Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najlepsza książka mistrza powieści sensacyjnych z Wielką Historią w tle! Przez ponad sześćdziesiąt lat (1927-90) toczy się ta polsko-grecka saga łącząca pokolenia i wiodąca nas przez zdumiewający labirynt losów czwórki bohaterów. Od Salonik po Gdynię, z wyspy Wolin po Belgrad i od Wrocławia do Kairu... „Katharsis” to powieść pełna zaskakujących zwrotów akcji, sensacyjnych zdarzeń, miłości i odsłon życia, których nigdy nie można przewidzieć.
Brawurowe, godne greckiej tragedii zakończenie powieści pozostawia czytelnika oszołomionego nie tylko kunsztem pisarskim autora, ale także konfrontacją z pytaniami, które od zawsze stawia nam literatura: o granice naszej wolności, zależność od zrządzeń losu oraz cenę prawdy, która nie zawsze nas wyzwala.
Kostas Tosidos, bohater greckiej partyzantki w 1949 roku wraz z rodziną trafia do tajnego szpitala na polskiej wyspie Wolin. Zmienia tożsamość, lecz nieoczekiwanie dopada go grecka przeszłość, która poprowadzi go ku tragedii.
„Sacharyna”, przemytnik z Gdyni lat trzydziestych, staje się królem czarnego rynku, ale zdrada, a potem wojna zmieniają jego życie w ciąg iście szatańskich zdarzeń i ich konsekwencji.
Janis, syn Kostasa, po wojnie w dramatycznych okolicznościach przerwa karierę bokserską. Zostaje milicjantem, a jedno ze śledztw poprowadzi go ku rozwiązaniu największej tajemnicy jego ojca.
„Zulus”, wychowanek „Sacharyny” napisze własny rozdział powojennej historii przestępczej Gdyni, choć los przeznaczy mu całkowicie inną rolę.
Pozornie niezależne historie czwórki bohaterów „Katharsis” przecinają się w jednym miejscu: w kopalni rudy uranu w sudeckim Kletnie, gdzie w latach 1949-52 Sowieci wydobywali surowiec do budowy własnej bomby atomowej.
Katharsis to nie tylko misternie poprowadzona, pasjonująca opowieść o ludziach wciągniętych w wir historii i uczuciach, które bez względu na okoliczności decydują o naszych wyborach. Między przemytnikami, bandytami, agentami służb specjalnych, spolszczonymi Grekami i ukrywającymi się w Egipcie nazistami Maciej Siembieda snuje ponadczasową i ponadnarodową opowieść o dobru i złu, zagadkach tożsamości, próbach życia w zgodzie ze sobą, a wreszcie o polityce, będącej najbardziej plugawą i fałszywą dziwką, jaką nosi ta ziemia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 696
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Paweł Goźliński, Filip Modrzejewski
Korekta: Jolanta Gomółka
Projekt graficzny okładki: Krzysztof Rychter
Zdjęcie na okładce: © 2017 Steven L.J. Reich/Shutterstock
Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf
Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
© copyright by Agora SA, 2022
© copyright by Maciej Siembieda, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-268-3961-0
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Tragedia [...] przez wzbudzenie litości i trwogi doprowadza do oczyszczenia [kάtharsis] tych uczuć.
Arystoteles, Poetyka, tł. H. Podbielski
Sudety Wschodnie, okolice wsi Klessengrund
Wiosna 1945 roku
Człowiek w zniszczonym pasiaku i rozdeptanych butach, ledwo trzymających się stóp, podszedł do burty ciężarówki i otoczył ramionami metalowy pojemnik w kształcie walca. Z wysiłkiem oderwał go od podłogi, wygiął ciało do tyłu i oparł ciężar na klatce piersiowej, ale walec – pomalowany na czarno i opatrzony dziwnymi żółtymi symbolami – ważył więcej, niż przypuszczał mężczyzna w obozowych łachmanach. Przemarznięte ręce więźnia zaczęły się zsuwać po gładkiej stali. Skulił się w półprzysiadzie, co pozwoliło mu podtrzymać pojemnik udami, ale z sekundy na sekundę tracił równowagę.
I wtedy stało się coś, czego człowiek w pasiaku nigdy nie doświadczył przez trzy lata w obozie koncentracyjnym Gross-Rosen.
Oficer SS nadzorujący transport podbiegł do niego, śmiesznie drobiąc kroki na śliskich kamieniach. Dłońmi w skórzanych rękawiczkach w ostatniej chwili podparł dno pojemnika i podtrzymał je wystarczająco długo, aby więzień umocnił swój chwyt i zapanował nad sytuacją. Następnie niemal troskliwie poprawił beret, który człowiekowi w pasiaku zsunął się na oczy, poklepał go po plecach i wskazał podbródkiem kierunek marszu.
Więzień ruszył, odnajdując siłę w zdumieniu, jakie go ogarnęło. W kamieniołomie Gross-Rosen, gdzie pracował wcześniej, esesmani dopingowali więźniów wyłącznie szpicrutami. Gdyby któryś zauważył, że bryła granitu wysuwa mu się z rąk, mógłby zostać zakatowany na śmierć.
Zanim człowiek w pasiaku trafił do piekła obozu, był katolickim księdzem, i oficer SS nagle wydał mu się Cyrenejczykiem pomagającym nieść krzyż Chrystusowi.
On też szedł pod górę. Nie na Golgotę, nagą i pozbawioną drzew, ale na pokryte lasem sudeckie wzniesienie, ukrywające podziemny magazyn, do którego ksiądz i jeszcze pięciu innych ludzi w pasiakach miało przenieść z ciężarówki metalowe, czarno-żółte zasobniki. Każdy po dwa.
Więzień rozważnie stawiał kroki, wykorzystując wykroty i korzenie jodeł jak stopnie schodów ułatwiających wspinaczkę. Mimo dotkliwego chłodu pot płynął mu po grzbiecie, wygiętym niczym harfa, której struny napięte są tak mocno, że mogą wydać tylko jęk. Dyszał ciężko i przystawał co kilka kroków, rozglądając się bojaźliwie, ale nikt go nie poganiał.
Na miejsce dotarł po dwudziestu minutach. Upadł na kolana i rękami drżącymi z wysiłku podał pojemnik rosłemu człowiekowi w prawie nowym pasiaku, który wyłonił się jak spod ziemi i przejął stalowy walec. Objął zasobnik potężnym ramieniem i mocno przycisnął do piersi, a następnie – przytrzymując się wolną ręką poręczy wmurowanej w beton – zszedł po metalowych szczeblach w głąb bunkra.
Ksiądz zdjął beret, który znów przysłaniał mu widok, wytarł rękawem pot zalewający oczy i wówczas zdumiał się po raz drugi.
Zza drzewa, rosnącego tuż obok wejścia do podziemnego magazynu, wyszedł wysoki mężczyzna w rudym mundurze i sukiennym płaszczu organizacji Todt. Nosił opaskę ze swastyką i naszywki frontführera, ale nie wyglądał na Niemca. Miał skórę w kolorze herbaty, oczy jak dwa kawałki węgla i usta układające się w drapieżny grymas, podkreślony czarną kreską podgolonych wąsów, połączonych z mauretańską bródką. Przypominał postać z biblijnych rycin, chociaż jeden szczegół wyraźnie temu zaprzeczał. Funkcjonariusz Todta obracał w palcach paciorki, które ksiądz z łatwością rozpoznał. To był muzułmański różaniec.
Więzień przeniósł zdziwiony wzrok na twarz funkcjonariusza, a wtedy śniady frontführer odezwał się czystą niemczyzną, zmiękczoną arabskim akcentem.
– Zejdź na dół i przynieś jeszcze jeden pojemnik. Potem będziesz mógł odpocząć.
Ksiądz pokornie skinął głową i podziękował bladym uśmiechem. To był naprawdę poranek cudów.
Schodząc, odwrócił się na kilka sekund i zauważył, jak muzułmanin w rudym mundurze pochyla się nad otworem podziemnego magazynu i sprawdza metalową klapę zamykającą wejście.
Najwyraźniej miał coś wspólnego z budową bunkra. Organizacja Todt zajmowała się właśnie takimi rzeczami. Ksiądz pamiętał kilku jej inżynierów, kręcących się po kamieniołomach i nadzorujących załadunek granitu, potrzebnego hitlerowcom na nowe obiekty wojskowe. Przybysza z Arabii nigdy by się wśród nich nie spodziewał.
Kilka godzin później było po wszystkim.
Sześciu więźniów przetransportowało czarno-żółte pojemniki z paki samochodu na leśne wzgórze, a siódmy zniósł je po metalowej drabinie na dno bunkra i ustawił pod betonową ścianą. Potem pod eskortą funkcjonariusza organizacji Todt i trzech sturmmanów wciągnęli sprzęt i przyspawali metalową klapę do jej obramowania. Całość starannie nakryli darnią, na której umieścili pień jodły, pewnie wywróconej przez wichurę.
Zeszli na dół, z trudem trzymając się na nogach. Przy ciężarówce czekał oficer SS, który klasnął w dłonie z zadowoleniem. Gestem wskazał więźniom grubą kłodę, zachęcając, aby usiedli i odpoczęli. Poczekał, aż usadowią się, a następnie dał znak sturmmanom, którzy sięgnęli po pistolety maszynowe, wymierzyli i otworzyli ogień.
Byli doświadczonymi mordercami.
Żaden z więźniów nie zdążył się poderwać. Dwóch poleciało w tył odrzuconych przez serię, reszta zatańczyła na siedząco jakiś makabryczny balet i osunęła się na ziemię lub pozostała na kłodzie w nienaturalnych pozach. Na twarzy więźnia, który o mało nie upuścił pierwszego pojemnika, zastygło zdziwienie, choć przecież można się było domyślić ciągu dalszego.
Oficer SS sięgnął do kabury, podszedł do rozstrzelanych i posłał kilka pocisków w serca tych, którzy jeszcze się ruszali. Celował powoli, z odległości, która gwarantowała, że krew nie ochlapie mu płaszcza.
Muzułmanin stał nieruchomo kilkanaście kroków dalej.
Dowódca dwuosobowej eskorty odczekał chwilę, po czym schował pistolet i znów skinął na sturmmanów. Ci odłożyli schmeissery i zabrali się za przenoszenie zwłok na pakę ciężarówki. Nie można było zostawić siedmiu trupów w pasiakach przy leśnej drodze. Rosjanie, którzy byli tuż-tuż, od razu by się domyślili, że więźniowie obozu zostali użyci do transportu i ukrycia czegoś ważnego. Natychmiast zaczęliby szukać.
Zwłoki były lekkie. Wychudzone i wynędzniałe, dlatego żołnierze SS nie mieli z nimi kłopotu. Przeciągali rozstrzelanych pod burtę, a następnie jeden chwytał zabitego pod ramiona, drugi za nogi, unosili, wykonywali kilka bujnięć i na trzy wrzucali ciało na ciężarówkę. Trzeci ze sturmmanów, stojący na pace, przesuwał je w głąb. Zszedł dopiero wtedy, gdy trzeba było podnieść rosłego więźnia w prawie nowym pasiaku, tego, który umieszczał pojemniki wewnątrz bunkra.
Skończyli i wycierali dłonie z krwi beretami ściągniętymi z głów zabitych.
Oficer SS z miną wyrażającą aprobatę dla dobrej roboty podszedł do nich, trzymając w dłoni paczkę papierosów. Esesmanom rozbłysły oczy. Nie palili od wielu dni. Normalne. Byli doświadczonymi żołnierzami i wiedzieli, że kiedy zbliża się front, najpierw musi upaść system dostaw. Służby kwatermistrzowskie trzęsą portkami i wariują. Brakuje opatrunków, amunicji, jedzenia. O papierosach nie wspominając.
Wyciągnęli chciwie po jednym, ale oficer SS zachęcił ich, aby poczęstowali się jeszcze raz, na później. Nie wiedzieli, jak dziękować. Darczyńca schował paczkę juno, obmacał kieszenie i rozłożył dłonie w bezradnym geście. Nie miał zapalniczki.
Jeden ze sturmmanów zareagował, wyjął zapałki i zagrzechotał nimi z promiennym uśmiechem. Kilka sekund później jego dwaj towarzysze z papierosami w ustach pochylili się nad płomieniem i wtedy rozległ się pierwszy strzał.
Śniady funkcjonariusz organizacji Todt, który na moment spuścił esesmanów z oczu, natychmiast spojrzał w ich stronę. Jeden z żołnierzy osunął się, jakby nagle utracił władzę w nogach. Papieros odkleił się od jego warg, upadł i potoczył po kamieniach. Muzułmanin odprowadził dymiącego juna wzrokiem i dopiero po chwili zrozumiał, że strzela oficer SS. Prosto w głowy swoich ludzi.
Ostatni z nich, który miał sekundę przewagi, spróbował odskoczyć, dlatego kula oderwała mu kawałek skalpu z boku czaszki. Oficer skrzywił się z niesmakiem i wypalił jeszcze raz. Tym razem w środek czoła. Po czym powoli odwrócił się w stronę Muzułmanina, unosząc pistolet w wyprostowanej ręce, aby dokładnie zgrać przyrządy celownicze.
I wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Frontführer organizacji Todt zrobił krok w jego stronę.
– Nic z tego – powiedział spokojnie. – Wystrzelałeś wszystkie osiem pocisków. Liczyłem. Trzeba było nie dobijać więźniów.
Blefował, ale esesman dał się nabrać. Strzelał z walthera, pistoletu, który w odróżnieniu od parabellum nie informował, że amunicja się skończyła, bo zamek nie zatrzymywał się w tylnym położeniu.
Niemiec zawahał się, opuścił broń i przeładował, aby upewnić się, czy przypadkiem nie ma ostatniego pocisku w komorze. To wystarczyło, muzułmanin doskoczył i uderzył esesmana pięścią w twarz, z siłą spotęgowaną przez rozpęd ciała.
Oficer stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, napastnik siedział na nim okrakiem i wyciągał z ładownicy przy jego pasie zapasowy magazynek. Był pusty. Funkcjonariusz organizacji Todt rozejrzał się za poręcznym kamieniem, ale Niemiec odgadł jego zamiar.
– Nie musisz tego robić – jęknął.
– Chciałeś mnie zabić – szepnął muzułmanin, na jego twarzy malowało się okrucieństwo.
– Miałem rozkaz nie zostawiać żadnych świadków – odparł twardo esesman.
Śniady mężczyzna pokiwał głową ze zrozumieniem, a następnie wymacał otoczak, który pozwolił wyrwać się z drogi, i trzasnął nim w czaszkę Niemca.
Wytarł dłonie o jego mundur, wstał i rozejrzał się. Na górskiej drodze panowała cisza zakłócana jedynie szmerem jodeł i trzepotem skrzydeł kruka, który przysiadł na pobliskim drzewie.
Był ptakiem wychowanym przez wojnę. Zwabiły go wystrzały, z reguły zwiastujące ucztę, dlatego okazywał zniecierpliwienie na widok Muzułmanina i łakomie wpatrywał się w oczy martwych ludzi, największy ptasi przysmak.
Funkcjonariusz organizacji Todt nie zamierzał mu przeszkadzać. Przyklęknął przy zwłokach zastrzelonych żołnierzy i pobieżnie je przeszukał. W kieszeni sturmmana, który zginął jako pierwszy, znalazł kluczyk do ciężarówki.
Uruchomił ją i ruszył w stronę wsi Klessengrund.
Odjeżdżając, zastanawiał się, czy oficer SS wiedział, co znajdowało się w czarnych pojemnikach z żółtymi symbolami. Na samą myśl, że kiedyś po to wróci, poczuł nagły przypływ euforii. Nic nie było w stanie jej zakłócić. Ani chłód wiosennego poranka, ani obraz morderstw, w których właśnie wziął udział, ani głuche, choć coraz bliższe odgłosy radzieckiej artylerii. To wszystko nie miało już żadnego znaczenia. Prawdziwym zwycięzcą tej wojny był on i tylko on.
Zacisnął dłoń na kierownicy i dodał gazu.
Góry Pindos / Saloniki
Wiosna 1941 – lato 1949 roku
Głowa, która potoczyła się pod stopy Kostasa Tosidosa, została odcięta tak precyzyjnie, jakby było to dziełem gilotyny, a nie odłamka amerykańskiego pocisku artyleryjskiego.
Sierżant Tosidos widział w życiu wiele śmierci, ale ta wydała mu się szczególnie absurdalna. Od niedzielnego przedpołudnia, kiedy przymusowo wcielono go do Demokratycznej Armii Grecji, Kostas nie miał wątpliwości, że ta śmierć musi nastąpić, nie spodziewał się jednak, że tak na nią zareaguje.
Głowa, ciągnąca za sobą purpurową szarfę krwi, należała do dowódcy partyzantów, niemającego pojęcia o wojnie bibliotekarza z Aten, który komunizmem zaraził się z zatrutych książek. Po raz pierwszy stracił głowę, gdy zgłosił się na ochotnika, a partia zrobiła go porucznikiem, bo umiał pisać i czytać. Nie znał się ani na górach, ani na partyzantce. Nie potrafił wybrać terenu dobrego do walki, wyznaczyć stanowisk ciężkich karabinów ani wykonać najprostszego manewru taktycznego. Nie wiedział, jak się kryć. Nie orientował się, jak nie dać się zabić. Nie odróżniał brzęczenia owada od odgłosu szrapnela, i nic dziwnego, że stracił głowę po raz drugi, tym razem definitywnie.
Kostas czubkiem buta odsunął głowę, która leżała na środku ścieżki i wpatrywała się w niego z wyrazem bezgranicznego zdumienia.
Sierżant bezskutecznie usiłował przypomnieć sobie imię martwego dowódcy, ale w tym samym momencie na szczycie pobliskiego wzniesienia wyrosło kilkunastu żołnierzy wojsk rządowych. Podskakiwali niezdarnie, jakby biegli po rozżarzonych węglach. Kryli się, gdzie kto mógł.
Tosidos przyklęknął, zarepetował karabin i celnym strzałem strącił ze szczytu wysokiego szeregowca, który tak przejmująco wrzeszczał, lecąc w dół, że jego koledzy wychylili się zza skał sprawdzić, co się stało. A wtedy sierżant Tosidos raz jeszcze przyłożył do oka zdobycznego brytyjskiego lee-enfielda i udowodnił kolejnemu zwolennikowi króla, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
Tego było już za wiele. Pluton, który atakował oddział porucznika bez głowy, cofał się w popłochu, gubiąc niestarannie przypięte manierki i zbyt nonszalancko założone hełmy. Ich sylwetki, zgarbione strachem, stanowiły wymarzony cel, ale sierżant Kostas Tosidos uważał strzelanie w plecy za czyn haniebny. Nie wypada zabijać ludzi w ten sposób.
Żołnierze uciekli i na ścieżce przecinającej zbocze zapadła cisza. Kanonada karabinów i dział umilkła w jednym momencie, jakby ktoś wyłączył radio transmitujące bitwę.
Sierżant sięgnął po lornetkę, aby upewnić się, czy wrogowi nie przyjdzie do głowy powtórzyć natarcie. Ale pozycje wojsk rządowych były puste. Kostas obejrzał wzgórze metr po metrze, mając słońce za plecami i szukając jakiegokolwiek ruchu. Nie znalazł.
Znalazł człowieka.
Samotnego mężczyznę, który z daleka przyglądał się niedobitkom partyzantów. Miał na sobie polowy mundur i beret brytyjskich komandosów. Tosidos skierował okular lornetki na jego twarz, podkręcił pierścień regulujący ostrość i nagle drgnął, jakby ujrzał ducha. Po drugiej stronie wzgórza, frontu i prawdy stał Albert Ramsey. Człowiek, którego Kostas uważał za swojego najbliższego przyjaciela. Opuścił lornetkę, mimowolnie spojrzał na głowę bibliotekarza z Aten i po raz kolejny doszedł do wniosku, że to stanowczo nie jest jego wojna.
KOMUNIŚCI DSE, Demokratycznej Armii Grecji, przyszli do wioski dwa dni wcześniej.
Wyczuł ich Orion, stary owczarek Tosidosów pilnujący zagrody. Był mądrym psem. Tak mądrym, że miał imię. I to jakie. Należące do mitologicznego myśliwego, posiadacza własnej konstelacji na niebie, w której skład wchodził gwiazdozbiór Psa. Kostas jako jedyny we wsi chodził do szkoły, a to dawało mu przywilej znalezienia Orionowi imienia w którejś z przeczytanych książek.
Owczarek nie podnosił głosu nawet na najgłupsze barany, które oddalały się od stada, ale na komunistów szczekał tak, że aż sierść zjeżyła mu się na karku. Zwiadowcy podeszli bliżej, a komisarz polityczny oddziału, zawsze idący na przedzie, żeby dawać przykład, zabił Oriona strzałem z rewolweru. Potem powie, że pies mógł zaalarmować wojska rządowe. Ale Kostas Tosidos mu nie uwierzył. Co jest bardziej alarmujące dla wojsk rządowych: szczekanie psa czy huk wystrzału?
Wybiegł z chaty i chwycił motykę, jedyną broń, jaką miał pod ręką, ale ci z DSE wycelowali w niego karabiny. Komisarz kazał mu rzucić narzędzie i stanąć pod ścianą. Potem wyznaczył wartownika, który mógł liczyć sobie piętnaście, może szesnaście lat. Wyrostek uniósł ciężki karabin i wymierzył prosto w twarz Kostasa. Był chudy i wygłodzony. W oczach miał gorączkę, a jego przezroczysta skóra opinała kości, podpowiadając wyobraźni, jak będzie wyglądał szkielet chłopaka. Wszystko, co wkrótce z niego zostanie.
Ręce niemal pozbawione mięśni mdlały mu od ciężaru broni. Nerwowo przyglądał się kolejnym wieśniakom, których ustawiano pod ścianą chaty Tosidosów. Wiedział, że jeśli zaatakują i zdąży strzelić, zabije najwyżej jednego z nich. Sekundę później, zanim przybiegną koledzy z oddziału przeczesujący osadę, inny wieśniak poderżnie mu gardło. Górale z albańskiego pogranicza przychodzili na świat z nożami w ręku.
Przełknął ślinę i mocniej zacisnął dłonie na karabinie. Wodził nim z lewej na prawą i z powrotem, jakby chciał sprawiedliwie obdarzyć groźbą śmierci wszystkich pięciu mężczyzn stojących pod murem.
Tylko tylu znaleziono w chatach.
– Towarzysze – przemówił do nich dowódca oddziału DSE, młodzieniec o posturze i twarzy inteligenta. – Wiemy, że jesteście ludźmi honoru. Prawdziwymi patriotami i synami swojego ludu. Ludu ciemiężonego przez reżim króla, który więzi, torturuje i morduje takich jak wy. Przyszliśmy pokazać wam, że można się temu przeciwstawić. Mamy dla was broń, abyście mogli walczyć o swój honor i kraj. O swoje domy i rodziny. O ziemię i o przyszłość swoich dzieci. O wolność Grecji. Jesteśmy waszymi braćmi, towarzysze – zakończył, unosząc w górę zaciśniętą pięść.
Najstarszy z górali ustawionych pod ścianą, czerstwy, siwowłosy mężczyzna o twarzy pobrużdżonej wiatrem i nieszczęściami, splunął pod nogi.
– Mówisz, że jesteś naszym bratem, a trzymasz nas pod karabinami? – spytał.
Dowódca nagle stracił pewność siebie. Omiótł spojrzeniem piątkę mężczyzn z osady i zatrzymał wzrok na Tosidosie. Oskarżycielsko wycelował w niego palec.
– To przez niego – powiedział. – On się na nas rzucił z motyką.
– Zabiliście mi psa – odparł Kostas.
Człowiek, który przyprowadził oddział, ponownie wpadł w zakłopotanie, a wtedy zza jego pleców wyłonił się komisarz. Był mężczyzną o szerokiej twarzy, lekko falujących włosach, zaczesanych do tyłu, i wąskich ustach znamionujących bezwzględność. Miał na sobie brytyjski battle dress i cywilne półbuty, dobre na deptak w Atenach, a nie kamieniste ścieżki masywu Grammos. Jego prawe oko zakryte było zakrwawionym opatrunkiem, przyklejonym plastrami do czoła i policzka.
– Jestem Stavros, zastępca do spraw politycznych. Pójdziecie z nami – oświadczył krótko, przejmując inicjatywę i odbierając głos speszonemu porucznikowi. – Ojczyzna was potrzebuje.
Mężczyźni pod murem wymienili spojrzenia, a potem wbili wzrok w ziemię. Słyszeli, że niektóre oddziały DSE potrafią karać śmiercią za odmowę wstąpienia w ich szeregi. Krążyły plotki o kimś, kto nie chciał iść walczyć, i zadźgano go bagnetami, bo komunistom szkoda było kul.
Górale zgarbili się, dwóch macało podeszwami podłoże, szukając dobrego odbicia do skoku. Oczytany porucznik pomyślał, że są jak przyczajone drapieżne zwierzęta, które nie mają szans w starciu z bronią palną, ale z pewnością rzucą się na myśliwych i zabiją lub poranią któregoś z nich. Przyszedł do tej wioski, aby wzmocnić oddział nowymi ludźmi, a nie ponosić straty.
– Czy wśród was jest ktoś, kto był w partyzantce podczas okupacji? – Próbował rozładować napięcie.
Górale milczeli. Starali się nie zerkać na Tosidosa.
Był sierżantem greckiego ruchu oporu. Bohaterem wojennym. Walczył z Niemcami, Włochami i Bułgarami, którzy przeszli na stronę faszystów. Miał krzyż za męstwo z wizerunkiem świętego Dymitra na koniu i medal od Anglików. Ale to była jego sprawa. Będzie chciał, to sam im powie.
Kostas Tosidos się jednak nie odezwał. Patrzył na martwego Oriona i czuł narastającą nienawiść do człowieka, który zabił mu psa.
Komisarz chyba czytał w jego myślach, bo w tym samym momencie krzyknął do piątki mężczyzn stojących pod murem:
– To nie są czasy żałowania psów i pilnowania owiec. Tak postępują tylko tchórze! Jazda, zbierać się. – Wykonał szeroki gest ręką uzbrojoną w rewolwer. – Idziemy!
Najstarszy z górali wystąpił krok do przodu.
– Nigdzie z tobą nie pójdę – powiedział twardo. – Zabito mi dwóch synów. Jednego Niemcy, drugiego Grecy z armii króla w zeszłym roku. Nie zostawię domu i ich matki.
– Nie chcesz się zemścić? – oburzył się Stavros. – Ci z armii króla to faszyści gorsi od Niemców.
– Moim synom życia to nie wróci – odparł starzec.
– Jesteś zdrajcą – syknął komisarz. – Powinienem zastrzelić cię jak tego psa.
Góral bez słowa rozerwał koszulę na piersiach.
– Strzelaj – powiedział z pogardą.
Stavros poprawił opatrunek na oku i powoli zaczął uzupełniać magazynek rewolweru nabojami wyjmowanymi ze skórzanej ładownicy przy pasie. Gdy skończył, uniósł broń, a wtedy porucznik skoczył i chwycił go za rękę.
– Dość! – krzyknął.
Zastępca do spraw politycznych o mało się nie przewrócił. Być może z powodu potknięcia o kamień, ale bardziej z bezgranicznego zdumienia na widok stanowczości dowódcy. Opuścił rękę z rewolwerem. Zdrowe oko płonęło mu z wściekłości.
– Zostań, ojcze – zwrócił się do starca porucznik. – Reszta idzie z nami.
Tosidos wyczuł pytający wzrok sąsiada, piętnastoletniego Dimitrisa, i odpowiedział spojrzeniem: „Idziemy. W górach ci głupcy wyginą albo uciekniemy im przy pierwszej dobrej okazji”.
Dimitris zrozumiał. Pozostali mężczyźni spod muru również. Od tej chwili ich dowódcą był Kostas. Doświadczony partyzant, o którego umiejętnościach nie wiedzieli ani miękki porucznik, ani komisarz z opatrunkiem na oku, ani żołnierze DSE prowadzeni w góry na rzeź.
Tosidos znów był sierżantem. Tym razem w tajemnicy.
WOJNY zaczął się uczyć osiem lat wcześniej.
Był synem księdza. Jego wiecznie uśmiechnięty ojciec, uważany za anioła, który zstąpił na ziemię, opiekował się niewielką parafią mniejszości greckokatolickiej w jednej z uboższych dzielnic Salonik. Ożenił się tydzień przed przyjęciem sakramentu kapłaństwa, co Kostasowi pozwoliło przyjść na świat i dojść do wniosku, że Kościół jest specjalistą od absurdów. To znaczy tydzień przed złożeniem ślubów ojciec mógł się ożenić, ale tydzień po tym, jak został księdzem, już nie. Gdyby panna młoda nie daj Boże przeziębiła się albo złamała nogę, parę dni spóźnienia oznaczałoby dla ojca wiekuisty celibat, a dla Kostasa niebyt.
Bycie synem greckokatolickiego księdza w Salonikach nie przypominało stąpania po płatkach róż w ogrodach rozkoszy. To miasto było jak wulkan. Piękne i majestatyczne, ale w niewidocznym wnętrzu rozgrzane do czerwoności przez pamięć pogromów i krzywd. Wrzały spory Macedończyków Greków z Macedończykami Słowianami, kipiała nienawiść katolików do żydów i żydów do muzułmanów, niechęć Arumunów do Ormian, Ormian do Bułgarów, a grekokatolików do prawosławnych. Wszystko podlewane przez starego diabła oliwą, która podsycała ogień, co mogło w każdej wywołać wybuch. Udusić miasto dymem zemsty i zalać je lawą odwetu. Na szczęście diabeł był leniwy, oliwy niezbyt dużo, a na każdej ulicy i w każdym zaułku wszyscy mieli wszystkich na oku. Kończyło się na okazjonalnym wybijaniu zębów, przymusowym zmienianiu słowiańskich nazwisk na greckie lub wypędzaniu synów Allacha do Turcji.
Nowoczesny, energiczny diabeł pojawił się w Salonikach nieco później.
Przyjechał odkrytym samochodem. Nazywał się Neumann, nosił czarny mundur SS i był taki, jaki miał być. Aryjski, zimny i higieniczny. Gestem rozsypał na placu przed świątynią żołnierzy z pistoletami maszynowymi i czekał, aż ojciec Tosidos skończy nabożeństwo. W pełnym słońcu kiwał się na stopach obutych w oficerki, lśniące jak kopuły cerkwi. Z pięt na palce, z palców na pięty. Od czasu do czasu zerkał na zegarek, mierząc własną cierpliwość.
Wreszcie ojciec Tosidos wyszedł.
– Jor-gos Pe-tro-pu-los – wysylabizował Neumann, odczytując notatkę wykonaną ołówkiem kopiowym na odwrocie fotografii, którą trzymał w ręku. – Zna? – spytał księdza, starając się, aby zabrzmiało to po grecku.
Ojciec Tosidos nie znał. Uśmiechnął się dobrodusznie i przecząco pokręcił głową.
Niemiec uniósł zdjęcie i podsunął mu tak blisko oczu, że ksiądz cofnął się o krok, aby przyjrzeć się twarzy człowieka z fotografii.
– Teraz zna? – dopytał Niemiec.
– Teraz tak – potwierdził ojciec Tosidos.
To wystarczyło.
Neumann kiwnął dłonią i dwóch żołnierzy chwyciło księdza pod ręce, po czym zawlokło do ciężarówki, która stała tuż za odkrytym samochodem.
Kostas Tosidos nigdy więcej nie zobaczył ojca w domu. Powieszono go parę dni później na placu niedaleko Heptapyrgionu, po śledztwie trudno było rozpoznać twarz. Przypominała jedną z tych niekształtnych sino-purpurowych masek, jakich uliczni kuglarze używali do wywoływania w widzach przerażenia. Kostas musiał patrzeć na egzekucję razem z innymi, ale zamknął oczy. Otworzył je dopiero w chwili, gdy ciało ojca przestało drgać. Jakby miał porozumienie z jego duszą, która pozwoliła mu unieść powieki dopiero po wszystkim.
Ojca zgubiła miłość bliźniego.
Poproszony przez obcego mężczyznę o udzielenie sakramentu małżeństwa, zgodził się bez wahania. Nie wiedział, że pan młody jest jednym z przywódców ruchu oporu. Niemcy też nie wiedzieli. Dopóki nie doniósł im o tym były chłopak dziewczyny, która go rzuciła.
Cała parafia zachodziła w głowę, dlaczego Neumann nie aresztował też Kostasa i jego matki. Oni sami nie spali przez dwie noce, spakowani i gotowi ukryć się w podziemiach cerkwi, a potem uciekać w góry do partyzantów. Ale nic się nie wydarzyło. Esesmani krwawego obersturmführera po nich nie przyszli. Powód stał się jasny dopiero na placu, kiedy przed egzekucją Neumann wygłosił mowę, z której wynikało, że ksiądz Tosidos został ukarany, bo udzielił ślubu niewłaściwemu człowiekowi. I że spotka to każdego, kto poda bandytom z ruchu oporu choćby szklankę wody.
Po powrocie do domu zapalili świece modlitewne, uklękli przed ikoną Pantokratora, a potem matka sięgnęła po Pismo Święte. Nie wstając z kolan, odszukała fragment z Nowego Testamentu i przeczytała na głos: „Najmilsi! Nie mścijcie się sami, ale pozostawcie to gniewowi Bożemu, albowiem napisano: Pomsta do mnie należy. Ja odpłacę – mówi Pan”.
Kostas zrozumiał przestrogę. Milczał. Matka zauważyła, że przeniósł wzrok z twarzy Chrystusa, która pod wpływem refleksów świecy wydawała się żywa, i wpatrywał się w przestrzeń obok ikony.
– Wiesz, czyje to słowa? – spytała.
Skinął głową.
– Ojciec nie chciałby, aby zawładnął tobą gniew. Wychował cię na dobrego człowieka i życzyłby sobie, abyś takim pozostał. Posłuchaj słów świętego Pawła.
Nie odpowiedział.
Słyszał ten cytat wiele razy, powtarzany przez ojca. Pochodził z Listu do Rzymian. Tylko że on był Grekiem. Na dodatek z domieszką krwi macedońskich przodków matki. Uczynił znak krzyża i podnosząc się z kolan, doszedł do wniosku, że słowa o zaniechaniu zemsty nie są skierowane do niego.
GDYBY esesmani z otoczenia obersturmführera Neumanna baczniej rozglądali się wokół, pewnie zauważyliby chudego chłopaka z orlim nosem i kręconymi włosami, który od miesiąca kręcił się tam, gdzie bywał ich dowódca. Blisko koszar, kantyny, placu straceń, prywatnej willi obersturmführera i bulwaru obok Białej Wieży, którym Neumann lubił spacerować, rozkoszując się widokiem morza i strachem przechodniów.
Ale esesmani się nie rozglądali. Byli panami zniewolonego miasta, w którym ludzie nie śmieli podnieść na nich oczu, a co dopiero ręki. Co mogło im grozić? Partyzanci kryli się w górach, a porządku w Salonikach pilnowało niemieckie wojsko i miejscowa policja na rozkazach greckiego rządu, który ślubował wierność Trzeciej Rzeszy.
Z obserwacji Neumanna Kostas wracał do domu, zdejmował buty i na palcach wchodził po skrzypiących schodach na strych, gdzie urządził jednoosobowy sztab akcji odwetowej. Miał już mapę szlaków esesmana, ulic, którymi przejeżdżał, i miejsc wpisanych na stałe w rozkład dnia.
Do mapy dopasował plan.
Któregoś wieczoru podkradł się pod auto zaparkowane przy nieoświetlonej ulicy i za pomocą gumowego węża ściągnął z baku do metalowej puszki ponad pół litra benzyny. O mało nie zwymiotował, gdy zachłysnął się paliwem, które dostało mu się do ust. Skulony, przemknął się do domu i wszedł na strych. Przelał benzynę do butelki z cienkiego szkła i ostrożnie dolał kwasu siarczanego, który jeszcze przed wojną kupił w sklepie chemicznym. Planował zatkać butelkę szmatą nasączoną benzyną, podpalić ją i cisnąć w odkryty samochód Neumanna, gdy tylko szofer zwolni, skręcając do willi, w której mieszkał obersturmführer.
Kostas uśmiechnął się do tej myśli. Delikatnie odstawił butelkową bombę na odwróconą do góry dnem skrzynkę po owocach, gdy nagle usłyszał szybkie kroki na schodach i trzask wyważanych drzwi. Deski dawno temu zdążyły spróchnieć, dlatego nie stawiały oporu. Wystarczył solidny kopniak.
Do pomieszczenia wpadło dwóch mężczyzn. Mieli charakterystyczne długie płaszcze i kapelusze. W dłoniach trzymali pistolety. Byli Grekami, co nic nie znaczyło, kolaboranci na usługach Niemców potrafili prześladować rodaków okrutniej niż gestapo.
– Policja! – krzyknął starszy z nich. – Ręce do góry!
Kostas posłusznie wykonał polecenie. Drżał, starając się za wszelką cenę zachować spokój.
– Dlaczego śledzisz obersturmführera Neumanna? – spytał ten sam policjant, mężczyzna z surową twarzą, pasującą bardziej do bandyty niż stróża prawa.
Chłopak nie odpowiedział.
Młodszy funkcjonariusz zrobił krok w jego stronę i uderzył. Otwartą dłonią, ale to wystarczyło, aby Kostas stracił równowagę i zatoczył się na ścianę. Tamten wiedział, jak bić.
– Ogłuchłeś? – upewnił się starszy.
– Nie śledzę – odpowiedział chłopak, trzymając się za piekący policzek, dzięki czemu zasłonił się przed kolejnym ciosem.
Starszy powoli podszedł do skrzynki i uniósł do góry butelkę z benzyną. Wyciągnął z niej szmatę, powąchał i z dezaprobatą pokręcił głową.
– Ty durny smarkaczu – powiedział, wylewając zawartość na podłogę. Powietrze wypełnił mocny, duszący zapach. – Moi ludzie obserwują cię od miesiąca. Przyprowadziłeś nas do tej kryjówki i nawet tego nie zauważyłeś. I ty chciałeś pomścić ojca? – spytał z niedowierzaniem. – Nie podszedłbyś do Neumanna, nawet gdyby on i jego szofer zasnęli w samochodzie na środku pustego placu. Jesteś głupcem, synu.
Kostas opuścił dłoń i podniósł głowę. Patrzył prosto w oczy policjanta. Nawet nie drgnął, gdy tamten udał, że wyprowadza kolejny cios.
Ale zamiast uderzyć, starszy z policjantów zatrzymał dłoń w powietrzu, a potem kiwnął nią na swojego partnera i wyszli bez słowa.
Kostas stał na strychu kompletnie zdezorientowany. Kręciło mu się w głowie. Może z emocji, a może od oparów benzyny, które ulatniały się wraz z jego planem.
Przez kilka dni szukał odpowiedzi na pytanie, dlaczego policja go nie aresztowała, ale nic logicznego nie przychodziło mu do głowy. Nikt nigdy nie słyszał, aby greccy funkcjonariusze służący Niemcom kiedykolwiek okazali komuś litość. O co zatem chodziło? Postanowili go dyskretnie śledzić, w nadziei, że Kostas ma kontakty z partyzantami i doprowadzi ich do ludzi z ruchu oporu? Wychodząc z domu, zawsze bacznie się rozglądał, ale nigdy nie dostrzegł tajniaków. A jednak niedługo po wydarzeniach na strychu, gdy przechodził w pobliżu portu, drogę zastąpił mu człowiek o uważnych oczach, który wyrósł jak spod ziemi i poprosił o ogień. Kostas otworzył usta, aby przeprosić, że nie ma przy sobie zapałek, gdy tamten powiedział:
– Przyjdź jutro w południe na plac, na którym powieszono księdza.
Młody Tosidos chciał spytać o przyczynę tego dziwnego zaproszenia, ale tamten zniknął równie szybko, jak się pojawił.
Nazajutrz był piątek, ulubiony dzień Niemców na urządzanie publicznych egzekucji. Słońce stało niemal w zenicie. Na placu niedaleko fortecy kręciło się kilku rybaków i wieśniak z wiklinowym koszem pełnym bakłażanów. Czterech robotników w brudnych, przepoconych koszulach stawiało szubienicę, której elementy przywieźli rano na wózku zaprzężonym w osła.
Nadzorował ich Neumann, który zawsze osobiście doglądał budowy szafotu. Starannie sprawdzał łączenie belek i stabilność konstrukcji, ta bowiem nie miała prawa drgnąć pod ciężarem skazańca. Była elementem niemieckiego systemu karania wrogów i musiała perfekcyjnie spełnić swoje zadanie. Dlatego kiedy robotnicy przywiązali do poprzecznej belki sznur, Neumann kazał sobie podsunąć podnóżek dla wieszanych, wszedł na niego, chwycił się oburącz liny tuż nad pętlą, kopnął stołek i przez kilka chwil bujał się jak wahadło.
Potem zgrabnie zeskoczył, otrzepał dłonie, obciągnął mundur i odchylił mankiet, sprawdzając, która godzina. Właśnie minęło południe. Pora obiadu. Choćby w tej samej chwili Saloniki zaatakowały wszystkie miejscowe oddziały partyzanckie, obersturmführer i tak pojechałby do kantyny. Precyzyjny porządek dnia uważał za fundament niemieckiej organizacji.
Kostas, ukryty za platanem na skraju placu, obserwował każdy jego ruch.
Neumann szybkim krokiem udał się w stronę budynków, gdzie w cieniu murów stał jego służbowy kübelwagen, ten sam, którym przyjechał, by aresztować ojca Tosidosa. Żołnierz SS pełniący obowiązki kierowcy zdążył w porę wyrzucić niedopałek i wyprężyć się w postawie na baczność. Po czym otworzył drzwiczki samochodu, ułatwiając obersturmführerowi zajęcie miejsca z tyłu. Gdy tylko to się stało, obiegł auto i usiadł za kierownicą.
W tej samej chwili Kostas zauważył dziwną nerwowość wieśniaka, który nagle postawił na ziemi swój kosz, przyklęknął i zaczął grzebać w bakłażanach z wyrazem skupienia na twarzy, co chwilę podnosząc wzrok i zerkając w stronę auta, powoli ruszającego z placu. W jednym z tych spojrzeń Kostas dostrzegł błysk satysfakcji.
Towarzyszyła mu potężna eksplozja i deszcz szkła z okien pobliskiego domu. Ciężki wojskowy kabriolet uniósł się do góry, jakby podczepiono go do dźwigu, a następnie spadł z łoskotem na płyty placu, przez chwilę leżąc na boku, aż upadł do góry kołami, które przez moment kręciły się jak szalone, dopóki nie uspokoił ich ogień. Przód auta niemal wrył się w kamienne podłoże, co nie dawało kierowcy żadnych szans na przeżycie. Tył unosił się nieco wyżej, tworząc szczelinę, przez którą wyczołgał się ranny Neumann. Osmalony i zakrwawiony, przypominał czerwono-czarną larwę. Błagał o ratunek, ale na placu nikt nawet nie drgnął. Ludzie przez chwilę sycili oczy widokiem cierpienia oprawcy Salonik, a potem zniknęli. Resztę załatwił wybuch baku z benzyną. Obersturmführer przez kilka minut wrzeszczał nieludzko, unosząc rękę, która teraz przypominała pochodnię, po czym znieruchomiał. Robotnicy stawiający szubienicę, próbowali go ugasić marynarkami, ale płomienie były zbyt intensywne.
Kostas uniósł wzrok ku niebu, w kierunku którego wędrował słup czarnego dymu, gdy nagle poczuł za plecami czyjąś obecność. Odwrócił się.
Za nim stał starszy z policjantów, którzy nakryli go na strychu. Spokojnie palił papierosa.
– Nazywam się Petropulos – powiedział. – O mały włos nie zepsułeś tego, czego przed chwilą byłeś świadkiem. Gdybyś rzucił w Neumanna swoją śmieszną butelkę, Niemcy złapaliby cię minutę później, a ten esesmański drań – spojrzał na dopalające się zwłoki – zacząłby się pilnować i jeździć pod eskortą. Teraz rozumiesz?
Petropulos, powtórzył w myślach Kostas. Jeden z przywódców ruchu oporu, człowiek, któremu ojciec dał ślub, płacąc za to życiem. Spojrzał na surową twarz tamtego.
– Teraz powieszą pięćdziesięciu Greków – odparł.
– Nie powieszą – w głosie partyzanta zabrzmiała pewność siebie. – Wysłaliśmy im wiadomość, że za każdego zabitego zakładnika wybuchnie jedna bomba. Niemcy domyślają się, że jest wśród nas człowiek, który potrafi je konstruować. Właśnie się o tym przekonali.
Saloniki / Lamia / Gorgopotamos
Wiosna 1941 – jesień 1942 roku
Chorąży Albert Ramsey przeszedł pod Łukiem Galeriusza i skręcił w uliczkę wyznaczoną przez szpaler sfatygowanych domów. Wiele z nich wyglądało jak pijacy utrzymujący pion tylko dzięki grawitacji i niewytłumaczalnej sile, niemającej nic wspólnego z prawami fizyki. Niektóre mury przechyliły się do tyłu tak mocno, jakby kamieniczki zaraz miały się położyć na wznak. Inne wolały skłon do przodu, co mogło grozić mieszkańcom wypadnięciem z okna. Jedne i drugie ozdabiały ułomki parapetów, drzwi, jakich w Anglii wstydzono by się wstawić nawet do stajni, i spróchniałe okiennice, trzymające się na słowo honoru.
Ramsey odnalazł właściwy adres, sprawdził, czy na parapecie znajduje się doniczka, oznaczająca brak niebezpieczeństwa, i wszedł na pierwsze piętro po schodach, które nie obiecywały, że będzie mógł po nich również zejść.
Zapukał w umówiony sposób do drzwi jedynego mieszkania na tej kondygnacji, które miało lokatorów. Dwa pozostałe należały kiedyś do Żydów. Teraz były puste, a dostępu do nich broniły skrzyżowane deski przybite gwoździami do framug. Puste i pozbawione okien, stwarzały doskonałe sąsiedztwo. Ludzie z ruchu oporu przebili do jednego z nich sekretne przejście, które prowadziło z mieszkania zamienionego w lokal konspiracyjny. W razie nalotu Niemców trzeba było wejść do szafy z ruchomą tylną ścianą, odsunąć ją, przecisnąć się, a potem zasunąć za sobą – najpierw ubrania wiszące na wieszakach, a później plecy szafy. Nikt by się nie zorientował.
Przez szafę, jak przez lustro w opowieści o Alicji w Krainie Czarów, przechodziło się w inny wymiar do martwej, żydowskiej sypialni, pozbawionej mebli i zamieszkanej wyłącznie przez ptaki. Potem wystarczyło pokonać parapet i człowiek wkraczał w krainę daszków i dachów prowadzących na sąsiednie uliczki. Ramsey skrupulatnie sprawdził tę drogę ucieczki. Znał jej każdy detal.
Zwracał uwagę na detale.
W poprzednim życiu, przed wojną, uczył angielskiego w Atenach, ale jego głównym chlebodawcą nie było gimnazjum dla chłopców z dobrych domów. Albert Ramsey tak naprawdę pracował dla brytyjskiego wywiadu wojskowego i bardzo się dla niego zasłużył. Mógłby to robić nadal po wkroczeniu do Grecji wojsk Mussoliniego i Hitlera, ale posiadał hobby, które zdecydowało o jego nowym przydziale. Tym razem do Special Operations Executive, niewielkiej grupy specjalistów od sabotażu, spędzającej Niemcom sen z powiek.
Na pukanie zareagowała młoda dziewczyna ubrana w męskie bryczesy i bluzkę z krótkim rękawem. Była łączniczką Petropulosa i miała w sobie ten sam rodzaj zawziętości, jaki chorąży Ramsey widywał u innych młodych Greków. Stanęła w progu, na wszelki wypadek zerknęła na schody, tak jak ją wyszkolono, po czym cofnęła się, wpuszczając gościa do środka.
W pokoju, którego wystrój stanowił odrapany stół, cztery krzesła obite wyliniałym aksamitem i zatroskana ikona świętego Mikołaja, czekał szczupły młodzieniec. Miał mocno kręcone, czarne włosy, orli nos, nadający twarzy tyle samo urody, co drapieżności, i skupione oczy, które od razu spodobały się Ramseyowi. Nie pałały żądzą walki, nie miotały błyskawic patriotyzmu i nie lśniły brawurą jak wzrok tych wszystkich potomków Apolla z zawadiackimi wąsikami.
Na widok Anglika młody człowiek podniósł się z krzesła.
– Siadaj. – Chorąży skinął dłonią i zajął sąsiednie krzesło, którego obicie sprawiało wrażenie, jakby zaraz sprężyny miały je przebić.
– Od dawna jesteś u Petropulosa? – spytał, zapalając papierosa.
– Dwa miesiące – odparł chłopak. Wydawał się kompletnie zaskoczony. Cudzoziemiec współpracujący z ruchem oporu mówił płynnie po grecku.
– Dlaczego do nas wstąpiłeś?
– Żeby walczyć – odpowiedział bez namysłu Kostas.
– Żeby walczyć – powtórzył jak echo Ramsey. – Chcesz zginąć za ojczyznę?
Zapanowała cisza.
– Nie. – Chłopak pokręcił głową. – Chcę walczyć, nie ginąć. Jeśli zginę, ojczyzna nie będzie miała ze mnie pożytku.
Anglik przeniósł wzrok na dziewczynę, która przysłuchiwała się rozmowie oparta o framugę.
– Nareszcie Petropulos przysłał mi kogoś rozsądnego – powiedział z uznaniem, ale łączniczka chyba nie zrozumiała jego intencji. Wzruszyła ramionami i wyszła do drugiego pokoju, w którym znajdowała się szafa i sekretne przejście.
– Doszły mnie słuchy, że chciałeś zrobić zamach na Neumanna za pomocą butelki z benzyną?
Kostas się zaczerwienił.
– To bardzo dobra broń. – Anglik znów go zaskoczył. – Ale trzeba ją udoskonalić. Gdybyś rzucił butelkę w samochód esesmana, podpaliwszy szmatę służącą jako lont, Niemcy zauważyliby płomień. Szofer mógłby w ostatniej chwili zahamować lub skręcić kierownicą i twoja bomba spadłaby na ulicę. A nawet gdyby trafiła w auto, skończyłoby się na poparzeniach. To chciałeś osiągnąć?
Kostas przecząco pokręcił głową.
– No widzisz – powiedział Anglik. – Żeby zabić Neumanna potrzebowałeś innego, o wiele bardziej dyskretnego i skutecznego zapalnika. Wiesz, o czym mówię?
Chłopak milczał.
– Nie wiesz. – Ramsey pokiwał głową. – Gdybyś wiedział, tobyś to zastosował.
– Co? – spytał Kostas, przełykając ślinę.
Anglik westchnął.
– Petropulos mówił, że chciałeś studiować chemię. I nie słyszałeś o utleniaczu?
Młody Tosidos popatrzył na niego badawczo.
– Słyszałem. Ale skąd go teraz wziąć?
Anglik spojrzał na niego z miną cierpliwego nauczyciela, tłumaczącego uczniowi coś oczywistego.
– Z mydlarni. Wystarczyło kupić trochę kalichlorku używanego do prania i we właściwych proporcjach połączyć go z cukrem pudrem, który zdobyłbyś jeszcze łatwiej. Następnie powinieneś szczelnie zapakować proszek w pergamin złożony w wąski pasek, którym trzeba okręcić szyjkę zakorkowanej i zalakowanej butelki, dodatkowo owijając ją sznurkiem. Potem rzucasz i...? – Spojrzał na niego pytająco.
– Butelka się rozbija – odparł Kostas olśniony tym pomysłem. – Benzyna łączy się z proszkiem pełniącym funkcję utleniacza i następuje gwałtowna reakcja chemiczna.
– Eksplozja o sile uderzenia granatu – uzupełnił Anglik, wstając z krzesła, i z uznaniem poklepał chłopaka po ramieniu. – Neumann nie miałby szans jej przeżyć.
OD TAMTEGO popołudnia Kostas Tosidos został uczniem, a następnie czeladnikiem Alberta Ramseya. Rzutkiego przedsiębiorcy, który prowadził firmę spedycyjną, zajmującą się masowym wysyłaniem do piekła Niemców wraz z ich pociągami, samochodami, budynkami i składami amunicji.
Ramsey potrafił zrobić każdą bombę.
W głowie miał suwak logarytmiczny, który błyskawicznie przeliczał ilość niemieckiego trialenu 105 na siłę wybuchu, a właściwości angielskiego baratolu na odległość rażenia. Wiedział wszystko o trotylu, pikrynianie amonu, zabójczym nadzieniu bomb lotniczych, torped i pocisków artyleryjskich. Jego długie palce, łączące talent pianisty z cierpliwością modelarza budującego miniaturowe żaglowce w butelkach, potrafiły skonstruować każdy zapalnik i detonator. Stary Albi, jak pieszczotliwie nazywali go dowódcy, był wart tyle, ile dobrze wyszkolony pluton saperów.
Z Kostasem Tosidosem łączyło go to samo marzenie i ta sama porażka. Obydwaj chcieli studiować chemię. I obydwóm się to nie udało.
Ramseyowi z powodu miłości.
W drugiej połowie lat trzydziestych, tuż przed wstąpieniem do Oxfordu, rodzice zafundowali Albertowi wakacje na Peloponezie, gdzie poznał uroczą Greczynkę i stracił dla niej głowę. Wakacje przedłużyły się o rok, a potem trzeba było odpowiedzieć sobie na pytanie: co dalej. Wybranka serca za skarby świata nie chciała przeprowadzić się do deszczowej i zakatarzonej Anglii, dlatego Albert zdecydował się na Ateny. Przyjął posadę nauczyciela angielskiego w ekskluzywnym gimnazjum, co wiązało się z przyzwoitą gażą i służbowym mieszkankiem z widokiem na Akropol. W dwa lata nauczył się języka i myślenia o sobie jako o człowieku szczęśliwym. Wymarzone studia chemiczne zamieniły się w prenumerowanie czasopism i sprowadzanie z Londynu fachowych książek. Mógł też eksperymentować w szkolnym laboratorium i prowadzić kółko naukowe, co czynił z entuzjazmem, także na wycieczkach z uczniami za miasto, w takcie których wysadzali w powietrze sterty kamieni.
W końcu wybuchy zainteresowały policję. Ramsey miał nieprzyjemności, a jego kariera pedagogiczna zawisła na włosku. Potrzebował pomocy konsulatu. Rząd imperium brytyjskiego naturalnie mu jej udzielił, ale nie za darmo. Pan od angielskiego zachował posadę, został jednak wtyczką MI6. Z czasem przeszkolono go na szpiega, kiedy więc miał już stopień chorążego, chemia nieoczekiwanie okazała się atutem. Wybuchła wojna, a armia brytyjska pilnie potrzebowała zdolnego sapera do nauczenia żarliwych greckich partyzantów, że posługiwanie się trotylem wymaga raczej flegmy niż temperamentu. Praca z ludźmi Petropulosa w Salonikach była jednym z wyjazdowych szkoleń, jakich odbył dziesiątki. I nigdy nie spotkał Greka, który tak doskonale nadawałby się na spadkobiercę jego wiedzy i umiejętności jak niedoszły chemik Kostas Tosidos. Chłopak o orlim nosie i spokojnych oczach.
Kostasowi Tosidosowi studiowanie chemii nie udało się z powodów historycznych, które ludzkość nazwie drugą wojną światową.
Po egzekucji ojca stał pod platanem skamieniały jak antyczny posąg, gdy Petropulos spytał, patrząc mu prosto w oczy:
– Chcesz się do nas przyłączyć?
– A będę mógł robić takie bomby? – Kostas ruchem podbródka wskazał płonący wrak kübelwagena i rozciągnięte na bruku zwęglone ciało Neumanna.
ALBERT Ramsey zerknął na zegarek i przytrzymał Kostasa za rękaw kurtki.
Spieszyli się na spotkanie z ludźmi Petropulosa w północnej dzielnicy Salonik, ale kiedy mijali bazylikę świętego Dymitra, Anglik nagle przystanął.
– Zaczekaj na mnie chwilę – polecił i skręcił w kierunku świątyni.
Chłopak nie zadawał pytań.
Z brytyjskim chorążym pracował od ponad roku. Wiedział, że w cerkwi znajduje się skrzynka kontaktowa Special Operations Executive, którą Ramsey regularnie sprawdza. Tylko on znał położenie skrytki, i dlatego do bazyliki zawsze wchodził sam.
Tamtego dnia również.
Nacisnął mosiężną klamkę, z trudem otworzył ciężkie drzwi, wszedł do środka, zdjął czapkę i wykonał idealny znak prawosławnego krzyża, jakiego nie powstydziłby się pop z dwudziestoletnim stażem. Z pokorą i czcią stanął przed ikoną męczennika i zapalił świeczkę. Żadna z kilku osób znajdujących się w cerkwi nie miała szans zauważyć, kiedy i skąd wyłuskał niewielką bibułkę podobną do tej, w którą w eleganckim sklepie przy placu Arystotelesa zawijano pomarańcze.
Do Kostasa nie odezwał się ani słowem.
DOPIERO następnego dnia, gdy odkodował treść depeszy i z przyzwyczajenia połknął bibułkę, choć mógł ją przecież spalić w popielniczce, obdarzył ucznia krótkim komunikatem:
– Jutro rano jedziemy na wycieczkę. Będzie spacerek po górach. Weź prowiant na trzy dni, koce i solidne buty.
A na widok pytającego wzroku chłopaka dodał:
– Szykuje się coś dużego.
Nazajutrz po południu dotarli do Lamii w środkowej Grecji.
Miasto pod włoską okupacją oddychało nieco swobodniej niż Saloniki zajęte przez Niemców, ale nie mieli czasu tym się nacieszyć. Wyszli z wagonu, założyli plecaki i rozprostowali kości obolałe po wielogodzinnej podróży na drewnianych ławkach. Pozwolili, aby opłynął ich strumień ludzi kulących się z zimna i spieszących do domów, po czym dyskretnie rozejrzeli się po peronie.
Pod ścianą budynku stacji czekał brodaty mężczyzna z gazetą, którą w umówiony sposób złożył na czworo i schował do lewej kieszeni płaszcza.
Podeszli do niego i spytali, jak dojść do monastyru świętego Agatona, którego imię było konspiracyjnym hasłem.
Brodacz wyraźnie się ucieszył, udając tubylca, który ma szansę zrobić coś pożytecznego dla przyjezdnych. Głośno tłumaczył im drogę, gestykulując przy tym, jakby kierował ruchem ulicznym na najbardziej skomplikowanym skrzyżowaniu w Londynie. Wreszcie skończył i dodał ciszej:
– Na końcu ulicy, po lewej, znajduje się zdziczały gaj oliwny, a w nim opuszczona szopa. Ukryjcie się tam i czekajcie na mnie tuż przed północą. Aha – przypomniał sobie – postarajcie się trochę przespać. Czeka nas dziesięć kilometrów marszu w ciemności.
Ramsey zasnął w sekundę. Znał zasadę, że żołnierz powinien spać, kiedy tylko nadarza się okazja, bo następna może nadejść za parę dni. Kostasowi przyszło to o wiele trudniej. Wyschnięte gałęzie posłania wbijały mu się w plecy. Złapał najwyżej pół godziny niespokojnej drzemki pod kocem, gdy Ramsey potrząsnął jego ramieniem.
– Już czas – powiedział półgłosem.
Chwilę później wyszli z szopy na spotkanie brodacza, który pod kurtką miał teraz gruby golf, a na nogach solidne trzewiki i podkolanówki z owczej wełny. Pierś przecinała mu parciana taśma torby pasterskiej, skrzyżowana ze skórzanym paskiem pistoletu maszynowego. Zanurzył dłonie w kieszeniach kurtki, wyjmując z nich niemieckie parabellum i włoską berettę z krótką lufą.
– Po akcji oddacie dowódcy partyzantów – wyjaśnił i skinął, wskazując wzgórza na widnokręgu, widoczne w nikłym świetle księżyca.
– Idźcie za mną i uważajcie na kamienie – oznajmił. – Odstęp dwa metry.
To było wszystko, co powiedział przez całą noc.
Nad ranem zaczął padać śnieg, ale nie musieli się już przejmować, że zostawią na nim ślady. Byli w górach porośniętych gęstym lasem, gdzie Włosi nigdy się nie zapuszczali. Zbyt wysoko cenili wspomnienia swoich ciepłych żon i makaronu z sosem pomidorowym, aby ryzykować kontakt z dzikimi greckimi partyzantami, od których powyżej tysiąca metrów dosłownie się roiło.
W dziewiątej godzinie marszu Ramsey dostrzegł kilku ludzi poruszających się z kocią zręcznością po śliskich kamieniach stromego zbocza. Byli obdarci i słabo uzbrojeni. Kilku dźwigało jakieś zabytkowe karabiny, paru wymachiwało obrzynami zrobionymi ze starych strzelb. Dwóch z nich miało stopy owinięte szmatami, a na nich łapcie wykonane z łyka. Komuniści, ludzie, którym idea dodawała sił i działała jak narkotyk. Anglik słyszał o oddziale lewicowej ELAS, który walczył z okupantem, zadając mu ciężkie straty, choć dzienna racja żywnościowa partyzantów wynosiła siedemnaście surowych ziaren fasoli na jednego człowieka i jedną figę na dwóch.
Ludzie z ELAS zamienili z brodaczem parę zdań i zniknęli równie bezszelestnie, jak się pojawili, zostawiając przewodnika. Był nim wyrostek młodszy od Kostasa o parę lat. Miał posturę dziecka, ale twarz o grubych rysach i zimnych oczach twardego mężczyzny, na którym zabicie wroga nie robi żadnego wrażenia. Wojna nie tylko mordowała ludzi, ale potrafiła zamieniać ich w demony o zepsutych, na trwałe odkształconych duszach.
Po półgodzinnym marszu dotarli do bazy partyzantów.
Mgła była tak gęsta, że dowódca, gruby major greckiej armii narodowej, pozwolił rozpalić ogniska. Kostas przysiadł przy jednym z nich, obok mężczyzn w takich samych mundurach. Ściągnął buty i uważnie oglądał pęcherze na stopach. Największe zdążyły popękać i uwolnić płyn, który wsiąkł w skarpety. Piekło jak cholera. Próbował zakryć rany strzępami luźno wiszącej błony, ale ból nie pozwolił mu ich dotknąć.
Jeden z żołnierzy partyzanckiej armii, zawodowy sierżant wyglądający na weterana wielu marszów, spojrzał na stopy Kostasa i pokręcił głową.
– Nie grzeb przy tym brudnymi łapami, bo wda się gangrena i utną ci kulasa. Przejdź się tam. – Wskazał niedalekie ogniska ledwo widoczne we mgle. – Tam siedzą komuniści. Mają felczera. Tylko powiedz, że jesteś z ekipy minerskiej, bo inaczej kozojebcy ci nie pomogą.
– Albo powiedz, że jesteś krewnym Stalina – dodał ktoś inny i wszyscy przy ognisku wybuchli śmiechem.
– Komuniści z ELAS? – zdziwił się Kostas. – Razem z wami?
– Tylko dziś. – Sierżant prawicowej armii splunął z odrazą. – Mamy wspólną robotę. Anglik nas namówił na jednodniowe zawieszenie broni. Ale jak ich pojutrze spotkamy w górach, to rozwalimy co do jednego. Pachołki sowieckie. – Splunął raz jeszcze.
Kostas nie zdążył spytać, o jaką wspólną robotę i o jakiego Anglika chodzi, gdy z mgły wyłonił się Ramsey w towarzystwie szczupłego blondyna z wąsikiem w kolorze dojrzałego żyta. Tuż za nimi kroczył osiłek w pełnym rynsztunku brytyjskiego komandosa.
Grecy przy ognisku, nauczeni wojskowej dyscypliny, wstali jak na komendę. Kostas również, choć trwało to nieco dłużej. Bosy i z podwiniętymi nogawkami wyglądał groteskowo i z pewnością nie nadawał się do musztry.
Blondyn z wąsikiem dał znak, że mogą usiąść, i zatrzymał wzrok na stopach Kostasa.
– To jest właśnie mój wychowanek – oświadczył z dumą Albert Ramsey. Po angielsku, z wyraźnym zadufaniem. Brytyjczycy byli pyszałkami już w czasach Wikingów.
– Taki spec? – upewnił się blondyn.
– Tak jest, panie pułkowniku – skwapliwie potwierdził Ramsey. – Ma wyjątkowy talent.
– Musimy zaminować najwyższy wiadukt w tym kraju – powiedział pułkownik, co Ramsey natychmiast przetłumaczył. – Zaminować, a potem wysadzić. Dasz radę? – Popatrzył nieufnie na stopy chłopaka.
– Dam – zapewnił Kostas, choć wcale nie był tego pewien. – A to – odparł, wskazując stopy – zaraz wyleczę. Tamci – skinął głową w stronę komunistów – mają jakiegoś medyka.
Pułkownik obejrzał się za siebie i w tej samej sekundzie potężnie zbudowany komandos zrobił krok do przodu i znalazł się tuż przy nim, jakby czytał w myślach dowódcy.
– Zaprowadź chłopaka – polecił. – Niech go opatrzą.
– Tak jest, sir – potwierdził osiłek i ruchem głowy zachęcił Kostasa, aby poszedł za nim.
Felczer komunistów okazał się żydowskim lekarzem z Salonik. Przed wojną pracował w szpitalu i mieszkał ledwie kilka ulic od Tosidosów. Przemył rany po pęcherzach i sięgnął do torby po brązową buteleczkę z lekarstwem, którym nasączył kompres z gazy.
– Co to? – zaniepokoił się Kostas.
– Dziurawiec z kwasem chlebowym i sokiem z cytryny – wyjaśnił doktor. – Sprawdzony środek na partyzancką chorobę. Oni wszyscy ją przeszli. – Wskazał ludzi z ELAS siedzących przy ognisku. Kilku z nich pokazało palcami na swoje stopy i się uśmiechnęło. Od kiedy dowiedzieli się, że chłopak jest saperem i nie należy do prawicowej partyzantki EDES, uznali go za przyjaciela.
Po założeniu opatrunków Kostas podziękował i wrócił do Ramseya. Chorąży stał obok pułkownika ze zbożowym wąsikiem. Pochylał się nad mapą rozłożoną na pniu drzewa wywróconego przez wiatr. Kiwnął na Kostasa.
Chłopak podszedł, a wtedy Ramsey wskazał czubkiem noża rzekę, która na mapie wyglądała jak zgubiona wstążka.
– Zapamiętaj tę nazwę – powiedział pułkownik. – Być może kiedyś będą uczyć o tym w szkołach.
Kostas podszedł i odczytał półgłosem:
– Gorgopotamos.
Gorgopotamos / Saloniki / Pireus
Jesień 1942 – jesień 1948 roku
Nigdy wcześniej nie widział tak olbrzymiej budowli.
Przęsła wiaduktu unosiły się kilkadziesiąt metrów nad rzeką i nawet w ciemności robiły imponujące wrażenie. Kostasowi przypominały szkielet mitologicznego potwora. Z dołu wydawały się sięgać nieba.
Podniebny wiadukt podtrzymywał tory, które w tym miejscu przenosiły pociągi między wierzchołkami dwóch stromych wzgórz, tworząc jedyną linię kolejową łączącą północ Grecji z portem w Pireusie.
Tędy jechało zaopatrzenie dla armii Rommla, która walczyła z Anglikami w Afryce. Generałowie w Londynie mieli dość jego sukcesów i postanowili zakręcić kran. „Lis Pustyni” bez czołgów, dział, karabinów, amunicji i puszek wieprzowiny z kapustą byłby bezradny. Dlatego generałowie wezwali swojego ulubionego Nowozelandczyka – pułkownika Eddiego Myersa ze Special Operations Executive i uznali, że powinien skoczyć do Grecji. Dostał elegancki jedwabny spadochron, paru krzepkich komandosów i kontakt do Alberta Ramseya, który potrafiłby niepostrzeżenie zaminować sedes Hitlera, gdyby tylko pozwolono mu skorzystać z toalety w którymś z bunkrów wodza Trzeciej Rzeszy.
Noc robiła się coraz gęstsza. Ludzie Eddiego dowodzącego ekipą saperską kończyli rozkładać sprzęt, gdy wskazówki ich zegarków solidarnie pokazały godzinę jedenastą, a na wzgórzach, które łączył wiadukt, rozpętało się piekło.
Dwa największe oddziały partyzanckie w tej części Grecji uderzyły z dwóch stron, co było zgodne ze strategią, polityką i rozsądkiem. Pułkownik Myers wolał nie ryzykować łączenia narodowców z komunistami w jedną grupę, co mogłoby się skończyć rzezią. Dlatego gruby major dostał swoje wzgórze, a dowódca oddziału ELAS swoje. Za to zadanie mieli takie samo: wybić lub przepędzić Włochów broniących obydwu końców wiaduktu. Eddie nie przewidywał ich żarliwego oporu.
Pomylił się.
Nie wiadomo, co opętało tamtej nocy żołnierzy Mussoliniego nad rzeką Gorgopotamos, ale nieoczekiwanie przypomnieli sobie, że są potomkami rzymskich legionistów i walczyli jak lwy. Plan angielskiego pułkownika, że Włosi umkną jak spłoszone zające, a wtedy można będzie spacerkiem wkroczyć na wiadukt i spokojnie go zaminować, wziął w łeb.
– Panie pułkowniku – odezwał się Ramsey, który najwyraźniej tracił brytyjską flegmę, bo od kwadransa słuchał odgłosów strzelaniny z rosnącym niepokojem. – Grekom w końcu zabraknie amunicji. Wycofają się, a wtedy makaroniarze zainteresują się nami. Nie ma na co czekać. Minujmy.
Eddie Myers kiwnął głową.
Ruszyli. Instalowali ładunki według wskazówek dowódcy. Część z nich trzeba było umieścić wysoko na przęsłach, co wymagało niemal alpinistycznych umiejętności. Pot lał się z saperów strumieniami. Ale poradzili sobie. O wpół do drugiej w nocy skończyli pracę, wykorzystując fakt, że Włosi ruszyli w pościg za partyzantami. Mieli wiele, bardzo wiele szczęścia.
Które pękło w jednej chwili.
Kostas, czarny od tłustego brudu dostarczonego przez setki pociągów, pakował plecak, gdy po raz ostatni zerknął na wiadukt i zamarł. Jeden z przewodów, mający odegrać najważniejszą rolę w odpaleniu ładunków, kołysał się na wietrze jak lina, z której odcięto wisielca. Któryś z minerów musiał go nieuważnie podłączyć, albo Niemcom sprzyjał sam diabeł.
Chłopak chciał krzyknąć i pokazać wiszący kabel Ramseyowi, ale nagle zmienił zdanie. Rzucił plecak i biegiem ruszył w kierunku wiaduktu.
Ramsey usłyszał odgłos jego butów na kamieniach i w tej samej chwili również dostrzegł zerwany kabel. Skamieniał. Co wybrać? Zatrzymać chłopaka kosztem nieudanej operacji i utraty mnóstwa materiałów wybuchowych? Czy pozwolić mu działać? Otwierał już usta, gdy Nowozelandczyk dowodzący minerami zakrył mu je dłonią w wełnianej rękawiczce.
Poradzi sobie, mówiło jego spojrzenie. Zobaczysz.
Ale najpierw Kostasa zobaczyli Włosi, patrol lustrujący wiadukt. Zarepetowali karabiny i zaczęli strzelać. Najpierw na stojąco z ramienia, jednak przepędzeni ogniem minerów, ukryli się za niewielkim nasypem i mierzyli do Kostasa z pozycji leżącej, dającej o wiele lepszą celność.
Chłopak wspinał się po przęśle, nie zważając na kule świszczące wokół jak owady, których ukąszenie oznacza śmierć. Wydawał się ich nie słyszeć i za chwilę rzeczywiście nie słyszał, gdy jedna urwała mu kawałek małżowiny prawego ucha. Działał w takim napięciu, że nawet nie poczuł bólu. Wymacał czubkiem buta szczelinę między kamiennymi blokami wiaduktu, wsadził w nią stopę i odczekał, aż wiatr skieruje kabel w jego stronę.
Ułamek sekundy przed tym, gdy miał go chwycić, but wyślizgnął się ze szczeliny i Kostas zjechał na brzuchu w dół, raniąc dłonie w poszukiwaniu punktu zaczepienia. Znalazł go w końcu i znieruchomiał, przez chwilę próbując złapać oddech.
Włosi ciągle strzelali.
Wspiął się, złapał przewód w locie, przygryzł go i dotarł do miejsca, w którym nastąpiło zerwanie. Nie czuł dłoni, mimo to zmusił się i skręcił druty trakcji na tyle mocno, aby nie puściły. A co najważniejsze: przeniosły impuls elektryczny. Pracując, mógł się przesunąć na część przęsła niewidoczną dla Włochów. Zauważył kątem oka, że jedna z ostatnich kul trafiła tam, gdzie znajdował się jeszcze parę sekund temu.
Do lasu dotarł półprzytomny. Wyglądał strasznie. Z czarnej twarzy wyzierały tylko przeraźliwie jasne białka oczu, a prawą stronę głowy pokrywała skorupa zakrzepłej krwi. Nagle zabrakło mu sił i wpadł w objęcia Ramseya. Chorąży miał łzy w oczach. Pospiesznie zabandażował mu dłonie, szef saperów ponaglał do wycofania się. Rozkazał minerom ustawić się gęsiego i popychał każdego z nich po kolei, jakby chciał się przekonać, że nikogo nie brakuje i wszyscy pójdą w dobrym kierunku. A gdy przeszedł ostatni żołnierz, spojrzał w stronę zarośli, uniósł wyprostowaną rękę niczym semafor i machnął nią.
Kilka sekund później wiadukt nad rzeką Gorgopotamos wydał głośne westchnienie, a dwa jego przęsła zachwiały się jak człowiek, który potknął się o własne nogi. I runęły w dół.
Resztę opatuliła gigantyczna pierzyna dymu, towarzysząca ogłuszającemu łoskotowi, który dopiero teraz dotarł do ludzi pokonujących szybkim marszem ścieżkę w dolinie. Chorąży Albert Ramsey, podtrzymujący Kostasa, który z trudem powłóczył nogami, zerknął na niego z dumą trenera patrzącego na zawodnika po zdobyciu złotego medalu olimpijskiego.
– To twoja zasługa, synu – szepnął mu do zdrowego ucha i obejrzał się za siebie.
Tory kolejowe, biegnące po jednym z najwyższych wiaduktów Grecji, zwisały nad rzeką Gorgopotamos jak poszarpane linowe drabinki, po których nie da się już nigdzie wejść.
LEGENDA o śmiałku znad rzeki Gorgopotamos rychło obiegła greckie góry i doliny. Powtarzano ją przy partyzanckich ogniskach. Opowiadano po domach i na ławkach, na których przesiadywali bezzębni starcy, wygrzewający się w słońcu. Wyolbrzymiono do rozmiaru mitu o herosie, który własnoręcznie przewrócił podniebny wiadukt, zamykając Niemcom drogę do Pireusu. Sprawca czynu, utożsamianego z klęską Rommla w Afryce, zdobył sławę, a dla człowieka działającego w konspiracji sława jest równie groźna jak zdrada. Zwłaszcza że w pewnej chwili nie wiadomo skąd w opowieściach pojawiło się określenie „chłopak z Salonik”. Nie minęło wiele czasu i miejscowe gestapo zaczęło węszyć po mieście jak sfora myśliwskich psów, które zwietrzyły trop.
Ramsey uznał, że pora zniknąć.
Kostas, który od jakiegoś czasu nocował w mieszkaniach konspiracyjnych, nie chcąc narażać matki, podjechał rowerem pod dom jej kuzynów i przez pół godziny krążył wokół, obserwując otoczenie. Dokładnie tak jak nauczył go chorąży brytyjskiej sekcji operacji specjalnych.
Kiedy uznał teren za czysty, wprowadził rower do obszernej sieni, której podłogę stanowiła ubita ziemia, i zastukał do drzwi krewnych matki. Elena Tosidos mieszkała u nich od śmierci męża. Pochodziła z klanu macedońskich kupców, niezbyt zamożnych i mocno pielęgnujących więzy rodzinne.
Matka Kostasa mogła zostać w dawnym mieszkaniu należącym do parafii i przeznaczonym dla rodziny parocha, ale kuzyni zdecydowali inaczej. Przyjechali po jej rzeczy dwukołowym wózkiem, który wymagał siły dwóch mężczyzn, i nie chcieli słyszeć odmowy. Dosłownie zabrali ją siłą. Dopiero nazajutrz dowiedziała się, że obersturmführer Neumann, który powiesił jej męża, tuż po egzekucji wyleciał w powietrze wraz ze swoim samochodem i szoferem. A potem spłonął żywcem na bruku, żeby jeszcze na ziemskim padole doświadczyć tego, jak mu będzie w piekle.
Kostas usłyszał szuranie butów, matka od jakiegoś czasu miała kłopot z kolanami i chodzenie sprawiało jej coraz większą trudność. Potem dobiegł go dźwięk wysuwanego drewnianego skobla. Drzwi uchyliły się do połowy i stanęła w nich Elena Tosidos. Na widok syna przez jej twarz przemknął cień.
Zawsze miała doskonałą intuicję.
Bez względu na to, jak promienną minę mógł robić mały Kostas po powrocie ze szkoły, matka i tak domyśliła się, że dostał złą ocenę lub wdał się w zatarg z kolegami. Bez względu na to, jak skrzętnie starał się ukryć niedobre wieści, wystarczyło jej jedno spojrzenie, aby odgadnąć prawdę.
– Coś złego, prawda? – przywitała go i tym razem.
Kostas ucałował jej dłonie.
– Muszę wyjechać na jakiś czas.
Nie odpowiedziała.
– To nie potrwa... – zaczął, ale przerwała mu gestem.
– Niemcy cię szukają?
Uniósł brwi, robiąc przy tym niepewną minę.
– Z nimi nigdy nic nie wiadomo. Miotają się po mieście jak wściekłe psy. Lepiej na jakiś czas zejść im z oczu. Przyjaciel ma znajomości we włoskiej strefie okupacyjnej, chcemy razem pojechać na południe, może uda się wejść w jakiś interes.
– Kiedy wyjeżdżasz? – spytała.
– Najdalej za tydzień.
Elena Tosidos pokiwała głową, z trudem powstrzymując łzy.
– Niech cię Bóg prowadzi i Święta Przeczysta.
Kostas pochylił głowę w chwili nabożnego skupienia, a potem znów pokrył dłonie matki pocałunkami.
Wychodził, gdy zatrzymała go niepewnie, jakby zastanawiała się, czy powiedzieć to, co właśnie przyszło jej do głowy.
– Kostas...
– Tak? – Odwrócił się.
– Jest taki kolaborant, który bardzo szkodzi ludziom. Gdybyś szepnął słowo swoim kolegom...
– Mamo – upomniał ją wzrokiem – wiesz, że nie mam takich kontaktów – skłamał.
– Mam na myśli kolegów od interesów. – Spojrzała na niego twardo, dając do zrozumienia, że doskonale zdaje sobie sprawę z przynależności syna do ruchu oporu. – Może oni by z nim porozmawiali i namówili, aby sprzedawał towary, a nie ludzi.
Zastanowił się.
– Jak się ten człowiek nazywa? – spytał po chwili.
– Mówią na niego „Zegarmistrz” – odparła matka. – Ponoć przed wojną rzeczywiście naprawiał zegarki. Ale teraz odbiera je ludziom w dzielnicy żydowskiej. Jeśli ktoś ma cenny zegarek, może za niego kupić trochę życia. Jeśli nie, „Zegarmistrz” wyznacza mu czas na zdobycie zegarka, pieniędzy lub czegoś ze złota. Inaczej ten łajdak wskazuje takiego biednego człowieka Niemcom, z którymi się przyjaźni. Wtedy ktoś taki z miejsca idzie na rozstrzelanie albo zostaje wywieziony.
Kostas, zasępiony, pokiwał głową i ruszył w kierunku drzwi.
Matka zamknęła za nim, założyła skobel, a potem wróciła do izby, uklękła przed ikoną świętej Ireny z Salonik i poleciła syna jej opiece.
SAMOCHÓD zaparkowany niedaleko miejsca, w którym stała kiedyś synagoga Talmud Tora Agadol, miał uchyloną szybę w tylnych drzwiach. Przechodzący obok Żydzi mijali go, bojaźliwie przyspieszając kroku, albo zwalniali na moment i wrzucali przez otwarte okno jakieś paczuszki lub zawiniątka, które lądowały na miękkiej kanapie auta. Taki był rytuał.
„Zegarmistrz”, który stał obok, ubrany w elegancki dwurzędowy garnitur, z włosami błyszczącymi od brylantyny i kapeluszem w dłoni, palił papierosa i przyglądał się tej scenie z miną udzielnego księcia, przyjmującego dary. Nosił w klapie znaczek Narodowej Socjalistycznej Organizacji Patriotycznej i w kwestii żydowskiej w pełni zgadzał się z Hitlerem. Mimo wszystko był Grekiem. Miał kontakty w niemieckim dowództwie, ale uliczni żandarmi niechętnie patrzyli na jego wizyty w getcie i wolał ich nie drażnić ostentacyjnym braniem łapówek. Dlatego wymyślił sposób z samochodem. Do paczuszki należało włożyć zegarek, obrączki, kolczyki lub pieniądze, a na dołączonej karteczce podać nazwisko. Tak samo jak zapisuje się prośby o zdrowie i uniknięcie kłopotów, składane przed ołtarzami miłosiernych świętych.
Dzisiejsza zbiórka nie zapowiadała się imponująco. „Zegarmistrz” przyjeżdżał raz w tygodniu, w wyznaczonym dniu i o wyznaczonej godzinie, ale to już nie było to co kiedyś. Zegarków ubywało. Złota ubywało. Żydów też.
Rozgniótł niedopałek czubkiem buta, aby żaden śmierdzący żebrak nie miał już z niego pożytku, wsiadł do auta i uruchomił silnik, obrzucając obrażonym spojrzeniem kilka paczuszek na tylnym siedzeniu.
Kiedy dotarł do swojego eleganckiego mieszkania, starannie zamknął drzwi na klucz, ściągnął lakierki i zastąpił je filcowymi kapciami. Być może nie pasowały do garnituru, ale dobrze służyły parkietom lśniącym jak wypolerowane złoto.
Usiadł przy biurku, na którym ułożył zawiniątka zabrane z samochodu i zaczął po kolei przeglądać ich zawartość. Karteczki odczytywał i przepisywał nazwiska do brulionu, w którym określał długość trwania ochrony zapewnianej darczyńcom. Zaczynała się i kończyła punktualnie, jak w zegarku.
Jako czwartą odwinął paczuszkę, w której nie było kartki. Pewnie jakiś durny mosiek tak srał po nogach ze strachu, że zapomniał ją włożyć. Na szczęście nie zapomniał o zegarku. Solidnym, kieszonkowym chronometrze ze srebrną kopertą i łańcuszkiem.
„Zegarmistrz” zwolnił zawór, chcąc zajrzeć do środka, a wtedy zamiast cyferblatu ujrzał błysk, usłyszał huk i poczuł uderzenie, które na parę minut pozbawiło go przytomności. Gdy ją odzyskał, głowę wypełniało mu nieznośne dzwonienie w uszach, przez które przebijał się potworny ból. Lewym okiem, jedynym, jakie mu zostało, ujrzał, że na biurku płonie papier, w który opakowana była przesyłka. Obok leżała jego prawa dłoń i dwa palce lewej.
Pokój wypełnił się przeraźliwym wrzaskiem.
KIEDY dwa lata później Albert Ramsey wręczał Kostasowi Tosidosowi zegarek kieszonkowy z wygrawerowanym podziękowaniem dla towarzysza broni, obaj znacząco się uśmiechnęli.
Stali na nabrzeżu portowym w Pireusie, skąd odpływał brytyjski okręt wojenny do Plymouth, a Ramsey na jego pokładzie. Pod koniec wojny urocza Greczynka, z którą się ożenił, uciekła z pewnym kapitanem z Neapolu, i dlatego chorąży ze Special Operation Executive wysadził o wiele więcej włoskich obiektów wojskowych, niż było trzeba. Po wylądowaniu Brytyjczyków i ostatecznym przepędzeniu okupantów „stary Albi” postanowił wrócić do Londynu. Grecja, która go uwiodła i rozkochała w sobie, nagle straciła dla niego urok. Musiał zmienić klimat.
Kostas obracał w palcach zegarek, udając strach przed otwarciem koperty, ale żadnemu z nich nie było do śmiechu. Zżyli się przez lata wojny jak bracia. Walczyli w kilku oddziałach partyzanckich, od Macedonii Zachodniej po Peloponez. Wysadzali tory kolejowe, posterunki żandarmerii i bramy więzień. Mieli remis we wzajemnym ratowaniu sobie życia. Dzielili się jednym sucharem i jednym kocem, gdy przyszło im spać na gołej ziemi.
Teraz w porcie żegnali nie tylko siebie, ale każdy dzień ostatnich dwóch lat. Wojenne przyjaźnie są twarde i trwałe, ale potrzebują wojny. Pokój je peszy, wprawia w zakłopotanie.
Anglik chrząknął i oświadczył niemal uroczyście:
– Niech ci odmierza same dobre godziny, synu. – Wskazał zegarek ruchem podbródka. – Czekam na list z wiadomością, że zacząłeś studia chemiczne. Tylko na wykładach z materiałów wybuchowych nie daj po sobie poznać, że wiesz więcej od profesora.
Kostas uśmiechnął się blado.
– Muszę najpierw zarobić na czesne. Nie wiem, jak sobie poradzę. Wydaje mi się, że umiem tylko to, co robiliśmy przez ostatnie dwa lata. No i – zawiesił głos – nie będzie już wujka Albiego, do którego można się było zwrócić z każdą sprawą.
– Wujek Albi też zapomniał, jak to jest żyć bez wojny i jak rozwiązywać problemy bez materiałów wybuchowych. Jestem za stary na normalne życie – roześmiał się. – Ale ty? Chłopcze, otrząśniesz się szybciej, niż zdążysz to zauważyć! Jesteś najporządniejszym greckim draniem, jakiego znam. Nie dasz sobie zrobić krzywdy.
– Tak mnie nauczyłeś.
– I tak ma zostać. Pamiętaj, że cię obserwuję. – Pogroził mu palcem. – Jeszcze się upijemy, jak zrobisz dyplom z chemii. Jeszcze zatańczymy na twoim weselu.
Ramsey chciał coś dodać, ale gwizdek bosmana ponaglił go do wejścia na pokład. Zanim postawił stopę na trapie, delikatnie stuknął pięścią w pierś Kostasa.
– Trzymaj się, synu. – Uśmiechnął się, ale głos mu zadrżał.
Grekowi zaszkliły się oczy.
– Dziękuję za wszystko – wydusił, czując, że nie zdoła powiedzieć słowa więcej.
Albert Ramsey w tym samym momencie stracił resztę swojej brytyjskiej powściągliwości i uściskał chłopaka z całej siły, a potem szybko odwrócił się i wbiegł na pokład. Dopiero tam, skąd nie było widać wzruszenia, pomachał ręką i zawołał:
– Przypilnuj swojego króla, aby nie zapomniał wręczyć ci Krzyża Męstwa za Gorgopotamos! Inaczej tu wrócę i załatwimy to, wiesz jak.
A kiedy Kostas wcisnął głowę w ramiona i zrobił pytającą minę, Ramsey dodał:
– Z hukiem!
ALE KRÓL Grecji Jerzy II chwilowo miał inne zajęcia niż przypinanie biało-niebieskiej tasiemki z kawałkiem metalu synowi księdza z Salonik. Gdy tylko wrócił z wygodnego londyńskiego hotelu, w którym spędzał emigrację, monarcha zajął się tępieniem w Grecji komunistów i dekorację śmiałka znad rzeki Gorgopotamos trzeba było odłożyć.
Młody Tosidos miał to gdzieś.
Niestety, razem z dokumentem o przyznaniu odznaczenia dostał awans na sierżanta i odtąd figurował w kartotekach jako podoficer narodowych greckich sił zbrojnych. A obecność w wojskowych papierach jeszcze nigdy nikomu nie wyszła na dobre.
Po raz pierwszy wcielono go do armii, gdy zaraz po zakończeniu wojny wybuchła kolejna. Domowa. Umiejętności, których nabył dzięki Ramseyowi, znów się przydały. Przydzielono go do jednostki zaminowującej ważne obiekty strategiczne, aby nie zajęli ich komuniści z ELAS.
Kostas znał komunistów. Parokrotnie walczył w ich oddziałach partyzanckich podczas okupacji. Nic do nich nie miał. Dlatego nie spodobało mu się, że teraz kazano mu ich nienawidzić i zabijać. Miał to robić razem z greckimi faszystami, którzy do niedawna służyli w armii Hitlera. I Włochami, którzy wczoraj okupowali jego kraj, a dziś przyjechali jako sojusznicy. Po to, aby znów mordować Greków za pieniądze ich własnego króla.
Wszystko to wydawało się Kostasowi jakąś szatańską grą. Poniedziałkowy wróg we wtorek stawał się przyjacielem. Zdrajca sprzymierzeńcem. Brat przeciwnikiem. Czarne białym. I tylko krew, która w Grecji ciągle lała się strumieniami, zachowywała ten sam kolor.
Doczekał rozejmu i po demobilizacji wrócił do Salonik.
[...]