Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mija kilkanaście lat od ostatniego spotkania Friedy, Bena, Roberta i Mathilde. Danzig przechodzi w ręce pruskie, powoli zmieni się sytuacja w Europie, w tle zamajaczą wojny napoleońskie. Choć Frieda ma wymarzoną posadę, na dworze Uphagenów w Niederstadt, gdy los zetknie ją z Mathilde, dwunastoletnią już dziewczynką obdarzoną niezwykłym talentem, oraz z dziwnym właścicielem karczmy Pod Rybim Łbem, spokój kuchmistrzyni pryśnie jak bańka mydlana, a jej myśli będzie zajmować nowy plan na życie. Wszystko może ułożyłoby się zgodnie z życzeniem Astorówny, gdyby nie zdrada osób, którym zaufała. Ponadto miasto jest oblężone przez Francuzów, spadają bomby, a gdańszczanie kryją się w bezpieczniejszych zakątkach Danzig. Panuje głód… Jak wówczas będzie wyglądać kuchnia Friedy i czy uda się jej przetrwać wojnę?
Jest jeszcze Ben, jednooki opryszek, który właśnie opuścił więzienie. Mężczyzna jest w ciężkim stanie, jego życie wisi na włosku, ale szczęśliwy traf stawia na jego drodze Alberta i Linę, którzy zrobią wszystko, by ocalić go od śmierci. Mają w tym jednak swój cel... Losy Friedy i Bena ponownie się splotą, ale tacy ludzie jak on nigdy nie wybaczają, za to z rozkoszą poddają się żądzy zemsty, chyba że ich sercami zawładną inne uczucia. Jaką rolę w tych wydarzeniach odegra Robert, dawny przyjaciel jednookiego złodzieja?
„Karczma Pod Rybim Łbem” to powieść o zdradzie, straconych marzeniach, przyjaźni i zemście, przepełniona smakami, zapachami i muzyką. Można ją „czytać” wszystkimi zmysłami, zanurzając się w świat dziewiętnastowiecznego Gdańska.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 351
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Slotorsz
Redakcja
Anna Seweryn
Ilustracje na okładce
© Lee Avison | Trevillion Images
© abu | stock.adobe.com
© HiSunnySky, Viktollio | shutterstock.com
© Claude-Joseph Vernet | Muzeum Narodowe w Warszawie (M.Ob.2569 MNW)
© Jan Feliks Piwarski | Muzeum Narodowe w Warszawie (MP 2547 MNW)
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2024
tekst © Anna Sakowicz, 2024
© Wydawnictwo FLOW
ISBN 978-83-8364-108-9
Wydawnictwo FLOW
Lofty Kościuszko
ul. Metalowców 13/B1/104
41-500 Chorzów
+48 538 281 367
Jest rzeczą niezaprzeczalną, że kraj i miasto, w którym urodziliśmy się i wychowali, wywiera potężny wpływ na naszą umysłowość i w ogóle na rozwój całej naszej osobowości.
Johanna Schopenhauer
Anno Domini 1800. Po drugim rozbiorze Rzeczypospolitej (1793 r.) Danzig przeszedł pod wpływy Prus.
Działo się to rok po przejęciu przez Napoleona Bonapartego władzy we Francji, daleko od Paryża, w tym samym portowym mieście, do którego dwanaście lat temu przybyło dwóch opryszków, Ben i Robert; na świat przyszedł Arthur – wyczekany syn Johanny i Heinricha Schopenhauerów, a także urodziła się przez nikogo niewyczekiwana Mathilde; ze świata tego zeszła za to Anna Dorothy Dormer – kuchmistrzyni wspomnianych z nazwiska mieszczan. A może jednak miasto nie było już to samo, bo siedem lat temu przeszło pod panowanie pruskie? Nastąpiły w nim znaczące zmiany. Między innymi zniknęły przeklinane przez gdańszczan rogatki celne, za to wracała swoboda żeglugi morskiej, a z nią nadzieja na rosnący dobrobyt. Mimo zawirowań historii i tęsknoty mieszkańców za dawną świetnością miasta pod wpływami Rzeczypospolitej Danzig wciąż tętnił życiem, choć czasami był niczym ryba wyrzucona na brzeg i z trudem próbująca nabrać powietrza…
Słońce oślepiało tak mocno, że Ben mrużył oczy, garbił się i zasłaniał twarz rękoma. Nie mógł zrobić kroku, bo w głowie kręciło mu się od nadmiaru światła. Dopiero kiedy poczuł na pośladkach kopniaka wymierzonego przez strażnika, przestawił stopy, zachwiał się i o mało nie runął jak długi. Stracił dawną zręczność i gibkość. Był starcem, choć liczył ledwo ponad trzydzieści wiosen. Mógł jednak mówić o szczęściu, bo wciąż dychał i nie relegowano go z miasta, jakby po prostu próbowano się teraz pozbyć śmierdzącego jaja, z którym przez lata nie wiadomo było, co począć, ale nie robiąc przy tym zbyt dużego zamieszania. Ot, wykopać za próg więzienia i niech łajdak robi ze swoim ocalałym żywotem to, co zdoła. Dawno temu powinien zgnić w lochu, ale jakimś cudem chęć zemsty i rosnąca w nim nienawiść do wszystkich, których winił za swój los, utrzymały go przy życiu.
Ben poruszył nogami na oślep, o mało nie potrąciwszy jakiejś nadobnej niewiasty w sukni, której podpięty szpilką wierzch odsłaniał nieco spodnią spódnicę. Tuż za nią w niewielkiej odległości podążała służąca w skromnym stroju okrytym peleryną. Były więzień przez moment przyglądał się ludziom, oswajając wzrok ze światłem. Trzy łokcie od niego przechodził akurat Żyd zwracający na siebie uwagę długą brodą, jarmułką na czubku głowy i ciemnym chałatem, charakterystycznie kołysząc się na boki i mamrocząc coś pod nosem.
Wreszcie Ben, wciąż nieco mrużąc powieki, spojrzał ku niebu, a później rozejrzał się wokół. Miasto wydało mu się obce. Już nawet nie pamiętał, ile lat minęło, odkąd przyjechał do Danzig z Robertem. Majaczyło mu we wspomnieniu coś o statku, na który mieli się zaciągnąć, a na którego pokład nigdy nie weszli. Była jakaś zbrodnia, listy gończe z jego wizerunkiem, dziewka o imieniu, które wryło mu się w pamięć grubą blizną, brat matki, gromada obdartych dzieciaków… Wszystko to wydawało mu się dziś senną marą, a jednak gdy ponownie omiótł wzrokiem plac przed więzieniem, wiedział, że wciąż tkwił w Danzig.
Zatrzymał spojrzenie na Złotej Bramie, przy której gęsto było od ludzi różnej kondycji społecznej, choć przeważały tu piękne suknie i eleganckie płaszcze. Podniósł głowę i przyłożył dłoń do czoła. Na szczycie wciąż dumnie prezentowały się cztery rzeźby, których znaczenia nie pamiętał. Tłukło mu się jakieś mgliste wspomnienie słów matki z dawnych lat, coś o pokoju i wolności, ale właśnie te dwie rzeczy zabrało mu to przeklęte miasto.
Obrócił się w lewą stronę. Nie rozpoznał gmachu z półokrągłą kopułą, na który właśnie patrzył, a który był w budowie tuż pod bokiem zbrojowni. Niedaleko znajdowały się stragany i jatki, kręciło się przy nich sporo ludzi. Słyszał nawoływania handlarek, jakieś kłótnie, krzyki, w oddali zaszczekał pies, ale wszystko to wydawało mu się jakby z innego świata.
Ben przetarł dłonią twarz. Chciało mu się pić. W ustach miał tak sucho, jakby najadł się popiołu. Nie wiedział, dokąd iść, zakręcił się wokół własnej osi, bo może powinien zrobić kilka kroków, by dojść do przerzuconego nad fosą mostu prowadzącego do Bramy Wysokiej i skoczyć z niego, aby skończyć swój marny żywot. Poruszył językiem, nadaremnie licząc na zwilżenie podniebienia śliną. Wtedy spostrzegł, że przechodzący obok ludzie zerkali na niego z odrazą. Nie zawieszali jednak na nim dłużej wzroku, odwracali głowy i pośpiesznie się oddalali.
– Proszę mamy, czy czuje mama, jak ten człowiek cuchnie? – pisnęła dziewczynka z koronkową parasolką w dłoni.
– Nie rozglądaj się, dobrze wychowanej panience to nie przystoi.
– Wrrr! – warknął w jej stronę Ben, a dzierlatka pisnęła z przerażenia, o mało nie gubiąc pantofelków. – Wrrr! – powtórzył.
Podniósł ręce i rozczapierzył palce, by wyglądać jeszcze groźniej, choć tak naprawdę wystarczyło, by stał i nic nie robił. Wyglądał na tyle przerażająco, że mógł służyć jako postrach nie tylko dla niegrzecznych panienek. Posklejane siwe włosy opadały mu na plecy, broda i wąsy zasłaniały pół twarzy, pusty oczodół kontrastował z drugim, intensywnie niebieskim okiem, łypiącym teraz w stronę przestraszonej dzierlatki. Podarte ubranie oraz ciemna, wręcz ziemista skóra, pokryta strupami i wrzodami, odstręczały przechodniów. Dodatkowo efekt potęgował potworny smród bijący od nieszczęśnika.
– Bogdaj cię…! Idźże stąd, przybłędo! – odezwał się do Bena dżentelmen w czarnym meloniku i z elegancką laską w dłoni. Trzymał się jednak od byłego więźnia na bezpieczną odległość, a nos i usta zasłaniał śnieżnobiałą chustką z koronkowym brzegiem. – Idźże z Bogiem w swoją stronę i nie strasz niewinnych niewiast! Miejsce takich jak ty jest w lochach albo w Domu Poprawy!
Ben uchylił wargi, by odpowiedzieć nieznajomemu, ale wydał z siebie jedynie jakiś chrapliwy pomruk. Suchość w ustach nie pozwoliła na wyplucie z siebie nawet najdrobniejszego oszczerstwa. Podniósł więc rękę na wysokość głowy, machnął nią, a potem powolnym krokiem ruszył w kierunku Złotej Bramy. Uszedł jednak zaledwie kilka kroków, gdy drogę zagrodził mu podobny do niego, choć dużo starszy i mniej cuchnący obdartus, podpierający się kosturem. Wyszczerzył się w bezzębnym uśmiechu.
– Ben? – zwrócił się jego imieniem.
– Kto pyta? – wyrzucił z siebie rzężącym głosem.
– Pomnisz, jak my razem w lochu siedzieli?
Jednooki mężczyzna w zakamarkach pamięci szukał twarzy stojącego przed nim łachmyty. Z niejednym opryszkiem przyszło mu gnić w celi, ale był tylko jeden, który w ciągu tych kilkunastu lat niewoli Bena dwa razy wyszedł z więzienia, po czym szybko do niego powrócił, reszta dawno zawisła, a ich truchła rozszarpały ptaki. Ten stojący teraz przed nim rzezimieszek drzewiej pomagał mu opatrzyć ranę po odciętym palcu i to on przyniósł wieści o tym, że Schopenhauerowie opuścili miasto zaraz po trzecim rozbiorze Rzeczypospolitej. Od niego też usłyszał, że w Zuchthausie1 Prusacy urządzili kluzę swojego garnizonu.
1niem. Dom Poprawy
– Snadź to… Al… Albert? – spytał z trudem. Chrząknął, zakaszlał tak mocno, że aż zadudniło mu w klatce piersiowej.
– Jużci! – Mężczyzna się ucieszył i machnął ręką, by wskazać Benowi kierunek. Musieli zejść z reprezentacyjnej ulicy Danzig, by nie rzucać się w oczy.
– Nie wygnali cię z miasta?
– Wygnali nieraz, ale żem zawżdy wrócił. Teraz jeno trza pilnować, by się z dala od kłopotów trzymać, chocia nikt nie ma głowy do tego, by mnie szukać, odkąd Prusacy tu rządzą. Dziw, że ciebie nie wygnali.
– Dziw… – przytaknął, bo jak nie rozumiał, dlaczego trzymano go w celi po skazaniu prawdziwych morderców kuchmistrzyni Schopenhauerów, tak też nie rozumiał, dlaczego z życiem uszedł i wreszcie oglądał niebo.
– Chodź, trza ci się obmyć, bo cuchniesz jak zdechła ryba. Choryś?
– Skąd ty tu? – Ben zignorował pytanie, choć sił miał niewiele, a ciało rozpalone. Raziło go światło, a powietrze zbyt mocno wbijało się do płuc.
– Ciągnie wilka do lasu, toć tu mój drugi dom. – Zaśmiał się, a potem obaj ruszyli w prawo, wzdłuż budynków miejskich stajni. – Ale zdrowie już nie to… trza więc było skończyć z powrotami do więzienia. Chodź, moja córka cię opatrzy. Jeden ze strażników powiedział mi, że dziś cię wypuszczą.
– Masz córkę?
– Nie gadałem ci o tem? – Albert machnął od niechcenia ręką. – A bo nie ma się czem chwalić… pyskata jędza. Ma to po świętej pamięci matce.
Frieda krzątała się po kuchni. Wszystko tu było nowe, eleganckie, zupełnie inne niż w poprzednim miejscu, choć i tak miała to szczęście, że od Schopenhauerów wraz z listem polecającym trafiła do Uphagenów – innego znamienitego rodu gdańskich patrycjuszy, przed wiekami przybyłego do Danzig z Niderlandów, którego protoplasta, Arnold, opuścił rodzinne strony z powodu prześladowań religijnych. Jego żyjący potomek, Johann Uphagen, był ławnikiem i rajcą, ponadto kilkanaście lat temu stał się posiadaczem jednej z piękniejszych kamienic przy Langgasse2, a o jego bibliotece krążyły legendy. Podobnie jak Schopenhauerowie nie był zadowolony, że po drugim rozbiorze Polski Danzig znalazł się w granicach Prus, zatem na znak protestu wycofał się z pełnienia wszystkich urzędów, poświęcając się między innymi pisaniu statutu dla utworzonej przed laty Fundacji Rodzinnej. Niestety nie doczekał się potomka, więc spadkobiercą uczynił brata, Karla Heinricha, a w razie jego śmierci – Johanna Karla Ernsta.
2niem. ulica Długa
Kiedy Frieda dostała referencje od pani Johanny Schopenhauer oraz polecenie do domu tak słynnego w mieście człeka, nie wierzyła, że przyjmą ją na posadę. Okazało się jednak, że urok osobisty jej dotychczasowej chlebodawczyni zdziałał cuda. Co prawda Astorówna na powrót stała się pomocą kuchenną, bo miejsce kuchmistrzyni było zajęte, ale nie narzekała. Traktowała nowe zajęcie jak uśmiech losu, choć początkowo tęskno jej było za kuchnią Anny. Teraz nie czuła już jej obecności, znikły ślady tego, co się drzewiej wydarzyło, a o przeszłości przypominał jedynie grób matki chrzestnej, który dziewczyna odwiedzała od czasu do czasu w towarzystwie brata.
Frieda dojrzała i okrzepła, nabrała pewności siebie w przyrządzaniu potraw i choć przez jakiś czas musiała wykonywać polecenia innej kuchmistrzyni, teraz znów czuła się szczęśliwa, a cierpliwość i pracowitość zostały nagrodzone, bo po kilku latach ciężkiej pracy Uphagenowie obdarzyli ją ogromnym zaufaniem i przenieśli do świeżo wybudowanego dworu w Niederstadt3. Frieda nie znała dobrze tej części Danzig. Zawsze się jej wydawała dzika i nieprzystępna, w dodatku mokra, poprzecinana kanałami odwadniającymi, bujnie porośnięta roślinnością, drzewiej nazywana Świńskimi Łąkami i należąca do rzeźników. Jednak od jakiegoś czasu teren systematycznie osuszano, wzdłuż kanałów zaczęto wytyczać nowe ulice i stawiać domy. Powoli pojawiały się tu także patrycjuszowskie rezydencje, których właściciele liczyli na to, że w razie ewentualnego ostrzału artyleryjskiego miasta, znajdą się poza zasięgiem kul, a więc okolica powoli się zmieniała. Dwór Uphagenów wybudowano z cegieł i kamieni, z pięknym, bogato zdobionym dwukondygnacyjnym gankiem kolumnowym od frontu i z równie urokliwą tylną elewacją okalającą dziedziniec.
3niem. Dolne Miasto
Na szczęście pięć lat temu zainstalowano też w Niederstadt latarnie olejowe, więc nie był to już zakątek, gdzie diabeł mówił dobranoc. I choć większość terenu wciąż stanowiły łąki, woda albo place składowe, to powoli powstawały tu kolejne zabudowania. Friedę zaskoczyło, że znajdowała się tu nawet jedna z bezpłatnych szkół fundacji nieżyjącego już pastora Joachima Weickhmanna, a przy Herrengarten4 działała loża masońska Eugenia pod Ukoronowanym Lwem. Chodziły też słuchy, że niedaleko dworu, przy Weidengasse5, ktoś zamierza uruchomić rafinerię cukru.
4niem. ulica Sadowa
5niem. ulica Łąkowa
Frieda sięgnęła po miedziany czerpak i podniosła wieko dębowej kadzi. Ze złością spojrzała na suche dno.
– Przynieś wodę! – rzuciła do pachołka.
Potem przeniosła wzrok na duże palenisko, które właśnie rozpalała dziewka kuchenna. Męczyła się już tak chyba dobre pół godziny! Frieda przez moment przyglądała się młodszej od siebie dziewczynie. Przeszły jej ciarki po plecach, bo jakby dopiero teraz dotarło do niej, jak olbrzymia spoczywała na niej odpowiedzialność. Stała się kuchmistrzynią we dworze! We wspomnieniu zaraz pojawiła się dawna służąca Schopenhauerów, Aghata. Dawno się nie widziały i musiała przyznać, że stęskniła się za jej trajkotaniem. Mimo wszystko lubiła jej gadatliwość, to, jak wpadała do kuchni i opowiadała, co się wydarzyło u państwa. Brakowało tego u Uphagenów. Westchnęła, bo zaraz przypomniała sobie słowa Aghaty podczas ich rozstania: „Jesteś jak Anna, bardzo mi ją przypominasz”. Od razu przyjemne ciepło rozlało się w jej sercu.
Rozejrzała się wokół. Olbrzymie palenisko, ruszty, rożna, kleszcze i szufle do podtrzymywania ognia oraz trójnogi, a obok piec do pieczenia chleba i ciast, szafka, regał, skrzynia – jeszcze nieokopcone. Na hakach, wprost na ścianie, wisiały nowiutkie rondle, garnki i miedziane kociołki. Dostrzegła także duży pieniek do siekania mięs i dwa cebrzyki do noszenia wody lub mycia naczyń. To wszystko wydawało się Friedzie jak sen. Z zamyślenia wyrwała ją dopiero inna kuchenna dziewka, która weszła z misą śmietany, by za chwilę zabrać się za ubijanie masła. W tle usłyszała krzyki dobiegające z podwórza, pomieszane z odgłosami domowego ptactwa. Zbliżyła się do otwartych na oścież drzwi i przyłożyła dłoń do czoła, by osłonić się nieco od słońca. Jeden z parobków pchnął jakieś dziecko wybiegające z kurnika. Dziewczynka upadła na plecy, wprost w kałużę, co rozbawiło wyrostka. Buchnął tubalnym śmiechem nad przebierającą rękoma ofiarą jego niewybrednego psikusa. Wyglądała jak mały żuczek, który obraca się wokół na swoim chitynowym pancerzyku, a jego odnóża sterczą bezradnie.
– Walek! Miałeś kury ubić, a nie znęcać się nad Bogu ducha winną smarkulą! – krzyknęła w jego stronę.
Frieda wytarła dłonie w fartuch i ruszyła do małej. Nie znała jej, pierwszy raz widziała tu tę umorusaną dziewczynkę. Zbliżyła się do miejsca, w którym ugrzęzła, i podała jej rękę. Walek w tym czasie pognał przed siebie, na wszelki wypadek schodząc z oczu kuchmistrzyni. Z daleka jeszcze jeno zawołał:
– To przybłęda! Jajka kradła!
W tym momencie dziewczynka wreszcie wygrzebała się z błota i próbowała jego resztki strzepywać z za dużej sukienki. Stopy miała bose, ale czarne tak bardzo, że trudno było odróżnić duży palec od najmniejszego. Włosy, posklejane przez ciemną maź, przylgnęły jej do prawego policzka. Odgarnęła je szybko i przybrała poważny wyraz twarzy.
– Nie jestem przybłędą! – oburzyła się.
Odwróciła się i już chciała czmychnąć, kiedy to Frieda złapała ją za kark.
– A gdzie cię diabeł gna? – spytała, nie puszczając smarkuli, która nagle zaczęła się wyrywać.
Kuchmistrzyni próbowała ocenić jej wiek. Chude to było, drobne, wydawało się liczyć niespełna siedem albo co najwyżej osiem wiosen. Dziecko okręcało się bezradnie, nie mogąc wyrwać z mocnego uścisku. Próbowało nawet uderzyć Friedę, ale ta była większa, silniejsza i umiała przejrzeć jej zamiary.
– Szelmo jedna! – krzyknęła, jeszcze mocniej chwytając dzieciaka. – Jak się tu znalazłaś? Mów prawdę, bo psami każę poszczuć i kijami obić. A spróbuj mnie tylko kopnąć albo ugryźć, to do końca życia popamiętasz naukę, jaką ci tu zaraz sprawię!
– Za bratem przyszłam – rzuciła, wreszcie nieco się uspokajając.
– Za bratem? – Frieda rozejrzała się po podwórzu. Krzątało się tu kilku parobków i dwóch służących, których od razu rozpoznała po strojach. Państwo byli we dworze, więc wszyscy uwijali się przy swoich obowiązkach. – Który to? Mówże! Nic ci nie zrobię! – Zwolniła nieco uścisk, lewą rękę wsunęła do kieszeni fartucha i po chwili podała dziewczynce ciastko. Twarde nieco było, bo nosiła je już drugi dzień. – No… masz.
– W… stajni pracuje – odparła, sięgając niepewnie po smakołyk. Zaraz zachłannie wsunęła go do ust, uważając, żeby nie uronić okruszka. – Piotrek…
– Nie znam, ale wypytam. Dlaczego się tu za nim zakradłaś? Jajka podbierałaś?
Dziewczynka wzruszyła ramionami. Usta miała pełne, więc nie próbowała niczego tłumaczyć. Frieda przez chwilę przyglądała się, jak mała zachłannie przeżuwała. Wydała się jej podobna do myszy lub szczura. Policzki miała zapadnięte, nos nieco zadarty i spiczasty. Ścisnęło ją w sercu, choć to przecież nie pierwszy głodny dzieciak, jakiego widziała. W tej małej było jednak coś, co się jej spodobało. Miała w oczach hardość i zaciętość, ponadto wydawała się jej tak bardzo krucha, snadź mieszały się w niej same sprzeczności.
– Za dużo kwaśnego – powiedziała.
Frieda uniosła brwi ze zdziwienia, bo od wielu lat się jej nie zdarzyło, by ktoś jawnie krytykował jej kuchnię.
– Cytryny?
Mała wzruszyła ramionami.
– Jak cię wołają? – spytała Astorówna, ale tym razem jej głos zabrzmiał łagodniej.
Dziewczynka spojrzała na kobietę w fartuchu. Nie bała się jej. Ubranie nieznajomej przyjemnie pachniało, wyczuwała w nim nie tylko dym z paleniska, ale jakąś bardzo nęcącą słodycz, taką samą jak w ciastku. W pamięci wróciły jej zaraz obrazy z przeszłości, gdy razem z matką chodziła na służbę.
– Mathilde – odparła i nagle rzuciła się pędem przez podwórze.
Frieda przez chwilę patrzyła na podskakujące na jej plecach posklejane kępki włosów i przydługą sukienkę, teraz ciężką od błota i wody. Uśmiechnęła się pod nosem i zawołała za nią:
– Przyjdź jutro, to kromkę chleba dostaniesz! Bez kwaśnego!
Dziecko jednak pędziło co sił w nogach, wymijając sprytnie dwóch parobków, którzy próbowali mu zastąpić drogę. Frieda się zaśmiała, kiedy zobaczyła, jak jeden z wyrostków o mało nie runął jak długi, gdy się zamachnął, by ją pochwycić.
– Ki czort? – szepnęła.
Potem omiotła wzrokiem podwórze, spojrzała w czyste błękitne niebo i nabrała duży haust powietrza. Wtedy dostrzegła chłopaka z martwymi kurami. Krew kapała z odciętych głów, rysując ścieżkę, którą właśnie przemierzał. Za pachołkiem ciągnęły dwa psy, które próbowały sięgnąć zębami zakrwawionych szyi ptaków.
– Tylko nie leź mi z tym teraz do kuchni! – krzyknęła w jego stronę. – Oporządź je wprzód! Żwawo!
– A jużci – odburknął pod nosem. – Wredna baba… – dodał cicho, po czym mruknął jeszcze coś niezrozumiałego, ale Frieda go nie słuchała.
Dziarskim krokiem ruszyła w stronę kuchni. Czas było wydać polecenia i zabrać się za gotowanie, bo państwo wiecznie czekać nie będą, a wieczorem spodziewali się gości. Kurczęta w sosie agrestowym same się nie zrobią, tak samo szczupak z rakami i sardele. Rychło pewnie i ochmistrzyni przyjdzie doglądnąć jej pracy. Zawiązała więc ściśle fartuch, po czym wytarła o niego dłonie i zbliżyła się do ustawionego na trójnogu kociołka.