasnął gruby Bawarczyk, któremu nie udało się przewrócić cyrkowego słupa. Jego koledzy zaczęli głośno gwizdać.

Alvaro udał, że nie słyszy.

Uśmiechnął się do widowni po drugiej stronie i podszedł do stolika, na którym Paco szykował się do podania mu noży. Bruno stał nieruchomo przy wejściu dla artystów, zerkając zza kotary w stronę bawarskich chamów. Ryczeli coraz głośniej.

Mistrz powoli odwrócił się w ich stronę.

– Jesteście w cyrku niemieckim, nie rzymskim, panowie – powiedział z uśmiechem. – Nie mamy w programie rozszarpywania ludzi przez dzikie bestie, chyba że sami chcecie wystąpić w tej roli.

Zapadła cisza.

Bawarczycy starali się zrozumieć, co chciał im przekazać bezczelny śniady pajac, ale drwiące miny widzów były najlepszym komentarzem. Grubas od słupa zerwał się z ławki i cisnął w stronę areny butelkę po piwie.

Była wymierzona w Alvara, ale mistrz znał doskonale trajektorię lotu rzucanych przedmiotów. Nawet nie drgnął, gdy ciężki szklany pocisk przeleciał kilkanaście centymetrów od jego głowy. W tej samej sekundzie sięgnął po jeden z kilku noży podanych mu wcześniej przez Paco i wykonał ruch tak szybki, że prawie niewidzialny. Głownia utkwiła w słupie, przy którym stał grubas, a stal przez chwilę drgała jak membrana.

Bawarczyk pobladł i przełknął ślinę niemal tak głośno, jak wcześniej wrzeszczał.

Publiczność zamarła.

Grubas, próbując ratować honor, chwycił rękojeść noża i próbował go wyszarpnąć, ale poszło mu tak samo słabo jak wcześniej ze słupem. Poszukał wzrokiem pomocy kolegów, a ci zaczęli podnosić się z ławki, ściągać kaftany i podwijać rękawy koszul.

Kilku policjantów stojących przy wejściu natychmiast ulotniło się z namiotu. Paco, który do tej pory jedynie obserwował incydent, teraz obnażył kły. Wyjątkowo groźne jak na małpkę przypominającą dziecięcą zabawkę. W takim stanie nawet cyrkowe tygrysy czuły przed nim respekt.

Fala Bawarczyków zamierzała właśnie wpłynąć na arenę, gdy nagle pojawiło się na niej kilkunastu niespodziewanych gości. Trupa zwinnych i umięśnionych akrobatów uzbrojona we wszystko, co dało się znaleźć pod ręką, oraz pięciu atletów. Prowadził ich Berthold, dwustukilowy gigant, który na arenie zawiązywał sobie krawat z szyny tramwajowej.

Bawarczycy obrzucili ich wściekłymi spojrzeniami i przeformowali tyralierę w szereg zmierzający w stronę wyjścia.

W tej samej chwili od areny oderwał się klaun Waldo. Podbiegł do wychodzących i zaczął ich żarliwie przepraszać, ale najwyraźniej uznali to za błazenadę. Jeden z Bawarczyków uderzył go pięścią prosto w okrągły czerwony nos i Waldo wylądował na plecach, demonstrując widowni podeszwy swoich olbrzymich butów.

Cyrkowcy z trudem stłumili wesołość.

Waldo był żarliwym nazistą. Składał Gestapo regularne raporty o tym, co działo się w przedsiębiorstwie rozrywkowym Buscha. Wiedzieli o tym wszyscy, łącznie z dyrektorem, ale nawet on był bezradny wobec systemu totalitarnego państwa, które wszędzie miało swoje oczy i uszy.

Berthold spojrzał na znokautowanego klauna i wskazał go widowni gestem otwartej dłoni, jakim na arenie prezentuje się artystę.

Publiczność, która nadal nie wiedziała, jak zareagować na wszystko, czego była świadkiem przez ostatnie minuty, wybuchła gromkim śmiechem.

Bruno zerknął na cyferblat niedawno kupionej recty i w tym samym momencie dostrzegł sylwetkę Don Alvara. Stał w drzwiach windy dowożącej gości na taras Karstadtu. Meksykanin miał oko równie szybkie jak rękę, więc natychmiast wyłowił chłopaka z tłumu oblegającego stoliki i ruszył w jego stronę.

Odprowadzały go zaciekawione spojrzenia.

Długowłosy, z czarnymi wąsami i hiszpańską bródką, którą teraz nosił, opalony na mahoń i ubrany w kremowy letni garnitur wyglądał jak egzotyczny książę. Odsunął krzesło, usiadł obok Bruna i skinął na kelnera.

Często się tu spotykali. Alvaro miał jakieś sprawy na mieście, w które chłopak nie wnikał. Przyzwyczaił się, że wóz Meksykanina odwiedzała nie tylko seniorita Inez, ale i woltyżerki, akrobatki, treserki i asystentki iluzjonistów, liczne jak kolce na kaktusach. Czajnik jest jeden, ale filiżanek wiele – mawiał Alvaro z rozbrajającym uśmiechem, czemu sprzyjała niepospolita rozwiązłość panująca w cyrku. Bruno parokrotnie sam jej doświadczył i jak mógł unikał pań artystek, które najwyraźniej uknuły spisek przeciwko jego przyzwoitości.

– Co tam w domu? – spytał Meksykanin, dziękując kelnerowi skinieniem głowy za podany kieliszek szampana. – Greta wciąż tęskni?

– Pisze co tydzień – odparł Bruno. – Zresztą pan wie najlepiej. Przecież listy przychodzą do pańskiej skrzynki pocztowej.

– Ale ich nie czytam, to skąd mam wiedzieć, czy płomień namiętności nadal strzela wysoko?

Bruno się uśmiechnął, choć wypadło to dość smętnie.

– A ty? – dopytywał Meksykanin. – Nadal...

– To najwspanialsza dziewczyna, jaką znam. Uczy się w gimnazjum i chce iść na uniwersytet – dodał z dumą, ale nagle zmarkotniał. – Obawiam się tylko, że ta rozłąka nam zaszkodzi.

– Zaproś ją do Berlina. – Don Alvaro zawsze miał konkretne rady w kwestiach damsko-męskich.

– Zaprosiłem – westchnął Bruno. – Za dwa miesiące przyjeżdża mój brat. Greta chciała się z nim zabrać, ale jej rodzice się nie zgodzili. Powiedzieli, że jest za młoda. Ma dopiero szesnaście lat.

Alvaro z dezaprobatą pokręcił głową nad moralnym konserwatyzmem tego świata.

– A ty nie chcesz jej odwiedzić? Ciągle boisz się zemsty gangsterów?

– Herbert pisze, że sytuacja jeszcze się pogorszyła. Nie chciał wyjawiać szczegółów w liście, obiecał wszystko opowiedzieć, jak przyjedzie. Wiem tyle, że „Flink”...

– Ten, któremu wtedy pogruchotałeś nogę?

– Tak. Nadal jest w więzieniu. Ale jego banda sieje postrach na Zaodrzu, choć paru z nich aresztowano za komunizm.

– Bandytów za komunizm? – zdziwił się Alvaro.

– U nas wiecznie są jakieś wiece albo protesty. Brat pisze, że miesiąc temu komuniści postanowili zakłócić jakąś hitlerowską manifestację, a że chuligani lubią awantury i starcia z policją, to chętnie się przyłączyli. Ale tym razem źle trafili. Gliny zrobiły wielką obławę i wszystkich prowodyrów, zarówno komunistów, jak i łobuzów, wywieźli do jakiegoś ośrodka odosobnienia.

– Ośrodka odosobnienia?

– To się chyba nazywa obóz koncentracyjny.

Twarz Meksykanina stężała.

– Nigdy nie wymawiaj tej nazwy – szepnął ostrzegawczo, pochylając się nad stolikiem. – Rozumiesz? Nigdy.

– Si, patron – odparł Bruno tonem pokornego meksykańskiego sługi, którym odpowiadał na polecenia Don Alvara podczas występów na arenie.

Szef nie zareagował. Przez całą drogę z Karstadtu do cyrku wpatrywał się w miasto za oknem tramwaju i nie odezwał ani słowem.

– Braciszku, tu jest życie! – Herbert wyciągnął się na skrzypiącym metalowym łóżku taniego pensjonatu niedaleko Stettiner Bahnhof i zaplótł ręce pod głową.

Bruno spojrzał krytycznie na jego bladą twarz, podkrążone oczy, poplamiony podkoszulek, wygniecione gacie i podwiązki do skarpet, w których najwyraźniej spał.

– Widzę, że noc była udana – skwitował z kwaśną miną. Wyrwał się z cyrku na parę godzin, liczył, że zabłyśnie przed Herbertem, pokazując mu miasto, tymczasem brat bardziej potrzebował snu niż atrakcji stolicy Trzeciej Rzeszy.

– Żebyś wiedział – zamruczał Herbert. – Żałuj, że jesteś nieletni, bo partia narodowosocjalistyczna rygorystycznie pilnuje moralności i nikt by cię nie wpuścił do prywatnego klubu, w którym się wczoraj bawiłem. – Żałuj – powtórzył z wymowną miną.

– Przespałeś się z jakąś? – spytał Bruno.

Herbert zrobił zagadkową minę.

– Dżentelmen nie chwali się takimi rzeczami – odparł i obdarzył brata jednym z tych uśmiechów, od których dziewczętom na Zaodrzu miękły nogi.

– Doprowadź się do porządku – stwierdził stanowczo Bruno. – Zaczekam na dole.

– A postawisz mi mocną czarną kawę? – spytał Herbert, ale Bruno w odpowiedzi tylko pogroził mu pięścią.

W szkole wiele razy używał jej do obrony starszego brata. Łobuzy z Odervorstadt, zazdrośni o jego powodzenie u dziewcząt, nieustannie szukali z Herbertem zwady, ale brat nie lubił się bić. Wolał chodzić na zajęcia kółka teatralnego niż na treningi handballu, na które ciągnął go Bruno. Lepiej niż na boisku i w sali gimnastycznej czuł się w kawiarniach, na tańcach, w burleskach i wodewilach. Młodszy z braci Janoschek nieraz uratował jego urodziwą twarz przed zniekształceniami i bliznami. Sam też ich nie miał, ale tylko dlatego, że niełatwo było go trafić. Zawsze powtarzał, że złamane nosy i popękane łuki brwiowe wcale nie świadczą o umiejętnościach walki na pięści, ale raczej o ich braku.

Wciągnął do płuc rześkie powietrze jesiennego berlińskiego poranka i nagle poczuł się szczęśliwy. Czekało go kilka godzin z Herbertem. Od wczesnego dzieciństwa lubił z nim chodzić po wyspie Bolko albo siedzieć na trawie nad rzeką. Jeździć na sankach i puszczać latawce. Spierać się i godzić. Rozmawiać i milczeć. Jakby sama obecność brata miała jakieś magiczne znaczenie.

Wyglądem i charakterami różnili się tak bardzo, że połowa plotkarek z dzielnicy twierdziła, że któryś został podmieniony na porodówce. Druga połowa powątpiewała w wierność małżeńską matki braci Janoschek, ale Greta miała swoje zdanie. Przeciwieństwa przyciągają się najsilniej – mówiła. Tak jest z magnesami. Zbliżysz do siebie takie same bieguny – odepchną się. Żadną siłą nie połączysz. Zbliżysz odmienne – przyciągną się i chwycą tak mocno, że nie rozerwiesz.

Prawie każda wielodzietna rodzina na Zaodrzu miała męskich potomków, ale nigdzie nie było między nimi takiej więzi. I nikt nie umiał jej do końca wytłumaczyć. Być może młodszemu z braci Janoschek imponowało, że opiekuje się starszym? A może był dumny z jego urody amanta filmowego? Z listów z zasuszonymi fiołkami i wyznaniami miłości, jakie dziewczęta dawały mu do przekazania Herbertowi, po każdym jego występie podczas szkolnych uroczystości? Może starszy podziwiał sprawność i odwagę młodszego? I wszystko to razem wzięte łączyło się ze sobą? Jedno było pewne: wieczorami nad Odrą, gdy butelka wina robiła rundę wśród słuchaczy, opowiadano o tutejszych bandytach, synach tych samych rodziców, którzy donosili na siebie do biura śledczego, skakali sobie do oczu, nienawidzili się, a nawet zabijali jak Kain Abla. Takie życie. A jednak wszyscy wiedzieli, że braci Janoschek to nie dotyczy.

Bracia Janoschek poszliby za sobą w ogień.

Godzinę później znaleźli stolik w jednej z kawiarni Haus Vaterland przy Potsdamer Platz.

– Wyborna – ocenił Herbert mokkę, która sprawiła, że krew zaczęła w nim krążyć z nowym entuzjazmem. – Tu jest życie – powtórzył poranną sentencję. – Chyba nie myślisz wracać do Opola? – zerknął z zaciekawieniem na Bruna.

Młodszy z braci Janoschek wzruszył ramionami.

– Niczego nie planuję, ale przeszło mi przez głowę, że gdyby Greta chciała tu studiować, to może...

– Ta dziewczyna to skarb – przerwał Herbert. – Nie zmarnuj tego.

Bruno pokiwał głową.

– Pisałeś, że w Opolu jest jeszcze gorzej niż wtedy, gdy musiałem uciekać.

Brat potarł podbródek.

– Chodzi o kumpli „Flinka” – wyjaśnił. – Ci dwaj, których tamtego wieczoru tato widział pod naszym domem, wstąpili do SA. Wiesz, tej bojówki NSDAP.

– Przecież to kryminaliści – zdziwił się Bruno.

– Tym lepiej. Partia Hitlera potrzebuje ludzi bez skrupułów, gotowych na wszystko. A jakie jest najlepsze rozwiązanie dla bandyty, który ma z władzą na pieńku? Przystać do tej władzy. Przywdziać jej barwy. W ten sposób w jednej chwili staje się swój. Już nikt go nie ściga. Jest nietykalny, a w zamian na zlecenie wybija ludziom zęby i podpala sklepy. Tak to funkcjonuje.

– Ci dwaj działają w Opolu?

– Tak, ale często znikają na parę dni. Podejrzewamy z ojcem, że napadają Żydów. Wyrzucają ich z domów, składów towarów, fabryk. Przejmują majątki dla Trzeciej Rzeszy, a przy okazji sami się obławiają. Lepiej, żebyś nie wpadł w ich łapy.

– Dlaczego? – oburzył się Bruno. – Bo poturbowałem złodzieja? Działałem dla dobra społeczeństwa. Jako funkcjonariusze SA nic mi nie mogą zrobić. Jestem takim samym obywatelem państwa niemieckiego jak oni.

Herbert spojrzał na niego z politowaniem.

– Musisz się jeszcze dużo nauczyć, braciszku. Bardzo dużo – westchnął i przełknął łyk kawy.

Trzeci nóż wykonał pełny obrót w powietrzu i pewnie wbił się w drewnianą tarczę. Przez chwilę drżał jak struna gitary, ale zanim znieruchomiał, Bruno rzucił kolejny. Ten utkwił po prawej stronie poprzednika. Gdyby wszystkie cztery ostrza połączyć liniami, powstałby regularny kwadrat.

– Brawo! – usłyszał za plecami głos Alvara. – Powtórz to samo, wypuszczając noże z odległości dalszej o jeden krok, a powiem ci ważną nowinę – dodał z tajemniczą miną.

– Coś się stało? – zaniepokoił się chłopak.

– Nic złego. Najpierw chcę zobaczyć kwadrat.

Bruno wymierzył i wykonał rzut, ale pierwszy nóż z brzękiem odbił się od tarczy i spadł na arenę.

– Byłem pewien, że tak się stanie – westchnął Alvaro. – Usłyszałeś, że mam nowinę, i to wystarczyło, abyś stracił skupienie.

– Nie straciłem. Byłem maksymalnie skoncentrowany – zaprotestował chłopak.

– Tak ci się tylko zdawało. Żeby to była prawda, skoncentrowana powinna być twoja dłoń. Nadgarstek. Przedramię. Ramię. Tułów. Biodra. Noga wysunięta do przodu. Tyle razy ci to powtarzam – dodał z wyrzutem. – Pół sekundy nieuwagi i nie oceniasz właściwie ani ciężaru noża, ani jego prędkości. Ćwierć sekundy oderwania myśli i nie rozpoznajesz momentu, w którym powinieneś go wypuścić z ręki. Nieważne, czy popełniłeś jeden z tych błędów, czy wszystkie naraz. Efekt zawsze będzie taki sam – wskazał dłonią nóż leżący na arenie jak zawodnik, który przegrał walkę.

– Dobrze, patron – Bruno pokornie skinął głową i nagle poczuł, jak zalewa go fala rezygnacji.

Kiedy dwa lata temu rozpoczynał naukę u Don Alvara, wydawało mu się, że wystarczy złapać dryg. Podpatrzyć mistrza, poćwiczyć, zepsuć sto rzutów w poniedziałek, ale za tydzień już tylko dziewięćdziesiąt. Potrafił trenować. Był cierpliwy i wytrwały. Powtarzał mozolne serie z ciężarkami i sprężynami bez najmniejszego zniechęcenia. Wierzył w siłę fizyczną i doświadczenie wynikające z praktyki. Jak największej praktyki.

Tymczasem Meksykanin przez pierwsze tygodnie nie pozwolił mu nawet dotknąć noża.

Całymi godzinami opowiadał o budowie ręki i jej współpracy z resztą ciała podczas rzutu. Kazał Brunowi przyjmować pozycje niczym buddyjscy jogini i trwać w nich w nieskończoność. Nazywał to studiowaniem balansu. Potem przyszedł czas na fizykę. Rysunki i obliczenia na tablicy trudniejsze niż w szkole. Wyważanie środka ciężkości noża. Wektory siły rzutu. Prędkość kątowa i liniowa – w zależności od chwytu za rękojeść albo głownię. Prawo zachowania pędu. Trajektoria lotu po łuku i linii prostej.

Jeszcze później neurologia. Koordynacja zachowania ciała z pracą mózgu.

– Moment idealnego zgrania ciała i celu trwa ułamek sekundy – tłumaczył Don Alvaro. – Jeśli wyczujesz tę chwilę, będziesz trafiał każdym nożem, w każdy punkt, z każdego miejsca. Warunek – bez odrobiny emocji. W tym jednym momencie musisz się stać maszyną do rzucania. Precyzyjną, niezawodną maszyną.

Przez dwa lata Bruno uczył się odnajdywania tej magicznej chwili odpowiedniej na rzut. A kiedy był przekonany, że absolutnie nad nią panuje, że jest już na trwale zakodowana w jego ciele i umyśle – chybiał. Tak jak przed chwilą.

Z wściekłości kopnął kupkę trocin na podłodze areny.

Meksykanin cmoknął z dezaprobatą.

– Co? Podłamałeś się? Gdybyś pilnie słuchał moich lekcji, byłbyś dziś o wiele lepiej przygotowany. Ale w twoim wieku wszystko wydaje się łatwe, co? Rzucać nożem – żadna filozofia. A jednak, młody przyjacielu, to trudna sztuka. Rzucanie to dar, jaki Bóg dał na tym świecie tylko człowiekowi. Wiesz, że żadne ze zwierząt nie potrafi rzucać? Nawet małpa.

Paco, siedzący na stoliku z rekwizytami, drgnął i zaskrzeczał z oburzenia. Alvaro uspokoił go ruchem dłoni.

– No dobrze, małpy trochę potrafią. Ale nie do celu.

Położył chłopakowi dłoń na ramieniu.

– Dziś nic już z tego nie będzie. Chodź, przekażę ci nowinę.

Wyszli z namiotu.

– Zapraszam do mojego wozu – rzekł Meksykanin. Paco śmignął między nimi i pobiegł przodem.

– Ten nie ma kryzysów psychologicznych – uznał Bruno, wskazując kapucynkę ruchem podbródka.

– Mylisz się – sprostował Alvaro. – To bardzo wrażliwy zwierzak. Znasz go z występów, gdzie zachowuje się jak na zawodowego artystę przystało. Ale prywatnie bardzo wszystko przeżywa. Winien mu jesteś szacunek – upomniał chłopaka – jest znacznie starszy od ciebie.

Gdy weszli do wnętrza, a Paco uznał za stosowne nałożyć swoje sombrero, Meksykanin sięgnął do szafki, z której wyjął butelkę lekkiego reńskiego wina. Podał ją Brunowi wraz z korkociągiem i rozejrzał się za kieliszkami.

– Nie mam jeszcze osiemnastu... – zaczął chłopak, gdy patron napełnił szkło trunkiem w kolorze szampana bez bąbelków.

– Ale masz moje pozwolenie – odparł Alvaro i stuknął się z nim.

– To jakaś okazja?

– Tak. Dostałeś od dyrekcji angaż do mojego zespołu. Nie będziesz już sprzątał końskiego łajna i dźwigał rekwizytów. Zostajesz trzecim asystentem – uniósł kieliszek. – Po Paco i senioricie Inez.

– Potrzebuje pan trzeciego asystenta?

Alvaro podrapał się w głowę.

– Od nowego afisza wprowadzamy zmianę w naszym numerze. Będę rzucał nożami obok postaci na kole, które ma się obracać. Tak zdecydował szef programu. Pewnie podpatrzył to u konkurencji, bo to tępy Szwab z Augsburga, który sam jeszcze nigdy na nic nie wpadł. No i rzecz w tym, że ty będziesz się obracał na tym kole.

– Ja? – zdziwił się Bruno. – A dlaczego nie Inez? Boi się?

– Nie boi się. Rzyga.

Chłopak pokiwał głową.

– Nie cieszysz się?

– Cieszę – potwierdził bez przekonania, uśmiechając się blado. – Tylko jestem zaskoczony. Nie myślałem o karierze w cyrku. To wszystko wyszło tak jakoś przypadkiem. Sam pan zresztą wie najlepiej. Uciekłem tu przed kłopotami w Opolu, tymczasem wejście do zespołu na stałe to poważna decyzja.

Meksykanin nalał sobie drugi kieliszek wina.

– Posłuchaj – powiedział po chwili namysłu. – Idą złe czasy. Cyrk to idealne miejsce, żeby się przed nimi schronić. Nie mówiąc o tym, że możesz stać się prawdziwym artystą i nieźle z tego żyć.

– Nigdy panu nie dorównam.

– Ja się urodziłem z nożem w ręku – zaśmiał się Alvaro.

Bruno, zachęcony szczerością rozmowy, zdobył się na śmiałość:

– Zawsze chciałem zapytać, gdzie się pan urodził, patron? Naprawdę w Meksyku? Niech mi pan o nim opowie.

– Gdzie się urodziłem? W wozie cyrkowym – znów się roześmiał.

Chłopakowi najwyraźniej to nie wystarczyło.

– Wiem, że nie lubi pan mówić o sobie – zaczął ostrożnie – ale czy mogę o coś jeszcze zapytać?

– Pytaj – zgodził się Meksykanin. – Najwyżej nie odpowiem.

– Parę razy zorientowałem się, że pan rozumie po polsku. Skąd...?

Alvaro wstał.

Podszedł do półki nad swoim posłaniem i odszukał na niej fotografię oprawioną w drewnianą ramkę. Bez słowa podał ją chłopakowi.

Bruno spojrzał i przeszedł go dreszcz.

– Straszne, co? – spytał Alvaro.

Chłopak przyjrzał się zdjęciu raz jeszcze. Przedstawiało fizjonomię człowieka, a może zwierzęcia. Jego czaszka, czoło, policzki i dolna część twarzy porośnięte były gęstymi, prostymi włosami, długimi na kilkadziesiąt centymetrów. Wyzierały z nich jedynie skupione oczy, masywny lwi nos porośnięty sierścią i wąskie usta.

Bruno spojrzał zakłopotany na Alvara, nie wiedząc, jak sformułować pytanie: „Kto to?” czy „Co to?”.

– To Lionel – Meksykanin wybawił go z opresji. – Człowiek o lwiej twarzy. Jeden z najwspanialszych artystów cyrkowych, jakich poznałem. Zmarł pięć lat temu na serce, tu w Berlinie, ale spotkaliśmy się, gdy robił wielką karierę w Ameryce. Był wielką postacią. Mimo wyglądu wynikającego z choroby genetycznej uchodził za arbitra elegancji. Nosił garnitury od najlepszych krawców, miał nienaganne maniery, znał pięć języków. Wybitni malarze zabiegali o możliwość stworzenia jego portretu, a ludzie z towarzystwa zapraszali go na przyjęcia. Ale nie po to, aby zabłysnąć przed gośćmi osobliwością Lionela. Po to, aby go słuchać i z nim rozmawiać. Był niezwykle mądry.

– Dlaczego mi pan pokazał tę fotografię?

– Bo jeśli choć trochę czujesz się Polakiem, to twój rodak. Nazywał się Stefan Bibrowski i urodził się we wsi niedaleko Warszawy. To on nauczył mnie trochę po polsku. Miał cztery lata, gdy rodzice sprzedali go do niemieckiego cyrku Meyera.

– Sprzedali? Własne dziecko?

Meksykanin skinął głową.

– Można powiedzieć, że uratowali mu życie. Wieś od urodzenia uważała Stefana za wilkołaka. Prędzej czy później skończyłby przebity widłami albo zatłuczony kijami podczas pełni księżyca.

Bruno wpatrywał się w fotografię z nowym zdumieniem.

– Do wszystkiego doszedł sam – powiedział Alvaro. – Mógł być najwyżej dziwadłem, ale wykierował się na wybitnego artystę i wspaniałego człowieka. Gdzie? W cyrku. Dlaczego? Bo to jedyne miejsce, które daje ochronę i zgodę na bycie innym. Wyobrażasz sobie jego życie gdzieś wśród ludzi na ulicy? W fabryce? Na wsi? Nie – Meksykanin wymownie pokręcił głową. – To jest możliwe tylko w cyrku.

[...]