Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
33 osoby interesują się tą książką
Allleeerrt! Allleeerrrt!
Takiej historii jeszcze nie słyszeliście!
Jeden psi ratownik górski, z rodowodem do czwartego pokolenia, w stanie spoczynku (choć nie odpoczynku), dwa koty za płoty, bezzębny gryzoń gwarzący gwarą, gęś, trudna do rozszyfrowania kura i szajka kopytnych zza wschodniej granicy. A, i jeszcze papuga w góralskim serdaku. Lepiej być nie może…
A jednak! Pojawienie się w Chacie pod Wierchami piątki bezdomnych szczeniaków wznosi pojęcie „dom wariatów” na zupełnie nowy poziom!
Na szczęście, w tym szaleństwie jest metoda, a i niejeden morał się znajdzie. Podhalańska ekipa skutecznie nauczy górskiego BHP i wiary we własne możliwości. Każdego, nie tylko szczeniaki.
Na wspólną przygodę mieszkańcy Chaty pod Wierchami zapraszają całą rodzinę, także rodziców i dziadków. W końcu na naukę i dobrą zabawę nigdy nie jest za późno.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 59
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 1 godz. 57 min
Lektor: Leszek FilipowiczAnna RyźlakAleksander Orsztynowicz-CzyżMiriam AleksandrowiczAnna Sakowicz
POPR-ańcy
ChatapodWierchami
Rozdział 1
Szczeniaki w domu, siuśki na podłodze
Od kilku dni ogień w kominku strzelał coraz rzadziej. Zima się skończyła, dni stawały się coraz dłuższe i cieplejsze. Jedynie w oddali Krokiew, Nosal i Giewont wciąż bieliły się śnieżną pokrywą, a doliny dla kontrastu zakwieciły się fioletowymi i żółtymi krokusami, z których lada chwila opadną ostatnie płatki. Nasza chata była pięknie położona na stoku Butorowego Wierchu, niedaleko Gubałówki, więc nazywaliśmy ją Chatą pod Wierchami. Z okien domu rozciągały się piękne widoki na góry.
Leżałem na swoim posłaniu i drzemałem, lecz od czasu do czasu podnosiłem jedną powiekę, by się zorientować, co dzieje się w najbliższym otoczeniu, bo przecież to ja byłem odpowiedzialny za spokój naszego domostwa.
Moje legowisko znajdowało się w strategicznej części pokoju, bo umoszczone zostało tuż przed kominkiem. Właśnie dla mnie wyłożono tutaj puchaty dywanik, żeby było mi ciepło i miękko. Taki prezent dostałem od ludzi, kiedy w wieku ośmiu lat zostałem zwolniony ze służby z powodu choroby. Zamieszkałem też w drugiej części domu, gdzie rządziła babcia Honorata, choć i tak młodsi ludzie się tu kręcili, bo dom podzielony został na dwie części wyłącznie umownie. Nie byłem tylko pewien, czy to awans, czy odstawienie mnie na boczny tor niczym starej lokomotywy. Ja, dobrze urodzony owczarek niemiecki z dokumentem rasowości i długim, dostojnie brzmiącym imieniem, z przydomkiem hodowlanym GAMBIT Junior Happydogchess i danymi o przodkach do czwartego pokolenia wstecz, czyli imionami moich rodziców, babć, dziadków, prababć, pradziadków, praprababć i prapradziadków, miałem dzielić przestrzeń z innymi zwierzętami – pospolitymi znajdami ze śmiesznymi imionami. Choć mojego przyjaciela, Michała, wciąż widywałem, bo prawie codziennie, razem chodziliśmy na spacery, to jednak ogarnął mnie niepokój. Moje życie diametralnie się zmieniło, a osłodzić tę zmianę miało mi miękkie, puszyste posłanie przed kominkiem.
Podrapałem się po uchu i omiotłem wzrokiem podłogę. Wszystko było w należytym porządku. W oddali widziałem wciąż zmieniające miejsce stopy najstarszej członkini naszej rodziny. Seniorka dreptała z kąta w kąt, przenosiła jakieś rzeczy, zamiatała, myła podłogi i wciąż stękała albo nuciła pod nosem góralskie przyśpiewki. Dziwiłem się, że nie wylegiwała się przed kominkiem tak jak przystało emerytce. Dostrzegłem też Ośkę rozciągniętą na parapecie i Pepcia śpiącego na fotelu. Spokój. Dopóki ludzie nie włączą maszyny zasysającej kurz z podłogi, koty nie ruszą się z miejsc, przynajmniej Ośka, bo z Pepciem to nigdy nic nie wiadomo. Scul zaszył się w swoim kącie, a Oda… cóż, Oda miała swoje dziwne ptasie zwyczaje, których nikt nie rozumiał. Mówiła ludzkim językiem, miała ze dwadzieścia lat i od jakiegoś czasu była częściowo łysa, choć uparcie powtarzała, że jej fryzura to ostatni krzyk papuziej mody. Pióra miała jedynie na skrzydłach i ogonie, choć z tym ostatnim też różnie bywało, czasami w ferworze wyrywania potrafiła usunąć sobie z kupra ostatnie piórko, po czym latała tak, jakby właśnie zeszła z karuzeli po całym dniu kręcenia się w kółko, odbijając się od ściany do ściany niczym wańka-wstańka. Brzuch i plecy miała zupełnie łyse i za każdym razem, gdy któreś z piór odrastało jej w tym miejscu, starannie je wyskubywała, czym doprowadzała opiekunów do czarnej rozpaczy, choć może ta rozpacz też była łysa niczym nasza ara.
Westchnąłem i przymknąłem powieki.
Już wiecie, z jakim towarzystwem przyszło mi mieszkać pod jednym dachem. Ja, Gambit Junior Happydogchess z dostojnym imieniem, przydomkiem oraz drzewem genealogicznym do czwartego pokolenia wstecz… (ale to już wiecie), dzieliłem przestrzeń ze zwierzęcymi rozbitkami.
– Nasi ludzie przyjechali! – oznajmił nagle Pepe, choć to Ośka leżała na parapecie i obserwowała podwórze. Kocur był czujny. Szybciej niż kotka rozpoznawał odgłos nadjeżdżającego auta, choć zagłuszała je góralska muzyka płynąca z głośnika. Piszczałki, dudy i basy brzmiały w wesołym rytmie.
Ponownie podniosłem powieki. Podrapałem się za uchem. W tym czasie młody popędził do drzwi, oparł się łapami o deskę i wyglądał przez długą wąską szybę. Pepe zawsze robił najwięcej zamieszania. Pojawił się w naszym domu razem z Ośką dwa lata temu. Małe to było i wychudzone, że aż psa za serce żal ściskał. Co prawda zaprotestowałem przed wprowadzeniem do domu kolejnych sierściuchów, ale nikt mnie nie słuchał. Głos psa, niestety, nie był brany pod uwagę. Dwa dni dawałem ludziom do zrozumienia, że nie podoba mi się to kocie towarzystwo. Mało to u nas włóczęgów i niedojd? Zaraz ludzie będą narzekać, że wszędzie sierść, że nie ma pieniędzy, że kanapa podrapana. Pech chciał, że Pepe okazał się strasznym lizusem, zawsze jakimś cudem pojawiał się w drugiej części domu, gdzie jeszcze niedawno mieszkałem, i pokazywał gospodarzom, jak to w zgodzie może żyć pies z kotem i kiedy tylko układałem się na swoim posłaniu, przyłaził do mnie i wtulał się w moją sierść. Początkowo warczałem, prężyłem muskuły, by go wystraszyć, ale ten kot to kamikadze – każde jego działanie zagrożone jest śmiercią. Wtulał się więc we mnie – owczarka niemieckiego z rodowodem, do którego wpisano nie tylko rodziców, lecz także babcie, dziadków, prababcie, pradziadków, praprababcie i prapradziadków – choć mógłbym jednym chapnięciem pożreć go na śniadanie. Miał tylko szczęście, że nie gustowałem w kotach i byłem mało konsekwentny w przeganianiu sierściucha. Nasi opiekunowie za to piali z zachwytu, jaką to cudowną rodzinę stworzyliśmy.
Nagle poczułem, że na grzbiet wchodzi mi Scul. Znów westchnąłem, bo szczurza pokraka wlazła na mnie, przysiadła mi między uszami i obserwowała Pepcia biegającego teraz od ściany do ściany.
– On nigdy się nie męczy – skomentowałem.
– Ma tulbodoładowanie – stwierdził fachowo gryzoń.
Pepe dalej biegał, choć nikt nie wiedział, dlaczego to robi. Po chwili zazgrzytał klucz w zamku, drzwi się otworzyły. Rozpoznałem skrzypienie starych zawiasów, które człowiek miał dawno temu naoliwić. Potem zatrzeszczały deski podłogi, stuknęły na nich ciężkie buty.
– Oj – jęknął Scul. – Coś cuję, będą kłopoty.
– Kłopoty? – zdziwiłem się, ale zaraz poruszyłem nosem, bo uderzył mnie znajomy zapach. Żona Michała, Emilia, głośno sapała w przedpokoju, jakby przebiegła się na Giewont i z powrotem. O mało nie nadepnęła Pepego, ale czarny kot natychmiast zrobił unik i odskoczył.
– Jak nindza – zaśmiał się szczurek.
Rozbawił mnie tym stwierdzeniem, ale coś w tym było. Pepe poruszał się bezszelestnie i w dodatku z szybkością błyskawicy, o ile oczywiście nie wrzeszczał z ekscytacji. Szkoda tylko, że najpierw biegł, a potem dopiero myślał o tym, po co i dokąd.
– Cujes to? – zaseplenił Scul.
Wyjaśnić tu muszę, że szczur mieszkał w Chacie pod Wierchami od roku. Przyniosła go pewnego dnia córka naszej opiekunki, Zosia. Myślałem, że rodzice pogonią gryzonia, bo przecież nikt za nimi nie przepada, ani ludzie, ani psy, ani koty. Ale nie! W naszej chacie, która być może jest z gumy, a nie z drewna, znajdzie się miejsce dla każdego czworonoga, a i dla trójnoga, i jednonoga też by pewnie się znalazło. Zresztą posiadanie nóg nie było warunkiem koniecznym dostania się do naszej rodziny. Za szczurem przemawiało to, że Zosia zabrała go od złych ludzi, a to był u nas argument nie do zbicia.
Scul, nie wiadomo dlaczego, nie miał zębów. Pytaliśmy go nieraz o to, jak doszło do wypadku, ale uparcie milczał, zaszywał się wtedy w jakimś kącie i nie chciał opowiadać. Z czasem więc odpuściliśmy i przyzwyczailiśmy się, że gryzoń sepleni. Nazywaliśmy go więc Sculem.
Nasi ludzie (choć w tym temacie przodowała Emilka) prowadzili przytułek i przygarniali każdego nieszczęśnika. Nawet ludzkiego. W marcu zeszłego roku zamieszkała u nas rodzina z Ukrainy, w zasadzie kawałek rodziny, bo tylko mama z siedmioletnim synkiem – tata walczył na wojnie. W swoim kraju prowadzili minizoo, dzięki temu poznali się z Emilką i dlatego przyjechali do nas ze zwierzętami. Dogadali się doskonale, choć nasza rodzina mówiła polskim ludzkim, a tamta ukraińskim ludzkim. Mieszkali w chacie trzy miesiące, potem wrócili do siebie, ale oczywiście osioł i alpaka zostały u nas na wszelki wypadek, gdyby ich opiekunowie musieli znów uciekać do Polski, bo na Ukrainie wciąż trwała wojna.