Wotum - Maciej Siembieda - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Wotum ebook i audiobook

Maciej Siembieda

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

23 osoby interesują się tą książką

Opis

9 grudnia 2012 roku dochodzi do zamachu na obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Gdyby nie pancerna szyba zainstalowana tuż przed atakiem, największa świętość Polaków przestałaby istnieć. Definitor zakonu paulinów uważa, że za zamachem stoi tajna sekta, której historia związana jest z tajemnicą sięgającą czasów króla Jana Kazimierza. Do rozwiązania zagadki angażuje detektywa z IPN Jakuba Kanię. Podjęty przez Kanię trop prowadzi do opactwa Saint-Germain-des-Prés w Paryżu, a stamtąd w okolice Głogówka na Opolszczyźnie, gdzie obraz Czarnej Madonny został ukryty podczas potopu szwedzkiego i gdzie do dziś znajduje się jego tajemnicza kopia. Ale czy to na pewno kopia? Kim naprawdę jest jeden z najbogatszych Polaków – człowiek nazywany Szamanem – i po co zatrudnił szalonego naukowca, specjalistę od biorezonansu?

W wysnutej z prawdziwych zdarzeń, zapierającej dech powieści sensacyjnej autor „Gambitu” misternie przeplata przygody rodem z książek detektywistycznych z historycznymi ciekawostkami w stylu thrillerów Umberta Eco.

„Maciej Siembieda wymyka się gatunkom, w które nauczyliśmy się ubierać literaturę. «Wotum» to połączenie niesamowitego napięcia, inteligentnego humoru i szokujących faktów” – Anna Makieła-Zoń, blog spadlomizregala.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 11 min

Lektor: Mariusz Bonaszewski
Oceny
4,6 (749 ocen)
509
195
36
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
melodia222

Dobrze spędzony czas

jak zwykle wartka akcja
00
mskjaros

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna przygoda z Prokuratorem Kanią. Kolejna zagadka obrazu. Jedna teoria spiskowa goni druga. Dobra, inteligentna zabawa.
00
KisielA

Nie oderwiesz się od lektury

dobre bardzo z książki na książke lepiej
00
Dziewczynka13

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czyta. Intrygujący wątek.
00
zalma27

Nie oderwiesz się od lektury

z książek Siembiedy zawsze można się czegoś ciekawego dowiedzieć i nauczyć... Dobra akcja trzymająca w napięciu.
00

Popularność




Redakcja: Karolina Macios

Korekta: Renata Burlikowska

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Opracowanie graficzne: Elżbieta Wastkowska

Redaktor prowadzący: Karolina Mikulicz

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

© copyright by Agora SA, 2020

© copyright by Maciej Siembieda, 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2020

ISBN: 978-83-268-3324-3 (epub), 978-83-268-3325-0 (mobi)

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Pamięci mojego Taty

PROLOG

Brudne i pokryte plamami rdzy, ale ostre jak brzytwa zęby wideł znalazły się tak blisko jego koloratki, że przerażony proboszcz parafii świętego Benedykta w Bogorii zacisnął powieki.

Zanim ksiądz Gerard Lasota wstąpił do seminarium duchownego, przez dwa lata studiował medycynę i wiedział doskonale, że nawet lekko uszkodzona tętnica szyjna w takich okolicznościach oznacza pewną śmierć. Można zatamować krwotok z każdej innej arterii prowadzącej krew z serca do narządów ciała, ale nie z tej. Założenie opaski uciskowej na szyi doprowadziłoby do uduszenia, co na jedno by wyszło. I tak koniec, i tak.

Proboszcz nie zdążył zastanowić się, która śmierć lepsza, bo nagle przypomniał sobie, że podczas jakiejś wojny w Hiszpanii partyzanci piłowali na ostro paznokcie kciuków, aby w chwili dostania się do niewoli wroga przeciąć sobie tętnice szyjne i w ten sposób uniknąć makabrycznych tortur. Człowiek z uszkodzonym właśnie tym naczyniem krwionośnym ma szansę na ratunek tylko wtedy, gdy bardzo szybko znajdzie się na sali operacyjnej w rękach doświadczonego chirurga. W tym samym momencie Gerard Lasota uświadomił sobie, że ani wtedy na polu bitwy gdzieś w Kastylii czy Andaluzji, ani dziś na podwórzu parafii w Bogorii nie było nawet ambulansu.

Było za to niebezpieczne narzędzie w jeszcze bardziej niebezpiecznych rękach starego Kunerta – psychopaty, który mieszkał koło cmentarza i całymi godzinami ostrzył swoje widły na szlifierce w przydomowej szopie. Nieraz już poranił nimi ludzi i zwierzęta. Budził lęk w całej wsi, a jednak ktoś zdecydował, aby zabrać go na akcję przeciwko proboszczowi.

Szaleniec natychmiast przejął inicjatywę i zaatakował tak ostro, że reszta napastników zamarła z przerażenia.

– Gdzie jest panienka?! – wrzasnął Kunert, przykładając widły do szyi księdza. – Co żeś z nią zrobił, ciulu?!

Ktoś z gromadki mężczyzn z Bogorii chciał nieśmiało zaprotestować, że nie godzi się tak zwracać do osoby duchownej, ktoś inny drgnął na widok wideł, które Kunert odsunął na kilka centymetrów, aby wziąć zamach, gdy na dziedzińcu plebanii rozległ się narastający dźwięk sygnału, jakim posługują się samochody uprzywilejowane. Radiowóz, migocąc niebieskimi światłami, z piskiem opon wypadł zza rogu ulicy, pokonał brukowany placyk przed kościołem, nie tracąc prędkości, wjechał na podwórze probostwa i gwałtownie zahamował. Drzwi od strony kierowcy odskoczyły z impetem i ze służbowego auta wyskoczył posterunkowy z Bogorii. Najwyraźniej ktoś musiał go zawiadomić o tym, co się święci. Wyszarpnął pistolet i mierząc z niego do Kunerta, krzyknął ostrzegawczo:

– Rzuć to! Ale już!

Psychol zmrużył oczy z nienawiści i przez chwilę zastanawiał się, czy odwrócić widły w stronę policjanta, ale najwyraźniej zachował resztki zdrowego rozsądku. Zastygł w bezruchu i nie wykonując żadnego manewru, zwyczajnie rozprostował palce zaciśnięte na rękojeści, a widły z brzękiem upadły na kamienny chodnik prowadzący do domu księdza.

– Co tu się dzieje? – spytał policjant pozostałych mężczyzn, nie spuszczając z oczu Kunerta.

– Proboszcz w nocy wywiózł gdzieś panienkę – wyjaśnił jeden z napastników, łysiejący grubas w świecących od tłustych plam brązowych spodniach i flanelowej koszuli. – Żona od Garbali widziała przez okno, bo koło kościoła świeciła jarzeniówka. – Wskazał uliczną latarnię trzymanym w dłoni solidnym kijem. – Zabrał panienkę do auta i gdzieś pojechał. Czekali my tu na niego parę godzin. Dopiero co wrócił. Sam. Nie wiadomo, co z nią zrobił...

– Nie pozwolimy na takie rzeczy! Nie chcemy tu takiego księdza! – krzyknął ktoś za plecami policjanta. – Delegacja z Bogorii jest już u biskupa w Opolu. Złożą skargę!

– Niech się farosz wytłumaczy! – zawtórował mu inny.

Policjant przeniósł pytający wzrok na proboszcza Lasotę, który lekko drżał z emocji, ale w tej samej chwili rozległ się dzwonek telefonu.

Ksiądz sięgnął do kieszeni krótkiej wiatrówki, wydobył z niej komórkę i przyłożył do ucha.

– Szczęść Boże, księże biskupie – powiedział z pokorą wywołaną poczuciem winy, a mężczyźni zgromadzeni na podwórzu parafii, łącznie z Kunertem i policjantem nastawili uszu.

– Tak... Wiem... Księże biskupie... rozumiem... Oczywiście, księże biskupie... Wiem... – Proboszcz najwyraźniej się tłumaczył, a poranna cisza pozwalała usłyszeć, że głos po drugiej stronie linii był pełen wzburzenia i gniewu. Wreszcie zamilkł.

– To się więcej nie powtórzy... – zapewnił cicho Gerard Lasota, ale nie wiadomo, czy biskup, który rzucił słuchawką, zdążył przyjąć tę obietnicę.

Dyżurny komisariatu policji w Głogówku od kilku lat coraz gorzej reagował na pogodę i próbując oszukać samego siebie grą zręcznościową na ekranie telefonu, zastanawiał się, czy zapowiadana dzisiejsza zmiana ciśnienia znów przyniesie mu rozdrażnienie i ból głowy. Natręctwo myśli przerwało brzęczenie sygnalizatora przy drzwiach. Dyżurny spojrzał w stronę wejścia, nacisnął przycisk zwalniający blokadę i wpuścił do środka posterunkowego z Bogorii. Lubił go, ale i zazdrościł spokojnej fuchy dzielnicowego w miejscu, w którym raz na pięć lat ktoś kradł króliki, pijany rowerzysta wjeżdżał w płot albo trzeba było wymierzyć mandat za niezaszczepienie psa.

– Cześć – dyżurny przywitał go kwaśno. – A ty tu czego? Włam do kurnika czy chcesz załatwić poczet sztandarowy komendy powiatowej na dożynki?

Posterunkowy zignorował kpinę.

– Szeryf mnie wezwał – wyjaśnił. – Z powodu konieczności użycia broni – dodał, zdając sobie sprawę, jak zareaguje dyżurny, po czym zostawił go z ustami otwartymi ze zdumienia i zniknął w korytarzu prowadzącym do pokoju przełożonego komisariatu.

Szef, dobrze zbudowany trzydziestolatek w stopniu aspiranta, niechętnie uniósł głowę znad raportu, który czytał dziś po raz trzeci i bez słowa wskazał dzielnicowemu z Bogorii krzesło z drugiej strony biurka.

– „Użyłem broni służbowej” – odczytał głośno. – Musiałeś to pisać?

– Zbyt wielu ludzi widziało – rzeczowo wyjaśnił posterunkowy. – I tak by się wydało.

Aspirant popatrzył na niego badawczo.

– Co tam zaszło? – spytał, dając do zrozumienia, że doskonale zdaje sobie sprawę z różnic między tym, co rzeczywiście się zdarzyło, a ogólnikami przedstawianymi w raportach za pomocą ciągle tego samego zestawu sformułowań. Jego żona, nauczycielka polskiego, żartowała, że polski policjant zna trzysta słów, a komendant komisariatu trzysta dziesięć.

– Tak jak napisałem – posterunkowy postanowił jednak bronić swojego tekstu – doszło do sprzeczki sąsiedzkiej między proboszczem z kościoła Świętego Benedykta a parafianami. Jeden z nich zaatakował księdza widłami. To świr. Ma żółte papiery. Jest wyjątkowo agresywny, dlatego musiałem go postraszyć pistoletem. Sam komendant rozumie. Pomogło. Zgromadzenie się rozeszło. Personalia uczestników spisałem i dołączyłem do raportu.

Szef komisariatu zamyślił się i popatrzył w okno.

– I sądzisz, że wezwałem cię po to, abyś mi streścił swój durny raport, tak? Że sam nie umiem przeczytać albo że nie zrozumiem?

Posterunkowy wyraźnie się strapił.

– No nie, komendancie – bąknął. – Sam komendant mówił, żeby się nie rozpisywać...

– Dam ci drugą szansę. – Aspirant przeniósł na niego wzrok. – Co tam zaszło?

Dzielnicowy z Bogorii wziął głęboki oddech.

– Proboszcz wywiózł w nocy panienkę i ludzie się wściekli... – zaczął, gdy tamten aż uniósł się na krześle.

– Panienkę?!

– Najświętszą Panienkę – wyjaśnił dzielnicowy. – Obraz z naszego kościoła. Słynący cudami. Sporo się mówi na temat tej Madonny. Że niby ma jakąś tajemnicę. Że niby namalowano ją w czasach Ewangelii. Proboszcz Lasota chciał to wyjaśnić, w nocy wyjął obraz z ołtarza i nad ranem zawiózł do laboratorium w Krakowie. Na badania. Ale jedna z parafianek go przyuważyła i ludzie wpadli w szał. Chcieli nawet ścigać proboszcza, tylko że ta kobieta, która była świadkiem, za późno dała znać. Nie zdążyli. Więc czatowali na powrót księdza przed plebanią, a swoją drogą zaraz jak się przejaśniło, wysłali delegację ze skargą do biskupa w Opolu. Proboszcz nadjechał trzy godziny później i...

– Dlaczego wywiózł obraz pod osłoną nocy?

Posterunkowy podrapał się w policzek.

– Bo widzi komendant... Ludzie w Bogorii... my w Bogorii – poprawił się – wierzymy, że Madonna ochrania wieś. Parę razy w dawnych czasach zabierano obraz z naszego kościoła i zawsze wtedy przydarzały się jakieś nieszczęścia. Nie chcemy, aby ktoś go wywoził, badał, poddawał oględzinom. Może komendant uznać to za zabobon, ale to nasza wiara – dodał stanowczo. – Dlatego ludzie pilnują panienki. A od wizyty historyków sztuki z Warszawy sprzed paru miesięcy wspólnota wyznacza dyżury. Każdego dnia pełni je ktoś inny. Miejscowi podejrzewali, że ksiądz da się omotać tym profesorom, jak to inteligent – posterunkowy z politowaniem pokręcił głową – jednak nie wpadli na to, że zechce wywieźć obraz po nocy, kiedy dyżurni śpią.

Aspirant milczał przez dłuższą chwilę.

– O co konkretnie chodzi z tym obrazem?

Posterunkowy ważył coś w myślach.

– A to już pytanie nie do mnie – odparł. – Ja tam niewiele wiem – uzupełnił, żeby nie zabrzmiało to arogancko. – Grunt, że wszystko dobrze się skończyło. – Zręcznie skierował temat na boczny tor. – Biskup zadzwonił na komórkę do proboszcza, kazał mu natychmiast jechać do Krakowa i przywieźć obraz z powrotem. Pomogłem wyznaczyć dwóch mężów zaufania ze wsi, którzy zaraz wsiedli w auto księdza i pojechali z nim do tej pracowni konserwacji zabytków, czy gdzie tam miały się odbyć te badania. Na miejscu powiedzieli, że rezygnują, że żadnych oględzin ani ekspertyz nie będzie, i koniec. Owinęli Najświętszą Panienkę kocem, zabrali do auta, przywieźli do wsi i włożyli z powrotem do ołtarza. Tyle.

Szef komisariatu nie dociekał. Spojrzał na zegarek i zarządził:

– Jedziemy do Bogorii.

– Ale komendancie... – spłoszył się posterunkowy. – Po co rozgrzebywać tę sprawę?

Przełożony spojrzał na niego gniewnie.

– Muszę porozmawiać z proboszczem i spisać notatkę. Nie rozumiesz? Biskup interweniował w obecności policji, a policja nawet nie ujęła tego w raporcie? Co będzie, jak się dowie powiatowy albo i wojewódzki? Te sprawy religijne są delikatne, trzeba zachować ostrożność.

Dzielnicowy się uspokoił.

– To ja uprzedzę proboszcza – zaoferował, a widząc potakujące spojrzenie szefa, wybrał numer plebanii, ale księdza Lasoty w niej nie było. Gospodyni poinformowała, że pojechał po miód do sąsiedniej wsi, w której znajdowała się niewielka prywatna pasieka. Miał wrócić za niecałą godzinę.

– Poczekamy w Bogorii – uznał komendant, a kiedy po krótkiej jeździe dotarli do wsi, postanowił obejrzeć obraz.

Wewnątrz kościoła panował sakralny półmrok, jedynie nieliczne promienie słońca, przedostające się przez witraże, podkreślały ornamenty, rzeźby i malowidła. Policjanci ze służbowymi czapkami w dłoniach przyklęknęli, a potem stanęli w milczeniu przed obrazem Madonny w bocznej nawie. Cała Polska znała ten wizerunek z albumów, plakatów, pocztówek i obrazków rozdawanych przez księży chodzących po kolędzie. Tkwili w absolutnej ciszy, którą przerwało warknięcie telefonu oznajmiające nadejście wiadomości. Posterunkowy sięgnął po komórkę, nacisnął odpowiedni klawisz i bez słowa pokazał esemesa komendantowi. Proboszcz właśnie wrócił i zapraszał na plebanię.

Szef komisariatu przeniósł wzrok z ekranu smartfona na obraz, przeżegnał się niestarannie i stwierdził z uznaniem:

– Piękna kopia.

Przez twarz dzielnicowego przez ułamek sekundy przebiegł dziwny grymas, ale w milczeniu pokiwał głową, wskazując gestem dłoni drzwi. A kiedy komendant odwrócił się i ruszył w ich stronę, posterunkowy szepnął w kierunku jego pleców, tak aby szef go nie usłyszał:

– Kopia to jest na Jasnej Górze.

CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ 1

WARSZAWA

Piątek 14 grudnia 2012 roku

Niewielki ekspres do kawy stojący na kontenerze z szufladami w biurze prokuratora Instytutu Pamięci Narodowej Jakuba Kani westchnął i opieszale zabrał się do pracy. Postękując, zagotował wodę pobraną z przezroczystego pojemnika, a następnie przepuścił ją pod ciśnieniem przez sprasowaną porcję arabiki, która według producenta zapewniała aromat baśni tysiąca i jednej nocy, co było dość intrygujące, skoro kawa pochodziła z upraw w Brazylii.

Jakub Kania otrzymał ekspres kilka tygodni wcześniej w prezencie na swoje czterdzieste drugie urodziny i na początku kompletnie mu nie ufał. Urządzenie nikczemnych rozmiarów wyglądało jak skrzyżowanie tostera z wyciskarką do owoców i parzyło kawę z kapsułek, co ewidentnie było wbrew porządkowi świata. Pewnego dnia Kuba uległ jednak pokusie, ostrożnie upił łyk kawy z kieszonkowego ekspresu i od tego dnia obroty w kawiarnianych sieciówkach w okolicach warszawskiej siedziby IPN-u przy ulicy Towarowej odnotowały spadki.

Dziś również przygotował sobie ulubione espresso i właśnie unosił je do ust, gdy codzienny rytuał nietaktownie zakłócił dźwięk telefonu stojącego na biurku. Ekranik powyżej klawiatury aparatu informował, że dzwoni Gabinet Prezesa, jakby pomieszczenie, w którym urzędował szef instytutu, potrafiło samodzielnie podnosić słuchawkę i wybierać numery. Jakub Kania wahał się przez chwilę, ale poczucie odpowiedzialności wzięło górę. Odstawił mikroskopijną filiżankę i odebrał połączenie.

– Witam, panie prokuratorze – sekretarka prezesa zaczęła z uprzejmą gorliwością, jakiej uczą na szkoleniach z komunikacji, a zaraz potem już mniej oficjalnie dodała coś, co weszło w nawyk milionów użytkowników telefonów komórkowych: – Może pan rozmawiać?

Kuba popatrzył krzywo na filiżankę espresso i już chciał odpowiedzieć, że gdyby nie mógł, toby nie odebrał, jednak zabrzmiałoby to obcesowo. Nigdy nie był niegrzeczny wobec kobiet.

– Oczywiście, słucham panią.

– Jeśli nie jest pan teraz zajęty, to szef prosi – zakomunikowała sekretarka.

– W tej chwili? – upewnił się Kuba.

– Jeśli to możliwe, tak.

Prokurator potwierdził, że będzie za kilka minut, i przełknął kawę, zastanawiając się, o co może chodzić. Prezes wzywał do siebie wyłącznie w sprawach śledztw szczególnej wagi, a że Instytut Pamięci Narodowej ma zupełnie inny temperament niż wydział zabójstw w nowojorskim Bronxie, pośpiech, jaki dało się wyczytać z głosu sekretarki, musiał oznaczać coś niezwykłego.

Mężczyzna zajmujący jeden z foteli dla gości w gabinecie szefa miał około siedemdziesięciu lat, szczupłą twarz, siwe włosy sięgające ramion, wąskie usta i prosty nos, a na nim okrągłe okulary w dyskretnych metalowych oprawkach. Gdyby pokazać go w telewizji wraz z wiadomością, że John Lennon nie został jednak zastrzelony przez zamachowca i nadal żyje, opinia publiczna mogłaby w to uwierzyć. Podobieństwo było uderzające.

Kuba uścisnął podaną mu dłoń i z lekkim zdziwieniem zerknął na szefa, który w tej samej chwili przedstawił gościa:

– To jest ojciec Cyprian, jeden z czterech definitorów zakonu paulinów, sprawujących najwyższą władzę w tym zgromadzeniu.

– Po ojcu generale – lojalnie uzupełnił długowłosy mężczyzna.

– Oczywiście – skwapliwie potwierdził prezes. – Po ojcu generale.

– Jestem zaszczycony. – Kuba spojrzał na zakonnika ze stuprocentowym przekonaniem, że bez tej informacji nigdy by się nie domyślił profesji starszego pana ubranego w spraną koszulę, szary sweter, wytarte sztruksowe spodnie nieokreślonego koloru i wsuwane zimowe buty o obcasach zdeformowanych przez dziesiątki, a może i setki kilometrów.

Wydawało mu się, że człowiek tytułowany definitorem rozszyfrował zamaskowany sceptycyzm tego spojrzenia, ale uśmiechnął się blado i nie powiedział ani słowa.

– Ojciec Cyprian – wyręczył go szef – zwrócił się do nas w najwyższym zaufaniu z rekomendacji pana senatora – wymienił nazwisko mocno uduchowionego polityka – z pewnym... problemem.

Zwierzchnik Kuby szukał wzrokiem porozumienia z zakonnikiem, jednak ten wpatrywał się w swoje dłonie umieszczone na zwykłej kartonowej teczce leżącej na jego udach.

– Sprawa jest w najwyższym stopniu poufna. – Prezes ściszył głos. – Ale... to już może ojciec sam...

Definitor nie podniósł oczu. Powoli otworzył teczkę i zaczął wyjmować z niej arkusze papieru, kilka kartek formatu A4 z wydrukami informacji z portali internetowych, a po nich wycinki z gazet. Odwracał je w stronę prokuratora, jakby chciał ułatwić mu zadanie. Kuba skupił się na ekspresyjnym artykule „Faktu” sprzed kilku dni.

– „Zamach na Matkę Boską Częstochowską” – przeczytał głośno tytuł i spojrzał zaniepokojony na zakonnika. – Nic nie słyszałem – wyjaśnił.

– To dobrze – uznał definitor.

– Dobrze? – zdziwił się Kuba.

– Tak. Nie chcemy wrzawy medialnej wokół tej sprawy. Oczywiście nie dało się wszystkiego ukryć przed dziennikarzami – zakonnik serwował Kubie kolejne wycinki prasowe – ale im mniej publikacji, tym lepiej.

Prezes na wszelki wypadek kiwnął potakująco głową.

– Rozgłos to nic dobrego – dodał smutno ojciec Cyprian. – Od kiedy gazety zawarły przymierze, że nie będą pisać o fałszywych alarmach bombowych, liczba ich zgłoszeń bardzo zmalała. Ufam, że panowie o tym słyszeli. – Popatrzył pytająco na szefa IPN-u, po czym przeniósł to samo spojrzenie na Kubę. – Szaleńcy wydzwaniający z informacjami, że podłożyli ładunek wybuchowy w miejscu publicznym, rezygnują z tego pomysłu, bo nie przynosi on im sławy. Nie mogą karmić swojej chorej jaźni widokiem zdjęć w prasie, na których policjanci zamykają centrum handlowe albo budynek jakiejś instytucji, a saperzy w specjalnych kombinezonach sprawdzają obiekt. Media powinny być odpowiedzialne – uznał definitor. – Niestety...

– Gazety równie często przekręcają fakty. – Kuba postanowił zręcznie wykorzystać poglądy zakonnika. – Czy może ojciec powiedzieć, co rzeczywiście wydarzyło się w ubiegłą niedzielę na Jasnej Górze?

Siwowłosy paulin popatrzył na niego z aprobatą. Ponownie sięgnął do teczki i tym razem wydobył z niej niewielką kwadratową kopertę z foliowym okienkiem, przez które widać było znajdującą się wewnątrz płytę DVD. Ujął ją w dwa palce i uniósł jak oskarżyciel prezentujący w sądzie niezbity dowód przestępstwa.

– To nagranie z kamery ochrony. Nikt nie może się o nim dowiedzieć – zastrzegł. – Stacje telewizyjne by nas zamęczyły, naciskając na udostępnienie tego. Wyobrażacie sobie panowie, jak autentyczna relacja z zamachu na Czarną Madonnę podniosłaby oglądalność? Dlatego pokazuję to tylko panom.

Definitor znów spojrzał w oczy szefowi IPN-u, a potem Jakubowi Kani i znajdując w nich akceptację warunków umowy o poufności, zapytał:

– Czy można to gdzieś odtworzyć?

Prezes wstał ze swojego fotela, bez słowa wziął kopertę z ręki zakonnika i wyjął płytę, przytrzymując ją palcem wskazującym tak, aby nie dotykać powierzchni zapisu. Następnie lekko się pochylił, otwierając szafkę, nad którą wisiał płaski telewizor. Wewnątrz znajdował się odtwarzacz DVD. Mężczyzna wolną ręką nacisnął klawisz wysuwający szufladę urządzenia, po czym ułożył na niej płytę z namaszczeniem kapłana podającego komunię. Odtwarzacz automatycznie ją połknął i w tej samej chwili ekran telewizora ożył.

Nagranie nie było najlepszej jakości, ale w półmroku kaplicy dało się zauważyć gromadkę kobiet przez obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. Kamera wycelowana w ołtarz pokazywała je z tyłu. Jedne klęczały wyprostowane, niemal wyprężone w religijnym uniesieniu, z dłońmi złożonymi do modlitwy i twarzami zwróconymi w stronę cudownego obrazu, inne skulone ze wzrokiem wbitym w posadzkę, jakby uginały się pod ciężarem próśb. Wszystko działo się w ciszy. Urządzenie nie rejestrowało dźwięku, tylko czas. Licznik w prawym dolnym rogu ekranu, obracający pierścienie z ułamkami sekund, sekundami, minutami i godzinami, pokazywał 7.56.

Nagle pątniczki roztrąciła jakaś siła. Jeszcze nie było jej widać, ale za moment zmaterializowała się w postaci mężczyzny przeciskającego się w stronę ołtarza. Pokonał sznur oddzielający go od wiernych, ściągając z ramienia torbę. Wydobył z niej ciemne kule wielkości piłki tenisowej. Przez chwilę ważył je w dłoni, celował, a potem zaczął rzucać w obraz. Jedna z nich eksplodowała na twarzy Czarnej Madonny, po której ściekała teraz smolista substancja.

Kuba nie wytrzymał. Zdecydowanym ruchem sięgnął po pilota leżącego na stoliku i wybrał przycisk pauzy. Nagranie zastygło w scenie grozy, podobnie jak ręka zamachowca podniesiona na największą polską świętość.

Zakonnik z prezesem jak na komendę popatrzyli na niego zdumieni i oburzeni, jakby popełnił świętokradztwo gorsze od tego zarejestrowanego przez kamerę.

– Przepraszam – usprawiedliwił się prokurator. – Ale czym ten człowiek rzuca?

– Policja wydała oświadczenie, że szklanymi bańkami wypełnionymi czarną farbą nitro – powiedział definitor. – Jednak to były żarówki.

– Żarówki? – Kuba lekko uniósł się w fotelu.

– Tak – potwierdził zakonnik. – Po wszystkim znaleźliśmy pod ołtarzem metalowe końcówki z gwintami.

Twarz Kuby przybrała wyraz skupienia.

– Ale jak wlać farbę do żarówek? – spytał.

Ojciec Cyprian popatrzył wymownie na jego przełożonego.

– No właśnie – rzekł po chwili namysłu. – Oczywistych pytań, których nie zadano w tej sprawie, jest więcej. Odnosimy wrażenie, że policja przeprowadziła dochodzenie niezbyt wnikliwie.

– Niezbyt wnikliwie? – Kuba wszedł mu w słowo. – Przecież – wskazał ręką leżący na stoliku artykuł „Faktu” – ujęli sprawcę i wyjaśnili przyczyny zamachu.

– Tak jest – zgodził się zakonnik, ale była w tym stwierdzeniu jakaś pretensja. – Prowadzący śledztwo orzekli, że człowiek, który zaatakował obraz, owładnięty jest obsesją religijną. Od kilkudziesięciu lat podkreśla swoją wrogość wobec rzeźb i malowideł sakralnych, a zwłaszcza wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej, nazywając go „bałwanem paulinów”. Widziałem materiały z przesłuchań. Zamachowiec powtarzał wielokrotnie, że celowo przyjechał z Dolnego Śląska, aby zniszczyć obraz, i jest dumny ze swojego czynu.

– O co zatem chodzi?

Definitor wbił w Kubę wzrok.

– Widzi pan, policja, biegli psychiatrzy i chyba wszyscy w Polsce są przekonani, że ten człowiek działał z pobudek nienawiści. Tymczasem on utrzymuje, że zrobił to z miłości do Matki Bożej... – Ojciec Cyprian zawiesił głos i przez moment zatrzymał się jak nagranie wideo, które znieruchomiało na ekranie telewizora. – Przyjechałem do panów – oświadczył dobitnie – bo obawiamy się, że mówi prawdę.

Dokładnie w tym samym czasie, niecałe dziesięć kilometrów na południe od siedziby IPN-u, na lotnisku im. Chopina wylądował samolot z Moskwy, a na jego pokładzie człowiek, którego w pewnych kręgach tytułowano Szamanem.

Nie pozwalał na używanie tego określenia w swojej obecności, oburzając się, że nie jest dzikusem z kościanym kółkiem w nosie, ale w głębi duszy uznawał to za pochlebstwo. Święcie wierzył w przywództwo duchowe i zdolność hipnotyzowania ludzi. Potrafił sprawić, że okazywali absolutną lojalność, wierność i dyskrecję. Właśnie na tym przez ostatnie dwadzieścia parę lat zbudował potęgę swojej organizacji. Chciał, aby nazywać ją Wspólnotą.

Wspólnota była imperium, jednak nikt poza Szamanem nie znał jej rozmiarów ani skali. Żadne z pięciorga szefów regionów nie wiedziało nawet, którędy przebiega granica między ich terytoriami. To samo dotyczyło ludzi stojących niżej w hierarchii. Szaman miał ich dwustu, może trzystu, ale jego podwładni nigdy nie spotykali się na zjazdach, zgromadzeniach czy imprezach integracyjnych. Mieli bezgranicznie wierzyć w przywódcę, robić swoje i trzymać język za zębami.

Wywiązywali się z tego bez zarzutu, również dlatego, że większość w ogóle się nie znała. Niewykluczone, że niektórzy z nich jechali w jednym przedziale tego samego pociągu, byli na tym samym seansie kinowym lub odpoczywali leżak w leżak na plaży w Szarm el-Szejk, nie wiedząc, że ci obok też należą do Szamana.

Sytuację ułatwiał fakt, że Wspólnota oficjalnie nie istniała. Nie miała osobowości prawnej, centrali ani siedziby. Biur ani infolinii. Sekretarek, działu kadr ani księgowości. Strony internetowej ani REGON-u. Nawet numeru identyfikacji podatkowej, choć rokrocznie przynosiła wielomilionowe zyski.

Szaman dbał o nią osobiście. Osobiście też rekrutował specjalistów, bez których nie mogłaby działać jak należy, dlatego często wyjeżdżał do Rosji, na Białoruś i Ukrainę. Jego zaufani ludzie w Moskwie, Mińsku lub Kijowie znajdowali odpowiedniego człowieka i zapowiadali, że przyjedzie do niego gość z Polski. Szaman zawsze jechał sam i rozmawiał w cztery oczy. Nikt nigdy mu nie odmówił. Specjaliści kilka dni po jego wizycie pakowali walizkę i przenosili się na jakiś czas do Zielonej Góry, Tczewa albo Radomia. Tam, gdzie wskazał Szaman.

Cenił specjalistów ze Wschodu – doświadczeni, nie znali języka, więc odzywali się tylko wtedy, kiedy musieli, i nie mieli wygórowanych oczekiwań. Ten, od którego właśnie wracał, był taki sam. Spędził rok na wojnie w Afganistanie, gdzie stwardniał, nauczył się słuchać rozkazów i nie zadawać pytań. Poza tym znał się na rzeczy. Warto było lecieć do Moskwy, a potem tłuc się przez trzy godziny wynajętym samochodem do Jegoriewska. Za to na miejscu wystarczył kwadrans rozmowy i na koniec krótki uścisk dłoni wyrażający wzajemną aprobatę warunków.

Szaman nie krył zadowolenia. Wychodząc z bramki w terminalu przylotów, dostrzegł kątem oka, jak zbliża się do niego starszy mężczyzna w białej koszuli i tanim garniturze. Przywitał przywódcę Wspólnoty z należnym szacunkiem i sięgnął po rączkę jego plastikowej walizki. Był kierowcą. Woził go od kilkunastu lat, dbał o sprawność i blask jego samochodów, znał swoje miejsce w szyku i odzywał się tylko wtedy, gdy zachodziła taka potrzeba.

Szaman nie uznał za stosowne odpowiadać na jego powitanie.

– Zaczekaj tu – rzucił krótko, oddalając się w kierunku toalet.

Wszedł do męskiej, odczekał, aż jakiś ciemnoskóry chłopak skończy suszyć ręce, po czym pochylił się nad rzędem umywalek i zbliżył twarz do lustra, uważnie przyglądając się swoim włosom. Miał obsesję na ich punkcie. Kupował najdroższe kosmetyki i odżywki, co dwa tygodnie korzystał z usług markowego salonu fryzjerskiego, do którego jeździł sto trzydzieści kilometrów do Wrocławia, a przynajmniej raz na kwartał odwiedzał renomowaną klinikę trychologii w Poznaniu. Jego włosy pieczołowicie tam badano, poddawano specjalnym terapiom leczniczym i przeszczepiano, o ile gdzieś pojawiło się parę milimetrów kwadratowych łysiny. Dzięki temu Szaman, choć kilka lat temu przekroczył pięćdziesiątkę, nadal miał czuprynę nastolatka.

Uznawszy po starannych oględzinach przed lustrem, że włosy nie ucierpiały podczas podróży samolotem, delikatnie przeczesał je palcami i potrząsnął głową, by odpowiednio je dotlenić, po czym wyszedł z toalety.

– Idź przodem – rozkazał kierowcy, a ten od razu ruszył w stronę parkingu podziemnego.

Kiedy tam dotarli, pilotem uruchomił pokrywę bagażnika audi A8L, umieścił w nim walizkę i otworzył tylne drzwi za fotelem pasażera.

Szaman zdjął lekki kożuch z jagnięcych skór, uszyty na miarę w Nowym Targu, gdzie Wspólnota miała swój silny ośrodek, rzucił na sąsiednie siedzenie i zajął miejsce w samochodzie. W uchwycie zamontowanym w podłokietniku dzielącym tylną kanapę czekał na niego kubek termiczny z ulubionym marcepanowym cappuccino, a w kieszeni przedniego fotela tablet z zestawem najświeższych wiadomości. Rano, przed wyjazdem kierowcy na lotnisko, przygotował je człowiek, który w hierarchii pełnił funkcję, jaką w każdej armii świata powierza się ordynansom. Był kimś w rodzaju hybrydy asystenta z lokajem. Na co dzień dbał o wizerunek Wspólnoty, ale jeśli sytuacja wymagała, by wyczyścić buty przywódcy albo zawiązać mu krawat, czynił to bez wahania.

Pasażer audi umościł się wygodnie, upił łyk kawy i kiedy auto opuszczało Okęcie, sunąc w stronę Raszyna, sięgnął po tablet, włączył go, nawiązał połączenie z siecią i dotknął opuszkiem palca ikony katalogu na środku ekranu. Wewnątrz znajdował się zestaw doniesień medialnych z kilku ostatnich dni, wszystko, co zdaniem jego człowieka powinno zainteresować ojca duchowego Wspólnoty.

Kierowca, zerkając dyskretnie w lusterko wsteczne, uznał, że prasówka przygotowana została jak należy. Pasażer wydawał się całkowicie zaabsorbowany lekturą. Nagle odłożył tablet i w jego twarzy zaszła jakaś przemiana. Kierowca spoglądał na niego co kilka sekund, spodziewając się poleceń. Intuicja go nie zawiodła.

– Stań na najbliższym parkingu – powiedział Szaman.

W tej samej chwili minęli centrum handlowe w Jankach i na pobliskim węźle drogowym kierowca skręcił w kierunku Sękocina. Po kilku kilometrach zatrzymał się w zatoczce sąsiadującej z niewielką leśną polaną. Miejsce gwarantowało spokój i odosobnienie, czego nie dało się powiedzieć o parkingach przy trasie katowickiej, zatłoczonych nie mniej niż obydwa pasy jezdni.

Kierowca ustawił przekładnię automatycznej skrzyni biegów w pozycji, która samoczynnie uruchamiała hamulec ręczny, i sięgnął do schowka na rękawiczki po paczkę cameli. Otworzył kartonowe wieczko, po czym bez słowa wyciągnął dłoń w kierunku tylnego siedzenia. Szaman wziął papierosa i pochylił się, aby skorzystać z zapalniczki samochodowej podanej mu sekundę później. Unikał palenia, bo mogło zaszkodzić włosom. Robił wyjątki tylko wtedy, gdy sytuacja tego wymagała. Kierowca doskonale wyczuwał te chwile i zawsze był na nie przygotowany.

Pasażer audi zaciągnął się dymem, a następnie otworzył drzwi i nie zważając na chłód, wysiadł z samochodu w samym swetrze. Zrobił kilkanaście kroków w stronę lasu. Wyglądał na spiętego i najwyraźniej intensywnie o czymś myślał.

Kierowca mimowolnie spojrzał na tablet świecący na tylnym siedzeniu auta. Wypełniał go tytuł, złożony tłustym czarnym fontem charakterystycznym dla tabloidów. Upewnił się, że Szaman nadal stoi odwrócony do niego plecami, odważniej wychylił się zza zagłówka i przeczytał półgłosem:

„Zamach na Matkę Boską Częstochowską”.

ROZDZIAŁ 2

WARSZAWA

Niedziela 16 grudnia

Wystarczyły dwa dni, aby prokurator Jakub Kania uznał teorię definitora zakonu paulinów za niedorzeczną.

Przedwczoraj, stojąc w korku na Okopowej i rozmyślając o tym, co parę godzin wcześniej usłyszał od ojca Cypriana, doszedł do wniosku, że przypuszczeniom zakonnika brak logicznego spoiwa. Poszczególne elementy nawet do siebie pasowały, ale w każdej chwili mogły się rozsypać jak mozaika układana bez kleju.

Definitor, choć wyglądał na człowieka rozsądnego, był przekonany, że za zamachem na obraz Czarnej Madonny stoi tajna sekta.

– Mamy wiedzę na temat tego zgromadzenia – perswadował paulin. – Niestety – rozłożył dłonie w geście bezradności – to wiedza szczątkowa, bo ci ludzie są głęboko zakonspirowani. Głoszą czystą miłość do Matki Bożej. Czystą, to znaczy taką, że każdy wyznawca Maryi powinien mieć jej własne duchowe wyobrażenie, a nie posługiwać się wizerunkami narzucanymi przez Kościół. Nie uznają figur ani obrazów Madonny. Uważają, że stworzono je z obłudy, pozornie dla świętości, a tak naprawdę po to, aby nimi kupczyć, organizować pielgrzymki, na których bogacą się miejscowości znane z kultu maryjnego, handlować dewocjonaliami, sami panowie wiecie. – Ojciec Cyprian wykonał nieokreślony ruch dłonią. – Sekta głosi konieczność ich zniszczenia... Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej z pewnością budzi tu największe emocje.

Zakonnik posmutniał, ale za chwilę głos mu stwardniał:

– Musimy ich powstrzymać. A żeby tego dokonać, trzeba wiedzieć, kim są i gdzie można ich znaleźć. Dlatego tu przyjechałem. Dlatego proszę o pomoc pana – kiwnął głową prezesowi IPN-u – i pana – wykonał identyczny gest w kierunku prokuratora Jakuba Kani – najzdolniejszego detektywa od takich spraw.

– Dziękuję za zaufanie – odparł Kuba. – Ale czy policja nie poradziłaby sobie z tym lepiej? Zatrzymali sprawcę napadu, a poza tym mają olbrzymie możliwości operacyjne. Mogą sprawdzić jego telefon, komputer, esemesy, maile, kontakty, krewnych, sąsiadów, kolegów, znajomych z Facebooka i znajomych tych znajomych. Jeśli to sekta, gdzieś tam ukryty jest jej trop.

Definitor milczał. Przyglądał się Kubie tak, jak patrzą ludzie zrezygnowani, którzy próbowali już wszystkiego. Bezskutecznie.

– No właśnie – powiedział cicho. – Policja zbyt szybko i zbyt łatwo uznała, że to był zamach... jakby to ująć... prywatny. Człowiek cierpiący na paranoję chciał zniszczyć obraz Czarnej Madonny, został aresztowany i po sprawie. Akta zamknięto w szafie, a sprawcę w zakładzie dla psychicznie chorych. Punkt dla policji – w tonie ojca Cypriana zabrzmiał sarkazm. – Oni nigdy nie uwierzą w istnienie sekty, dopóki obraz Matki Boskiej Częstochowskiej rzeczywiście nie zostanie... – Zakonnik najwyraźniej nie chciał wypowiedzieć czegoś w złą godzinę, bo w tym momencie zamilkł. Stwierdzenie zawisło w próżni.

A dlaczego ja mam w to uwierzyć? – zastanawiał się Kuba parę godzin później na Okopowej, dochodząc do przekonania, że teza o niszczeniu obrazów z miłości na tle religijnym jest naciągana. A nawet gdyby... – rozważał. W tym kraju jest ponad dziesięć tysięcy parafii. W każdej znajduje się kościół, a w każdym kościele przynajmniej jedna figura lub malowidło maryjne. Jak liczna i jak doskonale zorganizowana musiałaby być sekta, aby podjąć się takiego przedsięwzięcia? Gdyby niszczyli jeden wizerunek Matki Boskiej w jednym kościele dziennie – Kuba unieruchomiony w korku sięgnął po telefon i odnalazł funkcję kalkulatora – zajęłoby im to ponad dwadzieścia siedem lat.

– Niedorzeczne – mruknął pod nosem i wrzucił pierwszy bieg, bo wąż samochodów nareszcie drgnął i zaczął pełznąć w kierunku ronda Radosława.

Weekend miał minąć Kubie w hipnozie ogólnonarodowego amoku wywołanego perspektywą zbliżających się świąt. Z Kasią, swoją partnerką życiową i matką ich dwóch córek, wybrali się w niedzielę do pobliskiej galerii handlowej, czyli sanktuarium, w którym celebrowanie Bożego Narodzenia rozpoczyna się nazajutrz po Święcie Zmarłych i sprowadza do liturgii sprzedaży – wszystkiego: plastikowych jodeł i wigilijnego sushi. Swetrów z reniferami i kart telefonicznych do składania życzeń. Gwiazdkowych słodyczy i szalików. Świątecznych butów i past do zębów polecanych przez Mikołaja o uśmiechu szerokim i białym jak umywalka. Podchoinkowych kosmetyków i bożonarodzeniowych suplementów diety. Kolęd w wersji karaoke i takiej ilości jedzenia, jakby stolicy groził opad promieniotwórczy, a jej mieszkańcom przymusowe zamknięcie się w domu na co najmniej półtora roku.

Pogoda była paskudna. Niekorzystny front atmosferyczny, bo takie najlepiej czują się w Polsce, przywlókł do Warszawy przenikliwą wilgoć, antypatyczny chłód i mnóstwo lepkiego śniegu, który w mieście nigdy nie przypomina uroczego puchu z zakopiańskich widokówek, tylko niemal natychmiast zamienia się w brzydkie, uciążliwe błoto.

Mimo to Kuba z Kasią zostawili córki z opiekunką i poszli do galerii piechotą, co jakiś czas spoglądając na siebie z uznaniem. Na alei Jana Pawła II uszczelnionej samochodami kierowcy z chrześcijańską miłością bliźniego trąbili wściekle, wciskając klaksony za to, że ktoś nie pozwolił im wryć się na zatłoczony pas ruchu. Z równie błahych powodów wrzeszczeli przekleństwa, czego słuchały dzieci w fotelikach, i obdarowywali się prezentacją środkowego palca, co jest obelgą poważną, ale w miarę bezpieczną, gdy nadawcę gestu chroni karoseria samochodu.

Godzinę później objuczeni torebkami prezentowymi znaleźli stolik w sieciowej kawiarni na piętrze centrum handlowego.

– Co zamierzasz w sprawie Jasnej Góry? – spytała Kasia, usiłując zamieszać latte za pomocą drewnianej szpatułki, choć ta równie dobrze mogłaby służyć do sprawdzania migdałków krasnoludkom.

Poznali się, gdy Kuba poszukiwał zaginionego obrazu Jana Matejki i od tamtej pory była powierniczką wszystkich zagadek, którymi się zajmował. Relację ze spotkania z definitorem paulinów znała od wczoraj.

Wzruszył ramionami.

– Muszę zbadać temat. Dostałem od prezesa coś w rodzaju urlopu z prośbą, aby się tym zainteresować. W końcu chodzi o najbardziej święty ze świętych obrazów w tym kraju.

– Musisz czy chcesz? – dopytywała.

– Muszę chcieć – odparł niechętnie.

Kasia pokręciła głową.

– Nie poznaję cię. Zamach na Matkę Boską Częstochowską z tajemniczą sektą w tle. Przecież uwielbiasz takie historie.

– Chodzi o to – odparł tonem, jakim składa się wyjaśnienia – że w mojej opinii biegli mają rację, uznając tego faceta z Dolnego Śląska za paranoika opętanego fanatyzmem religijnym. Trudno mi uwierzyć w istnienie sekty, która kazała mu rzucać w obraz Czarnej Madonny żarówkami z farbą.

– Przesłuchasz go? – zainteresowała się Kasia.

– Nie mam jak. Działam półoficjalnie. Wiesz, ile papierków trzeba by wypełnić i ile dostać zgód, abym mógł z nim pogadać? A i tak skończyłoby się na tym samym, co powiedział policji. Paulini mają kopie jego zeznań. Jutro je dostanę.

– I co potem?

Kuba przez moment zastanawiał się, jak to ująć.

– Wykonam polecenie szefa – oświadczył. – Znajdę jakiegoś eksperta od sekt. Poszperam w archiwach. Sprawdzę wszystko, co się da. Choćby po to, aby się przekonać, że intuicja mnie nie zawodzi i że żadna sekta nie... – Przerwał zaalarmowany dzwonkiem telefonu.

Sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów po smartfona, spojrzał na ekran i odwrócił go w kierunku Kasi.

– „Ojciec Cyprian” – przeczytała półgłosem, unosząc brwi ze zdziwienia.

Kuba odebrał połączenie.

– Jakub Kania – odezwał się nieco zbyt urzędowo. – Dzień... to znaczy... szczęść... Nie, nie przeszkadza pan... to znaczy ojciec... – gubił się, aż wreszcie zamilkł. Słuchał, zerkając na Kasię najpierw nerwowo, a potem z rosnącym osłupieniem. – Będę jutro koło południa – odpowiedział po kilku minutach, rozłączył się bez pożegnania i spojrzał na trzymany w dłoni telefon jakby z niedowierzaniem, że ten niewielki płaski przedmiot przekazał mu przed chwilą szokujące informacje.

– Sekta skontaktowała się dziś z klasztorem na Jasnej Górze – oświadczył dziwnym tonem. – Przyznali się do zamachu i postawili ultimatum. Paulini chcą ewakuować obraz.

CZĘSTOCHOWA

Poniedziałek 17 grudnia

We mgle otaczającej wzgórze klasztorne ojciec Cyprian wyglądał jak zjawa.

W kapturze narzuconym na głowę pewnie z powodu chłodu oraz w białym, zbyt długim habicie, sięgającym bruku, przez co sprawiał wrażenie, jakby sunął w powietrzu, a nie szedł, definitor zakonu paulinów w niczym nie przypominał siebie sprzed czterech dni. Zachęcająco kiwnął dłonią, wskazując Kubie miejsce na niewielkim parkingu za budynkiem Radia Jasna Góra, gdzie tylko nieliczni mogą wjechać samochodem od strony ulicy Klasztornej. Samo to świadczyło o randze sprawy.

Przywitali się jak dobrzy znajomi i zakonnik zaprowadził prokuratora do prywatnych pomieszczeń klasztornych, gdzie czekała gorąca herbata z malinami i młody człowiek w identycznej białej szacie mnicha. Był wyraźnie przejęty i zarumieniony z emocji do tego stopnia, że mógł konkurować z kolorem konfitur.

– Brat jest tuż po nowicjacie – wyjaśnił ojciec Cyprian, wskazując zakonnika niemal niewidocznym ruchem głowy. – Dopiero co miał obłóczyny i wczoraj przypadł mu dyżur w furcie akurat, gdy zadzwonił telefon...

– O ósmej czterdzieści siedem – skwapliwie wyjaśnił młodzik i dopiero teraz spurpurowiał na dobre, napotykając karcący wzrok przełożonego.

– Był przekonany – kontynuował definitor – że ktoś chce zamówić mszę świętą w jakiejś intencji, tymczasem...

– Przepraszam – tym razem wtrącił się Kuba. – Czy brat może mówić sam?

Definitor przez chwilę rozważał tę ewentualność, wreszcie wcisnął głowę w ramiona w geście oznaczającym brak przeciwwskazań, ale i obawę, czy przestraszony młodzik na pewno sobie poradzi.

– Kto dzwonił? – spytał rzeczowo Kuba, odwracając się w stronę niedawnego nowicjusza.

– Jakaś pani.

– Starsza? Młodsza?

– Trudno powiedzieć – strapił się braciszek. – Miała dziwny głos.

– Dziwny to znaczy jaki?

Chłopak szukał odpowiednich słów.

– Taki... nienaturalny. Zdławiony. I ochrypły – uzupełnił, mimowolnie dotykając własnej szyi. – Jakby była przeziębiona.

– I co ta pani mówiła? – chciał wiedzieć Kuba.

Zakonnik zerknął przestraszony na definitora, ale ten zrobił minę, którą można było uznać za udzielenie licencji na szczerość.

– Powiedziała – młody człowiek głośno przełknął ślinę – że to, co się stało w niedzielę dziewiątego, to tylko ostrzeżenie. Że następnym razem obraz Matki Bożej Jasnogórskiej zostanie unicestwiony.

– Tak się wyraziła? – zainteresował się Kuba. – Unicestwiony? Nie „zniszczony”?

– Dokładnie tak powiedziała. – Młody zakonnik potwierdził swoją pewność zdecydowanym skinieniem głowy.

– Unicestwiony... – mruknął w zadumie prokurator. – Jeśli...

– Jeśli co? – przestraszył się młodzik.

– No, jeśli klasztor nie dotrzyma jakichś warunków, tak? – pomógł mu Kuba. – Ojciec – zwrócił się do Cypriana – wspomniał wczoraj przez telefon o ultimatum. – Co to za warunki?

– Do końca roku prymas Polski ma oficjalnie zabronić handlu dewocjonaliami maryjnymi – wypalił młody zakonnik. – Potępić to z ambony i poprzeć listem pasterskim ojca generała paulinów. Mają zniknąć medaliki, wizerunki Matki Bożej, wszystko... Boże drogi. – Chłopak najwyraźniej wyobraził sobie skalę żądania, co usprawiedliwiało wzywanie imienia Boga nadaremno. – To świętokradztwo...

Kuba nagle przypomniał sobie plastikową butelkę wody święconej w kształcie figury Matki Boskiej. Znalazła się w ich gdyńskim mieszkaniu przywieziona przez jednego z sąsiadów, chyba z Lourdes. Żeby wylać jej trochę dla księdza, który chodził po kolędzie i kropił mieszkanie, trzeba było odkręcić koronę Maryi służącą jako nakrętka.

– Co jeszcze mówiła ta osoba? – spytał po dłużej chwili. – Zapamiętał brat jakieś szczegóły? Może coś charakterystycznego?

Zakonnik ponownie się strapił.

– Byłem bardzo zdenerwowany – wyznał. – Po raz pierwszy pełniłem posługę w furcie klasztornej. Pewnie przeoczyłem coś, co mogłoby panu pomóc.

– Szkoda, że jej brat nie nagrał – westchnął Kuba.

– Nagrałem! – ucieszył się młodzik i natychmiast posmutniał. – Ale tylko kawałek, na końcu. Bo widzi pan... Ta kobieta wygłaszała swoje groźby, w ogóle mnie nie słuchając. Próbowałem jej przerwać, pytałem, kim jest i dlaczego to wszystko mówi, a ona nic. Dalej swoje. To mnie zezłościło – popatrzył na definitora, szukając rozgrzeszenia – i pomyślałem sobie: skoro tak, skoro nie chcesz rozmawiać i traktujesz mnie jak sekretarkę automatyczną, to proszę bardzo. I uruchomiłem sekretarkę w telefonie, ale ona zaraz się rozłączyła. Jakby wyczuła.

– Mogę tego posłuchać? – spytał Kuba.

– To tylko szesnaście sekund – oświadczył chłopak przepraszająco, ale definitor przejął inicjatywę.

– Oczywiście – zdecydował. – Przejdźmy do furty. Tam jest aparat z urządzeniem rejestrującym.

Sekretarka nie była pierwszej młodości, trochę trzeszczała i zbyt długo zastanawiała się nad wykonywaniem zadań, jednak wypełniała je sumiennie. Oczywiście według swoich reguł. Zanim trafili na właściwe nagranie, musieli wysłuchać kilku babć pragnących dać na mszę, kominiarza przypominającego o przeglądzie wentylacji oraz trzech głuchych połączeń wykonanych pomyłkowo lub w celu sprawdzenia, czy klasztorny telefon już ktoś obsługuje.

Po kolejnym piskliwym sygnale usłyszeli ochrypły głos kobiety, której wieku rzeczywiście nie dało się określić.

„...wtarzam po raz kolejny. – Zakonnik musiał nacisnąć klawisz sekretarki w pół słowa. – Zaniechajcie kultu mamony. Połóżcie kres hańbieniu Matki Jezusa – kobieta mówiła wolno i dobitnie. – Niech przekupnie nie kalają dłużej jej czci. Inaczej następnym razem sprawimy, że obraz zniknie z waszego przybytku na wieki wieków”. W tym momencie się rozłączyła. Bez końcowego „amen”.

W kancelarii zapanowała ciężka cisza. Definitor odprawił niedawnego nowicjusza gestem dłoni i zostali sami.

– Słyszał pan. Następnym razem sprawimy, my! – Paulin podkreślił zaimek, unosząc palec wskazujący. – Pierwsza osoba liczby mnogiej. My – powtórzył. – Sekta.

Kuba nie wiedział, co powiedzieć. Wyglądał na zdezorientowanego, choć równie dobrze mógł wydawać się zamyślony.

– Dlaczego ojciec sądzi, że ci ludzie tworzą wspólnotę religijną?

– Proszę zwrócić uwagę na język: zaniechajcie, połóżcie kres, kult mamony, niech przekupnie nie kalają czci. Zna pan kogoś, kto tak mówi? Słyszał pan kiedyś takie sformułowania w tramwaju albo w hipermarkecie? Nie – odpowiedział za niego. – Ale ja słyszałem. To retoryka, którą można spotkać jedynie w zamkniętych, żeby nie powiedzieć ortodoksyjnych wspólnotach wyznaniowych. Również w Kościele katolickim – westchnął. – Należący do nich fanatycy codziennie czytają teksty o podobnym brzmieniu i wprasowują je sobie do głów na tyle skutecznie, że potem nieświadomie kopiują styl i słownictwo. Zwyczajów językowych nie da się oszukać. Stawiam na to swój dyplom doktora filologii.

Kuba pokiwał głową. Paulin mógł mieć rację.

– Czy mogę dostać kopię tego nagrania? – spytał, bo właśnie przyszedł mu do głowy pewien pomysł.

– Jak najbardziej. Zaraz poproszę któregoś z realizatorów dźwięku w naszej rozgłośni radiowej o przegranie. – Ojciec Cyprian sięgnął pod habit, skąd wydobył komórkę. – Czy będzie potrzebne coś jeszcze?

– Raczej ktoś. Ekspert od sekt. A raczej teolog z otwartą głową, który pomoże mi zawęzić obszar poszukiwań.

– Nie bardzo rozumiem – wyznał zakonnik.

– Muszę wiedzieć, kto i dlaczego nie toleruje wizerunków Matki Boskiej – wyjaśnił Kuba. – Czy istnieją wyznania lub zgromadzenia religijne, które z założenia je odrzucają. Tam może zaczynać się trop.

– Aha – ucieszył się paulin. Do tej pory czuł wyraźny dystans prokuratora IPN-u, dopiero teraz odniósł wrażenie, że ma go po swojej stronie.

– Teolog... z otwartą głową – powtarzał starannie jego słowa jak ktoś, kto przyjmuje szczególnie ważne zamówienie i stara się je precyzyjnie wykonać.

W pewnym momencie wstał z krzesła i zaczął przechadzać się po pomieszczeniu furty, nadal trzymając w dłoni telefon. Pewnie miało to pomóc w myśleniu i chyba pomogło. Definitor zatrzymał się, wybrał numer i przyłożył słuchawkę do ucha. Odczekał kilka dzwonków, ale zamiast rozmówcy odezwała się poczta głosowa. Zakonnik chrząknął, nagrał kilka zdawkowych zdań z prośbą o kontakt i się rozłączył.

– Znalazł mi ojciec doradcę? – upewnił się Kuba.

– Mam nadzieję, że tak – westchnął definitor. – Dzwoniłem do przyjaciela. To profesor teologii z Brna. Nazywa się Jaromir Masny. Ma naprawdę imponującą wiedzę i płynnie mówi po polsku. Często do nas przyjeżdża, aby skorzystać z biblioteki jasnogórskiej. Też jest bratem zakonnym.

– Paulin?

– Nie, choć kult maryjny jest mu bardzo bliski i dużo o nim wie. Należy do Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny. Czy to coś panu mówi?

Kuba przecząco pokręcił głową.

– To Krzyżak – oświadczył ojciec Cyprian, a na widok otwartych ze zdziwienia ust prokuratora dodał: – Taki sam jak ci w średniowieczu, tyle że zamiast zbroi i białego płaszcza nosi garnitur.

Wyjaśnienie bynajmniej nie zmazało z twarzy Kuby wyrazu zaskoczenia.

– Współcześni Krzyżacy to elita szanowanych dżentelmenów – dodał definitor. – Książę Liechtensteinu, paru Habsburgów i kardynałów, których nazwiska otwierają każde drzwi w Europie. Dwa lata temu – Cyprian sięgnął po telefon, odszukał archiwum zdjęć i pokazał jedno z nich – miałem zaszczyt poznać Wielkiego Mistrza zakonu Bruno Plattera. Polskie władze zaprosiły go na uroczystości sześćsetlecia bitwy pod Grunwaldem. Bardzo światły człowiek – podkreślił. – Jaromir Masny jest jego bliskim współpracownikiem.

Człowiek, który jak się okazało, był ważną postacią w zakonie krzyżackim, dwie minuty później przysłał esemesa z emotikonami: żółtymi uśmiechniętymi buźkami, kciukami uniesionymi w górę i innymi ikonami wyrażających radość, wymyślonymi jako łatwe w obsłudze protezy słów. Na końcu szeregu piktogramów umieścił informację: „Skype. 16.00. Ok?”.

Zanim definitor paulinów potwierdził, popatrzył wyczekująco na Kubę, a ten skinął głową, zerkając mimowolnie na zegarek. Do szesnastej zostało ponad cztery godziny.

– Przepraszam, że tak długo pana zatrzymuję – w głosie zakonnika zabrzmiała empatia – ale Jaromir naprawdę może pomóc w naszej sprawie, a lepiej będzie, jeśli pierwsza rozmowa panów odbędzie się w mojej obecności. To wiele ułatwi. Oczywiście zapraszam na skromny klasztorny obiad. I coś jeszcze – ożywił się. – Pokażę panu kilka sekretów Jasnej Góry, których raczej nie oglądają osoby z zewnątrz. Pan lubi sekrety, prawda?

Minutę po szesnastej ekran laptopa ustawionego na stole w pomieszczeniu obok furty wyświetlił ikonę popularnego komunikatora, czemu towarzyszył sygnał połączenia przychodzącego. Ojciec Cyprian najechał na nie kursorem i kliknął, wybierając opcję rozmowy z udziałem kamery. Ekran wypełniła pucołowata twarz sympatycznego pięćdziesięciolatka uśmiechniętego jak emotikon. Wrażenia podobieństwa do ikony radości dopełniała idealnie kulista i pozbawiona włosów czaszka Jaromira Masnego. Brat zakonny miał na sobie granatową koszulę w zielone palmy i wyglądał na zadowolonego z życia.

– Jestem na Teneryfie – przywitał swojego polskiego przyjaciela. – Cudowny urlop.

Jakby dla wzmocnienia tego przymiotnika na ekranie pojawiła się atrakcyjna szatynka. Podeszła do kamery, zawiązując kolorową chustę narzuconą przed chwilą na skąpy strój kąpielowy, pocałowała zakonnika w czubek gładkiej czaszki, zbliżyła do ekranu rozpromienioną twarz, prezentując przy okazji imponujące piersi, rzuciła kokieteryjne Ahoj i wyciągnęła dłoń. Połączenie nagle zgasło.

Kuba, który zaliczył już dziś kwartalną dawkę zdziwień, ponownie osłupiał i potrzebował pomocy paulina.

– Jaromir nie ma święceń – wyjaśnił ojciec Cyprian. – Jest familiarem, zakonnikiem świeckim. Ich reguła to dopuszcza. Ta pani to jego młoda żona, doktor politologii. Czy pana to szokuje?

Nie zdążył odpowiedzieć, bo połączenie powróciło, przynosząc jeszcze radośniejsze oblicze czeskiego zakonnika.

– Ach te kobiety – westchnął. – Lenka chciała ci wysłać serduszko, Cyprianie, a zamiast tego nas rozłączyła. Już ją stąd przepędziłem. Mów, co cię trapi, bo minę masz, jakbyś pozował do obrazu świętego Nikodema męczennika.

Definitor opowiedział. O zamachu, policji, wizycie w IPN-ie, detektywie Jakubie Kani, telefonie, ultimatum i sekcie. Zwłaszcza o sekcie, która kryje się gdzieś w mroku i w każdej chwili może wyrządzić zło. Czech słuchał w skupieniu. Nie przerywał i nie zadawał pytań. Już się nie uśmiechał.

Na koniec relacji paulin zaprosił Kubę, przysuwając mu krzesło tak, aby znalazł się w kadrze.

– Dzień dobry – powiedział prokurator do ekranu, wykonując coś, co można uznać za dygnięcie w postawie siedzącej. – Jak mam się do pana zwracać? – spytał na wszelki wypadek.

– Jestem Jaromir – oświadczył dostojnik zakonu krzyżackiego. – Po prostu.

– Tak jak powiedział ojciec Cyprian – Kuba uznał za stosowne powołać się na definitora – potrzebuję wiedzy na temat wspólnot religijnych przeciwnych wizerunkom Matki Boskiej, figurom, obrazom. Czy mogę liczyć na pomoc w tej kwestii?

Czech pokiwał głową z namysłem.

– Dobrze by się było spotkać – uznał. – Jedziemy z Wielkim Mistrzem do Malborka na doroczną inscenizację oblężenia zamku, ale dopiero w lipcu...

– Nie mamy czasu do stracenia – wtrącił definitor paulinów.

– Tak, rozumiem. Jak wam pomóc? – zastanawiał się głośno Jaromir. – Parę lat temu mocno interesował mnie temat interpretacji kultu maryjnego – wyznał. – Robiliśmy badania wspólnie z jednym bratem z naszej komturii w Belgii i zostało mi trochę notatek. Są tam rzeczy, których nigdy nie opublikowaliśmy... Macie szczęście – dodał szeptem. – Przemyciłem tu laptopa, przejrzę pliki, gdy Lenka pójdzie na basen. Tymczasem przyślijcie mi to nagranie, dobrze? Może coś w nim znajdę. Aha, i namiar na Jakuba. Masz Skype’a?

– Zainstaluję – obiecał Kuba.

– Super. Odzywam się pojutrze rano – zapewnił Krzyżak w hawajskiej koszuli i się rozłączył.

[...]

Zapraszamy do zakupu całego ebooka lub audiobooka na Publio.pl z rabatem 40%.

Kod rabatowy obniżający cenę: UVR99YQP

Kod ważny jest do 30.04.2020 r.