POPR-ańcy 2: Wiosenny galimatias - Anna Sakowicz - ebook + audiobook
BESTSELLER

POPR-ańcy 2: Wiosenny galimatias ebook i audiobook

Anna Sakowicz

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Wiosna w Chacie pod Wierchami wybucha bez uprzedzenia. Papuga strada zmysły, Scul przeczuwa katastlofę, Gambit skrywa tajemnicę, a szczeniaki - jak to szczeniaki - rozrabiają. Ktoś wyczuje krowę (w maśle!), ktoś inny odkryje w sobie duszę wodnej bestii, a na domiar złego będą… jaja.  
 
Wyruszcie w kolejną przygodę z sepleniącym gryzoniem, przemądrzałym psem, rozdartą arą i rozbrykanymi szczeniakami, którym zamarzyła się kariera górskich ratowników. Na razie jednak muszą uratować siebie z tego wiosennego galimatiasu! 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 54

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (1217 ocen)
1038
130
36
6
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

proszę o następne części. Książka jest super
110
karkry

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
91
Goose1

Nie oderwiesz się od lektury

jeszcze lepsza niż pierwsza . scul mistrzem
92
emciaczyta

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, bardzo fajna seria. Jak dorosły bawie sie wybitnie
71
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Ciąg dalszy przygód zwierzaków górskich.
72

Popularność




Anna Sakowicz

POPR-ańcy

Wiosenny galimatias

 

 

 

 

Hej, hej, clowiekowie! To ja, Scul! Pamiętacie mnie jesce?

Na pewno pamiętacie, w końcu nie ma na świecie dlugiego takiego scula jak ja! Ale cy pamiętacie, co wydazyło się w popsedniej cęści, cyli Chacie pod Wielchami?

Jeśli macie pamięć nicym słoń, to s pewnością doskonale pamiętacie mojego psyjaciela psa Gambita, papugę Odę, koty Ośkę i Pepcia, kulę Koko, gęś Gęgawę, alpakę Fifi, osła Daszę, kuca Piegusa, a takze nasych cłowieków: Emilkę, cyli lekalkę wetelynalii, Michała, któly placuje jako latownik w gólach, Zosię, Stasia i babcię Honolatę. No i są jesce oni – Tofik, Puma, Wafel, Mela i Daktyl – sceniaki, któle Emilka psyniosła do chaty w Kościelisku i od tego zacęła się nasa psygoda.

Kiedy psiaki dowiedziały się, ze Gambit placował s Michałem w Tatsańskim Ochotnicym Pogotowiu Latunkowym, postanowiły załozyć Psi Oddział Psysłych Latowników. Pomagał im Pepe, ale wysly z tego same kłopoty!

Podcas buzy zniknęły wnuki nasego sąsiada, a wlas z nimi zniknęły sceniaki.

Mój kumpel Gambit natychmiast wylusył im na latunek, jeśli więc jesteście ciekawi, cy mu się udało, koniecnie posłuchajcie jego kolejnej opowieści.

Rozdział 1

Ciasno w głowie, przestronnie w pysku

– Idę szukać szczeniaków – zdecydowałem, kilka razy warknąwszy ze złości.

Smarkacze nie poznały otoczenia domu, a już wyruszyły na akcję poszukiwawczą. Miałem ochotę ugryźć każdego z nich w ucho, żeby nauczyć je rozumu.

Scul usadowił się na moim grzbiecie i mocno uchwycił obrożę. Wystawiłem głowę poza próg. Brrr. Na dworze zacinał deszcz, wciąż grzmiało, a niebo przecinały błyskawice. Huknęło w oddali, szczur pisnął, ale zaraz chrząknął, dodając sobie animuszu.

– Jesteś gotowy? – upewniłem się.

– Melduję posłusnie, ze tak.

– Możemy ruszać?

– Ty tu jesteś sefem, a ja cłonkiem dluzyny.

– Drużyny? – Rozejrzałem się, ale poza nami nikogo nie było.

– „Psed wyluseniem w dlogę należy zeblać dluzynę”. Nie słysałeś?

– No tak… Jaka akcja, taka drużyna – mruknąłem.

Ruszyłem na podwórze. Kierowałem się w stronę niebieskiego szlaku przechodzącego niedaleko naszej posesji. Znałem go doskonale. Prowadził wzdłuż ulicy Salamandry, w pobliżu wyciągu. Można było tędy dojść drogą asfaltową w kierunku Gubałówki albo odbić na leśną ścieżkę prowadzącą na Butorowy Wierch. Według tego, co mówił Staś, prawdopodobnie wnuki sąsiada, a za nimi szczeniaki, wybrały tę drugą drogę.

– Tlopienie to baldzo wycelpujące zajęcie – rzucił gryzoń.

– Szczególnie, kiedy cię ktoś niesie – zakpiłem.

– Oj tam, oj tam! Cyzbyś juz zapomniał, ze sculy mają węch absolutny? Sculy, słonie i klowy. Wyoblaź sobie, ze caly cas musis się skupiać, zeby wyłowić tylko to, co cię intelesuje spoślód tysięcy zapachów! Ocywiście, ze psy tez mają niezły węch – dodał, kiedy mruknąłem z niezadowoleniem. – Ale gdzie im tam do sculów!

– Co tym smarkaczom strzeliło do głowy, żeby podczas burzy chodzić po górach? – zmieniłem temat, bo dyskusja ze Sculem nie miała sensu.

– Wies, nie kazdy ma wyoblaźnię taką jak my. Scenięca natula ich poniosła… – Przy ostatnim zdaniu Scul głośno westchnął.

– To ignorancja! Lekceważenie gór! Może Butorowy Wierch to nie Kasprowy, ale wymaga szacunku!

– Nie maltw się, psyjacielu – uspokajał mnie szczurek. – Wsyscy mówią, ze w lazie katastlofy tylko sculy psetlwają… Olas mewy i kalaluchy… Jestem więc na upsywilejowanej pozycji.

– O psach nikt nie wspominał?

– Niestety, staly. Jesteś słabsy gatunek.

– Od razu mi lepiej – zażartowałem. – Musicie tylko popracować nad lepszym pijarem.

– Fakt, autoleklama nie jest nasą najmocniejsą stloną…

Wtem coś zwróciło moją uwagę. Na jednej z gałązek niedużego świerku wisiał jasny przedmiot. Zszedłem ze szlaku i chwyciłem zębami dziecięcą czapkę. Przez moment nie mogłem wyczuć żadnego zapachu.

– Czujesz? – spytałem przyjaciela.

Scul stanął na tylnych łapkach. Z uwagą wąchał tkaninę, kiedy w oddali zagrzmiało, a niedaleko nas w krzakach coś się poruszyło.

– Cłowieca – stwierdził takim tonem, jakby właśnie odkrył drogę do szczurzego raju. – Świezy zapach… Intensywny… podsyty stlachem. To mogą być dzieciaki od sąsiada.

– Skup się, może wyczujesz szczeniaki.

– Psecies się skupiam! – parsknął. Szybko poruszał nosem, a jego wąsy łaskotały mnie w uszy. – Caaa-łyyy caaas się skuuu-piaaam.

Spojrzałem przed siebie. Choć do zapadnięcia nocy zostało jeszcze trochę czasu, wąski szlak tonął w mroku. Granatowe chmury przesłoniły niebo rozjaśniane już tylko z rzadka przez błyskawice. Kamienie zrobiły się śliskie, a ścieżka błotnista. Szczeknąłem kilka razy, licząc na to, że szczeniaki odpowiedzą na wołanie.

– Słysys? – spytał szczur.

– Co?

– Nie wiem, ale coś słysę.

– Jeżeli słyszysz głosy, to chyba powinienem się zacząć martwić – mruknąłem, ale nadstawiłem uszu.

W tym momencie przednie łapy ześlizgnęły mi się z mokrej skały. Noga, na której miałem bliznę, zabolała. Pisnąłem. Gryzoń podskoczył, jak rażony prądem, z trudem utrzymując się na moim karku. Jeszcze tylko tego brakowało, żebym go tu zgubił.

– Yhh… szaaa…ciii…

– Kto tu jest? – szczeknąłem. Wyprostowałem się i poruszałem nosem, by zidentyfikować osobnika. Szczur, nie czekając na mnie, skoczył w krzewy i młode iglaki. Coś w nich się szamotało. Po chwili usłyszałem wyraźny pisk.

– Au! To boli!

Rozpoznałem głos Daktyla.

– Au!

– Cies się lepiej, ze nie mam zębów, bo bym uzalł cię w du… zadek! Z całej siły! – krzyczał szczurek.

Wsunąłem głowę pomiędzy gęste zarośla i dostrzegłem trzy pary wpatrzonych we mnie oczu. Szczeniaki! Ucieszyłem się, choć była to zaledwie część POPR-ańców.

– Znalazłem smalkacy! – dodał zadowolony gryzoń.

Wyprowadził je na ścieżkę. Psiaki wyglądały jak sto nieszczęść. Były mokre, brudne i wystraszone. Mela piszczała i pociągała nosem, a jej bracia stali ze spuszczonymi głowami.

– Mówiłem im, że to głupota – szepnął Wafel.

– Gdzie Puma i Tofik? I ludzkie dzieci?

– Poszli dalej. My baliśmy się piorunów – wyjaśnił najmłodszy ze szczeniaków, ale w jego głosie nie było słychać strachu. – Dlatego schowaliśmy się w zaroślach. Mówiłem im, żebyśmy nie wychodzili z domu…

Mela załkała, a ja położyłem jej łapę na karku. Poklepałem ją z czułością. Suczka trzęsła się jak osika.

– Puma i Tofik nie chcieli nas słuchać – wyjaśnił Daktyl.

– No to mamy ploblem! Smalkace! – zdenerwował się Scul. – Juz wies, dlacego psy nie psetlwają globalnej katastlofy? Sculy nigdy nie pchają się tam, gdzie jest niebezpiecnie – gderał Scul.

– Rozsądne psy też nie! Którędy poszli? – warknąłem.

– Dalej tym szlakiem, pod górę – odparł Daktyl, bez cienia skruchy, co jeszcze bardziej mnie zdenerwowało.

– Idę po nich. A wy… – spojrzałem na skuloną Melę. – Wyglądacie na wstrząśniętych.

– Wstsąśniętych, ale niezmiesanych. Idziemy z tobą! Jeden za wsystkich, wsyscy za jednego!

– Dobra, idziecie ze mną. Nie będziemy się rozdzielać.

– W filmach, któle ogląda Zosia, zawse, jak się cłowieki lozdzielają, to ktoś ginie malnie, lozsalpany psez potwola.

– Wcale się nie dziwię, że ginie – mruknąłem pod nosem.

– B-b-boję się… – pisnęła bardzo cicho Mela.

Spojrzałem na nią z uwagą, bo suczka odezwała się po raz pierwszy. Kuliła się za braćmi.

– Z nami nic wam nie grozi. Trzymajcie się blisko mnie i szczura.

Szczeniaki pokiwały głowami, a ja ruszyłem natychmiast w górę. Nie musiałem się oglądać za siebie, bo gryzoń siedzący pomiędzy moimi uszami wciąż komentował:

– Idą… tsymają się, nadązają… zwolnij… a to sieloty… pocekaj… lusaj…dobla, są… Wafel zdezył się z gałęzią… jedno becy… Ej, smalkacu, sybciej, sybciej!

Robiliśmy przy tym tyle hałasu, że pewnie Tofik i Puma słyszeli nas z daleka. Trzaskały gałązki, chlupało błoto pod naszymi łapami, a Mela wciąż popiskiwała.

– Wilk! Wilk! Pomocy! – rozkrzyczał się na mój widok jeden z chłopców.

Warknąłem od niechcenia, bo łapy opadały z bezradności na ludzki brak wiedzy o psowatych.

Tofik i Puma stanęli w rozkroku i wyszczerzyli zęby, gotowi bronić bliźniaków.

– To… Gambit! Gambit! – zajazgotał Tofik.

– Gambit? – zaszczekała jego siostra.

– To ja. Cali jesteście?

Niespodziewanie Puma się rozpłakała. Zerknąłem na Tofika, który teraz trząsł się jak galareta. Podszedłem do nich. Liznąłem jednego, potem drugiego psiaka po mordce i czekałem przez moment, aż się uspokoją.

– Ja nie płaczę – pisnęła suczka, starając znów przybrać bojową postawę. – Znaleźliśmy ludzkie dzieci – dodała niepewnie.

– Tak… znaleźliśmy je. Chłopak nie może iść. Nic a nic się nie baliśmy… – tłumaczył chaotycznie szczeniak w kolorze toffi.

– Każdy ma prawo się bać. Nie martwcie się, nikomu o tym nie powiem – zapewniłem.

Obwąchałem wnuka sąsiada. Kiedy trąciłem nosem jego stopę, syknął z bólu.

– Traficie do domu? – spytałem psiaki, ale szybko zmieniłem zdanie.

– Sami? Bez ciebie? – jęknęła Puma.

– A tobie co? – spytałem.

Suczka znów położyła uszy po sobie i nie patrzyła mi w oczy. Jej ogon zwisał jak sznurówka.

– Boję się ciemności – szepnęła.

– N-n-nie bój się… – pisnęła jej siostra.

Westchnąłem.

– Tofik, opiekuj się rodzeństwem! Zostawię was tu ze Sculem i pójdę po pomoc. Gryzoń może nie jest największy z was, ale będzie miał na was oko. Z nim jesteście bezpieczni.

– Właśnie! Nie wiezcie w te bzduly, ze lozmial ma znaczenie. Licą się psede wsystkim kwalifikacje, kwa-li-fi-kac-je! A i psynalezność do odpowiedniego gatunku tez się psydaje.

Nie zwlekając dłużej, ruszyłem w stronę domu. Kilka razy poślizgnąłem się na mokrej ścieżce, więc kiedy wpadłem do chaty, wyglądałem tak, jakbym stoczył walkę w błocie. W drzwiach przywitała mnie babcia Honorata z Odą siedzącą jej na ramieniu.

– Kryście hrań! Panie Jezusicku nazareński, toć to Gambit, nos mędrol! Kajsi dzieciska?!

– Aaaakcja! Rrrreaaakcjaaa! Maaasaaakraaacja! Brrrrudaaas i parrrtacz! Brrrrudas i parrrrtacz! Maaasaaakraaacja!

– Gambit, piesku… – Doskoczyła do mnie Emilka. Wyjrzała za próg, by upewnić się, że jestem sam, po czym kucnęła naprzeciwko mnie i spojrzała mi w oczy. Szczeknąłem kilka razy.

– Musisz pójść ze mną, dzieci czekają ze Sculem, chłopaka boli noga, nie może iść, potrzebny człowiek…

– Piesku, nic nie rozumiem. Co chcesz powiedzieć?

Emilka najwyraźniej się martwiła, jej głos brzmiał płaczliwie. Jak miałem wytłumaczyć człowiekowi, co się wydarzyło? Niespodziewanie pomoc nadleciała z góry.

– Rrrratunek! – zaskrzeczała Oda.

Spojrzałem na nią i nagle błysnęła mi myśl.

– Będziesz tłumaczyć – rzuciłem do niej, a wtedy Oda zleciała niezdarnym ślizgiem z ramienia Honoraty na moją głowę. Ile ważyło to ptaszysko?

– Arrra goooda! Arrra gooooda…

– Oda? Co się stało?

– Będzie godać, cichojta! – rzuciła Honorata, by przerwać pytania Emilki.

– Powiedz ludziom, że dzieci razem ze szczeniakami są przy wyciągu na Butorowym Wierchu i że chłopak nie może iść, boli go noga.

Oda najpierw wydała z siebie jakiś papuzi gwizd, poruszyła głową na boki, a ja poczułem jej pazury na skórze.

– Nooooga! Nooooga! Na wieeerrrrchu! Popaaaprrrrańcy! Na wierrrchuuu pooopaaaprrrraaańcyyy… Maaasaaakraaacja! Maaasaaakraaacja! – skrzeczała, a Emilka z Honoratą niemal jednocześnie podrapały się po głowach.

– Co ona mówi?

– Noga na wierchu się spaprała i precki1 jest masakra. – Honorata przetłumaczyła tłumaczkę Odę.

– Boże święty… Masakra? Wypadek? – Emilka przeraziła się nie na żarty.

Zdenerwowałem się, znów zacząłem szczekać.

– I ty mówisz w ludzkim języku? – warknąłem do ptaszyska. – W tym tempie nie sprowadzimy stada do jutra.

– Mędrrrrol! Mędrrrrol! Nie mędrrrruj! Arrra goooooda! Maaasaaakraaacja! – upierała się przy swoim.

– Powiedz Emilce o Butorowym Wierchu.

– Eeeeemilceeee, Eeemiiiilceee… Butorrrrowy Wieeerrrrrchuuuu!

– Butorowy Wierch! – krzyknęła młodsza z kobiet. – Są na Butorowym Wierchu?

Zaszczekałem kilka razy i podbiegłem do drzwi. Emilka w pośpiechu narzucała na siebie kurtkę. Otworzyła szufladę komody stojącej w sieni, wyjęła z niej latarkę, sprawdziła, czy działa, a po chwili dzwoniła po sąsiada.

– Gambit znalazł chłopców, są prawdopodobnie na Butorowym Wierchu. Już wychodzę, spotkamy się przy wejściu na niebieski szlak!