Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
32 osoby interesują się tą książką
Rok 1966. Jerzy Ostrowski, konstruktor samochodów i mistrz szachowy, zostaje uprowadzony przez tajniaków. Jest przekonany, że czeka go egzekucja z zemsty za brata, ułana AK, który naraził się nowym władzom Polski.
Rok 1943. Ludwik Kalkstein, gwiazda podziemnego wywiadu, zmienia front i doprowadza do aresztowania dowódcy AK. Wanda Kuryło, jeszcze niedawno współpracownica Kalksteina, rozpoczyna misję, która może odmienić powojenne losy Polski i Europy. W tym czasie w Oświęcimiu umiera jedyny człowiek, który może jej pomóc.
Co łączy losy mistrza szachowego, zdrajcy i dziewczyny o niezwykłej urodzie, która po wojnie stanie się agentką MI6, a potem amerykańskiego kontrwywiadu? Gdzie ukryty jest bezcenny skarb, do którego chcą dotrzeć za wszelką cenę szpiedzy Hitlera, Stalina, Churchilla i Roosevelta? Czy Wandzie uda się poznać tajemnicę człowieka, którego kochała? Czy powiedzie się jej zemsta?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 500
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Maja Lipowska
Korekta: Monika Ochnik
Projekt graficzny okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN – www.panczakiewicz.pl
Zdjęcie na okładce: Shutterstock/ZEF ART
Opracowanie graficzne: Elżbieta Wastkowska
WYDAWCA
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
www.wydawnictwoagora.pl
Dyrektor wydawniczy: Małgorzata Skowrońska
Redaktor naczelny: Paweł Goźliński
Koordynacja projektu: Karolina Mikulicz
© copyright by Agora SA 2019
© copyright by Maciej Siembieda 2019
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2019
ISBN 978-83-268-2853-9 (epub), 978-83-268-2854-6 (mobi)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dla Kasi
Wiedział, jak to się odbędzie.
Przewidywał tę scenę setki razy. Śniła mu się, nieustannie była obecna w jego wyobraźni, więc zamykał oczy i potrafił odtworzyć każdy detal tego, co musi nastąpić.
Z pewnością będzie ich dwóch. Dwóch mężczyzn bez właściwości. Ani wysokich, ani niskich, ani krępych, ani szczupłych, o bezbarwnych oczach i twarzach, do których nie da się dopasować rysopisu. Tanie krajowe płaszcze, popelinowe koszule o nieokreślonym kolorze, wypchane na kolanach spodnie z elany, zakurzone wojskowe półbuty.
Dwóch smutnych panów. Ile razy słyszał to określenie? Koledzy z biura wrocławskiego Motozbytu najczęściej używali je w żartach. Brzmiała w nich wtedy złowieszcza nuta. „Nie mów źle o Gomułce, bo się zainteresują tobą smutni panowie”. „Śmiej się, śmiej z politycznych dowcipów, zobaczymy, czy smutni panowie też będą mieć poczucie humoru”. „Myślisz o wycieczce do Paryża? Chyba chcesz się spotkać ze smutnymi panami”.
Reagował na te stwierdzenia bezradnym uśmiechem, chociaż wszystko w nim drżało. Nikt z kolegów nie mógł nawet przypuszczać, że jeśli smutni panowie rzeczywiście pojawią się w biurze, to właśnie z jego powodu. Że władze PRL-u nigdy nie wybaczą zniewagi, jaką jego brat rzucił im w twarz. Zniewagi, za którą teraz on będzie musiał zapłacić. Prędzej czy później. Czekał na nich codziennie od dwudziestu jeden lat.
Weszli bez pukania i bez „dzień dobry”. Było ich dwóch. Dokładnie tacy, jak przewidział.
– Obywatel Jerzy Ostrowski? – rzucił ten z lewej, taksując twarze kilku inżynierów, zastygłe nad biurkami.
– Jestem – odpowiedział jak w szkole, zmienionym głosem. Serce podeszło mu do gardła.
– Pójdziecie z nami – stwierdził ten z lewej.
Koledzy jak na komendę wbili wzrok w rysunki, na których hamował prototyp warszawy 210; już startowała do produkcji, gdy wyprzedziła ją licencja włoskiego fiata.
– Mogę zabrać rzeczy? – spytał.
– Tylko palto – odrzekł tym razem ten z prawej.
Z biura wyszli bez słowa. Inżynier Ostrowski gorączkowo się zastanawiał, czy powiedzieć coś na pożegnanie, ale wszystko wydawało mu się głupie lub patetyczne.
Przed budynkiem czekała nowa czarna wołga. Ten z prawej otworzył tylne drzwi i władczym ruchem głowy wskazał Jerzemu kanapę obszerną jak przedwojenna sofa. Sam zajął przedni fotel pasażera. Ten z lewej usiadł za kierownicą, co chwilę kontrolnie zerkając w lusterko wsteczne. Mechanicy przechodzący przez dziedziniec Motozbytu wciskali głowy w ramiona i stawiali kołnierze waciaków, jakby nagle przypomnieli sobie o zimie. Nikt nie patrzył w stronę samochodu.
Kierowca uruchomił silnik. Jego warkot rozwiał resztkę wątpliwości. Jerzy znał ten dźwięk. Pod maską wołgi pracował potężny ośmiocylindrowy motor o pojemności pięć i pół litra. Montowano go tylko w jednej wersji GAZ-a 24; tej przeznaczonej dla rządu i służb bezpieczeństwa.
Ruszyli powoli w stronę szlabanu uniesionego przez funkcjonariusza straży przemysłowej. Kiedy opuszczali teren przedsiębiorstwa, wartownik poprawił uszankę z orzełkiem, trzasnął obcasami i zasalutował.
Wołga pokonała kilka ulic, wreszcie zawróciła w stronę Nadodrza. Wiozą mnie do więzienia na Klęczkowskiej, przemknęło Jerzemu przez głowę. Nagle jednak skręcili w Podwale. Ostro, aż zapiszczały opony. A więc nie więzienie.
Wcale go to nie uspokoiło. Zaskoczony, patrzył na domy na Krzykach, próbując zebrać myśli. Gdy znaleźli się na szosie wylotowej w kierunku Opola, odważył się zapytać:
– Czy mogą panowie powiedzieć, dokąd jedziemy?
Cisza. Nic. Jakby pytanie w ogóle nie padło. Poczuł się skrępowany. Chrząknął, a potem lekko pochylił się w stronę kierowcy.
– Gaźnik trochę się krztusi. Słyszy pan?
Dalej cisza.
– Pracuje nierówno – wyjaśnił, zwracając się do tego drugiego w poszukiwaniu potwierdzenia, ale tajniak ani drgnął.
– W tych radzieckich motorach, dwugardzielowych z oszczędzaczem – dokończył Jerzy jakby z obowiązku – trzeba często regulować gaźnik. Najlepiej... – urwał, widząc, że mówi w próżnię. Ludzie, którzy wieźli go w nieznane, milczeli jak roboty zaprogramowane tylko na wykonanie zadania.
Jerzy poczuł na plecach zimny pot.
Czego ja się spodziewam?, zganił się w duchu. Wyjaśnień? Koleżeńskiej pogawędki? Oni mają rozkazy. Zlikwidować i zatrzeć ślady. Przecież za to, co zrobił brat, nie wytoczą mi procesu po dwudziestu latach. Im chodzi o wyrównanie rachunków. Kula w tył głowy i do bezimiennego dołu. Tylko dlaczego jedziemy tak daleko za Wrocław? Pewnie mają jakieś swoje miejsce. Zwykłego grobu w lesie nie wykopią, bo ziemia zamarznięta na kość.
Tymczasem wołga wjechała do Siechnic, a widok kilkunastu mężczyzn przytupujących z zimna na przystanku PKS-u wywołał u Jerzego rozpaczliwy przebłysk optymizmu. Ludzie! Przecież w Motozbycie widzieli, jak go zabierają. Koledzy z biura, mechanicy na placu, wartownik. Skoro było tylu świadków, nie mogą go tak po prostu wywieźć i zastrzelić. Nie mogą, wmawiał sobie, ale lęk powrócił ze zdwojoną siłą. Pewnie pojawią się oficjalne zarzuty w sprawie brata, a on udowodni, że też jest winny, podejmując próbę ucieczki, podczas której zginie. Prasa odpowiednio to wszystko opisze, piętnując Włodzimierza i Jerzego Ostrowskich, potomków obszarników, z których pierwszy zhańbił ludowe państwo polskie, a drugi mu w tym pomagał. Po dwudziestu jeden latach został zdemaskowany i dosięgła go surowa ręka sprawiedliwości.
Teraz Jerzy drżał już jak w ataku febry. Wykorzystując moment, gdy tajniak przestał obserwować go w lusterku wstecznym i gapił się na coś za szybą, sięgnął do kieszonki marynarki, w której zawsze przechowywał tabletkę owiniętą w kawałek bibułki. Szybkim ruchem umieścił ją w ustach, ale nie miał ani grama śliny. Pokonał gorycz pigułki, którą udało mu się przełknąć dopiero po minucie. Obsesyjnie myślał o tym, co prasa napisze o jego śmierci. Redagował treść notatki, zastanawiając się, na której szpalcie zostanie zamieszczona. Nagłówek w „Gazecie Robotniczej”, który podsunęła mu wyobraźnia, był na początku bardzo wyraźnym obrazem, ale po paru chwilach zaczął tracić ostrość i kształt czcionek, wreszcie rozmył się jak farba spłukana strumieniem wody.
Głowa inżyniera Ostrowskiego opadła na piersi.
Ocknął się, gdy już świtało. Odczuwał lekki szum głowy jak zwykle po valium, ale wczorajszy lęk gdzieś zniknął. Blade słońce przebijało się przez ołowiane chmury, pokrywając pola sinym światłem. Krajobraz za oknem samochodu był coraz bardziej pofałdowany. Jerzy miał wrażenie, że rozpoznaje wzgórza, ale lęk natychmiast przepędził tę myśl, zastępując ją gorączkowymi pytaniami, dokąd i po co jechali przez całą noc. Tajniacy nadal milczeli. Od wczorajszego popołudnia nie zmieniło się nic poza tym, że twarz tego z prawej poszarzała od zmęczenia i jednodniowego zarostu.
– Za pozwoleniem – Jerzy chrząknął, pokonując suchość w gardle, która nie opuszczała go od momentu aresztowania. – Muszę... – Nie miał pojęcia, jak nazwać naturalną potrzebę organizmu.
Ale ten z prawej nie wymagał dodatkowych wyjaśnień. Ruszył podbródkiem, wskazując przydrożne pole, i kolega za kierownicą w tej samej sekundzie wrzucił jałowy bieg. Wołga gładko potoczyła się do krawędzi szosy i stanęła. Po wyłączeniu silnika zapanowała naprawdę gęsta cisza.
Ten z prawej tkwił nieruchomo w fotelu pasażera, więc Jerzy delikatnie spróbował otworzyć drzwi. Ani drgnęły.
– Nie tak prędko – warknął tajniak. Wcisnął na głowę futrzaną czapkę z nutrii, wysiadł i rozciągnął zesztywniałe mięśnie, robiąc przy tym kilka gimnastycznych ruchów. Rozchylone poły jego grubej sukiennej kurtki odsłoniły kombinację kilku skórzanych pasków podtrzymujących kaburę z tetetką. Pistolet był tak ciężki, że lewy bark mężczyzny wydawał się nieco obniżony.
Tajniak niespiesznie podszedł do tylnych drzwi i otworzył je ruchem, w którym nie było ani trochę uprzejmości.
– Jak już musicie – powiedział z pretensją kogoś, kto nie lubi, aby psuć mu plany – to lejcie.
Jerzy wygramolił się z samochodu i głęboko odetchnął rześkim powietrzem poranka. Było ostre i świeże, takie jakie pamiętał z dzieciństwa. Sięgał do guzików palta, gdy jego wzrok przykuła kamienna figura Świętego Jana Nepomucena, usadowiona nad pobliskim brzegiem górskiego strumienia i strzegąca doliny przed powodzią. Rozpoznał ją od razu.
Lęk, o którym zdążył zapomnieć przez noc, powrócił jak nagłe uderzenie. Jerzy odczuł zawrót głowy i zachwiał się na skraju szosy, co tajniak uznał za efekt śliskiej nawierzchni.
– Uważajcie – ostrzegł. – Bo się wywalicie i trzeba was będzie szuflą zbierać.
Inżynier Ostrowski udał, że się uśmiecha.
– Daleko jeszcze? – zapytał.
– Dojedziemy, to się dowiecie – oznajmił, wskazując drzwi samochodu, a potem starannie je za Jerzym zatrzaskując.
Stalowego szlabanu broniącego wjazdu na teren tak zwanego państwa Ostrowskiego, czyli tajnego imperium rządowego o powierzchni trzydziestu tysięcy hektarów oddzielonego od świata wysokim ogrodzeniem, strzegła grupa uzbrojonych żołnierzy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jerzy rozpoznał niebieskie naszywki jednostek nadwiślańskich. Przez chwilę spotkał się wzrokiem z badawczym spojrzeniem sierżanta w służbowych wełnianych nausznikach pod hełmem. Wystarczyło skinienie dłoni, by wołga bez przeszkód ruszyła naprzód. Inżynier patrzył jak zahipnotyzowany. Przemierzali pustkę, którą w czasach jego dzieciństwa wypełniały wsie: Borysławka, Sopotnik, Łomna. Jamny: Dolna i Górna, Kwaszenina, Trzcianiec. I Ostrów. Niegdyś ich Ostrów.
Teraz zniknęły.
Jerzy próbował dopasować do wspomnień fragmenty obecnego krajobrazu, ale nic się nie zgadzało. Miejsca, po których przed wojną urządzali ze starszym bratem wycieczki konne, były znajome i obce zarazem. Brakowało punktów odniesienia: domów, cerkwi, karczm, remiz straży ogniowej. Zostały tylko anonimowe drzewa. Pojedyncze lub w niewielkich skupiskach. Kiedyś dawały cień chłopskim obejściom, polnym drogom i cmentarzom zrównanym z ziemią.
Inżynierowi Ostrowskiemu wydało się, że rozpoznaje stary dąb, na który wspinali się z bratem, i w tej samej chwili przypomniał sobie zdarzenie sprzed kilku miesięcy.
To było pod koniec sierpnia. Kolega z Motozbytu, aktywista partyjny, wrócił z wczasów nad Soliną i rano wkroczył do biura, wymachując sfatygowanym egzemplarzem „Nowin Rzeszowskich”. Ostentacyjnie otworzył gazetę na jednej z rozkładówek i podsunął Jerzemu pod nos.
– To chyba o pańskiej rodzinie, panie hrabio, nie? – spytał szyderczo.
Jerzy poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Siląc się na spokój, zerknął na kolumnę dziennika, rozpoznając zdjęcie dawnego majątku w Ostrowie, i w milczeniu wzruszył ramionami.
Partyjniak nie dał za wygraną.
– Ciekawe rzeczy piszą – zachęcał, ale nie widząc reakcji, starannie ułożył gazetę na biurku Jerzego i popukał w nią palcem, aby pozostali koledzy słyszeli. – Masz, poczytaj sobie. Wiozłem to przez pół Polski.
Inżynier Ostrowski patrzył na niego obojętnie. Ciekawość i niepokój napinały mu nerwy do granic wytrzymałości, ale odsunął gazetę, nawet na nią nie spojrzawszy. Zajął się specyfikacjami części zamiennych, choć w tej chwili nie odróżniał klocków hamulcowych od tarczy sprzęgła.
„Nowiny” przeleżały na biurku do piętnastej. Wszyscy udawali, że nie widzą i że nic ich to nie obchodzi, ale Jerzy odnotował tego dnia dziesiątki ukradkowych spojrzeń. Przeczyta? – pytały spojrzenia. – Czy nie przeczyta? Co jest w tym artykule?
Tuż przed piętnastą Jerzy uporządkował dokumenty, zamknął je w szufladzie biurka wraz z przyborami do pisania i przesunął liczydło na jego miejsce w narożniku blatu. Dokładnie tak, jak robił to codziennie. Powoli, pedantycznie, bez żadnych nerwowych ruchów. Po czym wstał, sięgnął po marynarkę wiszącą na oparciu krzesła, nałożył ją, podniósł z podłogi zniszczoną skórzaną teczkę z metalowymi zatrzaskami, pożegnał się i ruszył do wyjścia jak gdyby nigdy nic.
– Zabierz gazetę – upomniał go partyjniak. – W domu poczytasz.
– Nie, dziękuję. Nie jestem ciekaw – odparł uprzejmie Jerzy. Jeszcze raz się pożegnał i wyszedł.
Na ulicy omal nie zemdlał z nadmiaru tłumionych emocji. Boże drogi, myślał w popłochu, ujawnili sprawę brata? Co teraz? Kiedy przyjdą po niego? Pewnie z samego rana do Motozbytu. Wracać do domu czy uciekać? Ale dokąd? Może przez zieloną granicę do Niemiec, a jeszcze lepiej do Czechosłowacji i stamtąd na Wiedeń?
Najbliższym tramwajem pojechał do Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i potykając się na schodach, dotarł do czytelni prasy. „Nowiny” z ubiegłego tygodnia były już dostępne. Omal nie podarł kilku wydań, zanim trafił na zdjęcia Ostrowa.
Pociemniało mu w oczach, przywołał się jednak do porządku i gorączkowo przebiegł wzrokiem tekst, wypatrując imienia i nazwiska brata.
Nie znalazł.
To tylko histeria, pomyślał z ulgą. Przecież gdyby chcieli ujawnić sprawę, zrobiliby to w prasie centralnej, nie w regionalnej. Zbyt poważny temat na „Nowiny”, pocieszył się i już spokojniej przeczytał artykuł.
Rzeszowski dziennikarz wychwalał wspólną inicjatywę premiera Józefa Cyrankiewicza i posła ziemi podkarpackiej Piotra Jaroszewicza, którzy na terenie Ostrowa postanowili zbudować ośrodek wypoczynkowy Urzędu Rady Ministrów. „Na gruzach przeszłości, która skalała ten piękny zakątek kraju”, napisał autor artykułu, wrzucając do jednego worka przedwojennych obszarników i banderowców z UPA. Zapomniał dodać, że stworzenie kordonu bezpieczeństwa wokół rządowego kurortu w Ostrowie pochłonęło kilkanaście wsi, które zniszczono, przymusowo wysiedlając ludność.
O starszym z braci Ostrowskich, który dla nowej władzy był gorszy niż wszyscy obszarnicy i banderowcy razem wzięci, nie wspomniał ani słowem.
Ostatnie akapity były już tylko o architekturze i urodzie ośrodka wypoczynkowego. „Dawne obiekty wyzyskiwaczy – informował tekst – zostały przyćmione przez nowoczesne budynki oddawane właśnie do użytku i pachnące jeszcze świeżą farbą”.
Wołga podjechała pod jeden z nich.
Tajniak z fotela pasażera ponownie wysiadł i wypuścił Jerzego z samochodu. Bez słowa pożegnania wrócił na swoje miejsce obok kierowcy i wołga natychmiast ruszyła w stronę szlabanu.
Przed Jerzym wyrósł niski mężczyzna w futrzanej czapce w kształcie rombu, najnowszym przeboju kremlowskiej mody. Jego szyję otaczał identyczny kołnierz palta.
– Towarzysz Ostrowski – bardziej stwierdził, niż zapytał i nie czekając na odpowiedź, dodał: – Proszę za mną, pokażę wam wasz pokój.
Jerzy chciał wyjaśnić, że nie jest członkiem partii i nie przysługują mu ani tytuły, ani forma wymagająca zwracania się per „wy”. W ostatniej chwili ugryzł się w język. Nie chciał drażnić ludzi, którzy mieli go w swoich rękach. Perspektywa kuli w tył głowy wyraźnie się oddaliła, ale ciągle była realna. To wszystko musiało mieć związek z jego starszym bratem, a jednak nie dawało się logicznie wyjaśnić.
Mężczyzna w futrzanej furażerce, który nie uznał za stosowne się przedstawić, uprzedził jego pytanie:
– Zaproszono was, towarzyszu, z uwagi na nienaganną opinię i zaufanie, jakim cieszycie się w waszym zakładzie pracy. Uprzedzam jednak, że jest to wizyta ściśle poufna. Napiszecie oświadczenie, że wszystko, co tu widzieliście, będziecie traktować jak tajemnicę wagi państwowej, z wszelkimi rygorami jej poszanowania. Najlepiej, jeśli nikomu nie będziecie nic mówić i w ogóle zapomnicie, żeście tu byli.
Przerwał, sprawdzając reakcję inżyniera Ostrowskiego, który skinął głową, totalnie zdezorientowany, o co w tym wszystkim chodzi.
Funkcjonariusz znów go wyręczył:
– Mamy tu wielodniową konferencję towarzyszy z krajów demokracji ludowej, z którymi nie powinniście się kontaktować. Będziecie przebywać i jadać w swoim pokoju, a jeśli przyjdzie ochota, spacerować w asyście kogoś z ośrodka. Takie przepisy. Niski mężczyzna rozłożył ręce. – Jesteście tu z powodu naszego szczególnego gościa z Moskwy – dodał wbijając w Jerzego przenikliwe spojrzenie, jakby chciał się przekonać, czy aby na pewno można mu powierzyć poufną informację.
Inżynier Ostrowski, ciągle sparaliżowany strachem o swoją przyszłość, puścił wiadomość mimo uszu. Spytał nieśmiało:
– Jeśli wolno wiedzieć, jak długo potrwa ten pobyt?
– Tydzień, może dziesięć dni – wyjaśnił gospodarz nowego Ostrowa, wprowadzając gościa do wykwintnego apartamentu na pierwszym piętrze.
Po prawej stronie niewielkiego przedpokoju z lustrem w kunsztownej oprawie znajdowała się sypialnia z rozłożystym łożem o rzeźbionym wezgłowiu z czarnego dębu i spokrewnioną z nim olbrzymią gdańską szafą. Lewe drzwi z przedpokoju prowadziły do eleganckiej łazienki, a na wprost był salonik też umeblowany antykami. Jerzy mógłby ulec wrażeniu, że znalazł się we wnętrzu jednej z siedzib magnackich, gdyby nie obrazy na ścianach przedstawiające szturm na Pałac Zimowy i Lenina przemawiającego na zgromadzeniu delegatów robotniczych i żołnierskich. Brązowe popiersie wodza rewolucji październikowej szpeciło misternie inkrustowaną komodę z czasów, gdy w Sankt Petersburgu beztrosko panowała rodzina Romanowów.
Na okazałej sofie wyłożonej granatowym aksamitem w białe pasy piętrzył się stosik nowych koszul w celofanowych opakowaniach.
– Kołnierzyk czterdzieści dwa, prawda? – spytał funkcjonariusz, podając Jerzemu jedną z nich, a na widok zaskoczonej miny dodał z dumą: – I wzrost się zgadza. Widzicie, my potrafimy się postarać, aby wszystko było w porządku. Tu macie zmiany bielizny i skarpetki, a nawet – wziął Ostrowskiego pod rękę i zaprowadził do szafy w sypialni – garniturek. Będzie jak ulał. Zostawicie sobie potem, na pamiątkę. – Waszych bliskich Motozbyt zawiadomił, że wezwano was w pilną delegację – kontynuował, gdy wrócili do salonu. – Sprawa wagi państwowej. W końcu jesteście w komisji wybierającej licencję na auto produkcji polskiej, tak czy nie? No, to jakby co, byliście w tej sprawie. Nie musicie się niczym chwalić po powrocie. To wszystko – niski mężczyzna narysował w powietrzu okrąg – podlega pod resort bezpieczeństwa wewnętrznego. Czy to jasne?
Jerzy przytaknął.
– To dobrze dla was. – Funkcjonariusz wbił w niego wzrok i nagle zmienił ton: – Bo widzisz, inżynierku – syknął. – Szepniesz słówko, gdzieś był i coś tu widział, a trafisz pod sąd wojskowy. Rozumiesz? Oni się nie pierdolą. Zdrada tajemnicy podpada pod tryb doraźny, czyli wlepią ci minimum dziesięć lat, żebyś na zawsze oduczył się mleć ozorem.
Suchość w gardle powróciła. Między innymi z jej powodu nie odpowiedział ani słowa.
– Ale przecież jesteście rozsądni. – Niski powrócił do poprzedniej przymilności i machnął dłonią, jakby cała poprzednia kwestia mu się wyrwała. – Spójrzcie lepiej na to. – Ściągnął koronkową serwetę z niewielkiego stolika i Jerzy wstrzymał oddech na widok cacka wartego majątek: stolika szachowego z czarno-białym marmurowym blatem oraz szufladkami na piony i figury wykonane z malachitu i kości słoniowej.
– Ot i powód waszego zaproszenia – funkcjonariusz znów popatrzył czujnie na Jerzego, zawieszając głos.
Inżynier Ostrowski był kompletnie zdezorientowany. Zaczął się gorączkowo zastanawiać, czy pamięta ten stolik z czasów dzieciństwa i czy łączy się z nim jakaś tajemnica. Może ma to związek z bratem, pomyślał w panice, ale niski mężczyzna wybawił go z opresji.
– Zaufany towarzysz z Dolnego Śląska zapewnił, że doskonale gracie w szachy. Że jesteście mistrzem. Jednym z najlepszych w Polsce. Zgadza się?
Jerzy niepewnie skinął głową.
– No, widzicie – rozpromienił się funkcjonariusz. – Nasz gość specjalny też jest utalentowanym szachistą i prosił, aby na czas pobytu zapewnić mu odpowiedniego przeciwnika. Takiego, co to dobrze gra, a przy tym umie milczeć i nie zadaje pytań. Jasne?
Jerzy powtórzył ruch głową.
– Tu będziecie toczyć wasz mecz – wyjaśnił niski. – A jak towarzyszowi z Moskwy trzeba będzie odmiany, to jeszcze jest sala klubowa. No, odświeżcie się, odpocznijcie. Zaraz przyniosą śniadanie.
Szachista przyszedł następnego popołudnia. Miał poważną twarz i skupione, przenikliwe oczy, których wyraz podkreślały grube szkła okularów w rogowej oprawie.
– Zdrastwujtie – powiedział, starannie zamykając za sobą drzwi i nie czekając na reakcję Jerzego, dodał: – Dawajtie, poznakomimsia. – Wyciągnął rękę. – Ja Jurij, wy Jurij. – Uśmiechnął się, ale oczy pozostały skupione. – Nu, pasmotrim, katoryj Jurij łutszij w szachmaty. Dwadzieścia partii?
– Haraszo – zgodził się Ostrowski, okropnie kalecząc akcent, ale zapraszając gościa do stolika uprzejmym gestem. Rosjanin wylosował białe. Zaczął sztampowo, ale konsekwentnie. Widać szkołę Michaiła Botwinnika, pomyślał Jerzy po kilku posunięciach. Stara się grać w otwarciu wąskim repertuarem ruchów radzieckiego arcymistrza, ale mimo to sprowadzić partię na swoje tory. Z premedytacją zaczął odpowiadać tak, jak chciałby przeciwnik.
Jurij podniósł wzrok znad szachownicy i w jego oczach błysnęła iskra gniewu.
– Podkładasz się? – spytał chłodno. – Jak chcesz dać mi wygrać, to szkoda naszego czasu.
Ostrowski nie odpowiedział, ale z uznaniem pokiwał głową, doceniając przenikliwość przeciwnika. Na wygraną w tej partii było już za późno, ale w następnej pokonał Rosjanina, stosując własne pułapki w otwarciu. Jurij był zadowolony.
– Jutro nie dam się tak łatwo podejść – oświadczył na odchodnym. Bud’ zdarow.
Przez tydzień zagrali dwadzieścia partii.
Jurij przychodził o różnych porach. Czasami przed śniadaniem, innym razem tuż przed snem. Z reguły był pogodny, opowiadał o Moskwie i chętnie żartował, ale bywało, że nie odzywał się ani słowem. Gdy sytuacja na szachownicy przybierała zły obrót, podnosił się z fotela i prowadził grę na stojąco. Potrafił przez pół godziny w najwyższym skupieniu wpatrywać się w planszę, nie poruszając nawet oczami, jakby sam był figurą wykonaną z malachitu, i nagle wściekłym ruchem strącał swojego króla na podłogę, wychodząc z pokoju bez słowa.
Ostrowski zastanawiał się, kim jest jego przeciwnik. Trzy czy cztery razy do pokoju pukał młody człowiek o bezbarwnej twarzy, który w milczeniu podchodził do stolika szachowego i podawał Jurijowi karteczkę złożoną na czworo. Jurij rozkładał ją, czytał i chował do wewnętrznej kieszeni marynarki, bez podnoszenia wzroku na posłańca. Dopiero wtedy młody człowiek wychodził.
Karteczka musiała być ważną depeszą, bo w parę minut po jej przeczytaniu Jurij posępniał i przybierał skamieniałą, malachitową postać.
Jerzy starał się wtedy na niego nie patrzeć. Pozornie skoncentrowany na obserwacji figur, naprawdę zastanawiał się, jakie posunięcie nastąpi poza szachownicą, gdy już wyjedzie z Ostrowa. Czy udział w partii, w której uczestniczy resort bezpieczeństwa, skończy się osobistą porażką? Tak chcą to rozegrać? Zaszachowali go tajemnicą państwową niezwykłej wagi, a potem sfabrykują dowody, że ją ujawnił, i zamkną go na dziesięć lat? Może po to, aby powiesił się w celi? Tak to załatwią? Po cichu? Przecież wcześniej czy później musi zapłacić za brata... I kim, do cholery, jest ten Rosjanin? Pionkiem w grze?
Mecz w Ostrowie skończył się zwycięstwem Jerzego 12:8. Rosjanin nie był łatwym przeciwnikiem. Kto wie, może gdyby poświęcił się szachom, zostałby arcymistrzem.
Siódmego dnia rano zamiast niego do pokoju wszedł niski funkcjonariusz państwa Ostrowskiego.
– Wracacie do domu – oświadczył. – Towarzysze z ochrony odwiozą was na pociąg do Przemyśla. Rzeczy możecie zabrać – dodał, podchodząc do łóżka i kładąc na nim nowy neseser. – I pamiętajcie... – Uniósł palec wskazujący w geście ostatniego ostrzeżenia.
Jerzy nigdy więcej nie spotkał Jurija.
Zobaczył go szesnaście lat później, 12 listopada 1982 roku, w pierwszym programie telewizji niemieckiej.
Inżynier Ostrowski akurat skończył czytać list od znajomych z Bytomia, którzy pisali, że polska Służba Bezpieczeństwa znów wykazała aktywność w sprawie jego brata, gdy na ekranie telewizora ujrzał fotografię Jurija. Rosjanin postarzał się i posiwiał, ale zachował skupiony wyraz oczu. Prezenter wiadomości powiedział, że człowiek z fotografii po wielu latach zrezygnował ze stanowiska szefa KGB i właśnie został wybrany Sekretarzem Generalnym Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
Tego dnia Jerzy Ostrowski dowiedział się, że „jego” Jurij nosi nazwisko Andropow.
Grubas w kraciastej kamizelce energicznym ruchem przeładował wiatrówkę, chwycił ją za lufę i wyciągnął w stronę niewysokiego mężczyzny w szerokich letnich spodniach i zbyt obszernej koszuli z podwiniętymi rękawami.
– Pan szanowny ustrzeli coś dla pięknej panienki. – Wyszczerzył się w uśmiechu, wskazując ruchem głowy fanty zgromadzone w strzelnicy sportowej, którą obsługiwał i która była jedną z atrakcji wojskowego festynu na Polu Mokotowskim. Urządzono go dla upamiętnienia dwudziestopięciolecia wymarszu Kompanii Kadrowej Piłsudskiego z krakowskich Oleandrów. Umundurowana orkiestra grała Pierwszą Brygadę, dzieci piszczały na widok prawdziwej armaty, a strzelnica reklamowała fabrykę braci Pasławskich, produkującą polskie karabinki pneumatyczne.
Mężczyzna w luźnej koszuli zatrzymał się, zakłopotany, i spojrzał na idącą obok piętnasto-, może szesnastoletnią dziewczynę z czarnymi warkoczami. Miała identyczne jak on lekko wystające kości policzkowe i migdałowe oczy, które mogły uchodzić za skośne. Z ojcem byli uderzająco podobni.
– Nic trudnego – zachęcał grubas, ciągle trzymając w ręku wiatrówkę, której ciężar nie robił na nim żadnego wrażenia. – Z tej oto precyzyjnej broni wystarczy trafić w patyk lizaka z niedalekiej odległości. Za trzy celne strzały z rzędu wygrywasz pan kosz łakoci słynnej wytwórni Wedel. – Znów się uśmiechnął i tym razem wskazał dłonią niebo. Akurat z rykiem silnika przecinał je dwupłatowiec ze znakami firmowymi na skrzydłach, zasypując Pole Mokotowskie ulotkami reklamującymi czekoladę.
Ale niski mężczyzna uniósł obydwie dłonie w geście sprzeciwu.
– Nie mogę z przyczyn honorowych – wyjaśnił z kresowym zaśpiewem. – Jestem podoficerem wojska. Strzelam, można rzec, zawodowo. Nie godzi się wykorzystywać przewagi nad amatorami. Ale – wskazał dłonią córkę – ona nie jest podoficerem. – Spróbujesz, Wandziu?
Okupujący strzelnicę tłumek wyrostków w kolorowych chustkach na szyjach ryknął śmiechem. Paru czerniakowskich cwaniaków, których uraziło nazwanie ich amatorami, zaczęło naciskać na grubasa, ale ten żywo protestował przeciwko dawaniu nieletniej panience broni do ręki.
– Coś pan taki formalista, panie Antoś – nalegali ci z Czerniakowa tonem, który stawał się coraz mniej żartobliwy. – Niech córuchna pana podoficera pokaże, jakie obrońcy ojczyzny nam rosną. Bądź pan człowiekiem, daj pan te giwere.
Grubas uległ.
Niechętnym ruchem podał wiatrówkę dziewczynie. Ujęła ją trochę niezdarnie, co wywołało kolejne komentarze wyrostków. Jeden z nich doradził nawet, żeby panna Wandzia uprzejmie mierzyła w lizaki, a nie w stojący obok kwiat młodzieży Czerniakowa, ale nie zareagowała na uszczypliwość. Oparła łokcie na ladzie strzelnicy i pochyliła się nad karabinkiem. Przez chwilę zastygła w skupieniu, zgrywając przyrządy celownicze, jak robiła to wiele razy na strzelnicy pułkowej, uczona przez ojca. W pewnej chwili znieruchomiała, wzięła głęboki wdech, wstrzymała powietrze i nacisnęła spust.
Chybiła.
Cwaniacy z Czerniakowa ponownie ryknęli śmiechem, a jeden z nich – chudy i ospowaty – strzyknął śliną pod nogi.
– Zabieraj pan latorośl, panie podoficer, i idź pan stąd, bo amatorzy chcą sobie obecnie postrzelać.
Niewysoki mężczyzna w zbyt obszernej koszuli całkowicie go zignorował.
Wziął od Wandy wiatrówkę, przyłożył do oka, wymierzył starannie raz i drugi, po czym pochylił się do ucha córki i szepnął jej coś, co stojący najbliżej usłyszeli, ale nie zrozumieli. Coś o korekcie szczerbinki czy jakoś tak.
Następne trzy strzały Wandy rozniosły w drzazgi patyki trzech lizaków i równocześnie marzenia uczestników festynu o koszu Wedla. Obdarowana nim przez grubasa, który starał się zamaskować wściekłość kwaśnym uśmieszkiem, powoli rozpakowała jedną z tabliczek czekolady. Podeszła do wyrostków z Czerniakowa i poczęstowała ich, patrząc, jak z łobuzów i cwaniaków nagle znów zamieniają się w dzieci. Odłamywali kostki czekolady z najwyższą czcią i unosili je do ust, aby za moment robić miny wyrażające rozkosz i kłaniać się Wandzie z przesadną czerniakowską galanterią.
Dryg do karabinów Wanda Kuryło odziedziczyła po ojcu.
Któregoś dnia jeszcze w gimnazjum, kiedy pani podczas lekcji pokazała klasie oleodruk przedstawiający Emilię Plater atakującą Moskali na czele swojego oddziału w powstaniu listopadowym, Wanda dostała dwóję z historii. Na pytanie nauczycielki, jakie uczucia budzi w niej to, co widzi na obrazie, Kuryłówna odpowiedziała zgodnie z prawdą, że najbardziej podoba się jej karabin trzymany przez bohaterkę.
Za tę dwóję ojciec zabrał ją do lunaparku i na napoleonkę do Udziałowej.
Cyryl Kuryło bowiem, ojciec Wandy, kochał karabiny, a karabiny kochały jego. Pochodził z podkarpackich Łemków, o których Wanda wiedziała tylko tyle, że są niscy, milczący i zawzięci. Tak wyrzeźbiła ich historia. Całe wieki prześladowań z powodu religii, mowy, obyczajów, nawet wyglądu. Kto by od tego nie zdziczał?
Łemkowską naturę ojca najlepiej poznali ludzie, którzy pod koniec tamtej wojny zabrali go do polskiego wojska, choć Polski jeszcze nie było. Zabrali go z powodów, z jakich z reguły wciela się i wysyła na front krzepkich wiejskich parobków: żeby polegli ku chwale ojczyzny i spoczęli w mogiłach nieznanych żołnierzy, bo kto by tam spamiętał ich nazwiska.
A jednak Cyryla Kuryło zapamiętano.
Przede wszystkim dlatego, że jego zabicie wcale nie było proste. Na froncie prowadzili walkę pozycyjną, najczęściej leżąc w okopach, a Cyryl bez wysiłku trafiał z karabinu każdego nieprzyjaciela, który znalazł się w odległości strzału. Nigdy nie triumfował po tym, gdy żołnierz wrogiej armii padał nagle jak rażony gromem i nigdy więcej nie wstawał. Bo strzelec Kuryło nie ranił ludzi i oszczędzał sporo trudu przemęczonym sanitariuszom z wojskowych lazaretów. Zawsze celował w głowę i nigdy nie chybiał. A kiedy kolejna z czaszek rozlatywała się na kawałki, burząc przy okazji morale nieprzyjaciela, Cyryl brał na muszkę następną. „Jego” odcinek frontu znaczyły makabryczne hieroglify bezgłowych ciał. Na ich widok wymiotowali najtwardsi frontowi weterani. Podczas obrony Lwowa, a potem walk z armią Budionnego nawet bolszewiccy ateiści uznawali polskiego strzelca za wysłannika szatana.
Po pierwszej wojnie usłyszał od dowódcy kompanii: „Zostań, Cyryl, na zawodowego. Na karabinach się znasz. Przydasz się”.
Został. Najpierw w 38 Pułku Piechoty Strzelców Lwowskich w Przemyślu, potem przeniesiono go do Warszawy, gdy się okazało, że nie tylko zna się na karabinach, ale także je rozumie i potrafi się z nimi dogadać.
Podczas zawodów pułkowych jakiś żartowniś z kwatermistrzostwa wykorzystał mylącą konfigurację terenu i tak daleko ustawił tarcze strzelnicze, że nikt nie trafił. Żartowniś zrobił do dla zakładu, którego pula wynosiła równowartość miesięcznej pensji podoficera, ale zakład przegrał. Cyryl Kuryło, odmieniec z Karpat, jako jedyny umieścił w tarczy pięć regulaminowych pocisków. Naciskany przyznał się, że chcąc zyskać lepszą skuteczność na długim dystansie lotu, „troszku” ulepszył amunicję. W warsztacie rozebrał gilzy, coś tam podosypywał, coś podpiłował, ot, tyle.
Tak został rusznikarzem.
Sierżant Kuryło leżał na kocu w Nieporęcie, podparty na łokciu i zapatrzony w las. Oddychał rześkim powiewem sosen, który rozpraszał południowy upał. Niedziela 27 sierpnia 1939 roku była naprawdę gorąca. Nikt nie domyśliłby się po niej końca wakacji.
Siedząca obok żona, skromna urzędniczka pocztowa z Kieleckiego, lekko trąciła go patykiem w ramię.
– Co ci chodzi po głowie? – spytała. – Już w drodze na letnisko byłeś jakiś markotny.
– Mówią, że będzie powszechna mobilizacja – odparł Cyryl, nie odwracając głowy. – Ale nie o tym chciałem... – Zmienił temat. – Jak już pokażemy Hitlerowi zęby i skończy się to całe straszenie, pomyślałem, że Wanda zacznie od nowego roku szkolnego trenować strzelectwo. Co powiesz?
Stefania Kuryło uśmiechnęła się ukradkiem. Popatrzyła na córkę z książką w dłoni, opalającą się na sąsiednim kocu.
– Będzie wniebowzięta – uznała. – Choć nie wiem, które z was bardziej.
Sierżant Kuryło chrząknął z zadowoleniem.
– Zawsze myślałam – dodała żona – że zarazisz tym całym strzelaniem Romka. Jest starszy, no i to chłopak. Koledzy będą się z niego śmiać, że siostra uprawia męski sport.
– A widziałaś kolegę, który by się odważył śmiać z Romka? – spytał Cyryl. – Nie wiem, po kim on taki raptus. Właśnie dlatego nie jest zdatny do strzelectwa. Za wyrywny. Za prędki – wyliczał. – Do tego trzeba spokoju, opanowania. Na zawodach z Anglikami widziałem Hindusa, który za każdym razem trafiał w środek tarczy. Oficerowie mówili, że on potrafi tak się skupić, że zwalnia bicie własnego serca, uwierzysz? Nasza Wandzia będzie jeszcze lepsza, wspomnisz moje słowa. Jeszcze o niej przeczytasz w gazetach – zapewnił i z dumą popatrzył na córkę.
Miała zaledwie szesnaście lat, a była już znana na strzelnicy pułkowej. Obdarzona ojcowskim genem bezbłędnej kontroli donośności i celności broni, o karabinach wiedziała wszystko. Potrafiła odróżnić zamek ślizgowo-obrotowy od iglicowego, niezawodnie wyczuwała opór, jaki powinien stawiać dobrze wyregulowany mechanizm spustowy, znała wszystkie rodzaje amunicji. Żartowano, że mogłaby strzelać z zamkniętymi oczami.
Tamta chwila w Nieporęcie, kiedy ojciec powiedział, że zapisze ją do sekcji strzeleckiej, była jedną z najpiękniejszych w jej dotychczasowym życiu. Leżała na ciepłej leśnej polanie wsłuchana w szmer sosen i czuła, jak wypełnia ją poczucie szczęścia. Pod wieczór, kiedy mieli już wracać, aby zdążyć na ostatni pociąg do Warszawy, lasem szarpnął nagły powiew wiatru. Trwający kilka chwil, ale niespodziewany i nienaturalny.
– Powierucha – szepnęła Wanda, przejęta nagłym lękiem, ale Romek, który wyszedł właśnie z kąpieli w rzece, popukał się w czoło. Nigdy nie uwierzył w łemkowską legendę o złym wietrze zdolnym zamieniać ludzi w demony i zwiastującym nieszczęścia.
Pięć dni później powiew łemkowskiego wiatru na mazowieckiej polanie okazał się proroczy.
Cyryl Kuryło uniósł z podłogi parę wojskowych trzewików, a następnie uderzył o siebie podeszwami i strzepnął na wycieraczkę resztki piachu z Nieporętu.
Postawił buty z powrotem, nałożył je i zasznurował, po czym zarzucił na ramię wojskowy plecak spakowany zgodnie z regulaminem na wypadek mobilizacji. Sięgał po kurtkę munduru wiszącą na wieszaku w przedpokoju, ale w tej samej chwili zatrzymał dłoń w powietrzu.
Zdjął plecak, odpiął haftki kołnierzyka koszuli i wydobył spod niego srebrny medalion, który zawsze nosił na szyi. Wręczył go córce stojącej w przedpokoju.
– Niech Przenajświętsza Bogarodzica i Archanioł Michał strzegą cię, dziecko, gdy mnie nie będzie – powiedział już w progu.
– Jak to cię nie będzie? – przestraszyła się żona, a Wandzie napłynęły do oczu łzy.
– No – ojciec szukał słów pocieszenia – w domu. Jak mnie nie będzie w domu – powtórzył.
– Ale wrócisz? – spytała Wanda.
Pogłaskał ją po głowie.
– Dopóki będziesz nosić ten medalion, zawsze będę przy tobie – odparł.
Jedenaście dni później już go nie było.
– To było pospolite, bandyckie morderstwo – powiedział chorąży, pułkowy kolega ojca, który walczył z nim na Ochocie w obronie Warszawy. Miał zęby zaciśnięte z gniewu, co nadawało słowom świszczący pogłos.
Siedzieli w kuchni mieszkania Kuryłów na Mokotowie. Chorąży, który od paru dni ukrywał się przed Niemcami, uznał za swój obowiązek zawiadomić rodzinę o okolicznościach śmierci Cyryla.
– Wasz ojciec – obrzucił Wandę i Romka spojrzeniem, w którym duma mieszała się z żalem – był w mundurze i powinien zostać potraktowany zgodnie z konwencją genewską. Ale nie został. Widzieliśmy wszystko zza barykady na ulicy Baśniowej. Cyryl... sierżant Kuryło... kierował ogniem działa, które trafiło kolejny niemiecki wóz pancerny. Wychylił się, żeby sprawdzić efekt, i wtedy dostał w udo. – Chorąży zawiesił głos.
Żona szlochała. Wanda siedziała jak skamieniała, trzymając się kurczowo taboretu, z którym wydawała się tworzyć jedną całość. Romek wstał i wpatrywał się w gościa dziwnym wzrokiem. Ciężko dyszał.
– Ojciec z powodu tego postrzału nie zdążył wycofać się za barykadę z innymi – wyjaśnił chorąży grobowym głosem, który nagle stwardniał: – Leżał na ulicy i usiłował podnieść ręce w geście poddania. Wtedy powoli podszedł do niego niemiecki oficer w czarnym mundurze. Stanął nad nim i strzelił mu w głowę z pistoletu. Nasz kapitan powiedział później, że to był odwet. Za kilkadziesiąt czołgów zniszczonych tego dnia na Ochocie i hańbę 4 dywizji pancernej, która spodziewała się tryumfalnego wjazdu do polskiej stolicy, a poniosła klęskę i musiała się wycofać. Cyryl Kuryło za to zapłacił.
Romek nagle podszedł do gościa i wyciągnął rękę.
– Dziękujemy panu za wiadomość – powiedział z dziwnym, niespotykanym u niego spokojem.
Chorąży odebrał to jako sugestię, że rodzina chce zostać sama. Wstał, poprawił marynarkę, pożegnał się niezdarnie i wyszedł.
Romek odprowadził go do drzwi i wrócił do kuchni. W ręku trzymał kurtkę i czapkę. Na pierwszy rzut oka widać było, że zaszła w nim jakaś przemiana.
– A ty dokąd? – Przestraszyła się matka. Była blada i ledwo trzymała się na nogach. Córka pomogła jej usiąść.
– Do cerkwi – rzucił krótko.
Wanda popatrzyła na niego jak na przybysza z kosmosu. Brat nigdy nie był religijny, jeśli mówił o Bogu, to z kpiną. Podobnie jak o pochodzeniu i łemkowskich przesądach ojca. Wierzył w technikę, auta, samoloty, maszyny. Chciał żyć szybko i nowocześnie.
– Jest wojna – jęknęła Stefania Kuryło. – Wszędzie Niemcy. Gdzie chcesz teraz szukać cerkwi?
– Na Woli. Na cmentarzu prawosławnym.
– Będzie zamknięta. – Matka walczyła z jego determinacją resztkami sił.
– To wyłamię zamek – odparł. – Oczy mu błyszczały. Podszedł do Wandy.
– Daj mi medalion ojca.
– Nie – cofnęła się o krok, kiedy sięgnął do jej szyi. Chwyciła go za rękę, ale był silniejszy.
Opór nie miał sensu. Wiedziała, że jeśli będzie protestować, brat szarpnie i zerwie łańcuszek. Odblokowała zapinkę i bez słowa oddała swój talizman.
Zacisnął dłoń, spojrzał tak, że aż przeszedł ją dreszcz, i wybiegł z mieszkania.
Wieczorem oddał jej medalion z wyjaśnieniem, że potrzebował rzeczy należącej do ojca, aby poprzysiąc zemstę. W cerkwi. Przed obrazem Świętego Jerzego Zwycięzcy. Po łemkowsku.
Parę miesięcy później został żołnierzem Związku Walki Zbrojnej.
W konspiracji poznał Marysię, szczupłą szatynkę o nieco zbyt ostrych rysach. Zakochali się w sobie bez pamięci, z jakąś pospieszną, momentami dziką namiętnością. Marysia, córka aptekarzy z Żoliborza, której wojna przerwała studia farmaceutyczne, temperament odziedziczyła po rodzicach. Była wyważona i starannie dawkowała emocje. Romek był bodaj jedynym człowiekiem na ziemi, który potrafił rozpalać jej zmysły, ale i doprowadzać ją do szału.
Wanda dwa czy trzy razy była świadkiem ich burzliwych kłótni. Zawsze chodziło o jedno: Romkową żądzę zemsty.
– Nie można sprowadzać patriotyzmu do prywatnych planów zabicia jak największej liczby Niemców w czarnych mundurach – tłumaczyła Marysia, jeszcze spokojnie, gdy w trójkę spacerowali po Lesie Bielańskim.
Romek przystanął.
– A co ma do tego patriotyzm? – zapytał, podnosząc głos o jeden ton. – Patriotyzm może odnieść z tego tylko korzyść! Dobry Niemiec to martwy Niemiec!
Marysia pokręciła głową.
– Tak z nimi nie wygramy. Tylko zaplanowane, zorganizowane i wspólne działanie może dać efekt. Nie wolno nam tracić rozwagi.
– Rozwagi... – Romek starał się ją przedrzeźniać. – Planujmy, organizujmy się i naradzajmy, a oni będą nas wybierać z tych narad jak ulęgałki z koszyka! Torturować na Pawiaku i rozstrzeliwać w Palmirach! A my planujmy.
– To idź! – Marysia straciła cierpliwość. – Weź ten kij, którym się podpierasz, i rozbij nim łeb pierwszego napotkanego Niemca w czarnym mundurze!
Romek spojrzał na kij i złamał go z trzaskiem. Był o krok od furii.
– Żebyś wiedziała, że pójdę!
– A idź. – Marysia machnęła ręką. – Mam dość tych bredni. – Odwróciła się do niego plecami.
To rozsierdziło Romka najbardziej.
– Bredni!? – krzyknął. – Powiedz to mojemu ojcu! – Cisnął kawałki kija w zarośla i odszedł szybkim krokiem.
Zdaniem Wandy Marysia była o zemstę zazdrosna.
Stal pistoletu dodawała odwagi. Romek po raz piąty w ciągu kwadransa zanurzył rękę w kieszeni płaszcza i mocno ścisnął kolbę visa. Nonszalancko oparł się plecami o pień sosny i obserwował leśną drogę prowadzącą do posterunku policji kolejowej pod Warszawą. Ubrany w modny trencz i kapelusz sprawiał wrażenie amanta oczekującego na dziewczynę, z którą umówił się na podmiejski spacer po lesie. Wszystko wokół pełne było słonecznego światła i śpiewu ptaków, tak donośnego, że zagłuszał odległe odgłosy strzałów. Las przetwarzał je i Romkowi ubezpieczającemu akcję wydawały się stłumionymi klaśnięciami w dłonie.
Odkleił się od drzewa i nastawił uszu. Klaśnięcia umilkły, a to mogło znaczyć tylko jedno: że komendant Bahnschutzów z posterunku nikogo już nie skrzywdzi. Bydlak strzelał do dzieci, które zbierały przy torach kawałki węgla, jakie spadały z przejeżdżających pociągów towarowych. Od podziemia dostał za to wyrok śmierci.
Nagle zza zakrętu wyjechał na rowerze niemiecki żołnierz.
Najwyraźniej niczego nie słyszał. Spojrzał obojętnie na Romka, który przypalał papierosa i byłby go spokojnie minął, gdyby młody Kuryło nie dostrzegł nagle, że Niemiec ma na sobie czarny mundur wojsk pancernych. Natychmiast rzucił papierosa i wyszarpnął pistolet.
Tamten przeraził się, zarył przednim kołem w przydrożną skarpę parę metrów dalej, spadł z roweru, ale natychmiast się poderwał i sięgnął po przewieszony przez plecy pistolet maszynowy MP-40. Romek oddał w tym czasie kilka strzałów, ale iglica wysłużonego visa uderzała w spłonkę bez żadnego skutku. Tajemnicę, czy wadliwa była broń, czy amunicja, zabrał do grobu. Rozpaczliwa seria Niemca oddana z bliskiej odległości niemal przecięła go na pół.
Drugi chłopak z obstawy widział to wszystko na własne oczy. Stał sto pięćdziesiąt metrów dalej w zagajniku. Pod płaszczem miał stena, ale zanim zdołał go wyszarpnąć i wygarnąć do Niemca, na drodze pojawiło się auto z żandarmami. Grupa likwidacyjna cudem zdołała się wycofać.
Brat Wandy zginął bezimiennie i tak został pochowany. Gdzieś w anonimowym dole, bez trumny i włożonej do niej garści poświęconych ziół, które na tamtym świecie strzegą Łemków od złego. Bez nich dusze potrafią błąkać się wśród żywych i na noc trzeba im stawiać na stole talerz z czosnkiem i solą, aby miały się czym pożywić i oprzeć Powierusze.
Pod koniec lipca Wanda pojechała na miejsce, w którym zginął. Obeszła las, położyła się na miękkim mchu porastającym skarpę, z której posterunek Bahnschutzów widoczny był jak na dłoni.
– Dlaczego nie strzelaliście stąd? – zapytała szeptem, jakby duch brata rzeczywiście był tuż obok. – Dlaczego nie z karabinu? Jedna sekunda, jeden strzał, jeden trup i spokojny odskok w las. Dlaczego?
Marysia zignorowała szeroki uśmiech otyłego niemieckiego oficera, który szarmancko zasalutował na jej widok. Odwróciła się i ruszyła w stronę pałacu Jabłonowskich. Układała reprymendę dla Wandy za spóźnienie, ale w tej samej chwili zobaczyła ją wysiadającą z tramwaju przy Senatorskiej.
Siostra Romka wyglądała o kilka lat starzej, była przygnębiona i szara. Marysi przyszło na myśl, że stanowi jej lustrzane odbicie. Ta śmierć zdruzgotała je obie.
Wanda bąknęła coś na powitanie i wzięła ją pod rękę. Szły w milczeniu, jakby na warszawską ulicę pełną zgiełku przeniesiono je z innego wymiaru. Przystanęły przy krawężniku, czekając, aż przejedzie odkryta ciężarówka Wehrmachtu, powszechnie nazywana wanną, a potem przeszły na drugą stronę.
Wanda odczekała, aż minie je patrol żandarmerii.
– Chcę wstąpić do konspiracji – oświadczyła dobitnie.
Narzeczona jej poległego brata milczała przez kilka sekund.
– Dlaczego sądzisz, że mam z nimi coś wspólnego? – spytała badawczo.
– Mogłabym skłamać, że Romek mi powiedział – odparła Wanda. – Ale ja nie kłamię. Jestem pewna, że razem byliście w podziemiu. Proszę cię, pomóż mi też tam się dostać. Chcę działać.
Marysia słuchała jej z całkowitą obojętnością. Nagle przystanęła i spojrzała na Wandę niemal wrogo. Jej twarz zrobiła się jeszcze ostrzejsza.
– Kochałam Romka równie mocno jak ty – powiedziała dobitnie, choć nigdy nie zwierzała się Wandzie ze swoich uczuć. – Był dla mnie wszystkim, rozumiesz? Za wszelką cenę starałam się ocalić go przed tą głupią, zawziętą zemstą. A teraz, proszę, siostrzyczka chce tego samego. Wiesz co? Jak cię tak ciągnie do konspiracji, to daj anons do gazety. Może się odezwą. Cześć! – rzuciła oschle i szybkim krokiem poszła w kierunku placu Zamkowego.
Wanda potrzebowała kilku chwil, żeby ochłonąć, po czym pobiegła za Marysią i szarpnęła ją za rękaw eleganckiego kostiumu z przedwojennej bielskiej wełny. Kilkoro przechodniów przyglądało się tej scenie z rosnącym zainteresowaniem.
– Zaczekaj – powiedziała stanowczo.
Marysia odwróciła się i popatrzyła na nią wyzywająco. Milczała.
– Ty straciłaś ukochanego, ja straciłam brata – powiedziała Wanda pojednawczo. – Nie chcę się mścić. Chcę wstąpić do organizacji, żeby nic takiego nigdy się więcej nikomu nie przydarzyło. Byłam w miejscu, w którym zginął Romek...
Marysia, stojąca dotąd obojętnie i błądząca wzrokiem po dachach Starego Miasta, wyraźnie drgnęła.
– Byłaś...? – spytała z niedowierzaniem, aby za chwilę znów stężeć. – Zdajesz sobie sprawę z tego, jak ryzykowałaś?
– Umiem się kryć – stwierdziła Wanda.
– Po co tam pojechałaś?
Wanda nabrała powietrza, a potem powoli i rzeczowo opowiedziała jej o strzale z karabinu, który mógł załatwić sprawę z Bahnschutzem i ocalić Romka.
Dwa tygodnie później została zaprzysiężona.
Na pierwszą akcję przeciwko okupantowi zamiast w mausera uzbrojono ją w plik konspiracyjnych gazetek. Co gorsza, mijały miesiące i nic się nie zmieniało. Wanda krążyła między Wolą, Żoliborzem i Ochotą, przewożąc bibułę i wydmuszki jajek wypełnione czarną farbą, służące do rzucania w szwabskie odezwy i plakaty. Kiedyś jedna z nich pękła w jej torebce, niszcząc nowiutką puderniczkę z wiśniowego drewna, szminkę i skórzane rękawiczki.
Pierwsza nieśmiała skarga do Marysi skończyła się burą:
– Wiedziałam, że tak będzie – stwierdziła. – Organizacja nie jest dla rozkapryszonych panienek. Wiedziałam.
Wanda zaczerwieniła się i nie odpowiedziała ani słowa, choć miała przygotowaną mowę o tym, jak bardzo mogłyby się przydać jej strzelecka wiedza i umiejętności.
– Jak wolisz, to pociesz się myślą, że za gazetki może być taki sam wyrok jak za broń palną – dobiła ją Marysia. – Czapa. Najpierw przesłuchania na Szucha, potem Pawiak i pod mur. Rozumiesz? Przestań się mazgaić i rób, co do ciebie należy. Sprawdzaj wiadomości w skrytce w kościele Świętego Marcina – rzuciła na pożegnanie i wmieszała się w tłum.
Gdyby żebrak przesiadujący pod kościołem Świętego Marcina na Piwnej był agentem wywiadu, z pewnością jego uwagę zwróciłaby szczupła czarnowłosa dziewczyna, która odczuwała potrzebę obcowania ze Stwórcą tylko we wtorki przed południem.
Pojawiała się niby przypadkiem, idąc ulicą w pozornie innym celu, a potem nieoczekiwanie zatrzymywała się, wahała przez chwilę i wchodziła do świątyni. Scenka „mam trochę czasu, dlaczego się nie pomodlić?” była odgrywana regularnie, ale żebrak tego nie odnotował. Powtarzalne fragmenty życia interesowały go tylko w akompaniamencie drobnych monet wpadających do jego puszki.
Tego ranka Wanda tradycyjnie przeszła Piwną, badawczo obserwując otoczenie, a kiedy nie zauważyła niczego podejrzanego, zatrzymała się przed drzwiami świątyni i z nabożeństwem nacisnęła klamkę. Wewnątrz panował półmrok, z którym polemizował jedynie płomyk świecy zapalonej przed bocznym ołtarzem i wątłe promienie pierwszego wiosennego słońca wpadające przez okienka pod sufitem.
Wanda przeżegnała się i zajęła miejsce w lewej nawie, na klęczniku przed wizerunkiem Maryi – imienniczki osoby, która zostawiała jej wiadomości. Były przytwierdzone pinezką pod drewnianą półką, na której opierało się kolana.
Skrzynka kontaktowa, mimo rygoru sprawdzania jej co tydzień, często była pusta, dziś jednak Wanda namacała karteczkę i poczuła ożywione bicie serca. Odczepiła ją, dyskretnie przesunęła po dolnej części łydki i ukryła w bucie. Nawet gdyby ktoś ją teraz obserwował, uznałby ten ruch za zupełnie naturalne drapanie się po kostce.
Klęczała jeszcze przez moment, opanowując podekscytowanie, ale niewiele to dało. Wstając, bezwiednie przeżegnała się prawosławnym znakiem krzyża. Przestraszona, obrzuciła spojrzeniem wnętrze kościoła, ale ławki były puste. Nikt nie widział jej pomyłki.
Karteczkę przeczytała w bramie, podarła na drobinki wielkości cekinów i wyrzuciła do kubła dozorcy.
Marysia wyznaczyła jej spotkanie następnego dnia o trzynastej. Tam gdzie zawsze.
Po przejściu kilku przecznic i rozmowie o wszystkim, o czym rozmawiała warszawska ulica podczas okupacji, przysiadły w kawiarni przy Ogrodzie Saskim i dobrze się stało, bo od tego, co usłyszała, Wandzie mogłoby się zakręcić w głowie.
– Przechodzisz do sekcji specjalnej wywiadu – oświadczyła Marysia. – Zapamiętaj adres lokalu, termin i godzinę spotkania – podała dane, a potem kazała je Wandzie powtórzyć.
– Powodzenia – stwierdziła smutno.
– Coś cię martwi? – zaniepokoiła się Wanda.
– Mam wątpliwości, czy cię zbytnio nie narażam.
Wanda przystanęła na Chmielnej, pochyliła się i dyskretnie poprawiła szew pończochy biegnący wzdłuż łydki. Grupa niemieckich lotników w mundurach Luftwaffe, która wysypała się przed chwilą z budynku Dworca Głównego, zareagowała na ten widok głośnymi gwizdami, ale dziewczyna nie zareagowała. Chłopcy Goeringa poszwargotali coś o sztywności Polek i ruszyli w kierunku śródmieścia. Wanda dyskretnie odprowadziła ich wzrokiem, poczekała, aż znikną za rogiem, i spojrzała na parapet okna na pierwszym piętrze pobliskiej kamienicy. Stojąca doniczka z pelargonią oznaczała, że wszystko jest w porządku. Konspiracyjny lokal zapraszał w ten sposób na zebranie sekcji „H”.
Pokonała dwa przęsła schodów i stanęła przed wejściem do mieszkania. Sprawdziła zegarek, chcąc zapukać do drzwi punktualnie o umówionej godzinie. Miało to zrobić dobre wrażenie i dać świadectwo odpowiedzialności, z jaką traktuje swój nowy konspiracyjny przydział.
Kiedy wskazówka sekundnika pożyczonej od matki doxy minęła dwunastkę, Wanda zgięła palec wskazujący i wystukała kod: trzy uderzenia jedno po drugim, parosekundowa przerwa i czwarte na koniec. Usłyszała szczęk odsuwanej metalowej zasuwki i w progu przywitała ją dziewczyna w jej wieku.
– Dzień dobry – powiedziała Wanda i podała hasło.
Zamiast odzewu dziewczyna odsunęła się i przepuściła ją do przedpokoju, a potem zaryglowała drzwi i wskazała Wandzie drzwi salonu po lewej stronie. Wewnątrz było siwo od dymu papierosów, które paliły cztery z sześciu przebywających tam osób.
Wanda chciała się zameldować regulaminowo, ale szczupły mężczyzna w brązowym garniturze, oparty o ciężką serwantkę z zastawą stołową, przerwał jej ruchem dłoni:
– Wszystko wiemy. Niech pani siada – polecił. – Wanda dostrzegła wolne krzesło, z którego przetartego obicia próbowała przebić się metalowa sprężyna, i przez moment wyraźnie się zawahała.
Mężczyzna w brązowym garniturze spojrzał z wyrzutem na młodzieńca siedzącego najbliżej, a ten natychmiast zdusił papierosa w popielniczce, wstał i uprzejmym gestem zaprosił Wandę na swoje miejsce na otomanie. Sam ostrożnie przysiadł na krześle stwarzającym zagrożenie dla garderoby.
Wanda podziękowała i z wdzięcznością skinęła głową dowódcy opartemu o serwantkę.
Nie miała wątpliwości, że on tu rozdaje karty.
Średniego wzrostu, smukły, o pociągłej twarzy, mądrych oczach i włosach zaczesanych gładko do tyłu, wyglądał schludnie, ale i charyzmatycznie. Mimo skromności gestów i aksamitnego, spokojnego głosu promieniały od niego siła i inteligencja. Sprawiał wrażenie człowieka, który poradzi sobie w każdej sytuacji. Jednego z tych, przy których można czuć się pewnie i bezpiecznie.
Mężczyzna w brązowym garniturze skończył kwestię skierowaną do podwładnych, po czym zwrócił się do Wandy:
– Witamy w sekcji „H”.
Tyle. Tylko tyle i aż tyle. Wanda doskonale wiedziała, gdzie została przydzielona, ale teraz, gdy usłyszała tę nazwę z ust dowódcy, poczuła ciarki, jakie czasami przechodziły jej po plecach, gdy radio nadawało jedną z podniosłych patriotycznych pieśni.
Chciała jakoś zareagować, ale otomana była zbyt miękka na to, aby wstać, stuknąć obcasami pantofli albo zwyczajnie się przywitać. Zdołała oderwać plecy od oparcia i zaczerwienić się jak pensjonarka. Pięcioro nowych kolegów z konspiracji nie zareagowało. Byli asami wywiadu AK. Nie mogli sobie pozwolić na okazywanie sympatii jakiejś nieopierzonej gąsce. To uchodziło u cioci na imieninach, a nie na zebraniu sekcji „H”. Elity elit.
Podczas tamtego spotkania dostała pierwsze zadanie. Obserwację kobiety, która pracowała w Domu Niemieckim w dawnym pałacu Radziwiłłów. Ubezpieczał ją Kostek – żołnierz z obstawy sekcji. Mizerny, piegowaty młodzieniec, który nawet na odprawach nie zdejmował apaszowskiej cyklistówki w szeroką kratę. Parę tygodni wcześniej uciekł z niemieckiego stalagu, gdzie ogolono mu głowę. Na warszawskiej ulicy początku lat czterdziestych żandarmi natychmiast aresztowali właścicieli takich fryzur.
Kilka dni chodziła za kelnerką z Domu Niemieckiego, zmieniając płaszcze i nakrycia głowy pożyczane od koleżanek pod pretekstem randek. Potem pół nocy siedziała nad raportem, który oddała podczas kolejnej zbiórki sekcji, tym razem na Kruczej.
Dowódca wziął od niej plik kartek papieru kancelaryjnego połączonych spinaczem biurowym, pochwalił staranny charakter pisma i schował raport do skórzanej teczki. Nigdy więcej do niego nie wrócili.
Wandę trochę to zdziwiło. W przeciwieństwie do szefa sekcji ona nie musiała wszystkiego wiedzieć. Jej powinnością było słuchać rozkazów i nie zadawać pytań. Zwłaszcza przełożonemu – podporucznikowi noszącemu pseudonim „Hanka”, od którego wydzielona sekcja wywiadu Armii Krajowej wzięła swój kryptonim.
Ten człowiek był żywą legendą. Opanowany, chłodny i oszczędny w słowach, budził zazdrość kolegów z konspiracji i westchnienia dziewcząt.
Pseudonim zawdzięczał urodziwej twarzy o łagodnych rysach, które decydują, że o kimś takim jak Hanka dziewięć osób na dziesięć powie „ładny”, a zaledwie jedna „przystojny”. Była w tej twarzy szlachetna delikatność, ale Wanda, od dziecka uchodząca za przenikliwą, doskonale zdawała sobie sprawę, że to maska. A raczej miękka woalka ukrywająca zupełnie inne oblicze.
Nie cofał się przed niczym. Przebrany za listonosza fotografował niemieckie obiekty wojskowe, uśmiechając się szeroko i pozdrawiając przechodzący obok patrol żandarmerii serdecznym gestem prawej dłoni, choć w lewej trzymał ukrytą kieszonkową leicę, jaką robili zdjęcia szpiedzy oglądani w kinie. Nieogolony, brudny i przebrany w łachmany bezczelnie żebrał pod koszarami Wehrmachtu przez cały dzień, licząc ciężarówki z żołnierzami. Jego sekcja wykradła z kasy pancernej na Okęciu plan lądowisk w okupowanej Europie i zdobyła wzór chemiczny nowego stopu aluminium, opracowany przez hitlerowskich naukowców. We wszystkich akcjach, o których szeptano w warszawskim podziemiu z wypiekami na policzkach, podporucznik Hanka brał udział osobiście. Dostał za nie Krzyż Walecznych, o którym marzyli chłopcy z konspiracji. Nawet gdyby miał być przyznany pośmiertnie.
Dowódca sekcji „H” całkowicie się od nich różnił. Oni byli głośni, nonszalanccy, demonstrujący pewność siebie i brawurę. Paradowali po Warszawie w watowanych marynarkach z wyłożonymi kołnierzami rozpiętych koszul, bryczesach i „szklankach” – wypolerowanych na połysk wojskowych oficerkach. Brakowało im tylko napisów na czole: „Jestem z podziemia”.
On był niewidzialny. Skromnie ubrany, wtapiał się w tłum, nie okazywał emocji i niewiele mówił. Nigdy o sobie. Wanda słyszała, że pochodził z arystokracji, a jego przodkowie byli żarliwymi polskimi patriotami w dawnych Prusach Książęcych, ale nie wiedziała, ile w tym prawdy. Do pracy w konspiracji nie składano podań z nazwiskiem i życiorysem.
Tajemniczość sprawiała, że podporucznik z każdym dniem bardziej jej imponował. I choć broniła się przed tą myślą, podkochiwała się w nim. Coraz silniej i coraz głębiej. Znacznie silniej i znacznie głębiej niż koleżanki, które dla dowódcy czerniły brwi henną, trzepotały rzęsami i rumieniły się, co ładnie podkreślał okupacyjny kosmetyk: substancja uzyskiwana z buraków i służąca do poprawy urody policzków.
Przed kolejną odprawą sekcji Wanda stanęła przed lustrem, szukając we własnym odbiciu odpowiedzi na pytanie, czy może mu się podobać. Nie miała urody gwiazdy kina, mimo to nieraz przechwytywała zainteresowane spojrzenia mężczyzn. Była niewysoka, ale zgrabna, miała ciemne, proste, sięgające do ramion włosy, które za nic w świecie nie chciały się poddać presji przyrządów fryzjerskich, aby ułożyć się w modne okupacyjne fale. Po ojcu odziedziczyła te kształty twarzy i rysunek oczu. Było w niej coś azjatyckiego, choć gimnazjalne koleżanki uważały, że przypomina raczej Indiankę z albumu o Ameryce. Bezspornie urody dodawały jej ładne usta, prosty nos, wyraźnie zarysowane brwi i nieuchwytny sekret twarzy, który wywołuje osobisty urok lub jego brak. Mimo pozornej surowości Wanda była pociągająca.
Po raz ostatni zerknęła w lustro, poprawiła włosy, na które nałożyła swój najlepszy niebieski beret, i wyszła z mieszkania, odprowadzana czujnym spojrzeniem matki.
Kwadrans później, niemal przed progiem kamienicy na Mokotowie, w której mieli się spotkać, nagle potrącił ją jakiś wyrostek. Biegł chodnikiem i wpadł na Wandę z takim impetem, że upuściła torebkę, której zawartość rozsypała się na trotuarze. Jeszcze gorszy los spotkał niebieski beret, który wylądował w kałuży. Miała ochotę rozszarpać sprawcę kolizji.
Chłopak, najwyraźniej dobrze wychowany, zaczął ją gorączkowo przepraszać. Obydwoje przykucnęli i zaczęli zbierać rzeczy z chodnika. W pewnej chwili Wanda bezwiednie zerknęła na odbicie tej sceny w oszklonych drzwiach salonu modystki i dostrzegła, że chłopak bacznie się jej przygląda. Spojrzała na niego pytająco, a wtedy pochylił się bardzo blisko jej twarzy i podając puderniczkę, szepnął:
– Hanka aresztowany. Lokal spalony. Ktoś się z panią skontaktuje.
Sekundę później podniósł głos, dodając kolejne głośne przeprosiny okraszone krytyką własnej niezdarności.
Sekcja „H”, zawiadomiona przez skrzynki kontaktowe, spotkała się tydzień później w okrojonym składzie. Odprawa przypominała stypę. Koledzy w milczeniu słuchali instrukcji na czas zawieszenia grupy, paląc jeszcze więcej papierosów. Koleżanki z trudem powstrzymywały łzy.
Wanda nie uroniła ani jednej, choć rozsadzała ją rozpacz wynikająca z bezsilności. A jednak jakimś szóstym łemkowskim zmysłem przeczuwała, że człowiek o tak niepospolitej sile woli i intelekcie sobie poradzi. Że przetrzyma śledztwo, oszuka Niemców, ucieknie lub zostanie odbity. Ufała swojemu głosowi wewnętrznemu przez kilka miesięcy, które podporucznik Hanka spędził na Pawiaku.
Intuicja jej nie zawiodła. W październiku czterdziestego drugiego roku dowódca wydostał się z więzienia, a skoro pozwolono mu wznowić pracę w konspiracji, mogło to znaczyć tylko jedno: że został starannie prześwietlony przez kontrwywiad AK.
Był czysty.
Plaster na twarzy i bandaż na palcach lewej dłoni, maskujące ślady gestapowskich tortur, dowódca sekcji „H” nosił jeszcze przez dwa miesiące po powrocie z Pawiaka.
Wanda odwróciła od nich wzrok i przeniosła go na ośnieżone gałęzie drzew za oknem. Wyobrażenie tego, co działo się w katowni na Szucha z człowiekiem, którego kochała, było nie do wytrzymania.
Podporucznik Hanka siedział przy stole, zgarbiony. Omawiał nowe plany operacyjne sekcji „H”. Starał się brzmieć dziarsko i optymistycznie, ale było w tym coś sztucznego. Zawsze skupiony i precyzyjny, dziś mówił nieskładnie, zacinał się, momentami sprawiał wrażenie, że nie ma ani rozkazów, ani przekonania do przyszłości sekcji. Był wymizerowany i zmieniony.
Kiedy zbierali się do wyjścia, zatrzymał Wandę gestem.
Odczekał, aż kilkoro innych żołnierzy odmeldowało się i wyszło. Wstał, upewnił się, czy starannie zamknęli drzwi, po czym przekręcił klucz w zamku i dla pewności nacisnął klamkę. A potem podsunął jej krzesło i poczęstował papierosem.
– Nie mieliśmy okazji zbyt długo współpracować przed moim aresztowaniem – powiedział z żalem. – Czy może mi pani przypomnieć swój pseudonim? – zapytał.
– „Muszka” – odparła.
Uśmiechnął się ciepło.
– Ładnie – skomentował. – Dużo w tym niewieściej delikatności.
– Ani trochę – zaprotestowała Wanda. – To od muszki karabinu.
Podporucznik Hanka popatrzył na nią z uwagą pomieszaną z ciekawością.
– Mój ojciec był rusznikarzem wojskowym – wyjaśniła. – Trenował strzelectwo. Przed wojną wygrał międzynarodowe zawody pułkowe kilku armii. Wie pan porucznik, jaka była pierwsza nagroda? – Oczy jej rozbłysły.
– Nie mam pojęcia – odparł coraz bardziej zaciekawiony.
– Brytyjski karabin Lee-Enfield, który tato przerobił na wersję dla strzelców wyborowych. Z myśliwską lunetą optyczną – dodała z dumą. – Powiększała czterokrotnie, zamieniając doskonałą celność enfielda w celność genialną. Strzelałam z niego – dodała z wypiekami na twarzy. – Daję osobistą rękojmię.
– Strzelała pani z karabinu snajperskiego? – spytał z wyraźnym niedowierzaniem.
– Wiele razy. Też trochę trenowałam przy tacie, miałam nawet zapisać się do klubu strzeleckiego, ale wybuchła wojna. Ojciec zginął we wrześniu, w obronie Warszawy. – Głos jej lekko zadrżał.
Hanka zamyślił się przez chwilę, a potem oświadczył:
– Jest pani córką bohatera, który oddał życie za ojczyznę, a poza tym bardzo dzielną dziewczyną. Jestem dumny, że skierowano panią do mojej sekcji.
Wanda pokraśniała jeszcze bardziej.
– A co się stało z wygraną pani ojca? Z tym genialnym karabinem? – spytał.
– Jest ukryty w Rembertowie. Dobrze naoliwiony i zabezpieczony. Mogę wskazać miejsce. Bo widzi pan porucznik – zaczęła – ja mam pewien plan.
– Tak?
– Tylko proszę się nie śmiać, bo dotychczas nikt nie potraktował tego serio.
– Może pani mówić śmiało – zachęcił. – Rozmawiamy jak przyjaciele.
– Otóż – Wanda wzięła głęboki wdech – analizowałam działania stosowane przez sekcje bojowe AK wobec wroga. Najczęściej to likwidacje szczególnie gorliwych gestapowców, esesmanów i zdrajców. Schemat: broń krótka i strzał z bliskiej odległości. To logiczne, bo pistolet najłatwiej ukryć choćby w kieszeni płaszcza, ale też mocno ograniczające nasze możliwości odwetu. Nie możemy nawet marzyć o skutecznym zamachu na najwyższych hitlerowskich dostojników w Warszawie, bo się do nich nie zbliżymy. A jak się zbliżymy, to kosztem dużych strat osobowych. Nie sądzi pan?
Podporucznik Hanka z namysłem kiwnął głową.
– No właśnie – kontynuowała Wanda. – Karabin snajperski załatwia ten problem. Wystarczy zorganizować stanowisko strzeleckie na dachu lub na strychu budynku przy trasie przejazdu szefa SS i policji, aby bez trudu rozwalić mu czaszkę jedną kulą. Zanim obstawa się połapie, snajper zdąży ukryć broń i zniknąć bez śladu, wtapiając się w tłum na ulicy. Niemcy nie będą nawet wiedzieć, z którego domu padł strzał.
W ten sam sposób można obejść się z kilkoma innymi najważniejszymi hitlerowcami i zapowiedzieć, że zginą kolejni, jeśli nie zaprzestaną masowych rozstrzeliwań i represji. Można by zdobyć kilka niemieckich mauserów i przerobić je na karabiny snajperskie. To bardzo dobra broń. Znam ją doskonale. Można by przeszkolić kilku zaufanych chłopaków, którzy najlepiej radzą sobie na strzelnicy. Mogliby dokonywać zamachów jednocześnie w kilku punktach miasta. Nie wiadomo gdzie, nie wiadomo kiedy, nie wiadomo na kogo. Każdy wysoko postawiony Niemiec zadawałby sobie codziennie pytanie: „Może dziś moja kolej?”. – Wanda wyraźnie się rozkręcała, a na jej policzkach pojawiły się rumieńce. – Pan porucznik zdaje sobie sprawę, jakby to podziałało na ich morale? – kontynuowała. – Żaden ważny fryc nie czułby się w Warszawie bezpieczny. Nawet gdyby SS ściągnęło do miasta dwa razy takie siły, jakie mają dziś, to nie sprawdzą każdego dachu, strychu i mieszkania. To my moglibyśmy trzymać ich w szachu – dodała z radosnym ożywieniem, ale zaraz zamilkła, oceniając reakcję dowódcy.
Dowódca sekcji „H” milczał przez dłuższą chwilę, głęboko zamyślony. Podniósł się z krzesła i zaczął chodzić po pokoju. Wanda zamarła w oczekiwaniu na jego reakcję.
– To genialne – rzekł wreszcie ze szczerym przekonaniem i spojrzał na Wandę uważnie. Podszedł do niej, wyprostował się i zapiął guziki marynarki.
Wstała.
Podporucznik Hanka oświadczył niemal uroczyście:
– Strzelec Muszka. Od dziś powierzam pani udział w tajnej operacji pod kryptonimem „Luneta”. Cel: wytypować niemieckich dostojników będących potencjalnymi obiektami akcji. Na początek dziesięciu największych polakożerców, którzy czynią najwięcej krzywdy. Interesuje nas, gdzie mieszkają i pracują. Dokładne adresy, łącznie ze szkicem sytuacyjnym, które okna do nich należą. Rozumiemy się?
Wanda energicznie kiwnęła głową; nie wierzyła swojemu szczęściu.
– Poza tym – kontynuował dowódca – chcę znać ich rozkład dnia, zwyczaje, skłonności i słabości. Wszystko, co charakterystyczne i powtarzalne. Jeśli któryś z nich w każdy piątek wieczorem pije wódkę z kompanami w tej samej knajpie na Nowym Świecie, musimy to wiedzieć. Rozumie pani, co mam na myśli?
Wanda powtórzyła kiwnięcie.
– Do tego – Hanka znów zaczął spacerować po pokoju, co najwyraźniej ułatwiało mu porządkowanie myśli – będzie potrzebna ocena ochrony osobistej tych drani. Ilu ludzi, czy są czujni, jakimi samochodami wożą szefa, którędy jadą i tak dalej. To są szalenie ważne detale. Dostanie pani przepustkę dającą wstęp do dzielnicy niemieckiej. – Zatrzymał się i spojrzał na Wandę badawczo, jakby chciał sprawdzić, czy uniesie ciężar misji.
– Za jakiś czas zamelduję o wszystkim w dowództwie – uznał. – Ale jeszcze nie teraz. Musimy mieć coś w ręku. Nazwiska, opisy, rysunki. Sama pani rozumie. Pani plan może wydawać się szalony i ktoś na górze gotów uznać go za owoc wybujałej fantazji. Ale jak zobaczą konkrety, rozmowa będzie zupełnie inna. Tymczasem proszę pamiętać: o operacji „Luneta” na tę chwilę wiemy tylko my dwoje – dodał, ściszając głos, i Wanda poczuła, jak przepełnia ją radość. – Jak się pani upora z obserwacją – podporucznik wrócił do rzeczowego tonu – wspólnie opracujemy możliwości zdobycia broni snajperskiej lub sposobnej do przerobienia na snajperską. Przydzielę do tego odpowiednich ludzi. A potem, w porozumieniu z innymi sekcjami, co biorę na siebie, wytypujemy i wyszkolimy drużynę strzelców wyborowych. Naturalnie z pani pomocą. – Uśmiechnął się.
Wychodząc z bramy tamtego mieszkania na Woli, z największym trudem maskowała euforię. Podczas gdy inni przechodnie chyłkiem starali się dotrzeć do domu przed godziną policyjną, ona szła niemal tanecznym krokiem, uśmiechając się do własnych myśli. Jej plan, który sama zaczęła już uważać za niedorzeczny, nie tylko spodobał się dowódcy, ale nabrał realnych kształtów. Dostała rozkaz. Mogła działać! Kto wie, może nawet rozpocząć grę, która zmieni sytuację w Warszawie. Opanowała podniecenie i mimowolnie zatrzymała się na środku chodnika, wywołując ukradkowe, zdumione spojrzenia wylęknionych ludzi. Uniosła głowę i fachowo oceniła kamienice na Grzybowskiej, niedaleko muru getta. Łakomym wzrokiem obrzuciła okienka strychów, wyławiając te opuszczone z najlepszym widokiem na ulicę i dogodną pozycją strzelecką. Zadowolona, pstryknęła palcami i ruszyła w stronę domu.
Od następnego dnia zaczęła gromadzić informacje o hitlerowskich grubych rybach. Chodziła za nimi jak kot. Cicho, dyskretnie i samotnie, zachowując najwyższą ostrożność i dystans obserwacji.
Po trzech miesiącach wiedziała już, co jedzą na śniadanie, gdzie mają kochanki i u których dentystów leczą zęby. Hanka w milczeniu przyjmował raporty, z uznaniem kiwał głową, ale ciągle nie wydawał rozkazu rozpoczęcia akcji.
Sekcja pracowała teraz na zupełnie innych zasadach. Aby zwiększyć ostrożność, weszli w jeszcze głębszą konspirację. Grupowo spotykali się najwyżej raz w miesiącu, a i tak Wanda miała wrażenie, jakby były to spotkania jałowe, bez konkretów. Hanka wyraźnie unikał mówienia wszystkim o operacjach prowadzonych przez pozostałych. Operacjach, które sam wyznaczał i nadzorował. Sam określał cele i przyjmował raporty. Od każdego. W cztery oczy. Czy to nie było genialne?
Na wypadek gdyby gestapo ich inwigilowało, na wypadek najgorszego – aresztowania – nikt niczego nie wiedział o zadaniach innych ludzi z sekcji. Hanka zrezygnował nawet z łączniczek. Sam wyznaczał miejsca i terminy indywidualnych spotkań.
– Panie poruczniku – wypaliła Wanda któregoś razu, kiedy jej kolejne notatki z obserwacji zniknęły w skórzanej teczce dowódcy. – Czy wiadomo już, kiedy rozpoczynamy drugą fazę operacji „Luneta”?
Popatrzył na nią z wyraźną irytacją.
– Ile razy powtarzałem, że nasza robota wyklucza zadawanie pytań? – odparł z naganą.
Wanda się zaczerwieniła.
– Wiem, że rozpiera panią chęć działania, ale proszę się nie spieszyć – zalecał. – Precyzja przygotowań ma tu kluczowe znaczenie. Komenda Główna pracuje nad planem, który – tak jak pani wymyśliła – sparaliżuje strachem całą Warszawę. Takie operacje wymagają czasu.
Wanda miała na końcu języka, że czas nie działa na rzecz ludzi codziennie zamęczanych na Szucha, ale Hanka rozbroił ją kolejnym zdaniem:
– Wystąpiłem dla pani o Krzyż Walecznych.
Późną jesienią 1943 roku z przydzielonym żołnierzem sekcji wyjechała do Rembertowa sporządzić plan sytuacyjny miejsca, w którym ojciec ukrył enfielda. Udając zakochanych, spacerowali w pobliżu dawnej rusznikarni i często się całowali, co chłopakowi wyraźnie się podobało. Namiętnie przytulał Wandę, a ona szeptała mu do ucha przybliżone odległości od północnego rogu budynku i od pnia pobliskiej topoli. Na tym ich zadanie się kończyło. Mieli zrobić wizję lokalną, sporządzić możliwie najdokładniejszy szkic i znikać. Niemieccy wartownicy kupili ich przedstawienie, rechocząc i wykonując nieprzyzwoite gesty.
Kilka dni później sekcja „H” nagle zapadła się pod ziemię. Wanda zrozumiała, że została odsunięta od operacji „Luneta”.
Desperacko szukała odpowiedzi na pytanie dlaczego. Co się stało? Gdzie popełniła błąd? Czyżby wzbudziła podejrzenia, zadając pytanie o rozpoczęcie drugiej fazy? Pewnie tak, doszła do wniosku, i odtąd zadręczała się codziennie, przeklinając swój brak cierpliwości. Miałam być twórczynią planu, za który czekał Krzyż Walecznych, a okazałam się wścibska i głupia. Jaką trzeba być idiotką, żeby wypytywać o termin tak poważnej operacji?
Całymi dniami siedziała w domu, wyczekując wiadomości od podporucznika Hanki, ale telefon milczał. Dowódca, który zawsze dzwonił, aby podać jej zaszyfrowany adres i termin kolejnej odprawy, zapadł się pod ziemię.
Nie wytrzymała. Posadziła matkę przy telefonie, a sama wybiegła na miasto, łapiąc pierwszy tramwaj. Objechała wszystkie znane meliny sekcji. Pelargonii nie było na żadnym z parapetów.
Pusta pozostawała również skrzynka kontaktowa w kościele Świętego Marcina, z której korzystała tylko Marysia, zostawiając dla niej wiadomości. Wanda sprawdzała ją regularnie, tak jak ustaliły. Bez skutku. Z tygodnia na tydzień ogarniał ją coraz większy niepokój, który najpierw przerodził się w lęk, a teraz przybrał rozmiary paniki. Z dawną narzeczoną brata nie widziała się i nie słyszała od wiosny.
Karteczkę ukrytą pod deską klęcznika znalazła dopiero przed Bożym Narodzeniem. Serce waliło jej jak oszalałe. Przeżegnała się pospiesznie i niemal wybiegła na ulicę, aby w zaułku bramy uważnie przeczytać informację. Marysia znów wyznaczyła jej spotkanie i to następnego dnia.
Sprawa najwyższej wagi.
[...]