Już nie uciekam - Anna Sakowicz - ebook + audiobook + książka

Już nie uciekam ebook i audiobook

Anna Sakowicz

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Joanna potrafi zaskakiwać zarówno siebie, jak i najbliższych. Jest narzeczoną Artura, iskrzy między nią a Jaromirem, w dodatku pojawia się kolejny zagadkowy mężczyzna. Pomimo wątpliwości, bohaterka zaczyna urzeczywistniać swoje marzenia. Przeprowadza się na Kociewie i podejmuje decyzję o uruchomieniu kawiarni w lokalu, z którym wiążą się pewne tajemnice. Nadal pracuje jako wolontariuszka w hospicjum dla dzieci. Pisze dla nich bajki. Wkrótce zgłasza się poważny wydawca, który chce je opublikować, ale stawia warunki...

Nowa powieść Anny Sakowicz jest historią o dojrzałej, potarganej przez życie kobiecie, która pragnie stworzyć prawdziwy dom z właściwym partnerem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 22 min

Lektor: Joanna Gajór
Oceny
4,5 (173 oceny)
113
39
19
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nataliap1987

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna seria. Czasami wyciśnie łzy smutku, czasami szczęścia. Polecam
00
Anja1

Nie oderwiesz się od lektury

wyciskacz łez
00
tteresia

Nie oderwiesz się od lektury

Cała seria fajna.Polecam.
00
zabka12

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna seria. Czytałam na bezdechu. Choć muszę przyznać czasami było ciężko.
00
andzia455

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna powieść o dążeniu do szczęścia. Polecam serdecznie.
00

Popularność




Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej książ­ki nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych

Ilo­na Go­styń­ska-Rym­kie­wicz

Redakcja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Zdję­cia na okładce

© Ale­na Oze­ro­va / fo­to­lia.pl

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, łamanie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bociek

Korekta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska

Ni­niej­sza po­wieść to fik­cja li­te­rac­ka. Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń rze­czy­wi­stych jest w tej książ­ce nie­za­mie­rzo­ne i przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie I, Ka­to­wi­ce2017

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na, 2016

tekst © Co­py­ri­ght by Anna Sa­ko­wicz

ISBN 978-83-65684-13-4

Ma­mie i Ta­cie

Rozdział 1

Do­bry hu­mor prysł jak bań­ka my­dla­na ja­kieś pięt­na­ście mi­nut temu. Sta­ły­śmy z Olgą przed wej­ściem do kina. Co chwi­lę któ­raś z nas ner­wo­wo spo­glą­da­ła na ze­ga­rek. Za­raz roz­pocz­nie się se­ans, a Be­aty i Izy cią­gle nie było. Z pew­no­ścią jed­na z nich mia­ła bi­le­ty za­gu­bio­ne gdzieś w cze­lu­ściach ogrom­nej to­reb­ki i na­wet kie­dy ra­czy się po­ja­wić, spę­dzi­my kil­ka mi­nut na prze­trzą­sa­niu jej tor­bisz­cza. Prze­stę­po­wa­łam z nogi na nogę, bo tro­chę jed­nak zmar­z­łam w cien­kich ba­le­rin­kach. Wrze­sień tego roku był chłod­ny, a szcze­gól­nie ostat­nie dni dały się we zna­ki. De­li­kat­ny wia­te­rek hu­lał po mo­ich sto­pach w naj­lep­sze, jak­by na­gle do­ko­nał ge­nial­ne­go od­kry­cia, że moż­na w ten spo­sób czło­wie­ka za­drę­czyć. Szczel­niej owi­nę­łam się swe­trem. Nie­ste­ty nie mia­łam przy so­bie skar­pet, któ­re mo­gła­bym wci­snąć na sto­py.

– Gdzie one są? – de­ner­wo­wa­łam się.

– Cze­kaj, za­dzwo­nię, że wcho­dzi­my do środ­ka. Prze­cież za­raz za­mar­z­nie­my!

Olga wy­ję­ła te­le­fon i wpa­try­wa­ła się w wy­świe­tlacz, ja na­to­miast pa­trzy­łam przed sie­bie. Li­czy­łam wol­ne miej­sca na par­kin­gu. Kie­dy zo­sta­ło tyl­ko jed­no, mia­łam ocho­tę roz­siąść się na as­fal­cie, by trzy­mać miej­sców­kę dla Be­aty. Na szczę­ście nie zdą­ży­łam ge­nial­ne­go pla­nu wcie­lić w ży­cie, bo wy­je­cha­ły dwa auta, ro­biąc wię­cej prze­strze­ni dla mo­jej ko­le­żan­ki.

– Są! – krzyk­nę­łam, kie­dy tyl­ko zo­ba­czy­łam dwie ko­bie­ty pę­dzą­ce w na­szą stro­nę. Przy­znam, że wi­dok mnie lek­ko zdzi­wił. Be­ata tar­ga­ła tor­bę spor­to­wą wy­peł­nio­ną po brze­gi. Iza bie­gła obok z ja­kąś sia­tą rów­nie ob­fi­cie wy­pa­ko­wa­ną. – One na za­ku­pach były? – ode­zwa­łam się do Olgi. – Wi­dzisz to, co ja?

– Po­wa­rio­wa­ły – od­po­wie­dzia­ła zdu­mio­na ich wi­do­kiem. – Cze­mu tego w au­cie nie zo­sta­wi­ły?

Obie mia­ły za­dysz­kę, choć od­ci­nek, któ­ry prze­bie­gły, nie po­wa­lał dłu­go­ścią.

– Sor­ki! – wrza­snę­ła Be­ata. – Mam bi­le­ty! Idzie­my!

Za­ma­cha­ła nam przed no­sem świst­ka­mi pa­pie­ru.

We­szły­śmy do kina. Pra­wie wszyst­kie miej­sca były już za­ję­te, więc prze­ci­ska­ły­śmy się mię­dzy rzę­da­mi wy­peł­nio­ny­mi przed­sta­wi­ciel­ka­mi płci pięk­nej. Tego dnia od­by­wał się se­ans dla ko­biet po­łą­czo­ny z ja­kąś pre­zen­ta­cją i kon­kur­sa­mi. Be­ata za­pew­nia­ła, że to świet­na im­pre­za. Po­dob­no bywa na ta­kich po­ka­zach co mie­siąc i za­wsze ka­pi­tal­nie się bawi.

Przy­je­cha­łam do ro­dzin­ne­go mia­sta tyl­ko na kil­ka dni. Wczo­raj sfi­na­li­zo­wa­łam trans­ak­cję sprze­da­ży miesz­ka­nia i ju­tro mia­łam wra­cać na Ko­cie­wie. Jesz­cze rok temu nie przy­pusz­cza­łam, że kie­dy­kol­wiek przyj­dzie mi się prze­pro­wa­dzać na sta­łe. Wzię­łam rocz­ny urlop dla po­ra­to­wa­nia zdro­wia. Mia­łam od­po­cząć, a zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wa­łam całe ży­cie. Ma­muś­ka za­an­ga­żo­wa­ła mnie w opie­kę nad osiem­dzie­się­cio­pię­cio­let­nią cio­cią Zo­sią miesz­ka­ją­cą sa­mot­nie w Sta­ro­gar­dzie Gdań­skim. Oka­za­ło się, że to pod­stęp. Spryt­na ro­dzi­ciel­ka chcia­ła mnie ze­swa­tać z sy­nem są­siad­ki cio­ci – Pio­trem Praż­mow­skim, piesz­czo­tli­wie na­zy­wa­nym Blu­blu­siem. Jej plan nie­ste­ty nie wy­pa­lił, bo Piotr wo­lał przed­sta­wi­cie­li wła­snej płci, ale za­przy­jaź­ni­li­śmy się. Dzię­ki nie­mu roz­po­czę­łam pra­cę jako wo­lon­ta­riusz­ka w ho­spi­cjum dla dzie­ci. Na­pi­sa­łam i wy­da­łam kil­ka ba­jek. Nie lada wy­czy­nem było też zła­ma­nie ręki i roz­bi­cie łe­pe­ty­ny. Dzię­ki temu po­zna­łam Ar­tu­ra – cho­dzą­cą do­sko­na­łość. To on mnie ope­ro­wał. Chcąc nie chcąc, za­ko­cha­łam się, a przy­naj­mniej na to wska­zy­wa­ły wszyst­kie ob­ja­wy, choć stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści wciąż nie mia­łam. Dla nie­go po­sta­no­wi­łam sprze­dać miesz­ka­nie w Za­chod­nio­po­mor­skiem i prze­nieść się na Ko­cie­wie. Po­nad­to moja cór­ka Lu­sia cho­dzi­ła już do li­ceum w Gdań­sku i nie chcia­ła sły­szeć o po­wro­cie do domu. Od kil­ku ty­go­dni je­stem bez­ro­bot­na. Dzi­siaj w bar­dzo spe­cy­ficz­ny spo­sób że­gnam się z ro­dzin­nym mia­stem.

– Au­aaa! – syk­nę­łam, kie­dy Iza na­dep­nę­ła mi na sto­pę i przy­wa­li­ła sia­tą w gło­wę.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­ła ci­cho i za­ję­ła wresz­cie miej­sce obok mnie.

– Po co wam te to­bo­ły? – spy­ta­łam, bo ko­le­żan­ki wy­glą­da­ły ni­czym no­ma­dy. Zu­peł­nie jak­by całe domy za­pa­ko­wa­ły w tor­by i z sen­ty­men­tu za­bra­ły na se­ans fil­mo­wy.

– Zo­ba­czysz – od­po­wie­dzia­ła Be­ata.

Po dwóch mi­nu­tach na sce­nie po­ja­wi­ła się para pre­zen­te­rów. Przy­wi­ta­no nas, przed­sta­wio­no spon­so­rów dzi­siej­sze­go wie­czo­ru i fun­da­to­rów na­gród. Od razu na wiel­kim ekra­nie po­ja­wi­ły się do­brze zna­ne zna­ki fir­mo­we. W tle roz­brzmie­wa­ła przy­jem­na mu­zycz­ka. Roz­luź­ni­łam się, choć to­reb­kę cały czas trzy­ma­łam kur­czo­wo. Nie opusz­cza­ła mnie świa­do­mość, że mam tam kar­tę płat­ni­czą. Na moim kon­cie w ban­ku le­ża­ko­wa­ło te­raz rów­niut­kie sto osiem­dzie­siąt ty­się­cy zło­tych. Wy­obra­ża­łam so­bie te kup­ki bank­no­tów sta­ran­nie uło­żo­ne w ja­kiejś skryt­ce ban­ko­wej. Uśmie­cha­łam się do tej my­śli, jed­nak za­raz po­ja­wiał się lęk, że ktoś ukrad­nie mi kar­tę, wszyst­ko prze­pad­nie i zo­sta­nę bez­ro­bot­ną bez go­tów­ki, a śmia­łe pla­ny i ma­rze­nia le­gną w gru­zach. Ści­snę­łam więc moc­niej to­reb­kę. Czu­łam się, jak­bym mia­ła na czo­le wy­pi­sa­ny stan kon­ta ban­ko­we­go.

– Co ty tak sztyw­no sie­dzisz? – spy­ta­ła Olga.

– Nie­ee, wy­da­je ci się – od­po­wie­dzia­łam i lek­ko zsu­nę­łam się na krze­śle, przyj­mu­jąc na po­zór wy­lu­zo­wa­ną po­zy­cję. Za­mie­rza­łam prze­cież do­brze się ba­wić. Tyl­ko jak się zre­lak­so­wać ze świa­do­mo­ścią ta­kie­go bo­gac­twa? Z tru­dem od­ga­nia­łam od sie­bie my­śli o pie­nią­dzach. A kysz, a kysz! Je­stem bez­ro­bot­ną kurą do­mo­wą! Je­stem bied­na jak mysz ko­ściel­na!

Na­gle sala ryk­nę­ła śmie­chem. Wpa­dłam w po­płoch, bo nie usły­sza­łam żar­ci­ku wy­po­wie­dzia­ne­go przez ele­ganc­kie­go pana z mi­kro­fo­nem. Dziew­czy­ny uśmie­cha­ły się od ucha do ucha. Po­sta­no­wi­łam więc sku­pić się wresz­cie na tym, co dzia­ło się na sce­nie. Wy­szcze­rzy­łam zęby w sztucz­nym uśmie­chu.

– Za­pra­sza­my po od­biór na­gród pa­nie, któ­ó­ó­re­ee ma­aają – pro­wa­dzą­cy prze­cią­gał, pró­bu­jąc stwo­rzyć na­pię­cie. Nie ła­pa­łam, o co cho­dzi, ale sala za­mar­ła w ocze­ki­wa­niu na ciąg dal­szy. Za­uwa­ży­łam tyl­ko, że Iza i Be­ata umie­ści­ły swo­je to­boł­ki na ko­la­nach, jak­by były w peł­nej go­to­wo­ści do uciecz­ki.– Ma­aają… – po­wtó­rzył po­wo­li. – Su­szar­kę do wło­sów! – wy­pa­lił jak z ar­ma­ty.

Na­gle roz­le­gły się krzy­ki. Za­pa­no­wał po­płoch.

– Mam! Mam! – wrzesz­cza­ła Be­ata. Wy­sko­czy­ła z krze­sła jak fi­lip z ko­no­pi. Nie zwa­ża­jąc na na­sze sto­py, prze­ci­ska­ła się mię­dzy ludź­mi.

– Kur­czę, a ja nie mam – po­wie­dzia­ła zmar­twio­na Iza.

– Jezu – szep­nę­łam. – Co się dzie­je?

– Ro­zu­miesz coś z tego?! – spy­ta­ła Olga.

Za­prze­czy­łam ru­chem gło­wy. Za to do sce­ny bie­gły ko­bie­ty z dal­szych rzę­dów. Każ­da dzier­ży­ła w dło­ni su­szar­kę do wło­sów i ni­czym trans­pa­ren­tem ma­cha­ła nią nad gło­wą, wrzesz­cząc: „Ja mam! Ja mam!”.

– O, ma­muń­ciu – mruk­nę­łam pod no­sem.

Wszyst­kie pa­nie, któ­re mia­ły od­po­wied­ni re­kwi­zyt, do­sta­ły dar­mo­wy bi­let do kina.

Pro­wa­dzą­cy po­dzię­ko­wał pa­niom, a po­tem znów wy­wo­ły­wał:

– Te­raz te oso­by, któ­re mają ze sobą… – Za­le­gła chwi­la ci­szy, za­in­sce­ni­zo­wa­na, by znów zbu­do­wać na­pię­cie. Iza i Be­ata wsa­dzi­ły dło­nie do swo­ich pa­kun­ków i wy­cze­ki­wa­ły w pod­nie­ce­niu. – Ma­aają­ąą… ma­szyn­kę do go­le­nia!

– Jest! – krzyk­nę­ły rów­no­cze­śnie i wy­star­to­wa­ły z krze­se­łek, nie zwa­ża­jąc na nas.

– To się dzie­je na­praw­dę? – spy­ta­łam Olgę.

Par­sk­nę­ły­śmy ta­kim śmie­chem, że nie spo­sób się było opa­no­wać. Trzę­słam się w re­cho­cie. Tym­cza­sem sta­do roz­wrzesz­cza­nych bab z ma­szyn­ka­mi w dło­niach pę­dzi­ło do pro­wa­dzą­cych. Każ­da do­sta­ła w na­gro­dę żel do de­pi­la­cji!

Po­tem męż­czy­zna wy­wo­ły­wał ko­bie­ty z książ­ką, z lo­ków­ką, z la­tar­ką i z czaj­ni­kiem! Co naj­dziw­niej­sze, za­wsze któ­raś mia­ła te przed­mio­ty. Za­wsze! Na­wet czaj­nik! W ki­nie!

– A te­raz, dro­gie pa­nie… – W sali uci­chło. Co praw­da trud­no mi było opa­no­wać głu­paw­kę, bo jak już po­grą­ży­łam się w re­cho­cie, to prze­stać się nie dało, ale sta­ra­łam się choć tłu­mić śmiech. Łzy cie­kły po roz­pa­lo­nych z emo­cji po­licz­kach, a w gło­wie dud­ni­ła mu­zycz­ka z Mon­ty Py­tho­na, bo aż trud­no było uwie­rzyć, że to się dzie­je na­praw­dę. Wit­ka­cy mógł­by być za­do­wo­lo­ny, bo oto mia­łam przed sobą mózg wa­ria­ta w naj­czyst­szej po­sta­ci. W do­dat­ku na sce­nie! – Te­raz, dro­gie pa­nie… – po­wtó­rzył, a z gło­śni­ków po­pły­nę­ła po­pu­lar­na pio­sen­ka di­sco polo. O, nie, zdą­ży­łam szep­nąć w my­ślach, gdy fa­cet wy­pa­lił:– Kto ma maj­tecz­ki w kro­pecz­ki?!

Na wi­dow­ni za­pa­no­wa­ła chwi­la kon­ster­na­cji. Pa­nie mu­sia­ły mieć czas na prze­ana­li­zo­wa­nie sta­nu swo­jej gar­de­ro­by. Od­ru­cho­wo też ta­kiej ana­li­zy do­ko­ny­wa­łam. Ale nie, nie uda­ło się. Są kwia­tusz­ki na bia­łym tle. Łącz­ka bez kro­pe­czek.

– Ja mam! – wrza­snę­ła ko­bie­ta sie­dzą­ca przed nami.

Po chwi­li też z in­ne­go rzę­du ode­zwał się pi­skli­wy głos.

– To za­pra­szam. Ta pani, któ­ra do­bie­gnie pierw­sza… – Nie zdą­żył do­po­wie­dzieć, bo ko­bie­ty ru­szy­ły na zła­ma­nie kar­ku.

Szan­se były wy­rów­na­ne, więc wal­czy­ły jak lwi­ce. Rzu­ci­ły się w stro­nę scho­dów, by zbiec przed ekran jak naj­szyb­ciej. Jed­na dro­bi­ła krocz­ki jak kró­li­czek na ba­te­rie, dru­ga dłu­gi­mi su­sa­mi pró­bo­wa­ła po­ko­nać od­le­głość dzie­lą­cą ją od pre­zen­te­rów. I na­gle ta od za­ma­szy­stych kro­ków po­tknę­ła się! Po sali prze­szedł jęk pań za­nie­po­ko­jo­nych o zdro­wie dziew­czy­ny, ale ona bły­ska­wicz­nie od­zy­ska­ła rów­no­wa­gę i kil­ko­ma sko­ka­mi do­bi­ła do sce­ny pierw­sza. Roz­le­gły się bra­wa. Po­ko­na­na spo­koj­nie sta­nę­ła na ostat­nim stop­niu i ob­ser­wo­wa­ła. Uśmie­cha­ła się od ucha do ucha, bo pew­nie wiel­ką fraj­dę spra­wił jej sam wy­ścig.

– Po­pro­szę ko­le­żan­kę, żeby upew­ni­ła się, że mamy kro­pecz­ki. – Pro­wa­dzą­cy wska­zał dło­nią swą asy­stent­kę, któ­ra po­de­szła do zwy­cięż­czy­ni i dys­kret­nie pod­wi­nę­ła jej su­kien­kę, by doj­rzeć bie­li­znę w grosz­ki. W sali pa­no­wa­ła ogól­na we­so­łość. Trud­no było się nie śmiać z tego, co tu się wy­ra­bia­ło.

– Tak, pro­szę pań! Są! Dla pani więc week­end w SPA! – krzyk­nął pro­wa­dzą­cy i przed­sta­wił spon­so­rów na­gro­dy.

Zwy­cięż­czy­ni pod­ska­ki­wa­ła z kar­to­no­wym ta­lo­nem, a jej nie­bie­ska su­kien­ka nie­mal od­sła­nia­ła słyn­ne maj­tecz­ki.

– Ja nie mogę – stęk­nę­łam z głup­ko­wa­tym wy­ra­zem twa­rzy. – I ty cho­dzisz na to co mie­siąc? – spy­ta­łam Be­atę.

– Ja­sne. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Od­re­ago­wu­ję stre­sy. Świet­na za­ba­wa.

– Co jesz­cze tu­taj masz?

– Oj, zo­staw! Ostat­nio dwie rze­czy tra­fi­łam: gar­nek i ram­kę na zdję­cia.

Par­sk­nę­łam śmie­chem. W rze­czy­wi­sto­ści nie chcia­łam wie­dzieć, co kry­ła jej tor­ba.

Po uj­mu­ją­cej czę­ści ar­ty­stycz­nej, któ­ra za­bra­ła nam do­bre czter­dzie­ści mi­nut, roz­po­czął się se­ans. Moż­na więc było sku­pić się na przy­jem­nej ko­me­dii ro­man­tycz­nej. Było za­baw­nie i wzru­sza­ją­co. Prze­ży­łam ist­ne ka­thar­sis. Naj­pierw to­tal­na głu­paw­ka, po­tem uśmiech i łzy wzru­sze­nia. Był oczy­wi­ściehap­py end. Po na­pi­sach koń­co­wych bo­ha­te­ro­wie z pew­no­ścią żyli dłu­go i szczę­śli­wie.

– Su­per – stwier­dzi­łam, kie­dy zna­la­zły­śmy się wszyst­kie w sa­mo­cho­dzie Be­aty. – Dzię­ku­ję wam za ten wie­czór.

– Jak to dzię­ku­jesz? – zdzi­wi­ła się Olga. – Te­raz ja­kieś ża­reł­ko i win­ko.

– Jak re­set, to re­set – do­po­wie­dzia­ła Iza.

– O, nie! Dzi­siaj re­se­tu nie bę­dzie. Utra­ta da­nych może mnie spo­ro kosz­to­wać – za­śmia­łam się.

– No to ko­la­cja bez re­se­tu – zde­cy­do­wa­ła Be­ata. – Je­dzie­my do na­szej To­ska­nii na pysz­ną sa­łat­kę. – Prze­krę­ci­ła klu­czyk w sta­cyj­ce i gwał­tow­nie wy­je­cha­ła z par­kin­gu. Au­tem kil­ka razy szarp­nę­ło, bo mia­ła dość cięż­ką nogę. Przy­spie­sza­ła i ha­mo­wa­ła bar­dzo gwał­tow­nie. Wresz­cie za­par­ko­wa­ła przed jed­ną z na­szych ulu­bio­nych knaj­pek, któ­ra znaj­do­wa­ła się nie­da­le­ko Sta­re­go Mia­sta, tuż przy pięk­nym par­ku z ogrom­nym pla­cem za­baw dla dzie­ci. Wi­dać stąd było Basz­tę Tka­czy, któ­rej ce­gla­ny sto­żek dum­nie pre­zen­to­wał się po­nad drze­wa­mi.

Za­mó­wi­ły­śmy sa­łat­ki i dwie bu­tel­ki bia­łe­go wina.

– Bę­dzie nam cie­bie bra­ko­wa­ło – wy­zna­ła Olga, a mnie na­gle zro­bi­ło się smut­no.

Za­cząć nowe ży­cie po czter­dzie­st­ce wca­le nie jest ła­two. Niby po­zna­łam w Sta­ro­gar­dzie Gdań­skim no­wych zna­jo­mych, za­ko­cha­łam się, a mimo to ja­kaś cząst­ka mnie trzy­ma­ła się kur­czo­wo ro­dzin­ne­go mia­sta i pa­nicz­nie bała się zmian.

– Mnie was też – od­par­łam ze ści­śnię­tym gar­dłem po dłuż­szej chwi­li.

– A nie bo­isz się? – spy­ta­ła Iza. Le­d­wie kil­ka razy spo­tka­łam ją u Be­aty, więc nie mia­ły­śmy oka­zji le­piej się po­znać.

– Boję. I to bar­dzo. – Za­śmia­łam się ner­wo­wo, chcąc ukryć wzru­sze­nie.

– Eee tam, nie wy­jeż­dżasz na ko­niec świa­ta! Za­wsze mo­że­my się od­wie­dzać – wtrą­ci­ła Olga.

– No, niby tak – mruk­nę­łam. – Ale się boję. Wła­śnie zwol­ni­łam się z pra­cy, sprze­da­łam miesz­ka­nie i zde­cy­do­wa­łam się na prze­pro­wadz­kę w obce miej­sce. Wie­cie, tam na Ko­cie­wiu jest zu­peł­nie ina­czej niż u nas. My tu wszy­scy je­ste­śmy na­pły­wo­wi, a przy­naj­mniej nasi ro­dzi­ce czy dziad­ko­wie skądś przy­je­cha­li, a oni z dzia­da pra­dzia­da są przy­wią­za­ni do jed­ne­go miej­sca. Chy­ba nie lu­bią ob­cych. Na pierw­szy rzut oka wy­da­ją się sym­pa­tycz­ni, ale w grun­cie rze­czy two­rzą spo­łecz­ność nie­uf­ną i her­me­tycz­ną.

– Ale masz tam cio­cię, więc nie je­steś taka zu­peł­nie obca. I Ar­tur jest prze­cież!

– I tak się boję, choć do­kład­nie sama nie wiem cze­go.

– Prze­cież ko­chasz Ar­tu­ra – po­wie­dzia­ła Olga. – Bę­dzie­cie ra­zem.

– Bę­dzie­my! – Uśmiech­nę­łam się. – Mó­wię wam, trzę­sę się ze stra­chu!

– Ja tam się wca­le nie dzi­wię. Też bym się bała. Tym bar­dziej że z fa­ce­ta­mi to róż­nie bywa – ode­zwa­ła się Iza. – Wspól­ne miesz­ka­nie wie­le zmie­nia. Trze­ba sprzą­tać brud­ne skar­pe­ty, myć ki­bel, wą­chać jego smro­dy.

– Prze­stań – fuk­nę­ła na nią Be­ata.

– Ale taka jest praw­da! Za­ko­cha­ne­mu się wy­da­je, że jego part­ner nie wy­da­la, nie beka, nie poci się, a po­tem na­stę­pu­je zde­rze­nie z pę­dzą­cą lo­ko­mo­ty­wą.

– Taka ko­lej rze­czy – pod­su­mo­wa­ła Olga. – Praw­dzi­wa mi­łość da so­bie radę z umy­wal­ką uma­za­ną pa­stą do zę­bów czy ze śmier­dzą­cy­mi skar­pe­ta­mi.

Be­ata roz­la­ła resz­tę wina do lam­pek. Swo­ją na­peł­ni­ła wodą mi­ne­ral­ną, bo prze­cież ktoś mu­siał nas bez­piecz­nie od­wieźć do domu. Mia­łam no­co­wać u Olgi, a ju­tro wcze­śnie rano pla­no­wa­łam wy­je­chać do Sta­ro­gar­du Gdań­skie­go. Stę­sk­ni­łam się za Ar­tu­rem, za Lu­sią i cio­cią. Co praw­da moja cór­ka od mie­sią­ca miesz­ka­ła w in­ter­na­cie w Gdań­sku, bo zmę­czy­ła się ubie­gło­rocz­ny­mi do­jaz­da­mi do szko­ły, ale przy­jeż­dża­ła do domu co week­end, więc po­ju­trze będę mo­gła ją zo­ba­czyć.

Sa­mo­chód mia­łam wy­ła­do­wa­ny po dach. Te­raz to ja czu­łam się jak Nor­wi­dow­ski no­ma­da, któ­ry zie­mi ma do­słow­nie tyle, co pod sto­pą albo pod ko­ła­mi auta. Co praw­da mo­głam za go­tów­kę ku­pić ja­kiś kąt dla mnie i dla Lusi, ale rów­nie do­brze mo­gła­bym wresz­cie zre­ali­zo­wać naj­więk­sze ma­rze­nie ży­cia i za­ło­żyć klu­bo­ka­wiar­nię. Taką z do­mo­wym cia­stem, żeby pach­nia­ło już od wej­ścia cy­na­mo­nem i wa­ni­lią, by nikt prze­cho­dzą­cy obok nie mógł się oprzeć aro­ma­tom. Żeby była świe­żo mie­lo­na kawa, soki wła­snej ro­bo­ty… Na ścia­nach w wy­obraź­ni wi­dzia­łam sta­re zdję­cia albo ob­ra­zy miej­sco­wych ar­ty­stów. W rogu sta­ło­by pia­ni­no. Każ­dy, komu ja­kieś nut­ki za­błą­ka­ły­by się w du­szy, mógł­by przy nim usiąść i za­grać. Ech, roz­ma­rzy­łam się.

Z pew­no­ścią po po­wro­cie mu­szę pod­jąć waż­ne de­cy­zje, po­roz­ma­wiać z Lu­sią i z cio­cią. Mia­łam gdzie miesz­kać, bo cio­cia Zo­sia nie wy­ga­nia­ła mnie, a wręcz za­chę­ca­ła, że­bym zo­sta­ła w jej du­żym domu. Nie czu­ła się tak sa­mot­na jak jesz­cze przed ro­kiem. Mo­głam też prze­pro­wa­dzić się do Ar­tu­ra. No­si­łam prze­cież na pal­cu pier­ścio­nek za­rę­czy­no­wy od nie­go. Ale czy nie było jesz­cze za wcze­śnie na taki krok? Nie­ca­ły rok to nie­wie­le, by do­brze po­znać dru­gie­go czło­wie­ka. By­łam na eta­pie za­uro­cze­nia tym męż­czy­zną. Nie wi­dzia­łam w nim żad­nych wad, a prze­cież z pew­no­ścią ja­kieś miał. Może le­piej ich nie od­kry­wać i zo­sta­wić wszyst­ko tak, jak jest?

Ja­dąc do Sta­ro­gar­du, roz­wa­ża­łam róż­ne opcje dal­sze­go ży­cia. Każ­dy krok był wiel­ką nie­wia­do­mą. Bu­dził lęk i pa­ra­li­żo­wał. Tym­cza­sem nie moż­na tkwić w za­wie­sze­niu. Trze­ba pod­jąć ko­niecz­ne de­cy­zje, za­sta­no­wić się, w któ­rą stro­nę ru­szyć. Tym bar­dziej że moje sta­re miej­sce na zie­mi wła­śnie zo­sta­wia­łam w tyle.