Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„W sieci” to inspirowana prawdziwą historią opowieść o dwóch kobietach: Hannie i Danucie. Bohaterki mieszkają na dwóch krańcach Polski, nie znają się, ale wydarzy się coś, co je połączy. Każda z nich ma swoją odmienną, ale równie tragiczną historię.
Pierwsza z kobiet jest mało stanowcza, stąpa wokół innych na palcach, marzy o byciu kochaną, pragnie bezpieczeństwa. Jej życie zdominowały cierpienie po stracie dziecka i dramatyczny rozwód.
Druga jest córką alkoholika i żoną uzależnionego również od alkoholu mężczyzny, sama zaś nadużywa antydepresantów, nie lubi zmian i dlatego za wszelką cenę utrzymuje status quo swojego papierowego już małżeństwa. Musi uporać się z demonami przeszłości, by odnaleźć w sobie chęć życia.
Kiedy pojawia się ON – mężczyzna poznany w internecie, przedstawiający się jako Jan Kowalski – wszystko się zmienia.
Kim okaże się w rzeczywistości? Jaką rolę odegra w życiu bohaterek?
Anna Sakowicz nie ocenia żadnego z bohaterów. Pokazuje ich w trudnych sytuacjach, wikła ich w sieć uzależnień nie tylko od siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Część pierwsza
Hanna
Mam na imię Hanna. Jestem kobietą na skraju wyczerpania nerwowego jak Pepa z filmu Almodóvara…
Stoję przy drzwiach i nasłuchuję odgłosów domu. Jasiek od godziny śpi, więc jestem pewna, że jego nie usłyszę. Naprzeciwko mojej kryjówki znajduje się pomieszczenie z zamkniętymi drzwiami, za którymi czai się on. W ostatnich tygodniach zachowuje się jak rozjuszone zwierzę. Kładę dłoń na klamce. Zaskakuje mnie jej chłód. Powoli naciskam i wsuwam głowę w szparę. Drzwi do jego pokoju są nadal zamknięte, ale wewnątrz pali się światło. Przez szybę nie dostrzegam niepokojącego cienia. Być może śpi przed telewizorem. Po cichu robię krok naprzód. Czuję pod stopami zimną terakotę. Położyliśmy ją w przedpokoju tuż przed urodzeniem Jaśka. Spieszyliśmy się, żeby zdążyć przed rozwiązaniem, a fachowiec wciąż zmieniał termin rozpoczęcia pracy. Wreszcie Paweł nie wytrzymał, zrobił facetowi karczemną awanturę, rzucał przekleństwami, aż tamten znalazł termin i w kilka dni położył kafle. Dziś bym takich nie wybrała. Niepraktyczne, ciemne, imitujące kamień, w dodatku na wysoki połysk. Widać na nich każdy okruch i pyłek kurzu.
Stawiam kolejny krok i kiedy wreszcie chwytam klamkę drzwi do łazienki, przyspieszam. Wpadam do środka i natychmiast przekręcam zamek. Opieram dłonie o pralkę i patrzę w lustro. Poprawiam włosy. Są matowe i szorstkie, kolor dawno wyblakł. Powinnam je podciąć i zafarbować. Naciągam skórę policzka, wszystkie nierówności momentalnie znikają. Podnoszę kąciki ust. Zapomniałam, jak się to robi, więc teraz jest to niczym dźwiganie sztangi w siłowni. Rozbieram się i wchodzę pod prysznic. Staram się zachowywać cicho, jakbym była złodziejką we własnym domu. Wiem jednak, że jeśli on nie śpi, usłyszy szum wody. Wyobrażam sobie, jak bierze śrubokręt i dobiera się do zamka, żeby tu wejść. Wstrząsa mną dreszcz, natychmiast zakręcam wodę i skupiam wszystkie swoje zmysły. Cisza. Powoli otwieram drzwi kabiny i szybkimi ruchami wycieram ciało. Nie wklepuję już żadnych kremów i balsamów. Muszę wrócić do swojego pokoju, bo tylko tam czuję się bezpiecznie, choć nie mogę zamknąć się na klucz. Na szczęście jeszcze nie naruszył przestrzeni mojej sypialni, wierzę więc, że tak zostanie. Przed dwoma miesiącami wyraźnie określiliśmy granicę, czekając na orzeczenie rozwodu. Nie rozumiem, dlaczego się nie wyprowadził. Nie ma żadnych praw do mieszkania, które odziedziczyłam po babci, gdy byłam jeszcze studentką. Kiedyś będzie musiał je opuścić, dlaczego to odwleka? Nerwowo czeszę włosy. Szczotka z trudem przebija się przez splątane kosmyki. Ponownie patrzę w lustro. Robię kilka głębokich wdechów i wreszcie odwracam się, przekręcam zamek i powoli otwieram drzwi. Mieszkanie wciąż jest pogrążone w ciszy.
– I co teraz?! – Słyszę jego głos. Paweł nagle wyrasta przede mną. Jest bez koszulki, ma zwichrzone włosy i śmierdzi kilkudniowym potem. Popycha mnie, czuję jego palce wbijające się w ramiona. Cofam się do łazienki i uderzam biodrem o umywalkę. Momentalnie napiera na mnie ciałem i przyciska swoim ciężarem do pralki.
– Au… – syczę z bólu, a on zaciska palce na moich ramionach. Nie pozwala mi odwrócić twarzy i potrząsa mną jak szmacianą lalką, choć jesteśmy tego samego wzrostu. Nie wiem, kiedy zamyka za sobą drzwi, odcinając mi drogę ucieczki.
– Będziesz krzyczeć? – kpi. Wie, że nie zrobię nic, co mogłoby obudzić i wystraszyć Jasia. – Boisz się?
Na twarz pryskają mi drobinki jego śliny. Wykrzywiam się z odrazą.
– Puść mnie!
– Mógłbym cię tu wziąć na tej pralce i nawet byś nie pisnęła – szepcze mi do ucha, a moim ciałem wstrząsa dreszcz.
Obrzydzenie miesza się we mnie ze strachem. Szarpię się, ale wzmacnia uścisk. Jego palce wbijają się we mnie z jeszcze większą siłą. Chwyta mnie za gardło. Nie mogę nabrać powietrza. Kiedy jego druga ręka zbliża się do mojego uda, próbuję go kopnąć, ale wsuwa kolano pomiędzy moje nogi i mocniej zaciska palce na krtani. Charczę, próbując wydobyć z siebie głos. Śmieje się. Jego dłoń powoli wędruje z uda w górę, a kolano napiera na krocze. Próbuję go odepchnąć, ale jest masywniejszy i silniejszy, a ja wciąż nie mogę złapać tchu. Czuję, jak krew uderza mi do głowy, a pod powieki cisną się łzy.
– Yyyy… – jęczę, bo nie mogę wykrztusić nic więcej. Moje ciało z coraz większym trudem napina mięśnie, przed oczami latają czarne mroczki. Nagle znów się naprężam. Jego palec wbija się we mnie. Szarpię się, ale on wciąż nie zwalnia uścisku. Po chwili ponownie się śmieje, wyjmuje palec z pochwy i podsuwa mi go do twarzy.
– Przyjemnie, nie? – szepcze. Jego głos brzmi chrapliwie. Jestem pewna, że to go podnieca. Napiera na mnie, bym poczuła jego wzwód, jakby czytał w moich myślach. Oblizuje palec i wreszcie zwalnia uścisk. Zaczynam łapać powietrze i kaszleć. Wychodzi z łazienki, zamykając za sobą drzwi, a moim ciałem wstrząsają torsje. Jak ja go nienawidzę! Nienawidzę też siebie za to, że jestem bezwolna i pozwalam, by mnie gnębił. W ostatniej chwili podnoszę klapę deski i wymiotuję. Osuwam się na kolana i po raz kolejny nachylam się nad muszlą. Gorycz w ustach nabiera słonego posmaku łez. Nie mogę się uspokoić, ale odruchowo staram się zachowywać cicho, powtarzając w myślach, że Jasiek nie może zobaczyć swojej mamy w takim stanie.
Spuszczam wodę i myję twarz. Ponownie wchodzę pod prysznic, by zmyć z siebie jego dotyk, i dopiero po kilku minutach powoli wychodzę z łazienki. Już się nie czaję, nie nasłuchuję, wiem, że zrobił to, co chciał, i dzisiaj już da mi spokój. Zamykam drzwi pokoju i patrzę na łóżko. Nienawidzę tego starego mebla. Kojarzy mi się z Pawłem. Nasza małżeńska sypialnia przywołuje złe wspomnienia. Wzdrygam się. Ściągam narzutę i rozkładam ją na podłodze. Rzucam na nią poduszkę i kołdrę. Nie wrócę dziś do łóżka. Rozglądam się po pokoju. Na toaletce, która służy mi za biurko, tuż obok laptopa leżą nożyczki. Biorę je do ręki, nie wsuwam jednak palców w uchwyty, lecz zaciskam na nich dłoń tak, jakby to był nóż. Macham nimi kilka razy w powietrzu. Markuję uderzenie. Wbiję je skurwielowi w oko, jeżeli jeszcze raz mnie dotknie!
Wybieram numer do Joli. Drżą mi palce, a obraz na wyświetlaczu lekko się rozmazuje. Nie jest to najlepsza godzina na pogaduszki, ale muszę usłyszeć czyjś spokojny głos, bo nie zasnę. Odzywa się po kilku sygnałach.
– Hanka, co się stało? – mruczy zaspana, a ja do razu zaczynam płakać i nie mogę wydobyć z siebie głosu. – Nie strasz mnie – mówi już przytomniej. – Przyjechać?
– Nie… – wyduszam wreszcie z siebie. – Nie… Musiałam… Musiałam zadzwonić… – Pociągam nosem i sięgam po chusteczkę. – Wystraszył mnie i muszę z kimś pogadać…
– Mów! Znów Paweł?
Bez zastanowienia opowiedziałam jej scenę w łazience. Słucha, choć kilka razy soczyście klnie.
– A to skurwiel – podsumowuje. – Załóż mu niebieską kartę!
– Boję się o Jasia… Nie chcę, żeby…
– Hanka! Jasiek ma dziewięć lat, nie jest malutki.
– Jest małym dzieckiem, kocha ojca – mówię zdecydowanym tonem. – Rozwalam mu rodzinę.
– Ty? – kpi.
– Złożyłam pozew, więc tak jakby ja…
– Kurde! – denerwuje się. – Czy ty siebie słyszysz? Facet cię zdradzał latami, a ty teraz bierzesz na siebie winę za rozpad małżeństwa? – pyta retorycznie. Zdanie brzmi jak wyrwane z orzeczenia sędziego, a ja powtarzam w myślach jak echo: Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Wybrałam nieodpowiedniego mężczyznę na ojca mojego dziecka. Moja wina!
Przez chwilę milczę, bo głowę wypełnia mi skrucha. W moim wspomnieniu pojawiają się obrazy sprzed lat, kiedy dowiedziałam się, że Paweł ma kochankę. Zadzwoniła do mnie. Pewnie zniecierpliwiło ją to, że wciąż nie nakryłam wiarołomnego męża, i postanowiła mi ułatwić sprawę, a tym samym mieć Pawła na wyłączność. Zdziwiłam się, że ją znam. Sprzedawczyni z naszego osiedlowego sklepiku okazała się wyjątkowo sprytna. Codziennie robiłam tam zakupy i nawet przez myśl mi nie przeszło, że pieprzy się z moim mężem. Przyznał się wtedy od razu, więc sprawa była prosta. Przynajmniej teoretycznie. W praktyce było zupełnie inaczej. Uczepiłam się myśli, że to jednorazowy wyskok po pijaku, choć fakty świadczyły o czymś innym. Paweł otwarcie powiedział, że ma romans od dwóch lat, a ja głupia pinda chciałam wierzyć, że to ten jeden jedyny raz w delegacji do osiedlowego sklepiku. Obiecał, że to skończy, że mnie kocha, że nie chce rozwodu. Uczepiłam się tych postanowień i naiwnie w nie brnęłam, zakładając, że przecież okazał skruchę i żałuje. Może i nawet żałował, ale chyba tylko tego, że się wydało.
– Kocham cię, ale… – powiedział dwa lata po telefonie od kochanki, kiedy odkryłam, że romans trwa w najlepsze, delegacja się przedłużyła, choć Paweł lepiej się ukrywał, a ja byłam w ciąży, bo drugim dzieckiem postanowiliśmy umocnić nasz związek. Znaleźliśmy lekarstwo doskonałe. Miało nas na nowo scementować, bo kto by się rozwodził, kiedy dziecko w drodze? Sprzedawczyni zmieniła pracę, ale koleżanki doniosły mi, gdzie codziennie widują nasz samochód. Raz tam pojechałam, by przekonać się na własne oczy. Napisałam esemesa z pytaniem, czy wrócił do domu, a on bez mrugnięcia okiem skłamał, że jest u dentysty. Od kilku tygodni narzekał na zęby, że ma sporo ubytków, że szarpnie nas to po kieszeni, a ja głupia, naiwna pinda, przekonywałam go, że pieniądze się nie liczą, zdrowie jest najważniejsze. Wzięłam nawet pożyczkę z kasy zapomogowej. Trzy tysiące! Sprawdziłam mu tego samego dnia telefon. Poszedł się kąpać i zostawił aparat na stole w kuchni. Pokusa była silna. Nie skasował miłosnych wiadomości, więc szybko doszłam, że „Becik” w spisie kontaktów to ONA. Znów się przyznał, nawet płakał i kajał się, że jest słabym człowiekiem.
– Ale… ja jej… pożądam – wyznał z rozbrajającą szczerością, a potem zaczął opowiadać, jak trudne jest dla niego życie pomiędzy dwiema kobietami, że w nocy nie może spać, leży na skraju łóżka zwinięty w embrion, bo targają nim wyrzuty sumienia. Mówił tak, że o mało nie zaczęłam mu współczuć. Trzymałam wtedy rękę na brzuchu i patrzyłam na niego przerażona. Spodziewaliśmy się dziecka, a on wciąż ciągnął długoletni romans! Tylko robił to z większą wprawą i poczuciem bezkarności. Raz się upiekło, drugi raz też się upiecze.
Otrząsam się ze wspomnienia. Minęło sporo czasu od tamtej rozmowy. Kiedy powiadomiłam Pawła, że chcę rozwodu, zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni, już się nie kajał, nie próbował tłumaczyć, lecz opętany wściekłością powtarzał, że będę tego żałować.
– Wiem… – odpowiadam teraz w słuchawkę. Moje ciało przechodzą dreszcze, jakby ktoś raził mnie prądem pod niewielkim napięciem. Robi mi się zimno. Nakrywam się szczelniej kołdrą i zerkam na szybę w drzwiach. Mieszkanie pogrąża się w ciemności. Paweł wyłączył telewizor, być może zasypia. – Nie umiem sobie z tym poradzić – dodaję cicho. – Boję się o Jasia, boję się przyszłości. Jak ja sobie dam radę? A jak zabierze mi synka?
– Przestań gdybać! I nie użalaj się nad sobą. Dasz sobie radę. Nie jesteś pierwsza i nie ostatnia – przywołuje mnie do porządku. – Chyba że pasuje ci życie w trójkącie.
– Nie! Nie cofnę się przed rozwodem, ale… – Waham się. – Jak mam go zmusić do wyprowadzki?
Teraz milknie Jola. Zastanawia się, słyszę jej oddech, w tle chyba odzywa się jej mąż.
– Wytrzymaj do rozwodu – radzi. – Musi się w końcu wyprowadzić, przecież ta jego kochanka nie dlatego do ciebie wtedy zadzwoniła, żeby teraz siedział u byłej żony. Wierzę w nią – ironizuje po raz kolejny. – Nie wypuści go ze swoich łap.
Kiwam głową, choć Jola nie może tego widzieć. Wydmuchuję nos w chusteczkę i wycieram policzki.
– Dziękuję ci, już mi lepiej.
– I załóż mu niebieską kartę! Albo… – zastanawia się. – Albo zadzwoń do jego matki. Z tego, co opowiadałaś, wynika, że jest maminsynkiem. To powinno pomóc. Mamusia na pewno będzie chciała chronić jedynaka przed policją.
– Hm, dobra myśl, zadzwonię.
Wędruję pomiędzy meblami, od czasu do czasu zerkając na zegarek. Za godzinę powinnam odebrać Jasia sprzed szkoły.
– W czymś pani pomóc? – Podchodzi do mnie pracownik sklepu. Na identyfikatorze zawieszonym na kolorowej smyczy dostrzegam jego imię.
– Szukam łóżka – odpowiadam. – Ale dostępnego od ręki. Chciałabym też, żeby państwo wnieśli je do mieszkania na drugim piętrze i zabrali stare.
Mężczyzna uważnie mi się przygląda, po chwili się uśmiecha i wskazuje ręką kierunek.
– Zapraszam, coś znajdziemy. Jakie wymiary panią interesują?
– Proszę mi najpierw pokazać, co jest w sklepie. Zależy mi, żeby było szybko.
Sprzedawca unosi brwi, ale nie komentuje mojego pośpiechu. Chyba nikt nie kupuje mebli w ten sposób. Z reguły trzeba obejść kilka sklepów, porównać modele, kolory, ceny, a dopiero potem się zdecydować. Mnie jest to obojętne. Łóżko ma być wygodne i nowe, bez żadnych śladów użytkowania. Po rozwodzie i tak wyremontuję pokój, dostosuję wystrój do łóżka, a może sprzedam to cholerne mieszkanie przesiąknięte naszymi kłótniami, oddechami i potem. Zacznę wszystko od nowa. Z Jasiem.
– Już sprawdzam, które jest dostępne od zaraz – mówi i wyjmuje z kieszeni telefon. Wybiera numer, a ja w tym czasie przechadzam się pomiędzy łożami, łóżkami i łóżeczkami. Niektóre mają królewskie rozmiary, pięknie tapicerowane zagłówki, inne są skromniejsze, drewniane albo wykonane z płyty meblowej. Każde jednak jest lepsze niż to w mojej sypialni. Nie wiąże się z żadnymi wspomnieniami.
Podchodzę do modelu nazywanego kontynentalnym. Kładę dłoń na zagłówku. Przyjemny welwet pod palcami sprawia, że się uspokajam. Biorę głęboki wdech. Muszę zacząć nowe życie od wymiany mebli.
– Przykro mi, ale to jest tylko na zamówienie. Za to… – wskazuje palcem w prawą stronę – tam mam dwa łóżka dostępne od zaraz.
Idę we wskazanym przez niego kierunku. Przyglądam się obu meblom.
– Materac też?
– Tak. Oba mają sto czterdzieści centymetrów – wyjaśnia, zerkając na moją dłoń. Z pewnością dostrzega obrączkę. – Trochę wąskie, nietypowe jak na łoże małżeńskie. Może jednak woli pani zamówić i poczekać kilka dni… Na pewno będzie wygodniej.
– Nie! – wchodzę mu w słowo i odruchowo dotykam palca ze złotym krążkiem. Uwiera. Jestem zdecydowana zmienić mebel dzisiaj. Podchodzę do łóżka stojącego obok. Siadam. Jest trochę niskie, a materac za miękki, ale drewniana rama wydaje mi się ładna i solidna. Zauważam pod spodem skrzynię na pościel. Jest więc praktyczne. Drugie natomiast ma tapicerowany zagłówek. Żółty kolor w pierwszej chwili wydaje mi się nieładny, ale gdy przyglądam mu się bliżej, stwierdzam, że może fajnie prezentować się w mojej sypialni. Od razu przypomina mi się scena sprzed lat. Kupiłam dwie poduszki w tym kolorze do dużego pokoju, pasowały do granatowego wypoczynku. Paweł stwierdził, że będą w nocy świecić. Poprosił więc matkę, żeby uszyła na nie szare poszewki. Były brzydkie, nijakie, ale nie kłóciłam się o taki szczegół, w końcu to tylko mało istotna rzecz. Tak przynajmniej wydawało mi się wtedy. W efekcie w naszym mieszkaniu wszystko jest białe, szare lub granatowe, innych kolorów brak, bo denerwowały Pawła. Z czasem nawet zawartość mojej szafy stała się szaro-czarna. Mój mąż twierdził, że wnętrza muszą być stonowane, bez papuzich barw, a jaskrawe ubrania noszą tylko dziwki.
– To będzie odpowiednie – mówię zdecydowanym głosem do sprzedawcy. – Podoba się mi.
– Bardzo modny kolor – dodaje mężczyzna. – A materac?
Siadam na łóżku, potem kładę się na nim i na moment przymykam oczy. Materac jest twardy, ale nie za bardzo. Zawsze taki chciałam w przeciwieństwie do Pawła, który lubił miękkie. Nasz obecny był więc pośredni, poszliśmy wtedy na kompromis. Teraz jednak mogłam zdecydować sama, i sprawiło mi to przyjemność. Nagle odkrywam, że mieliśmy odmienne gusty, nie tylko temperamenty. Na początku fascynowało mnie szaleństwo Pawła. Był nieprzewidywalny. Potrafił w połowie dnia stwierdzić, że jedziemy w góry, na drugi koniec Polski. W pośpiechu wrzucaliśmy rzeczy do walizki, by kilka minut później zmierzać w nieznane rozklekotanym oplem. Nie było wtedy jeszcze z nami Jaśka. Gdy pojawił się syn, spontaniczność Pawła zaczęła mnie uwierać. Potrzebowałam stabilizacji i bezpieczeństwa, ale to tak jakbym oczekiwała od słonia, że zacznie latać. Nie mógł się zmienić, szaleństwo było wpisane w jego naturę. W moją, jak się okazało, nie. Zaczęłam pragnąć spokoju i planowania.
– Ten – odpowiadam. – Łóżko plus materac. Z dostawą i zabraniem starego mebla.
– Jak pani sobie życzy.
Płacę za zakupy kartą. Niestety kosztują więcej, niż zamierzałam wydać, ale nie żałuję, w nowe życie należy zainwestować. Czuję, że to dobra decyzja. Umawiam się na dostawę wieczorem. Kierowca ma zadzwonić, kiedy będzie przed blokiem. Odwiedzam jeszcze dział z pościelą. Kupuję kołdrę i poduszkę, do tego poszewki. Wybieram bawełniane w kolorze mlecznej bieli z geometrycznymi wzorami idealnie pasującymi do tapicerki łóżka. Z trudem wpycham swoje toboły do taksówki. Kierowca pyta, czy się przeprowadzam, ale spoglądam na niego i mówię:
– Zaczynam nowe życie, proszę pana.
Uśmiecha się do mnie. Mam wrażenie, że patrzy kokieteryjnie, w końcu dodaje, że podobnie zaczynał nowe życie, ale tobołki spakowała mu żona i wystawiła na wycieraczkę. Była żona, dodaje.
– U pani podobny klimat? – pyta, widząc we mnie współuczestniczkę niedoli.
– Podobny – odpowiadam, ale nie chcę ciągnąć tematu. Dotykam worka z kołdrą. Przyjemny chłód plastiku mnie uspokaja. Kierowca nie podejmuje już rozmowy, jedzie niespiesznie w kierunku szkoły Jasia, potem czeka, aż odbiorę synka, i wiezie nas do domu.
Żałuję, że nie kupiłam też dziecięcych poszewek.
– Dzień dobry, mamo – mówię do teściowej, kiedy słyszę jej głos. Ostatnie słowo z trudem przechodzi mi przez gardło. Na języku czuję gorycz. „Mamo” smakuje obco i nieprzyjemnie, jakbym miała w ustach piasek. Jest trudniej niż tuż po ślubie. Wtedy się przyzwyczajałam, teraz nie wiem, jak mam się do niej zwracać.
– Dzień dobry – odpowiada chłodno.
Nie mam wątpliwości, co w tej chwili do siebie czujemy. Teściowa rzadko okazuje emocje, ale teraz mrozi mnie tonem głosu. Kilka lat temu, kiedy dowiedziała się, że jej syn mnie zdradza, nabrała wody w usta, uśmiechała się półgębkiem i tylko raz powiedziała, że co Bóg złączył, człowiek rozłączyć nie może. A jednak może, pomyślałam wówczas z przekąsem. Wystarczyła sprzedawczyni z osiedlowego sklepiku, by rozerwać to, co wydawało się złączone boską mocą. Chyba przereklamowana ta moc… Odzywał się we mnie żal z powodu kruchości tego, co „Bóg złączył”. Nie po to człowiek się z kimś związuje, przyrzeka miłość i wierność, by potem zbierać z podłogi porozrzucane kawałki puzzli, które nijak do siebie już nie pasują.
– Dzwonię, bo… – jąkam się.
– Co z Jasiem? – wchodzi mi w słowo, zawsze konkretna i pedantyczna, nie pozwala na zbędne słowa.
– Wszystko dobrze, właśnie odebrałam go ze szkoły, kończy jeść obiad.
– Co dziś ugotowałaś? – pyta, a ja mam nieodparte wrażenie, że próbuje nie dopuścić do tego, co chcę jej powiedzieć. Zapewne przeczuwa, że będę skarżyć się na jej syna.
Wzdycham zniecierpliwiona do słuchawki, ale mimo wszystko mówię jej, że Jasiek je pierogi. Nie daruje sobie, by nie skomentować, że na pewno kupne. Wie, że sama ich nie robię. Lubi mi dopiec, ale tym razem puszczam jej uwagę mimo uszu. Nie mierzy się wartości matki miarą jedzenia, choć ona uważa, że pierogami ze sklepu wychowam degenerata. Tylko własnoręcznie ugniecione ciasto da szczęście dziecku, a matce satysfakcję z należycie wypełnianego obowiązku. Ble, ble, ble, głupie gadanie.
– Dzwonię tylko, żeby powiedzieć… – podejmuję kolejną próbę. – Żeby nikt nie miał do mnie pretensji, ale… jeżeli, mamo, twój syn ponownie będzie mnie straszył, popychał lub dotykał bez mojej zgody, to zadzwonię na policję i założę mu niebieską kartę.
– Co?
– Paweł popchnął mnie, straszył gwałtem… – Zacinam się, bo myślami znów jestem w łazience, a on wciska we mnie palec. Nie tylko przecież straszył… Z trudem przełykam ślinę, ale nie umiem wszystkiego opowiedzieć teściowej. Słowa nie chcą mi przejść przez gardło, rosną w ustach, duszą i powodują mdłości.
– Gwałtem? – prycha urażona, że musi poczuć na języku smak nieprzyjemnego słowa. – Wciąż jesteś jego żoną, a mąż może dotykać żony.
– Mamo! – oburzam się. Czuję, że kopie mnie w żołądek. Kulę się. Natychmiast też ściszam głos. – Wydaje mi się, że nawet w idealnym małżeństwie mąż nie powinien dotykać żony bez jej wyraźnej zgody. A przypomnę, że my raczej idealną parą nie jesteśmy, czekamy na rozwód.
– To nie zmienia faktu – stwierdza zimno – że wciąż jesteś jego żoną, a mężczyzna ma swoje potrzeby!
– Cholera jasna! – rzucam. – Ostrzegam, żeby potem nie było pretensji. Albo mama z nim porozmawia, albo zadzwonię na policję!
– Mamuś… – Słyszę za sobą głos synka. Odwracam się, rozłączając rozmowę. Jaś stoi w progu i uważnie mi się przygląda. – Dlaczego krzyczysz?
– Nie krzyczę, przepraszam – odpowiadam łagodnie i podchodzę do niego. Kucam, by mieć jego twarz naprzeciwko swojej. Odgarniam mu włosy z czoła. Patrzy na mnie dużymi zielonymi oczami, na których dnie czai się niepewność. – Zjadłeś już?
– Tak. Znów kłócisz się z tatą?
– Nie, to nie tata.
– Rozwiedziecie się? – pyta, chociaż już odbyłam z nim kilka rozmów na ten temat. Tłumaczyłam, co się wydarzy, i zapewniałam, że oboje bardzo go kochamy. Nie płakał. Przyjął to ze spokojem. W klasie miał kilku kolegów, których rodzice mieszkali osobno.
– Tak – mówię szczerze i znów głaszczę go po płowej czuprynie. – Ale nie martw się. Pomożesz mi pościągać wszystko z łóżka? – pytam, by zmienić temat. – Niedługo przyjadą panowie zabrać je, bo kupiłam nowe.
– Mi też kupisz? – Wskakuje na łóżko.
Rzucam w niego poduszką. Śmieje się i po chwili staczamy walkę na poduchy. Tłuczemy się nimi dobre kilka minut, a po wszystkim wyciągamy się na materacu i głośno oddychamy.
– Kocham cię, wiesz? Jesteś dla mnie najważniejszy.
– Dla taty też?
– Też.
– Ale on mówi, że mażę się jak baba – stwierdza poważnym głosem.
– Nieprawda, wcale tak nie jest. Na pewno nie to miał na myśli, kocha cię bardzo mocno.
– Nie pozwala mi mieć kwiatów w pokoju.
Odwracam się do niego i głaszczę go po głowie.
– Nie lubi kwiatów, wiesz, jaki jest. Zobacz… – pokazuję na parapet – tutaj też ich nie ma.
– No… Babcia też nie lubi – dodaje. – Mówi, że na nich zbiera się kurz, a ja jestem alergikiem.
– Trochę ma rację – odpowiadam. – Ale… – ściszam głos – może zrobimy sobie mały ogródek na balkonie. Co ty na to?
– Tata się zgodzi?
– Przekonam go – mówię, ale nie wyjaśniam, że nie będę pytać Pawła o pozwolenie. Nie chcę martwić Jasia. Przy okazji zastanawiam się, dlaczego nigdy nie ustawiłam na balkonie ładnych donic z kwiatami. Byłoby przytulniej.
– A gdzie on teraz jest?
– Nie wiem – odpowiadam zgodnie z prawdą. – Może coś go zatrzymało w pracy?
– Nie lubię, jak się kłócicie.
– Wiem, ja też tego nie lubię.
Jasiek przysuwa się do mnie. Kładzie głowę na moim ramieniu i obejmuje mnie. Całuję go w czoło. Na wargach czuję słony smak jego potu. Niech ta chwila trwa wieki. Tylko ja i Jasiek… Niestety od razu wracają wspomnienia sprzed kilku lat.
– Co tu się odpierdala?! – Paweł wrzeszczy na widok czterech mężczyzn z trudem wynoszących z naszego mieszkania łóżko. Z mojego mieszkania, poprawiam się od razu w myślach. – Co ta wariatka znów wymyśliła? – dodaje, wskazując na mnie palcem i kreśląc kółko na czole.
Czuję na sobie cztery pary oczu. Pieką mnie policzki.
– Nie rób przedstawienia – rzucam. Jasiek natychmiast staje za mną i zaczyna przysłuchiwać się rozmowie.
– Mama kupiła nowe łóżko – odzywa się. – I mi też kupi!
– Akurat kupi – mruczy. – Obiecanki cacanki, nie daj się złapać na babskie słówka.
– Paweł, proszę cię, nie teraz. – Mój głos brzmi błagalnie. Niestety nie mogę tego cofnąć. Wiem, że czuje przewagę i nie odpuści, będzie stał i gadał głupoty, by dopiec mi przy obcych.
– Rób sobie, co chcesz! – Macha ręką i ku mojemu zdziwieniu odwraca się na pięcie, i po chwili znika w swoim pokoju. Jasiek łapie mnie wpół i szepcze, że tata chyba lubił to stare łóżko, bo się zezłościł. Kiwam głową. Nie mam siły tłumaczyć mu w tej chwili humorów jego ojca.
– Chcesz spać dzisiaj ze mną? – pytam, a on aż podskakuje z radości. – Wypróbujemy nowy materac.
– Jasne!
– To leć się kąpać i włóż piżamę, a ja przygotuję pościel – mówię.
Cieszę się, że Jasiek tej nocy będzie spał w moim pokoju. Zerkam na drzwi, za którymi miga światło telewizora. Na szczęście Paweł już nie wychodzi. Mężczyźni spokojnie wynoszą łóżko, potem materac. A kiedy wreszcie wstawiają nowe, staję w progu i podziwiam mebel pachnący świeżością.
– Ale ładne! – woła Jasiek i od razu wskakuje na materac. Robi na nim rundkę wkoło, jakby znów miał trzy lata. – Też mi takie kupisz?
– A nie wolisz jakiegoś młodzieżowego? – Śmieję się. – Niedługo przecież będziesz nastolatkiem – dodaję, choć Jasiek wydaje mi się jeszcze bardzo dziecinny. Jest trochę inny niż jego rówieśnicy, może dlatego że urodził się w grudniu i jest najmłodszy w klasie, a może po prostu taki jest, delikatniejszy, wrażliwszy, trochę nieśmiały i wycofany.
– Wolę! – Teraz jego perlisty głos rozbrzmiewa w pokoju, a ja przez moment zapominam, że w mieszkaniu jest też Paweł. Miła odmiana po wczorajszym wieczorze.
Czerwiec tego roku zaczyna się letnią temperaturą. Słońce wprawia mnie w dobry nastrój. Mam dziś dzień wolny, a Paweł wyszedł z mieszkania o szóstej, więc cała przestrzeń należy do mnie. Zaglądam nawet na balkon, by sprawdzić, co mogłabym tu zmienić. Wołam Jasia. Kiwa głową, kiedy tłumaczę mu, jak zawiesimy donice, by nie zajmowały dużo miejsca.
– A kupisz mi skrzynię? – pyta.
– Jaką?
Podchodzi do ściany balkonu po prawej stronie i pokazuje dłonią.
– Taką tutaj, żebym mógł mieć własny ogródek – tłumaczy, a ja uśmiecham się do niego. Nie znam innego chłopca w jego wieku, który chciałby mieć ogródek.
– Jasne! Pojedziemy do ogrodniczego i coś wybierzesz. Poproszę ciocię Jolę i przywieziemy wszystko jej samochodem.
– Tata nam nie da bmw?
– Raczej nie – odpowiadam. Co jak co, ale Paweł nie lubi się rozstawać ze swoim autem. Mam wrażenie, że samochód podnosi jego męskie ego. Kupiliśmy go razem, choć markę wybrał on. Ja zdecydowałabym się na inną.
Po zaplanowaniu kupna donic i kwiatów idę z Jaśkiem na wizytę kontrolną do alergologa. Lekarz przepisuje mu nowe leki i krople do nosa. Zaleca odczulanie.
– Mamuś, pójdziemy na lody? – pyta, skacząc na chodniku co dwie płytki.
– Jasne i przy okazji zrobimy spacer na cmentarz. Co ty na to? Odwiedzimy Marcysia i kupimy dla niego kwiatki, sam wybierzesz, a jak umówię się z ciocią Jolą, to pojedziemy do ogrodniczego – mówię, na co synek przystaje z mieszanymi uczuciami. Wygląda, jakby nie był pewien, czy może się uśmiechnąć. Moja poprzednia ciąża i pobyt w szpitalu były dla niego ciężkim przeżyciem, choć był wtedy bardzo mały. Widywał mnie dwa razy w tygodniu podłączoną do kroplówki. Potem długo dopytywał, dlaczego braciszek z nami nie mieszka. Zamierzał przecież oddać mu kawałek swojego pokoju i część zabawek. Tłumaczyłam mu, że Marcyś urodził się za wcześnie i jest teraz w niebie razem z aniołkami. Inaczej nie umiałam mu tego wyjaśnić. Pamiętam, że kiedyś spojrzał na mnie z żalem i powiedział:
– Marcyś ma fajnie, bo nie jest sam… – Zerknęłam na niego zaskoczona, a on dodał: – Ma Pusię i Alicję.
Rozczuliło mnie to stwierdzenie. Myślałam, że nie pamięta królika, bo był z nami krótko. Trzeciego dnia pobytu w naszym domu skoczył z kanapy tak niefortunnie, że się zabił. Z kolei rybkę Alicję wszyscy wspominaliśmy, ponieważ Jasiek nasypał do akwarium tyle jedzenia, że woda zmętniała, a welonka zaczęła pływać do góry brzuchem. Według niego stało się to ze szczęścia, bo Alicja nigdy nie dostała tyle pokarmu naraz.
Zatrzymujemy się przy sklepiku znajdującym się niedaleko bramy cmentarnej. W rządku pod ścianą stoją donice z bukietami, są również wieńce. Większość plastikowa. Jasiek nie interesuje się sztucznymi kwiatami, wchodzimy więc do środka. Tu jest duży wybór żywych roślin. Obserwuję synka, podchodzi do wazonu z czerwonymi różami, dotyka jednej, chce powąchać, ale sprzedawczyni zwraca mu uwagę. Cofa się i zbliża się do mnie.
– Widzisz coś ładnego dla Marcysia?
Wzrusza ramionami speszony uwagą kobiety. Przy steli Marcysia nie ma wazonu, więc róże nie wchodzą w rachubę.
– Może bratki? – proponuje ekspedientka.
Jasiek podchodzi do doniczek ustawionych przy regale ze zniczami. Kuca i przygląda się kwiatom. Patrzę na niego. Rzadko które dziecko w jego wieku skupia się na barwie płatków. Widzę, że ma ochotę ich dotknąć. Wreszcie bierze doniczkę z trzema kolorami bratków.
– Te – mówi, a potem wybiera dwa znicze w kształcie serca.
– Chłopak ma rękę do kwiatów – komentuje sprzedawczyni i uśmiecha się do mnie. Jasiek znów się peszy i cofa w kierunku drzwi. – Delikatny… Te dzisiejsze dzieciaki to takie mimozy – dodaje bez nuty złośliwości, więc nic nie mówię. Płacę i wychodzimy ze sklepu. Jasiek bierze ode mnie bratki, wącha je i dotyka płatków.
– Spodobają się Marcysiowi? – pyta, a ja kiwam głową i wskazuję synkowi kierunek.
Znam tę drogę na pamięć, trafię z zamkniętymi oczami. Paweł nigdy tu nie przychodzi, udaje, że tego nagrobka po prostu nie ma. Wchodzimy w główną aleję i po kilkunastu metrach skręcamy w lewo. Tu wzdłuż piaszczystej drogi znajdują się mogiły dzieci. Odnajdujemy bez trudu nagrobek Marcysia wykonany z białego kamienia. Wycieram chusteczką higieniczną płytę i ustawiam znicze. Zapalam je. Jasiek przesuwa je w odpowiednie miejsca, a potem siada na ławce i obserwuje, jak się palą. Wokół śpiewają ptaki, czasami pojawiają się ludzie. Idą albo pochylają się nad sąsiednimi grobami. Przenoszę wzrok na imię i nazwisko synka. Zastanawiam się, jak by to było, gdybym po rozwodzie została z dwójką dzieci. Może jednak los wiedział, że z jednym będzie mi łatwiej? Znów myśli gnają do tego dnia w szpitalu. Wszystko wraca, zresztą co którąś noc. Już nie tak często jak w pierwszym roku, ale bywa, że budzę się z krzykiem. Słyszę pluśnięcie delikatnego ciałka na materac łóżka, czuję tamten ból. Zmysły zapisały wszystkie wrażenia i odtwarzają je niczym starą płytę.
Zaczęło się niewinnie, radością, łzami szczęścia, że po raz drugi jestem w ciąży. Cieszyłam się, bo bardzo pragnęłam, by Jasiek miał rodzeństwo. W duchu liczyłam, że będziemy mieć córeczkę. Potem przyszedł stres, bo wyszło na jaw, że Paweł w najlepsze kontynuował romans. Chciałam jednak zgody. Za wszelką cenę. Nie wyobrażałam sobie, że urodzę dziecko po rozwodzie, więc znów naiwnie chwyciłam się myśli, że teraz Paweł na pewno się poprawi. I tak jak dziecko miało nas ponownie zbliżyć, tak seks na zgodę wydał się dobrym rozwiązaniem. Kochaliśmy się tej nocy… Zaciskałam powieki, by zapomnieć o zdradach. Oboje graliśmy swoje role z przesadnym zaangażowaniem. Westchnienia i jęki były teatralne. Rozkosz wyreżyserowana. Dopiero poranek przerwał ten żałosny spektakl. Wszędzie krew – na jego bokserkach, na mojej koszuli, na prześcieradle. Spływała mi po nogach… Wpadliśmy w panikę. Paweł nie mógł dodzwonić się na pogotowie, bo trzęsły mu się ręce, a ja zagłuszałam sygnał płaczem.
Lekarz stwierdził łożysko przodujące, zalecił szpital. Tam szybko zatrzymano krwawienie, byłam więc znów dobrej myśli. Wystarczyło leżeć, dbać o siebie i zachować spokój. To ostatnie było najtrudniejsze, bo w domu został Jasiek. Paweł kompletnie sobie nie radził z opieką nad małym dzieckiem. Nie wiedział, w co Jasia ubrać, spóźniał się po niego do przedszkola. Synek płakał, a bywało, że oszukiwał tatę. Raz wmówił ojcu, że mama do przedszkola wkłada mu strój Spider-Mana. Uśmiechnęłam się do tego wspomnienia, bo Paweł dał się nabrać, ale gdy kilka dni później chłopiec próbował go przekonać, że chce teraz dla odmiany strój księżniczki, wkurzył się i przybiegł do szpitala nawrzeszczeć na mnie, że robię z jego syna pedała. A ja nie wiedziałam, skąd u Jaśka pojawił się taki pomysł. Dzisiaj już rozumiem, że nasz syn jest wrażliwszy niż inni chłopcy, nie lubi grać w piłkę, nie interesuje się sportem, często choruje, a przede wszystkim potrzebuje uwagi. Jest jak wiotka roślinka na cieniutkiej łodydze. Mnie jednak to nie przeszkadza. Kocham go całym sercem takiego, jaki jest.
– Mamo… – Jaś ciągnie mnie za rękę. – Nie słyszysz? Mówię do ciebie.
– Przepraszam – odpowiadam, otrząsając się ze wspomnień. – Zamyśliłam się. Co mówiłeś?
– Wiewiórka. Zobacz. – Wskazuje palcem na drzewo w sąsiedniej alejce. Faktycznie, po pniu biega wiewiórka.
– Wracamy do domu – decyduję. – Następnym razem przyniesiemy jej orzechy.
Spokój nigdy nie jest dany raz na zawsze. Pojawia się i czasami nieoczekiwanie znika. Ledwo kończymy z Jasiem jeść obiad, do domu wraca Paweł. Wchodzi do kuchni, gdy sprzątam ze stołu. Obrzuca mnie pogardliwym spojrzeniem, a potem wyjmuje z lodówki piwo i siada naprzeciwko Jasia.
– Jak było u lekarza? – pyta synka.
Nie odzywam się, nie mam ochoty nawiązywać kontaktu.
– Dobrze. – Mały wzrusza ramionami.
– Ale widzę, że nos masz zapchany. Nie mógł przepisać czegoś na ten katar?
– Mam krople – odpowiada.
– Będzie go odczulał – odzywam się, ale nie patrzę na Pawła. Wstawiam naczynia na suszarkę i zabieram ze stołu talerz syna. Myję go, potem wycieram ręce. Źle się czuję z mężem w jednym pomieszczeniu. Zabiera mi powietrze, z trudem oddycham. – Zadzwoń do Asi i zapytaj o lekcje – dodaję, a Jasiek kiwa głową. Joanna jest jego najlepszą koleżanką z klasy. Mieszka w środkowej klatce i zna się z moim synkiem od przedszkola.
– Do kolegi zadzwoń, a nie do dziewczyny – wtrąca się Paweł. – Masz kolegów?
– Mam… – Jasiek opuszcza głowę, nie patrzy na ojca.
– No to dzwoń do kumpla! Takie rzeczy załatwia się z innymi chłopakami, a nie z babami. Ta dziewczyna jest jakaś szurnięta – mówi i macha ręką. – Widziałem ją ostatnio…
– Daj mu spokój!
– Miała spiczaste uszy! – dopowiada, a Jasiek uśmiecha się pod nosem.
– Daj mu spokój – powtarzam.
– Bo co? – warczy na mnie. – To też mój syn i mam prawo go wychowywać.
Mam ochotę powiedzieć, że już niedługo, że po rozwodzie wreszcie się od niego uwolnimy, ale gryzę się w język. To myślenie życzeniowe. Dla dobra Jaśka powinniśmy zachować przyzwoite relacje i wychowywać go wspólnie. Kocha ojca, choć ten bywa opryskliwy i na siłę próbuje zrobić z niego prawdziwego mężczyznę, cokolwiek to znaczy.
– Idę do swojego pokoju – odzywa się Jaś. Zsuwa się z krzesła i wychodzi z kuchni.
Chcę iść za nim, ale Paweł szarpie mnie za ramię.
– Nie rób z niego sieroty! – rzuca.
Odwracam się do niego i patrzę mu w oczy. Mruży je, brwi ma ściągnięte u nasady nosa.
– To ty odpuść.
– Zachowuje się jak rozpieszczona baba.
– Jest delikatny – bronię synka. – Wpędzisz go w kompleksy… – dodaję, a w myślach muszę mu przyznać mistrzostwo świata w poniżaniu innych. Wiem, jak mnie traktował przez te wszystkie lata. Wystarczyło, że przytyłam, a jego wyraz twarzy momentalnie się zmieniał. Przyglądał mi się z pogardą i rzucał uwagi na temat tłuszczu na brzuchu. To przez niego wciąż się odchudzam, stosuję diety cud, a potem oglądam się w lustrze i z przerażeniem stwierdzam, że efekt jo-jo dopada mnie ze zdwojoną siłą.
Bierze piwo do ręki i ponownie zaczyna mi się przyglądać. Muszę jak najszybciej uwolnić się spod jego spojrzenia.
– Po co kupiłaś nowe łóżko? – pyta innym tonem.
Wzruszam ramionami. Nie chcę mu się tłumaczyć.
– To moje mieszkanie – stwierdzam, choć nie zamierzam prowokować kłótni.
– No tak… Będziesz się tu pewnie bzykać z różnymi typami – szydzi. Przykłada szyjkę butelki do ust i bierze łyk. Widzę jego jabłko Adama. Odwracam się w kierunku wyjścia. – Lubisz to, nie? A taka zimna ryba z ciebie. Cicha woda brzegi rwie.
Jego słowa mnie nie zatrzymują, choć smagnął mnie nimi na oślep. Boli. Z trudem przechodzę do przedpokoju. Patrzy za mną, tego jestem pewna. Zamykam drzwi do swojej sypialni i sięgam po nożyczki. Ponownie przymierzam je do dłoni i macham nimi kilka razy w powietrzu. Może powinnam włożyć pod poduszkę nóż?
Długo nie mogę zasnąć. W głowie kotłują mi się różne myśli. Nasłuchuję jak zawsze odgłosów domu, a wyobraźnia podsuwa mi najczarniejsze scenariusze. Z Pawłem dzieje się coś dziwnego. Nie poznaję go, jakbym nagle zamieszkała pod jednym dachem z drapieżnikiem, który wcześniej czy później zapoluje. Czuję to każdą komórką ciała.
Przenoszę laptop do łóżka. Muszę zająć myśli czymś innym. Postanawiam obejrzeć jeden ze starych filmów Almodóvara, ale najpierw otwieram Facebooka. Dawno tu nie zaglądałam. Sprawdzam wszystkie powiadomienia. Nic ciekawego nie znajduję, tylko informacje, kto z moich znajomych i gdzie skomentował lub polubił jakiś post. Postanawiam wejść na grupę filmową, do której dołączyłam przed rokiem. Rzadko coś tam komentuję, raczej przyglądam się dyskusjom innych, zapisuję tytuły filmów, które warto obejrzeć. Przeglądam ostatnie posty dodane przez adminów grupy. Moją uwagę przykuwa jeden z nich. Dotyczy książki o filmach tego hiszpańskiego reżysera. Wpisuję ją w wyszukiwarkę, by sprawdzić, kto jest jej autorem. Zapisuję w notatniku, by kupić, a potem wracam do przeglądania komentarzy. Zauważam, że dyskusja zmierza w ciekawym kierunku. Ni stąd, ni zowąd postanawiam się przyłączyć.
„Również przepadam za filmami Almodóvara” – piszę, ale zastanawiam się przed opublikowaniem, bo wydaje mi się to zbyt pretensjonalne. Szybko więc kasuję to zdanie i piszę inne: „Właśnie mam w planie obejrzeć coś ze starych filmów Almodóvara. Co polecacie na dzisiejszy wieczór?”. Dodaję kilka emotikonów, a potem odświeżam stronę, licząc na to, że ktoś odpowie. Potrzebuję oderwać myśli od Pawła i rozwodu.
Jan Kowalski odpisuje kilka sekund później:
„Kwiat mego sekretu”. Koniecznie! To najlepszy jego film, moim zdaniem oczywiście.
Uśmiecham się do monitora.
Zgadzam się. Jest genialny!
Cieszę się. Też sobie go odpalę. Zachęciłaś mnie.
Odpowiadam kilkoma uśmiechniętymi buźkami. Zauważam, że mój rozmówca zaprasza mnie do znajomych. Klikam jego profil. Przeglądam posty. Na szczęście nie ma w nich ukrzyżowanego Jezusa i tekstów w stylu, że prawda nas wyzwoli, nie ma też niczego wzywającego do nienawiści i podpalania świata, żadnych kontrowersyjnych wpisów. Sprawdzam informacje o nim, ale znajduję tylko rok urodzenia. Jeśli podał prawdziwy, facet jest starszy ode mnie o dwa lata. Zdjęcie profilowe przedstawia półkę z książkami, a więc lubi czytać. Nie umieszcza jednak swojego zawodu, zdjęcia ani miejsca zamieszkania, nie ma statusu związku. Imię i nazwisko wydają się zmyślone. Sprawdzam, czy się gdzieś ostatnio meldował, bo to mogło mnie naprowadzić na miejscowość, ale też niczego nie znajduję. Jeżeli w tym momencie też mnie sprawdza, to wie o mnie więcej. Mój profil jest jak otwarta księga. Dopiero teraz to sobie uświadamiam, ale za późno, by nagle wszystko kasować.
W takim razie oglądamy, a potem dzielimy się wrażeniami.
Okej.
Nie waham się przy ostatniej odpowiedzi. Zwlekam się z łóżka w poszukiwaniu pudełka z filmem. Mam w swojej kolekcji prawie całego Almodóvara na płytach DVD. Brakuje mi kilku najnowszych, ale ich pewnie i tak nie ma na żadnych nośnikach. Nigdy tego nie sprawdzałam, w pewnym momencie życie mnie przerosło i nie było czasu na szukanie nowości filmowych.
Za dwie godziny w tym samym miejscu.
Okej.
Znów dodaję uśmiechniętą buźkę. Zamykam stronę i wsuwam płytę do kieszeni laptopa. Mój staruszek stęka i charczy, ale wreszcie na ekranie pojawia się obraz. Doskonale pamiętam ten film. Portret kobiety zdradzanej przez męża idealnie odzwierciedla mój nastrój. Co prawda nie jestem pisarką, ale mąż zdradza mnie tak samo jak w filmie. Mam tylko odrobinę szczęścia, że nie zrobił tego z przyjaciółką, bo cios byłby potężniejszy.
Układam się wygodnie i zanurzam w fabułę. Przez kilkadziesiąt minut nie myślę o sobie. Wciąga mnie kolorowy świat Almodóvara, gdzie kicz miesza się z niewysłowioną nutą sentymentalizmu i tęsknoty za czymś, co nieuchwytne. Moja ulubiona bohaterka to matka mieszkająca u młodszej córki. Kilka razy przymykam powieki, bo czuję senność. W końcu zapadam w ciemność wypełnioną pobrzękiwaniem laptopa.
Nagle się budzę. Otwieram oczy i krzyczę. Naprzeciwko mnie, tuż przy łóżku stoi Paweł. Podpiera się pod boki i… patrzy.
– Zwariowałeś? – szepczę przerażona, choć słowa z trudem przechodzą mi przez gardło. Szybko zamykam laptop i siadam. Odruchowo szukam pod poduszką nożyczek. On jednak nie odzywa się ani słowem. Wygląda jak zjawa. Stłumione światło dochodzące z lampy ulicznej oświetla mu twarz, reszta ciała ginie w mroku. Nagle odwraca się i bez słowa wychodzi z pokoju, zamykając za sobą drzwi. – Jezu… – szepczę. Serce wali mi jak młotem. Przeczesuję ręką włosy. W drugiej trzymam nożyczki i tak mocno zaciskam na nich palce, że aż łapie mnie skurcz. – Co to było?
Po cichu wysuwam się z łóżka i podchodzę do progu. Serce o mało nie wyskakuje mi z piersi. Jeżeli stoi tuż za drzwiami, wystarczy, że teraz z impetem je pchnie, a przyciśnie mnie nimi do ściany. Boję się, nie mogę przełknąć śliny, mam sucho w ustach. Przysuwam ucho do deski i nasłuchuję. Nic. Cisza. Przykładam rękę do piersi i nabieram haust powietrza. Muszę się uspokoić. Wracam do łóżka, nakrywam się kołdrą po samą brodę i wciąż nie spuszczam drzwi z oczu. Po kilku minutach nie mam pewności, czy Paweł pojawił się w moim pokoju, czy miałam zły sen. Wreszcie ze zmęczenia zasypiam.
W pracy opowiadam wszystko Joli. Kiedy mówię jej o Pawle stojącym nad łóżkiem, nie jestem już pewna, czy wydarzyło się to naprawdę.
– Pojebało go? – pyta.
– Myślisz, że mogło mi się to przyśnić?
– Wątpię. Musisz na niego uważać. Mówiłaś jego matce?
– Tak… – wzdycham i streszczam jej naszą rozmowę.
– Co za głupia baba – komentuje. – Aż trudno uwierzyć, że kobieta może powiedzieć coś takiego drugiej kobiecie.
– Są jak mafia.
– Oni cię wykończą. Kiedy macie rozprawę?
– Dwudziestego sierpnia. Mam nadzieję, że się potem wyprowadzi.
– Już dawno powinno go nie być – zastanawia się. – Ale że ta kochanka jeszcze go nie przycisnęła?
– No właśnie.
– Może się rozstali?
– Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi – podsumowuję.
Sięgam po dokumenty, które muszę przejrzeć. Jola również zabiera się do pracy. Nie wracamy już do tematu mojego rozwodu. Zerkam na telefon. Mam kilka nieprzeczytanych wiadomości, w tym dwie na Messengerze. Sprawdzam od kogo. Jedna jest od Jasia. Pisze, że na jutro musi mieć blok rysunkowy z kolorowymi kartkami. Druga od Jana Kowalskiego. Dopiero teraz przypominam sobie, że po obejrzeniu filmu miałam wstawić komentarz na grupę.
Nie odezwałaś się wczoraj. Jak film?
Jestem w pracy, napiszę później.
Oki, nie przeszkadzam.
Uśmiecham się do telefonu, co Jola natychmiast wyłapuje.
– A ty co?
– Nic, wczoraj gadałam z jakimś facetem o filmach. Miałam wrzucić na grupę komentarz.
– Tylko uważaj, bo wiesz, jak to jest.
– Nie zrzędź jak moja mama.
– Paweł może się pod niego podszywać – dopowiada nagle, czym mnie zaskakuje. – Potem wyciągnie przed sądem, że romansujesz.
– Żartujesz? Przecież nie romansuję! To rozmowa o filmie.
– Wiem. – Jej głos łagodnieje. – Ale do rozwodu dwa miesiące, sytuacja może się rozwinąć. Wiesz, jak jest. Widziałaś kiedyś tego gościa na tej grupie?
Zastanawiam się. Faktycznie nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi na to imię i nazwisko, ale przecież nie przeglądałam postów wszystkich uczestników dyskusji. Coś jednak zaniepokoiło mnie w podejrzeniach Jolki.
– Chyba nie – mruczę pod nosem. – A to by było skurwysyństwo.
– Jop… – rzuca. – Jak wiemy, Paweł ostatnio przoduje w skurwysyńskich zagrywkach, więc wcale bym się nie zdziwiła.
– To prawda.
Wyłączam telefon i wracam do pracy, jednak nie przestaję myśleć, że Paweł podszywa się pod Kowalskiego. Nawet imię wydaje mi się teraz podejrzane. Jan… Jasiek… może nie było przypadkowe? Żołądek zwija mi się w rulonik. Muszę się wyprostować, bo ucisk staje się nie do wytrzymania, jakby jelita pozwijały się w kłębki.
– Nabawię się od tego wszystkiego nerwicy… – stękam. Wtedy telefon wibruje na biurku, ponownie spoglądam na wyświetlacz.
„Odbiorę Jaśka ze szkoły i zabiorę na obiad do rodziców”. – Paweł pisze jak gdyby nigdy nic, jakby tych wszystkich ostatnich kłótni i dzikich scen nie było. Przez chwilę wstrzymuję się z odpowiedzią. Wiadomość przyszła tuż po tym, jak napisał do mnie Kowalski. Może Jola ma rację?
„Dobrze” – odpisuję wreszcie i wrzucam telefon do szuflady biurka.
Siadam na ławce i przyglądam się imieniu mojego synka wyrytemu na płycie jasnego kamienia. Nigdy nie odpowiada na moje wołanie, a był czas, kiedy krzyczałam jego imię. Prosiłam go, żeby żył, żeby znalazł w sobie siłę i uczepił się mnie maleńkimi paluszkami. Nie posłuchał. Razem z rodzicami i teściami w obecności księdza złożyliśmy jego maleńkie ciałko zamknięte w niewielkim białym pudełku do grobu mojej babci. Przypominam sobie moment, kiedy odbieraliśmy Marcysia ze szpitala. Kobieta w białym fartuchu poinformowała nas, że możemy zostawić zwłoki, a wtedy zostaną spalone wraz z odpadami szpitalnymi.
– Co mamy z nim zrobić? – spytała wtedy z przerażeniem moja mama. Ja nie mogłam wydusić z siebie słowa. Stałam obok niczym bezwolna kukła. – Bez aktu zgonu?
– Możecie pochować na polu – odpowiedziała pracownica prosektorium, jakby zwykłą rzeczą było zakopywanie własnego dziecka jak psa lub kota. – Albo w innym grobie, jeżeli macie.
Mieliśmy babcię. Wystarczył niewielki szpadel. Nikt z nas nie zastanawiał się, czy to legalne, czy nie. Pochowaliśmy Marcysia. Ksiądz nie odmówił uczestnictwa w tym improwizowanym pogrzebie. O zgodności z prawem nikt z nas nie myślał. Szczerze mówiąc, miałam je w dupie, bo właśnie prawo miało mnie w tym samym miejscu. Włożyliśmy więc pudełko do grobu babci, nie oglądając się na przepisy. Przyjęła go bez protestu.
Od tamtego dnia wszystko się powoli sypało, nie tylko ja, moje małżeństwo także. Jednym malutkim istnieniem albo właśnie jego brakiem przekreśliliśmy to, co budowaliśmy przez lata.
Odwracam się, gdy słyszę czyjeś kroki za plecami.
– Cześć – witam się z żoną mojego przyjaciela ze szkoły. Gosię spotykam tu często. Dwie alejki dalej znajduje się grób jej córeczki. Dziewczynka urodziła się prawidłowo, o czasie i nagle zmarła. Miała jeden dzień. Zrobiła się z tego głośna sprawa, bo padło podejrzenie na pielęgniarkę, że niechcący uderzyła główką dziecka o brzeg wanienki. Sprawa ciągnęła się kilka lat. Rodzice nic nie wywalczyli, tylko stres, depresję i poczucie niesprawiedliwości.
– Cześć – odpowiada. Siada koło mnie, choć jej nie zapraszam. Mam wrażenie, że z Gosią łączy mnie nić cierpienia. Przesuwam się, by zrobić jej miejsce. Czuję jej dłoń na kolanie. – Słyszałam, że się rozwodzicie. Bardzo mi przykro.
– Dzięki.
– Nie da się tego naprawić? Czasami taka trauma jak strata dziecka…
– Wiem – przerywam jej. – Ale już za późno, nie wycofam się. Muszę to skończyć, bo zwariuję.
– Rozumiem.
– Mam poczucie porażki – wyznaję niespodziewanie. – Przegrałam coś i pewnie orzeczenie o rozwodzie nie przyniesie ulgi, ale nie możemy być dłużej razem, bo wzajemnie się zniszczymy.
– Rozumiem – powtarza. – Gdybyś chciała pogadać, to wiesz, gdzie mnie szukać. Przykro mi też z powodu Marcela – dodaje, bo nie rozmawiałyśmy bardzo dawno. Kilka razy Gosia siadała koło mnie, widząc mnie na cmentarzu, ale wtedy obie milczałyśmy, nie umiałam jej powiedzieć o tym, co się stało w szpitalu. Bolało tak bardzo, jakby ktoś przypalał mnie żywym ogniem, i każde otwarcie ust wiązało się z krzykiem.
– Posypało się – odzywam się, choć słowa z trudem przechodzą mi przez gardło. Nie patrzę na Gosię. Wzrok zatrzymuję na złotych literach składających się na imię synka. – Od mojego poronienia… Nie – poprawiam się. – Posypało się dużo wcześniej, tylko jeszcze wtedy chcieliśmy to naprawiać.
– Co się stało?
– Długo by opowiadać – mówię, a we wspomnieniu wraca dzień, gdy obudziłam się w zakrwawionym łóżku. Ponownie przeżywam każdą minutę tamtego zdarzenia. Jak dzień świstaka. Jakbym utknęła w cholernej pętli czasu i za każdym razem, gdy udawało mi się z niej wygrzebać, wciągała mnie w sam środek zdarzeń. Znów jestem w szpitalu…
Spędziłam tam już wtedy kilka tygodni, choć krwawienie udało się zatrzymać dość szybko. Niewiele osób mnie odwiedzało, ale nie narzekałam, potulnie leżałam w łóżku, myślałam o synku pozostawionym w domu i czytałam książki, próbując oderwać się myślami od łożyska przodującego. Ludzie poza szpitalem żyli swoim życiem, biegli do pracy, załatwiali różne sprawy, a ja stałam na bocznicy jak pociąg czekający na wyładunek. Przełomowym momentem tamtych zdarzeń był dzień, kiedy lekarz poprosił mnie na USG. Byłam tym zdziwiona, bo dotychczas krzyczano na mnie, gdy wstawałam do toalety, a nagle miałam przejść dziesięć metrów korytarzem, potem po szesnastu schodach zejść piętro niżej i zrobić jeszcze siedem kroków do gabinetu bez pielęgniarskiej asysty. Wykonałam polecenie. Byłam cholernie grzeczną, zdyscyplinowaną pacjentką, wzorową uczennicą, kujonką z pierwszego łóżka pod oknem. Usiadłam na krześle w korytarzu i czekałam na swoją kolej. Byłam osłabiona, ale czułam się dobrze. Nic mnie nie bolało, krwawienie dawno temu ustało, a w myślach wciąż powtarzałam, że złe rzeczy dzieją się tylko w filmach, nigdy w prawdziwym życiu. Moja nowa mantra.
Po wezwaniu lekarza położyłam się na kozetce. Zamknęłam oczy, by nie patrzeć, jak zakłada prezerwatywę na głowicę. Najchętniej odgrodziłabym się od świata grubymi murami i broniła dostępu do dziecka wciśniętego w moją macicę. Badanie było nieprzyjemne, w pewnym momencie poczułam nawet ból, ale lekarz burczał coś pod nosem i się mną nie przejmował. Nie protestowałam, byłam przecież pokorna.
– Chłopak – powiedział, nie wiem, czy do mnie, czy do siebie. Położyłam rękę na brzuchu. Będę miała drugiego synka, pomyślałam, z trudem panując nad łzami. – Ale jeszcze poleżymy… Ładnie się rozwija…
Po badaniu wróciłam do łóżka. Byłam rozpromieniona, pełna dobrych myśli. Pocieszałam się też tym, że z Jasiem nie było żadnych komplikacji. Urodził się w terminie cały i zdrowy. Jednak od dnia badania coś się zmieniło. Pojawiły się upławy ze śladami krwi. Znów krzyczano na mnie, gdy szłam do toalety, szprycowano kroplówkami i tabletkami. Wrócił strach, łapał mnie za gardło i nie pozwalał nabrać powietrza. Miałam wrażenie, że ruchy synka zrobiły się słabsze, delikatniejsze i sporadyczne. Trzy tygodnie później znów wzięto mnie na USG, tym razem zewnętrzne.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki