Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 2013. Zaczynają się wakacje. Dla Pęczka, kończącego 13 lat, nie jest to jednak powód do radości. Całe lato musi spędzić w mieście i - mimo że to ukochany Kraków - najbliższa przyszłość chłopca nie maluje się w jasnych barwach. Lecz to właśnie w dniu jego urodzin, 13 lipca, świat staje na głowie... Zresztą, niech sam Ci to wszystko opowie w 13 rozdziałach tej książki!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 139
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie wiem i zapewne nigdy się nie dowiem, kim jesteś, ale jakiś zbieg okoliczności sprawił, że ta opowieść trafiła właśnie w twoje ręce. Chociaż się nie znamy i pewnie nigdy się nie poznamy, mam ci tyle do opowiedzenia! Jestem tak podekscytowany, że chciałbym od razu wszystko wyjawić, w jednej nanosekundzie zrelacjonować, co się wydarzyło i jak się skończyło, lecz to, niestety, niemożliwe. Poza tym popsułbym ci całą przygodę, niektóre fakty mógłbym przeinaczyć, a o innych zupełnie zapomnieć. Ech… Mam taki natłok myśli, taki mętlik w głowie, że dosłownie nie wiem, od czego zacząć. Ledwie łapię oddech. I to nie przez astmę, którą stwierdzono u mnie dopiero dwa lata temu.
No dobrze, muszę się tylko trochę bardziej skupić. A więc… Tak, wiem, że nie zaczyna się zdania od „a więc”, czego pewnie uczono cię w szkole, ale nie bądźmy tacy znów drobiazgowi. A więc wyobraź sobie, że jest teraz rok 2013. To rok, w którym spotkałem… Wszystko w swoim czasie. Poznasz moją historię w całości, ale najpierw opowiem ci co nieco o sobie.
Od ponad trzynastu lat, czyli odkąd się urodziłem, mieszkam w Krakowie. To, przynajmniej moim zdaniem, jedno z najpiękniejszych polskich miast, jeśli nie najpiękniejsze na świecie — nie boję się tego powiedzieć. Wiesz, że miasto królów polskich jest nie tylko cudowne, fantastyczne, wręcz fenomenalne — zaraz się rozpłynę, normalnie — ale też znane praktycznie na całym globie? Przyjeżdża tu coraz więcej zagranicznych turystów. Kraków upodobali sobie szczególnie hałaśliwi Brytyjczycy, którzy ściągają tu przede wszystkim na imprezy. Bawią się hucznie, na co narzekają starsi mieszkańcy mojego miasta, ale mnie tam nie przeszkadzają. Mam nieodparte wrażenie, że są cały czas wyluzowani i bardzo przyjaźnie nastawieni do lokalsów. Żywię tyko nadzieję, że przy okazji zabawy chociaż trochę zwiedzają, bo przecież jest tu tyle do zobaczenia! Rynek Główny z Sukiennicami, Wawel, Uniwersytet Jagielloński z Collegium Maius, kościoły, teatry, Kazimierz… Mógłbym tak wyliczać aż stron by zabrakło, a nie o to przecież chodzi. Większość informacji można przecież znaleźć w licznych przewodnikach turystycznych, książkowych i tych online, nie będę zatem zanudzać. Najlepiej tu przyjechać i po prostu poczuć wielowiekową historię zanurzoną w miejskich murach, kamienicach i skwerach.
Może chcesz mnie zapytać, za co sam kocham Kraków. Powiem ci, że głównie za atmosferę, jaka tutaj panuje. Tu jest po prostu magicznie, szczególnie jesienią na Plantach, kiedy mgły spowijają drzewa swym tiulowym płaszczem… Ale, szczerze mówiąc, to miasto jest czarujące niezależnie od pory roku. Okej, czasem smog (nie smok! — to zamierzchłe czasy) daje mieszkańcom w kość, ale według najnowszych danych statystycznych, zanieczyszczenie powietrza zmalało, w dodatku znacznie, w ostatnich latach. Pamiętam, że kiedy byłem dzieckiem, bywało znacznie gorzej, szarzej niż dzisiaj, choć z drugiej strony jakoś tak… bardziej tajemniczo…? Hmmm…
Kiedyś…
Mam takie wspomnienie z dzieciństwa, to znaczy z czasów, kiedy byłem naprawdę mały, miałem jakieś pięć, może sześć lat. Poszedłem z mamą na Stary Kleparz na zakupy. Był sam środek jesieni, ale jeszcze nie listopad. Szliśmy w deszczu złotych, spadających liści. I po drodze natknęliśmy się na jakąś panią wracającą z pracy, co miało wyjść na jaw lada moment. Ponadto okazało się, że ta pani jest moją ciocią, kuzynką od strony taty, która po kilkuletniej podróży dookoła świata — niczym Phileas Fogg — wróciła w rodzinne strony, czyli do Krakowa właśnie. Nie mogłem zatem, jasna sprawa, pamiętać jej z okresu gaworzenia i chodzenia na czworakach.
— Dzień dobry, Miro — z uśmiechem zagadnęła ją mama.
— Witajcie, moi drodzy. Ależ ty wyrosłeś, młody dżentelmenie — odparła ta nieznana mi wówczas ciotka, mierząc mnie wzrokiem od dołu do góry, po czym, widząc moje zawstydzenie, odpaliła do mamy — ależ mamy dziś smog. Nie da się oddychać. Boję się, że złapię jakieś paskudztwo. A mały przypadkiem nie ma astmy? – spytała, słysząc, jak kaszlnąłem.
— Nie, jestem przekonana, że to nic takiego.
— Lepiej naciągnij mu czapkę na uszy, bo jeszcze się przeziębi — Mira zwróciła się do mamy, szczypiąc mnie lekko w policzek. — Do zobaczenia na cmentarzu — dodała, życząc nam jednocześnie udanych zakupów i kierując się w stronę przystanku.
Wówczas zapytałem mamy:
— To znaczy, że zobaczymy się z nią dopiero, jak umrzemy?
— O co ci chodzi, skarbie?
— No, bo ta pani powiedziała o cmentarzu, że wtedy…
— Oj, głuptasku, chodziło jej o to, że za niedługo jest 1. listopada, czyli dzień Wszystkich Świętych, kiedy odwiedza się groby bliskich, którzy już odeszli z naszego świata. — Mama, szybko mnie uspokoiwszy, musiała zmierzyć się z moimi kolejnymi pytaniami. I tak właśnie dowiedziałem się o istnieniu cioci Miry. W następnych dniach odkrywałem kolejne tajemnice, na przykład taką:
— A wiesz, że Mira pracuje na zamku? — usłyszałem pewnego deszczowego wieczoru od taty.
— Czyli jest królową? — odpaliłem.
— Nie, co to, to nie! — tata zaniósł się śmiechem, a gdy tylko się opanował, wyjaśnił — jest przewodniczką na Wawelu, gdzie oprowadza turystów, opowiadając im, co kryje się w komnatach, na krużgankach i wieżach, pokazuje im skarbiec, zbrojownię, kryptę wieszczów, dzwon Zygmunt i Smoczą Jamę. Musimy poprosić ciocię Mirę, by zabrała nas kiedyś na takie prywatne zwiedzanie. Co ty na to?
— No pewnie!
Nie skończyło się na jednej wycieczce. Wzgórze wawelskie poznawałem przez kilka lat bardzo dokładnie. I każde z tych zamkowych spotkań było dla mnie niezwykle fascynujące. Niemożliwe stało się jednak zapamiętanie pojedynczych dni czy anegdot, którymi raczyła mnie ciocia za każdym razem. Szczególnie dziś te wyprawy na Wawel nieco mi się zlewają. Pamiętam jednak bardzo dobrze tamto spotkanie na Plantach, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, idąc z mamą na zakupy.
To jedno wspomnienie zapisało się w mojej głowie bardzo wyraźnie. Obraz tamtego dnia, tamtego spaceru, kiedy poznałem ciocię, jest naprawdę niezwykły w swojej wyrazistości, pojawia się w głowie jakby z idealnie wyregulowaną ostrością, kontrastem i nasyceniem kolorów.
~
Całe swoje życie, jak krótkie ono jest do tej pory, mogę uważać za naprawdę udane i szczęśliwe. Od najwcześniejszych dni byłem otoczony cudowną opieką moich rodziców, którzy dawali mi — i wciąż dają — dużo ciepła i miłości. Nigdy niczego mi nie brakowało, nigdy nie chodziłem głodny, chociaż nie zawsze było lekko. Na przykład wtedy, kiedy do zakładu pracy mojego taty przyszła wielka zmiana zwana restrukturyzacją, która spowodowała, że — ni mniej, ni więcej — tata stracił pracę i musiał przejść na chwilowe bezrobocie. Takich niełatwych, ale też na szczęście przejściowych okresów było jeszcze kilka w ciągu ostatnich, a moich jedynych, trzynastu lat. Może dlatego nie byłem ani nie czułem się nigdy zanadto, do przesady rozpieszczany. Tak już chyba jest, że nie zawsze dostaje się to, czego się chce, i nie zawsze bywa tak, jakbyśmy sobie akurat życzyli. Trzeba się z tym po prostu pogodzić. Jednak, jak wspomniałem wcześniej, narzekać nie mogłem. Jak bum-cyk-cyk. Ani trochę. Ani tyci-tyci. Ani…
O jejku, ale ze mnie gapa! Przecież ja ci się jeszcze nie przedstawiłem.
Zacznijmy zatem od początku, a przynajmniej od tego, od czego powinienem był zacząć. Mówią na mnie Pęczek. Po prostu Pęczek. Mówią tak na mnie w domu i w szkole, koledzy na podwórku i sąsiedzi na klatce schodowej. I wolałbym, żeby tak zostało. Już na zawsze. I żebym nie musiał przyznawać się do mojego prawdziwego imienia, którym posługuję się oficjalnie, na przykład, no, wiesz… Na przykład podpisując sprawdziany. Dobra, powiedziałem A, to powiem też B. Przyznam ci się, skąd w ogóle wziął się ten cały Pęczek, bo prędzej czy później i tak by to wyszło na jaw. Moi rodzice, doprawdy nie wiem, co nimi kierowało, dali mi na imię Pęcisław. Och, już sobie wyobrażam, jaką masz teraz minę. Pęcisław. Możesz się już przestać śmiać? To nie moja wina. Kocham swoich rodziców, ale… Nie wiem, po co silili się na aż taką oryginalność, dając mi na imię Pęcisław. Tłumaczyli mi kiedyś, że to imię starosłowiańskie, które znaczy: idący drogą do sławy, tylko że ja wcale nie chcę być sławny… Niech zatem zostanie Pęczek, okej? Uff…
Jak napisałem wcześniej, mam prawie trzynaście lat. To znaczy historię tę spisuję już po swoich trzynastych urodzinach, ale na razie, w chronologii wydarzeń, jestem prawie trzynastolatkiem. Łapiesz? Jest czerwiec, a dokładnie 28 czerwca 2013 roku, piątek i dzień zakończenia roku szkolnego. Ja, jak można się domyślić albo łatwo obliczyć, zdałem do pierwszej klasy gimnazjum (nie wiem, czy — kiedy to czytasz — gimnazja jeszcze istnieją). Właśnie zaczynają się wakacje i za chwilę będę mieć urodziny. Powinienem być podwójnie szczęśliwy, prawda? Lecz zupełnie tak się nie czuję.
Jasne, cieszę się, że przez dwa miesiące będę mieć spokój od szkoły. Nie chodzi o to, że jej nie lubię. Generalnie zawsze lubiłem się uczyć, choć są rzeczy, które lubię bardziej i takie, które lubię mniej, jak każdy. Moją piętą achillesową jest matematyka. Niby ją rozumiem, niby nie mam większych problemów z rachunkami, niby matematyczne ciekawostki jakoś tam mnie interesują, ale… coś wisi w powietrzu. To coś, co powoduje, że nie chce mi się robić nudnych zadań domowych ze zbioru ćwiczeń i spędzać zbyt dużo czasu z liczbami, równaniami, figurami itd. Dlatego z matmy mam tylko trójkę.
Niecały miesiąc przed końcem roku nauczycielka, pani Kula, poprosiła mnie do odpowiedzi.
— Kowalski, do tablicy — tak, chodzi o mnie. Niespodzianka! Tak pospolite nazwisko chyba nie przyszło ci do głowy, co nie?
— Nie jestem przygotowany, proszę pani.
— Chodź, chodź, Pęczek, nie pękaj, chcę ci dać szansę na czwórkę na koniec roku.
— Ale ja… Naprawdę… Wiem, że wykorzystałem już dwa NP. Tym razem też się nie przygotowałem. Nic nie umiem i nic nie pamiętam.
— Podejdźże, to się przekonamy.
Nie mając za bardzo wyjścia i wiedząc, że potwornie się skompromituję, chwyciłem kawałek kredy i zacząłem rozwiązywać pierwsze z trzech działań. Wypisywałem tam cokolwiek, byle już mieć święty spokój. Oczywiście nie udało mi się rozwiązać żadnego z przykładów.
— Jak to mówią, do trzech razy sztuka…
— Szkoda, że nie do trzynastu — odburknąłem.
— Kowalski, nie pyskuj, bo wstawię ci drugą jedynkę i źle to się wszystko skończy.
— Sorry, to znaczy, przepraszam. Ale mówiłem od początku, że…
— Dobrze, już siadaj, wracaj do ławki.
I tak zostałem z oceną dostateczną z matmy.
Jednak z innych przedmiotów poszło mi znacznie lepiej, na przykład z historii czy geografii wychodzę z podstawówki z szóstką na świadectwie. Nie myśl, że jestem jakimś tam kujonem, co to, to nie, bo jeśli chodzi o te szóstki, są tylko dwie.
Wracając jednak do początku wakacji, do dnia zakończenia roku szkolnego…
Tuż po ostatnim dzwonku, zwiastującym początek lata, opuściłem szkolne mury na dobre dwa miesiące. Miałem świadomość, że z większością moich koleżanek i kolegów z klasy spotkam się we wrześniu, idziemy przecież do tego samego gimnazjum. Ale wówczas Alek — mój najlepszy przyjaciel, dosłownie — bratnia dusza, ze smutną miną wybąkał do mnie szeptem:
— Słuchaj, nie chciałem ci wcześniej mówić…
Przerwałem mu, niemal krzycząc:
— Zakochałeś się?
I nasza rozmowa dalej potoczyła się tak:
— Nie, nie o to chodzi. Zupełnie nie o to.
— A o co? Dowiem się w końcu?
— Słuchaj, to dla mnie naprawdę trudne i do końca nie wiedziałem, czy to prawda…
— Alek, zaraz mnie skręci, mówże wreszcie!
— Wyjeżdżam.
— No… Okej, w końcu są wakacje.
— Tylko ja wyjeżdżam na stałe. Starzy tłukli mi to od pół roku chyba, ale im nie wierzyłem do końca. Cały czas myślałem, że to jakaś ściema, dlatego tak zwlekałem z tym, by ci powiedzieć…
— Że się przeprowadzasz — posmutniałem. — Daleko?
— Na koniec świata. To znaczy nad morze. Konkretnie — do Gdańska.
Wtedy zacząłem tłumaczyć Alkowi, żeby się nie dołował. Starałem się go podbudować, wyliczając zalety życia w nadmorskim klimacie. Próbował się uśmiechnąć, ale czułem, że zupełnie nie w smak mu ta przeprowadzka. Mnie też było żal. Czułem pod skórą, że trudno będzie trzymać sztamę na odległość, kiedy podzieli nas 600 kilometrów. Naszła mnie chandra. Gdzieś w środku. PIERWSZA ZAŁAMKA. Bo traciłem właśnie jedynego tak naprawdę przyjaciela. Z innymi rówieśnikami dogaduję się nieźle, choć nikt nie stał mi się nigdy specjalnie bliski. Od małego byłem takim trochę outsiderem. I kiedy w trzeciej klasie poznałem Alka, podobnego do mnie samotnika, który przeniósł się z innej szkoły, przepłynęła przeze mnie jakaś dziwna energia. Wiesz, taki prąd, że od razu orientujesz się, że może połączyć was niezwykła przyjacielska więź, która będzie trwać i trwać. Lecz nasza po niemal czterech latach właśnie pękała. A tego dnia czekała mnie jeszcze rozmowa z rodzicami. Poprzedniego wieczora dali znać, że mają mi coś ważnego do oznajmienia.
~
DRUGA ZAŁAMKA. Tak w największym skrócie mogę opisać swoje odczucia po kuchennym posiedzeniu z mamą i tatą. Na kolację zjedliśmy domowe zapiekanki, później moje ulubione ciasto z rabarbarem, które mama upiekła z okazji zakończenia szkoły, potem zaś dowiedziałem się, że:
firma, w której zatrudniony był tata, splajtowała,
rodzice, by spłacić kredyt, wyjeżdżają do Anglii, gdzie mieszkający na stałe kuzyn mamy załatwił im pracę,
nie wiadomo, czy zostaną tam tylko na wakacje, na trochę dłużej, czy znacznie dłużej,
pod ich nieobecność nasze mieszkanie na Stradomiu pójdzie pod wynajem,
a ja trafię pod opiekę cioci Miry, której nie widziałem przez długi czas, bo ta sześć lat temu podczas afrykańskiej eskapady poznała dojarza węży, zakochała się w nim na zabój i razem wiedli życie usłane wężami, dopóki jej ukochany nie zmarł w wyniku gorączki krwotocznej wywołanej z kolei przez wirus Ebola, no i Mira zdecydowała się na powrót do Krakowa…
~
Powinienem się cieszyć, że przede mną przerwa od nauki i książek, od ocen i uwag. A jestem jak zbity pies. Powinienem tryskać energią, gdy tymczasem duszę się z nadmiaru negatywnych emocji. Najchętniej uciekłbym właśnie do Afryki. Bo zostałem sam. Bez przyjaciela i bez rodziców.
Miałem wizję spędzenia calutkiego lata z szaloną ciotką, która przecież w każdej chwili była zdolna wyjechać na drugi koniec świata, gdyby na przykład okazało się, że ów dojarz węży miał brata bliźniaka…
Nie przypuszczałem w najśmielszych snach, że wakacje, których początek był dla mnie tak niefortunny, paradoksalnie okażą się najlepszymi, jakie miałem w życiu.
PRZERWA NA CIEKAWOSTKĘ ZWIĄZANĄ Z LICZBĄ 13
Czy wiesz, że…?
13 lipca świętujemy
Międzynarodowy Dzień Rock and Rolla oraz Dzień Frytek!