Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jaśminowa Saga to epicka opowieść o kilku pokoleniach rodziny Jaśmińskich, rozgrywająca się na tle epokowych wydarzeń, w jednym miejscu, choć w trzech różnych rzeczywistościach: w Danzig, w Wolnym Mieście Gdańsku i w Gdańsku.
Drugi tom sagi rozpoczyna się w 1939 roku, wraz z wybuchem drugiej wojny światowej.
Drugi tom sagi rozpoczyna się w 1939 roku, wraz z wybuchem drugiej wojny światowej. Joseph Hirsz w dramatycznych okolicznościach spotyka swojego odwiecznego wroga i zostaje zatrzymany. Stasi, oddzielonej od ukochanego męża, świat wali się na głowę – Henryk, jej syn, bierze udział w ulicznej przepychance, gdy tymczasem ona zaczyna rodzić. Warsztat introligatorski Antoniego w dramatycznych okolicznościach przechodzi w ręce okupanta. Mężczyźni wyruszają na front, a kobiety próbują się odnaleźć w nowej rzeczywistości.
Burzliwe losy Jaśmińskich rozgrywają się w mieście o skomplikowanej historii, w którym początek ma druga wojna światowa i w którym nie zawsze dobrze jest być Polakiem; w czasach, gdy kobiety walczą o prawa wyborcze i kiedy Europą próbuje zawładnąć ideologia faszystowska. Dzieje Jaśmińskich to porywająca opowieść o marzeniach, rodzinnych tajemnicach, o miłości i śmierci, a także o niezwykłym mieście.
Polecamy I tom „Czas grzechu” – poznaj historię sióstr Jaśmińskich!
Kolejne tomy w przygotowaniu.
O autorce
Anna Sakowicz - (ur. 1972 r.) – pisać zaczęła dawno temu. Podczas studiów (filologia polska) pracowała jako dziennikarka w szczecińskim „Punkcie Widzenia”. Wiele lat później, już jako doradca metodyczny nauczycieli języka polskiego została redaktor naczelną regionalnego pisma pedagogicznego „Wokół Szkolnych Spraw”. Jednak pisaniem książek zajęła się od 2014 roku po przeprowadzce do Starogardu Gdańskiego.
W międzyczasie powstał też blog Kura Pazurem (i wygrana konkursu literackiego organizowanego przez Onet i Ambasadę Szwajcarii). Debiutowała zbiorem opowiadań i humoresek, ale wkrótce ukazały się jej powieści obyczajowe. Najpierw trylogia kociewska - jedna z jej części („To się da!”) nagrodzona została przez portal Granice.pl. Podobne wyróżnienie otrzymały też „Szepty dzieciństwa”. „Niedomówienia” natomiast były czytane we fragmentach w Radiu Gdańsk. Ostatnie jej powieści to „Postawić na szczęście” i „Dogonić miłość” (dylogia).
Pisze także dla dzieci. Do tej pory ukazały się „Leniusiołki” oraz „Wiewiórka Julia i magiczny orzeszek” (ta druga ze współautorstwem Emmy Kiworkowej). „Wiewiórka Julia...” zdobyła w tym roku tytuł najlepszej książki na lato na portalu Granice.pl.
Autorka mówi o swoim życiu prywatnym: „Jestem mamą dorosłej już córki, żoną najwspanialszego męża na świecie i posiadaczką dwóch kocich łobuzów. Zbieram stare książki i uwielbiam jeździć na rowerze. A pisząc, spełniam swoje życiowe marzenie. Kocham to, co robię i wyciskam życie jak cytrynę, bo mam je tylko jedno.”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 643
ROZDZIAŁ 1 (1939)
Niemcy hitlerowskie napadły na Polskę. Rozpoczęła się kampania wrześniowa oraz operacja „Tannenberg”. W Sztutowie powstał obóz policyjny, z czasem uznany za koncentracyjny. Wielka Brytania i Francja wypowiedziały wojnę Niemcom, ale nie rozpoczęły ofensywy na froncie zachodnim.
Antoni jeszcze przed wybuchem wojny, pomimo protestów rodziny, pojechał do Gdyni, by wziąć udział w manifestacji patriotycznej. Nie słuchał próśb Julii i Macieja, że może to być niebezpieczne i że najlepiej, gdyby siedział w domu. Jaśmiński uparł się, że to jego obowiązek. Tam, na placu Grunwaldzkim, wziął udział w manifestacji, podczas której wystąpił Jan Kiepura, ulubieniec jego najmłodszej córki. Aktor dał koncert, z którego dochód miał wesprzeć Fundusz Obrony Narodowej. Antoni stwierdził wówczas, że rozumie zachwyt Julii. Kiepura przeplatał swoje pieśni patriotycznymi wstawkami i antyniemieckimi wypowiedziami. Oczywiście ku zadowoleniu publiczności. Antoni tego dnia jeszcze dobitniej zdał sobie sprawę z nadchodzącego niebezpieczeństwa. Potwierdził to także ksiądz Rogaczewski podczas mszy w kościele Chrystusa Króla, o czym opowiedział Jaśmińskiemu Maciej. Jego kuzyn mieszkający na Bischofsbergu[1] bywał na każdej mszy odprawianej przez księdza Franciszka. Antoni rozpłakał się wtedy jak małe dziecko. Zrozumiał, że nie będzie w stanie ochronić swojej rodziny. Pierwszy raz poczuł się stary i niedołężny. Za miesiąc skończy sześćdziesiąt siedem lat! Jego ojciec nie dożył takiego wieku.
‒ Też pojadę do Gdyni – powiedział Maciej kilka tygodni później podczas obiadu. – Wstąpię do polskiego wojska.
– Nikt cię już z miasta nie wypuści! – krzyknął Antoni. Zdawał sobie sprawę, że młody, silny mężczyzna zdolny do służby wojskowej już stąd nie wyjedzie, pomimo że władze polskie w mieście od roku interweniowały w kwestii mobilizowania do służby pomocniczej policji. – Zaraz powołają cię przed komisję medyczną policji! Będziesz razem z frycami strzelał do Polaków! Nie ma już Wolnego Miasta Gdańska, jest Rzesza! Za chwilę przyjdą też po nas!
– Nie mówcie tak! – zdenerwowała się Julia. – Nie będzie żadnej wojny ani wcielania do wojska! – zaklinała rzeczywistość. Bała się o Maćka, ale drżała także na myśl o Nikodemie. Kiedy skończy osiemnaście lat, nikt nie będzie go pytał, czy ma ochotę iść na front. Dlatego na początku września nie zrozumiała, dlaczego i jakim cudem zaraz po ataku na Westerplatte i Polską Pocztę w mieście pojawiła się Stasia z dziećmi. Nawrzeszczała na nią, że jest nieodpowiedzialna i że wystawia swoje dzieci na śmierć. Chwyciła ją w ramiona i płakały obie ze strachu i bezradności. To Jan Węgrzyn na polecenie Hirsza przewiózł Stanisławę z dwójką nastolatków do Gdańska. Byli pewni, że kobiecie o aryjskiej urodzie, z niemieckim nazwiskiem i paszportem Freie Stadt Danzig[2], nic tam nie grozi. Ponadto w Langfuhr[3] mieszkali jej ojciec i siostra. Taką przyszłość dla swojej rodziny kilka tygodni przed aresztowaniem zaplanował Joseph Hirsz. Węgrzyn wszedł do domu Jaśmińskich tylko na chwilę. Wniósł bagaż Stasi. Walizki postawił w pokoju, a skórzaną torbę wepchnął pod łóżko. Potem bez słowa opuścił kamienicę i poszedł do matki.
– Dlaczego przyjechaliście? – szlochała młodsza siostra.
– Miałam tam zostać sama? Zaraz urodzę...
– A gdzie Joseph?
Stasia wybuchnęła płaczem i opowiedziała o aresztowaniu męża. Antoni kuśtykał od ściany do ściany i machał rękoma.
– A nie mówiłem?! – powtarzał. Nikt go jednak nie słuchał. Iza szlochała w kącie, a matka z ciocią histeryzowały. Tylko Nikodem, Heniu i Maciej siedzieli, czekając, aż kobiety przestaną płakać.
– Polaków też aresztują! Słyszałeś o pocztowcach i kolejarzach?
– Dobrze, że przyjechała – powiedział młody Zapolski. – Razem jakoś przetrwamy. Kiedy masz termin porodu?
– Na początku października.
Pierwszego września Katarzyna wyszła z domu bardzo wcześnie. Zapowiadał się piękny dzień. Piątkowy poranek niósł nadzieję na słońce i wysoką temperaturę. Zdziwiło ją jednak nietypowe o tej godzinie poruszenie w mieście. Nagle na chodniku kilkanaście metrów przed nią pojawił się wyrostek z gazetami.
– Wojna! Niemcy najechały na Polskę! Wojna! – krzyczał, a Kasia w pierwszej chwili pomyślała, że chłopak coś pokręcił. Co prawda dziennikarze donosili od dawna, że wojna wisi w powietrzu, ale sądziła, że to wszystko było wynikiem szukania sensacji.
Było pięknie! Kończył się tydzień! Jutro ma być sobota, potem niedziela, czas pikników i wyjazdów poza miasto! To nie czas na wojnę!, myślała w panice. Za kilka dni Zygmunt będzie miał wywiad, który niedawno umówiła! Szybkim krokiem zbliżyła się do chłopaka i podała mu dziesięć groszy. Natychmiast chwyciła do ręki „Gońca Warszawskiego”. Nie mogła uwierzyć, że to, co przed sekundą usłyszała, było prawdą. Czytała zachłannie, a nagłówki wydrukowane dużą wytłuszczoną czcionką biły po oczach. Wyszeptała pod nosem:
– Bandycki najazd armii niemieckiej bez wypowiedzenia wojny na ziemie Rzeczypospolitej Polskiej...[4]
– Co piszą? – Poczuła, jak nieznajoma kobieta zagląda jej przez ramię i próbuje przeczytać nagłówki.
– Jest orędzie prezydenta – powiedziała Kasia i odczytała je na głos: – Obywatele Rzeczypospolitej! Nocy dzisiejszej odwieczny wróg nasz rozpoczął działania zaczepne wobec Państwa Polskiego, co stwierdzam wobec Boga i Historii. W tej chwili dziejowej zwracam się do wszystkich obywateli państwa w głębokim przeświadczeniu, że cały naród w obronie swojej wolności, niepodległości i honoru skupi się dookoła Wodza Naczelnego i sił zbrojnych oraz da godną odpowiedź napastnikowi, jak to się już nieraz działo w historii stosunków polsko-niemieckich. Cały naród polski, błogosławiony przez Boga, w walce o swoją świętą i słuszną sprawę, zjednoczony z armią, pójdzie ramię przy ramieniu do boju i pełnego zwycięstwa. Ignacy Mościcki. Prezydent Rzeczypospolitej...
– Boże święty! – Nieznajoma wykonała znak krzyża i się rozpłakała. – Wojna! Prawdę wykrzykują, że wojna!
Katarzyna poczuła, jak drętwieje jej ciało. Nie wiedziała, co robić. Biec do domu, na Nowy Świat, opowiedzieć Zygmuntowi czy próbować skontaktować się z rodziną w Gdańsku? Jeszcze raz spojrzała na odezwę prezydenta. Potem przeczytała „Pierwszy komunikat”. Niemieckie wojska zaatakowały Westerplatte... Poczuła, jak serce przyspieszyło. Niemcy dokonali także szeregu nalotów...
– Stasia... – szepnęła. – Stasia i bliźniaki... – Rozpłakała się. Szybko wcisnęła gazetę do torebki i pognała w kierunku Nowego Światu. Nie pamiętała, kiedy tak bardzo się bała.
Gdańsk został wcielony do Rzeszy, o czym zakomunikował mieszkańcom przystojny Frankończyk − Albert Forster[5]. Tak jak wcześniej ogłosił się „głową” Wolnego Miasta Gdańska, tak teraz poinformował, że to pseudopaństwo-miasto przestawało istnieć. Natychmiast zlikwidował konstytucję, a przy okazji poprosił, by tego samego dnia w ciągu dwóch godzin Wysoki Komisarz Ligi Narodów, Carl Jakob Burckhardt, który był dla niego jedynie reprezentantem „żydowsko-masońskiej demagogii” w Genewie, opuścił terytorium Gdańska wraz z personelem Komisariatu Ligi Narodów w byłym już Wolnym Mieście. Dyplomata uczynił to, żegnany przez gapiów głośnymi gwizdami i wyzwiskami. Tego samego dnia Forster został szefem zarządu cywilnego przy dowódcy wojskowym w Gdańsku, a o świcie pierwszego września pojawiły się w mieście plakaty niosące radosną nowinę. Na żółtym tle wydrukowano entuzjastyczne hasła w stylu „Niech żyje wyzwolony niemiecki Gdańsk!”, „Niech żyje nasz ukochany Führer, Adolf Hitler!”. Ozdobiono je oczywiście swastykami. Zaczęto natychmiast likwidować wszystkie oznaki polskości: godła i flagi z polskich placówek, szyldy, napisy ze sklepów i siedzib organizacji, polskie skrzynki pocztowe, które młode byczki z Hitlerjugend chętnie wrzucały do Raduni niczym wiosenne marzanny.
Wszystkie te działania wywoływały poklask wśród niemieckich obywateli, natomiast na polskich i żydowskich mieszkańców Gdańska padł blady strach.
Pewnego poranka do drzwi kamienicy Jaśmińskich załomotali niemieccy policjanci, używając do tego kolb karabinów. Kazali wszystkim wyjść przed dom. Popychali ich i krzyczeli, wywołując atmosferę strachu. Stasia z trudem wstała z łóżka, gdyż duży brzuch utrudniał jej poruszanie się. Kiedy narzuciła na siebie sweter, Niemiec pchnął ją w kierunku drzwi. W domu panował harmider, trudno było zebrać myśli. Bolały ją kręgosłup i głowa. Nagle zauważyła, jak Niemiec zrzuca na podłogę gramofon, a potem przetrząsa bieliznę w szufladach. Krzyknęła, bo wiedziała, że jeżeli zobaczy to Julia, pęknie jej serce. Rozejrzała się za siostrą, jednak żołnierz popchnął ją do wyjścia. Inny w tym czasie wynosił radioodbiornik.
‒ Papiery! – wrzasnął policjant, gdy wszyscy znaleźli się na zewnątrz, a potem powoli przeglądał dokumenty.
– Antony Jasminsky – przeczytał, a mężczyzna zrobił krok do przodu. – Polak?
– Gdańszczanin, urodziłem się w Danzig – odparł introligator. Policjant stojący obok oficera trzymającego w dłoni dokumenty podał mu jakiś papier i wskazał palcem na jedną z zapisanych kolumn.
– Walczyłeś za Kaisera?
– Tak. Zostałem ranny pod Arras w piętnastym roku.
Niemiec pokiwał głową z uznaniem i kazał mu się cofnąć, zaznaczając jednak, że od tej chwili codziennie ma się meldować w komisariacie policji. Wyczytał kolejne nazwisko, ale jego głos został zagłuszony przez krzyki dobiegające z domu sąsiadów. Policjanci ciągnęli stawiającą opór kobietę. Jeden z nich uderzył ją w twarz, a ta zawyła z bólu i padła na chodnik, gdzie dosięgły ją kopniaki funkcjonariusza. Stasia poczuła ciarki na plecach.
– Macziej Zapolsky... – powiedział niewyraźnie Niemiec.
Julia wstrzymała oddech, gdy jej mąż zrobił krok naprzód. Policjant w tym czasie przyjrzał się twarzy Polaka i chwilę się zastanowił. Zaraz jednak wywołał jeszcze Nikodema i jemu również kazał wyjść przed szereg. Stasia ścisnęła dłoń Julii.
– To mój zięć i wnuk – odezwał się niepytany Antoni, a Niemiec popatrzył na niego zaskoczony. Wreszcie uśmiechnął się z politowaniem i stwierdził, że jego niemiecki jest bez zarzutu. – Mówimy dobrym niemieckim – dodał Jaśmiński i dumnie spojrzał w twarz oficera. Nagle wszyscy spojrzeli w lewą stronę, skąd biegła do nich starsza kobieta. Jedną rękę trzymała na piersi, jakby bała się, że za chwilę wyskoczy jej serce. Krzyczała coś po niemiecku. Stasia ledwo rozpoznała swoją teściową; matka Kacpra miała rozwichrzoną fryzurę, rozpięty sweter i strach w oczach.
– Poczekajcie! Poczekajcie! – wołała, a niemiecki policjant spoglądał w jej kierunku zupełnie zaskoczony. – To moje wnuki! – rzuciła ostatkiem sił, kiedy dobiegła do Jaśmińskich. Ciężko oddychała.
– Kim pani jest?
– Reitzig – wydyszała. – Reitzig... Carla... z domu Schrödinger... – Podała dokumenty. – Jestem Niemką, mój mąż ma tu, kilka domów dalej, sklep rzeźnicki. Stanisława Reitzig to moja synowa. Henryk i Izabela Reitzig to moje wnuki... Są Niemcami... – wyrzucała z siebie słowa, a oficer przyglądał się jej i uderzał dokumentami o dłoń, jakby właśnie podejmował decyzję, co z tym fantem zrobić. Reitzigowa jednak się nie poddawała. Wyrecytowała, że jej dwóch braci zginęło podczas wojny, tak jak ojciec i teść, że są niemieckimi patriotami i zawsze byli w gotowości do obrony ojczyzny. Jej ojciec urodził się w Berlinie, podobnie jak jego rodzice.
Stasia zamarła w bezruchu. Była pewna, że teściowa za chwilę ochłonie i zauważy, że brzuch jej synowej nie był wynikiem obżarstwa, a wtedy zmieni ton głosu. Tak się jednak nie stało. Carla Reitzig podeszła do Stanisławy i objęła ją, nie wspomniała ani słowa, że jej syn nie żyje, a ciąża jest wynikiem związku z Żydem. A wiedziała to doskonale, bo losy synowej bardzo ją interesowały i na bieżąco zdobywała potrzebne informacje. Tylko duma nie pozwalała jej nawiązać kontaktu ze Stasią i dziećmi. Teraz jednak sytuacja była poważna. Musiała ich ratować! Klęła się na Boga, że żałowała wcześniejszych decyzji. To jej jedyne wnuki, młodszy syn do tej pory nie dorobił się żadnego potomka, a teraz wysłano go na front.
Oficer oddał jej dokumenty i bez słowa wskazał ręką rodzinie Reitzig, żeby przeszli na prawą stronę, oznajmił, że to się wyjaśni później. Carla rozpłakała się, kiedy całe zgromadzone w niej napięcie w końcu puściło. Wyjęła chustkę z kieszeni i ocierała nią twarz. Nie umiała opanować łez. Iza zrobiła krok w kierunku babci i położyła jej dłoń na plecach. Ostatni raz widziała ją jako kilkuletnia dziewczynka i zapamiętała raczej jako oschłą kobietę. Tylko Henio wydał się nieporuszony płaczem babki.
Przerażona Julia przyglądała się tej scenie z zazdrością. Jakże by chciała, żeby w tej chwili pojawił się ktoś, kto wybawiłby jej męża i syna z kłopotów. Niemcy kazali przejść wszystkim Zapolskim na ulicę, gdzie zgromadzono już wielu Polaków. Ustawiono wszystkich w kolumny i skierowano do śródmieścia. Stasia natychmiast objęła Izę i Henia. Jakimś cudem jej i dzieciom dano spokój. Wiedziała, że nie będzie to trwało długo i niemieccy policjanci przyjdą także po nich. Być może nazwisko Reitzig chroniło ich tylko przez chwilę.
– Mamo... – odezwał się Heniu. – Nie jestem dzieckiem! – Wyrwał się z matczynych objęć i wyszedł na ulicę. W tym samym czasie Stasia wpadła w objęcia teściowej. Wyrzucała z siebie słowa podziękowania, choć zaraz dopadł ją wstyd, że nie udało się zatrzymać w domu jej siostry z rodziną.
– Dziękuję... – szepnęła. – Dziękuję za moje dzieci.
– Nie mogłam inaczej... Jak tylko sąsiedzi powiedzieli, że aresztują wszystkich Polaków, od razu pomyślałam o was. Nie wiem, na jak długo to pomoże – dodała, ocierając łzy. – Mój mąż jest przecież Polakiem, a to podobno z mojej strony... pohańbienie rasy... Węgrzynową z jej synem aresztowali. Ktoś mówił, że Polaków wywożą z Gdańska.
Stasia zamarła, gdy usłyszała jej słowa.
– Dokąd wywożą?
– Nie wiem... Do Polski chyba.
– Boże – jęknęła Stasia. – Jaśka aresztowali?
Reitzigowa kiwnęła głową, a potem przytuliła do siebie Izę i z czułością pogłaskała ją po głowie. Dziewczyna wzruszyła się zachowaniem babci.
– Twój mąż ma niemieckie nazwisko, nic mu nie będzie – burknął Antoni i pierwszy raz w życiu ucieszył się, że jego wnuki je noszą. Kochał je i teraz nie miało znaczenia, jak się nazywają. Mają przede wszystkim żyć!
Henryk patrzył przez kilka minut za oddalającą się kolumną Polaków. Dołączył do niego Antoni. Drżała mu broda. Właśnie zabrano jego najmłodszą córkę, wnuka i zięcia. Los Macieja był raczej przesądzony, zostanie wcielony do Wehrmachtu. Martwił się o Julię i Nikodema. Znał swoją córkę i wiedział, że raczej trudno będzie zachować jej spokój i pokorę. Zaraz wpakuje się w jakieś kłopoty!
– Niech Bóg ma ich w opiece – szepnął. Pomyślał też o Katarzynie i Piotrku. Nie miał pojęcia, co działo się w Warszawie i na Kaszubach. A niewiedza zawsze podsuwała najczarniejsze scenariusze.
– Co robimy, dziadku? – spytał Heniu. – Może pobiegnę za nimi i zobaczę, dokąd ich prowadzą, co?
– Nie! – krzyknęła Stasia, a Iza ścisnęła ją za rękę. Była tego samego zdania co matka. Nie należało pchać się w kłopoty, one i tak same przyjdą, to tylko kwestia czasu!
– Rany... – jęknął Heniu. – Nie mam pięciu lat.
– No właśnie!
– A co? Mam siedzieć bezczynnie w domu?
Antoni położył mu dłoń na ramieniu i przeanalizował wszelkie okoliczności: jego wnuk miał germańskie nazwisko i aryjską urodę, świetnie mówił po niemiecku, więc nie groziło mu niebezpieczeństwo.
– Idź za nimi – powiedział cicho. – Zobacz, dokąd ich zaprowadzą. Potem trzeba będzie im pomóc.
– Tato! – pisnęła Stasia. – To dzieciak!
Jaśmiński jednak nie odpowiedział, tylko z uznaniem poklepał wnuka po silnym ramieniu. Chłopak w niczym nie przypominał dziecka. Był wysoki i muskularny, a na jego twarzy pojawiał się już cień zarostu. Czas, by zachowywał się jak dorosły mężczyzna, szczególnie teraz, kiedy trzeba pomóc rodzinie. Carla patrzyła na niego z dumą. Przypominał jej Kacpra. Nagle na czole kobiety pojawiła się głęboka zmarszczka, coś boleśnie ścisnęło ją za serce. Miała ochotę podejść do Henia i przytulić go do siebie, jednak chłopak wyrwał do przodu i popędził za oddalającą się kolumną. Stasia jęknęła i złapała się za brzuch. Poczuła skurcz. Zacisnęła zęby i nie zdążyła krzyknąć za synem. Skupiła się na wyczekiwaniu kolejnej fali bólu. Ta jednak nie nadeszła. Odetchnęła. Miała przecież jeszcze miesiąc do rozwiązania. Córka wzięła ją pod rękę i zaproponowała babci kawę.
– Z przyjemnością – odpowiedziała Carla.
Kilka dni później przed kamienicę Jaśmińskich podjechał kolejny samochód. Ponownie wysiedli z niego niemieccy policjanci i przygarbiony cywil w ciemnej marynarce i kaszkiecie naciśniętym na czoło. Tym razem weszli do introligatorni i rozejrzeli się po wnętrzu. Antoni poczuł, jak przyspieszyło mu serce, bo sylwetka nieproszonego gościa wyglądała bardzo znajomo.
– Wasza kamienica przechodzi na własność Rzeszy – oznajmił niemiecki oficer i podał Antoniemu stosowny dokument. Jaśmiński spojrzał na niego z niedowierzaniem. Mężczyzna miał duży brzuch i paskudny wąsik pod nosem. Chodził po pomieszczeniu i rozglądał się z zainteresowaniem. – Od dzisiaj nie możecie prowadzić warsztatu, a maszyny przechodzą na własność tego pana... – Wskazał dłonią, a mężczyzna zdjął czapkę.
Antoni zastygł w bezruchu, czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Wyprostował się i z niedowierzaniem spoglądał na cywila.
– Hans... Mogłem się tego spodziewać! – rzucił. Miał ochotę doskoczyć do dawnego współpracownika i walnąć go w pysk. – Skurwysyn! – warknął pod nosem i w tej samej chwili usłyszał, jak żołnierze zrzucają szyld introligatorni.
– Przejmuję wszystkie twoje maszyny i urządzenia – powiedział Hans spokojnym głosem. – Wiem, co tu jest, więc niech nie przyjdą ci do głowy głupoty. A starodruki aktualnie jakieś masz? – spytał.
Antoni patrzył na jego głupawy uśmieszek i nie wierzył własnym oczom i uszom. Wyhodował tę gnidę na własnej skórze. Wiele lat temu zaoferował mu pomoc i pracę, żeby teraz ten skurczybyk przejął jego cały dobytek! Chciał warknąć, że po jego trupie, ale gdy dostrzegł wyraz twarzy niemieckiego oficera i pistolet w kaburze przypięty do pasa, odeszła mu ochota do kłótni. Nie chciał kusić losu. Przyrzekł tylko w myślach, że nie daruje temu niemieckiemu sukinsynowi!
Warszawa szykowała się do obrony przed okrążającymi stolicę jednostkami Wehrmachtu. Prezydent kraju wyjechał już do Błot, a mieszkańcy stolicy drżeli na myśl o walkach. Z oddali słychać było stłumiony huk spadających bomb.
Katarzyna chodziła niespokojnie po mieszkaniu, czekając na Zygmunta i Daniela. Po powrocie do domu nie zastała mężczyzn, a Anusia nie wiedziała, dokąd poszli. Kasia była zła, bo mąż nie zostawił jej żadnej wiadomości. Wiedziała, że byli papierowym małżeństwem, ale Zygmunt mógłby chociaż odrobinę się postarać, by żona nie zamartwiała się o niego w tak ważnym dniu. Winien jej był choć tyle ze względu na łączącą ich przyjaźń.
Nagle usłyszała w korytarzu służącą. Szybko wyszła z pokoju i ruszyła w kierunku głosów.
– Jesteś! – krzyknął Zygmunt. – Martwiliśmy się o ciebie, bo wyszłaś wcześnie rano. Wojna! Niemcy wypowiedzieli nam wojnę. Poszliśmy cię szukać!
– Wiem! Wróciłam do domu, a was nie było.
Kasi drżał zarówno głos, jak i dłonie. Płacząc, opowiedziała o bombardowaniu Tczewa. Zygmunt przytulił ją, a już po chwili obok znalazł się Daniel i wziął ich w ramiona. Stali tak we trójkę. Katarzyna pociągała nosem, ale w objęciach przyjaciół czuła się bezpiecznie. Wiedziała, że znajdowała się na obrzeżach tego męskiego układu, ale było jej tam dobrze. Nikt niczego od niej nie wymagał, a obaj panowie dbali o to, by Katarzynie niczego nie brakowało. Kochali ją jak siostrę.
– Co teraz będzie? – spytała.
– Nie wiem...
– Boże... – pisnęła Kasia. – Nie chcę, żeby się wam coś stało.
– Wojna sama do nas przyszła – odparł Daniel. Pogłaskał Kasię po włosach, a potem przeniósł dłoń na głowę Zygmunta. Dotknął jego rozpalonego policzka. – Czuliśmy przecież, że tak będzie, dlatego w sierpniu zorganizowano kopanie rowów przeciwlotniczych.
– Ale...
Nagle wszyscy troje kucnęli i złapali się za głowy. Zrobili to odruchowo, kiedy usłyszeli syreny alarmowe. Nie wiedzieli, co się działo. Poranna gazeta nie informowała jeszcze o podjęciu działań wojennych, jednak w mieście wrzało. Zygmunt słyszał, że Niemcy zbombardowali okolicę Okęcia.
– Musimy zejść do piwnicy.
Katarzyna zadrżała. Bała się. Kiedy alarm ponownie zawył, zbiegli do piwnicy, do której już schodzili się sąsiedzi. Ludzie szeptali między sobą, kulili się, przytulali do siebie, choć jeden z mężczyzn cały czas powtarzał, że to chwilowe i nic złego się nie stanie, bo wojsko polskie przegoni szkopów. Ucichł dopiero wtedy, gdy z oddali usłyszeli stłumiony odgłos wybuchów, i milczał aż do odwołania alarmu.
Kilka godzin później nastoletni syn Anusi przybiegł z odezwą prezydenta. Wszyscy pochylili się nad kartką, a Daniel spokojnym głosem czytał.
– Pogonimy szwabów! – powiedział na koniec. – Zobaczycie. Mamy dobrą armię. Pożałują, że podnieśli na nas rękę.
Katarzyna słuchała i próbowała odnaleźć w sobie podobną wiarę, ale nie umiała. Wojna brzmiała jak ogłoszenie końca świata. A przecież jej życie dopiero niedawno przybrało odpowiedni kształt. Była wolna. Pracowała. Żyła według swoich zasad!
Maciej odszukał dłoń Julii i delikatnie ją musnął. Kobieta poczuła miłe mrowienie na skórze. Spojrzała na męża, bała się jednak odezwać, bo przy każdym odgłosie niemieccy żołnierze pokrzykiwali albo podchodzili i uderzali kolbami karabinów. Uśmiechnęła się jednak, by pokazać Maćkowi, że się nie boi i przetrwają nawet to. Potem przeniosła wzrok na zaciętą twarz Nikodema. Chłopak szedł obok ojca. Dostrzegła w nim strach, ale też młodzieńczą determinację i chęć odwetu.
– Kocham cię – usłyszała szept Maćka i znów poczuła jego palce na dłoni. Przyjemne ciepło rozlało się po jej ciele.
– Też cię kocham – powiedziała tak cicho, że jej mąż nie miał pewności, czy te słowa padły. Przypomniał sobie ich pierwszą noc na Biskupiej Górce. Julka była jednocześnie niewinna, a zarazem spragniona jego miłości. Ona też odtwarzała w myślach ich wspólne wypady do Gdańska i buszowanie po wąskich uliczkach miasta. Przypominała sobie, jak na Dominiku[6] kupił jej wielkie serce z piernika. Usiedli potem na trawie, z trudem je gryźli i śmiali się w głos, a Maciej scałowywał z niej ostatnie okruchy piernikowego ciasta i lukru. Nawet usta miały korzenny smak! Znów spojrzała na niego, a pod powiekami zatańczyły łzy. Nie wyobrażała sobie życia bez tego człowieka z ciągle rozwichrzoną, choć coraz rzadszą fryzurą. – Kocham... – powtórzyła cichutko.
Po kilkudziesięciu minutach zostali wprowadzeni na plac przed Victoriaschule. Julia rozejrzała się wokół. Było tu mnóstwo ludzi, głównie mężczyzn. Niektórzy mieli na sobie polskie mundury odarte z pagonów i orzełków. Nie rozumiała, jak to się stało. Wojna dopiero się rozpoczęła, a już patrzyła na jeńców! Usłyszała, jak dwie kobiety szeptały między sobą o Polskiej Poczcie, ktoś inny mówił o Westerplatte. Julia nie rozumiała, dlaczego stłoczono tylu ludzi w szkole.
Nagle ktoś pchnął ją w lewą stronę i usłyszała, że ma wejść do budynku. Rozejrzała się. Obok niej nie było już ani Maćka, ani Nikodema. Potknęła się i o mało nie przewróciła. Miała ochotę krzyczeć za mężem, jednak bała się, że gdy otworzy usta, zostanie pobita przez strażnika. Poddała się więc i popłynęła wraz z tłumem innych kobiet. Potem znów poczuła szarpnięcie za ramię – została wepchnięta do sali wypełnionej ludźmi. Część osób siedziała, część leżała na podłodze. We wnętrzu panował potworny zaduch. Julia zmarszczyła nos. Niepewnie przeszła pod ścianę i zajęła wolne miejsce. Spędziła w szkole noc. Dopiero rano ocknęła się pod wpływem wrzasków esesmanów. Ktoś szarpnął ją za rękę i popchnął w kierunku korytarza, a potem drzwi. Weszła do sali z czterema stolikami. Przy każdym siedział policjant gestapo i pochylony nad blatem, przeglądał dokumenty. Obok stolików stali żołnierze.
– Policja? – szepnęła z przerażenia. Poczuła się jak przestępca, choć nie wiedziała jeszcze, w czym zawiniła. Wezwano ją do drugiego stolika z prawej strony; szła do niego na drżących nogach, bojąc się, że za chwilę się pod nią ugną i nie będzie w stanie zrobić kroku.
Stanęła przy stole i podała swoje dokumenty. Gestapowiec w szarym mundurze z czarnym wykładanym kołnierzem nawet nie podniósł głowy. Zapytał o imię i nazwisko.
– Julia Zapolska – odpowiedziała. – Z domu Jaśmińska. Mój ojciec walczył w armii pruskiej – dodała niepytana. – Jestem gdańszczanką.
– Czyli Niemka z polskim nazwiskiem – podsumował gestapowiec i spojrzał na nią. Skrzywił się, gdy zobaczył przed sobą kobietę z dużym nieproporcjonalnym nosem, choć jej oczy wydały mu się ładne, miały w sobie niespotykany błękit. Jej aryjska uroda rzucała się w oczy. – W jakim języku mówisz?
– Niemieckim – odparła ze zdziwieniem, bo przecież słyszał, jak z nim rozmawiała. – Mieszkam w Gdańsku od urodzenia. Urodziłam się, kiedy były tu Prusy, więc mówię po niemiecku i... po polsku.
– Dobrze... Jest zakaz mówienia po polsku, więc tego języka już nie znasz – wyjaśnił i zamyślił się, ciągle spoglądając w jej dokument, jakby próbował nauczyć się danych na pamięć. – Dostaniesz przydział do pracy.
Julia spojrzała na uśmiechającego się ironicznie męż-czyznę. Dla niego nie była Niemką; to oczywiste, że była Polką, a on najchętniej zrobiłby porządek ze wszystkimi słowiańskimi przybłędami, ale świetnie mówiła w jego ojczystym języku, ponadto wyglądała na silną i zdolną do pracy Aryjkę. Oddał jej dokumenty. Mogła wrócić do domu, a następnego dnia miała zgłosić się do urzędu po przydział do pracy.
Nazajutrz Julia dowiedziała się, że podobną odpowiedź dostał Nikodem. Za to Maciej nie miał dobrych wiadomości: ruszał na przymusowe roboty poza miasto.
Henryk trzymał się w bezpiecznej odległości od kolumny Polaków. Słyszał, jak niemieccy przechodnie krzyczeli w ich kierunku, żeby wypieprzali z Gdańska. Pluli na nich, okładali kijami, bili, czasami rzucali kamieniami. Dla niepoznaki raz sam pogroził pięścią, jednak zaraz schował się w bramie i próbował uspokoić oddech. Bał się.
Znów wyszedł na ulicę i podążył za grupą. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy zauważył, że strażnicy prowadzą więźniów w stronę byłej szkoły dla dziewcząt. Zdziwił się, nie zrobił jednak kroku naprzód. Dostrzegł szpaler hitlerowców po obu stronach ulicy, której środkiem szli więźniowie. Ścisnęło go w żołądku, o mało nie zwymiotował. Pochylił się, by uspokoić oddech, i wtedy spostrzegł, że obok niego stoi młoda kobieta trzymająca przy piersi granatową torebkę. Przyciskała ją mocno do siebie i wystraszonym wzrokiem patrzyła w kierunku Victoriaschule. Jej drobna postać w sukience w kwiaty i jasnym żakiecie zwróciła jego uwagę.
– Dlaczego ich tam prowadzą? – odważył się spytać, a ona drgnęła, jakby się przestraszyła. Dopiero wtedy zauważyła Henryka. Przyjrzała mu się. To jeszcze dzieciak, choć był wysoki i atletycznie zbudowany.
– Tam teraz jest więzienie[7] – odpowiedziała.
– Więzienie?
– Tak. Dla Żydów i Polaków...
– Co się z nimi stanie?
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami i znów przyjrzała mu się uważniej. Wyglądał na typowego Niemca. Odsunęła się od niego o krok, mimo że nie budził w niej strachu. – Jest wojna...
– Zabiją ich?
– My, Niemcy – odezwała się z dumą w głosie, wyraźnie akcentując pierwsze słowo świadczące o jej przynależności do rasy wybrańców – jesteśmy cywilizowanym narodem. Mamy Goethego, Mozarta... Nie jesteśmy zdolni do zbrodni. Wyślą ich pewnie do krajów, z których pochodzą.
Heniu zastanowił się nad absurdem jej słów. Gdzie był kraj Nikodema i jego rodziców? Nie ma znaczenia, czy odeślą ich do Polski, czy do Portugalii, pomyślał z gniewem. Tak samo znali te kraje. On z siostrą i matką mieszkał kilka lat w Tczewie, a nadal niewiele wiedział o Polsce, o której dziadek ciągle mówił z takim sentymentem. Czuł się gdańszczaninem: ani Polakiem, ani Niemcem, i wiedział, że nie chciałby stąd nigdy wyjeżdżać. Był przyzwyczajony do obecności Niemców i kompletnie mu nie wadzili, tak jak nie przeszkadzało mu mówienie po niemiecku czy po polsku. Tu była jego ojczyzna!
– Pewnie tak... – szepnął.
– Masz tam kogoś bliskiego? – spytała nagle, a on z zakłopotaniem wsadził ręce do kieszeni. Starał się przybrać lekki ton głosu.
– Nie... – skłamał. – Byłem tylko ciekaw, bo widziałem w tym tłumie mojego kolegę.
– Tam... – zawahała się. – Poszła moja nauczycielka... Nie wiedziałam, że była Polką. Uczyła mnie niemieckiego i zawsze powtarzała, że NASZ naród dał światu Friedricha Schillera, Heinricha Heinego, Friedricha Schlegla, Richarda Wagnera, że dzięki nam rozwijała się kultura światowa. A kultura czyni ludzi wyjątkowymi, bo gdyby nie ona, niewiele różnilibyśmy się od zwierząt. Uwierzyłam jej... Nie miała jednak racji. Kultura w obliczu żądzy władzy jest niczym... – Otarła łzę z policzka. – A Heine z pochodzenia był Żydem...
– Studiuje pani?
– Chciałam być filozofem jak Artur Schopenhauer. Też urodził się w Gdańsku. Wiedział pan?
Heniu z zakłopotaniem słuchał młodej kobiety. Nie przepadał za książkami, ani tymi współczesnymi, ani starymi. Czytanie wydawało mu się stratą czasu. Marzył, by w przyszłości zostać marynarzem i podróżować po świecie. Wzruszył więc ramionami i pokręcił głową.
– Podobno aresztowano polskich pocztowców – powiedziała jakby do siebie.
Henryk przyglądał się jej, bo nie miał pojęcia, kim była ta młoda kobieta i dlaczego obchodził ją los Polaków. A może jednak nie obchodził?, zastanowił się, gdy dodała, że przestępcy zostaną pewnie postawieni przed sądem.
– Przestępcy? A co oni zrobili?
– Nie chcieli poddać budynku. Żołnierze musieli podpalić pocztę, by ich wykurzyć z piwnic.
– Psiakość! Jak to podpalić?
– Normalnie... wystarczy przecież benzyna...
Nagle oboje odskoczyli na bok, bo niedaleko nich rozległy się strzały i zaraz potem przeraźliwy krzyk przeciął powietrze. Henryk skulił się, a nieznajoma objęła go, jakby próbowała ochronić. Po chwili zmieszana wyprostowała się i poprawiła niewielki kapelusz. Przeprosiła. Rozejrzała się wokół, ponownie przyciskając do siebie torebkę. Pożegnała się i szybkim krokiem odeszła. Henryk przez moment patrzył w jej kierunku, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył do domu.
Piotr siedział przy łóżku chorej kobiety w skromnej chacie, w której czuć było wilgoć. Za jego plecami zebrała się cała rodzina Budnych. Najstarsi mieli złożone ręce i pochylone głowy, gromadka dzieci trzymała się z tyłu. Słychać było pochlipywanie i szepty. Namaścił czoło i dłonie chorej świętym olejem. Wydawało mu się, że jej ciało jest chłodne. Przyjrzał się uważnie klatce piersiowej. Kobieta oddychała. Jej zapadnięte policzki i sine kręgi pod oczami były widomym znakiem ciężkiej choroby. Zacharczała, jakby z trudem próbowała wziąć oddech. Widział śmierć. Towarzyszył już chorym w ostatnich godzinach, a jednak w ciele tej kobiety było coś, co spowodowało jego niepokój. Nie umiał tego wyjaśnić.
– Przez to święte namaszczenie niech Pan w swoim nieskończonym miłosierdziu wspomoże ciebie łaską Ducha Świętego. Pan, który odpuszcza ci grzechy, niech cię wybawi i łaskawie podźwignie[8]. – Odwrócił twarz w stronę rodziny Budnych i gestem zachęcił ich do wspólnej modlitwy. – Módlmy się, Boże miłosierny, Pocieszycielu strapionych, wejrzyj łaskawie na swoją służebnicę, która Tobie ufa. Niech łaska namaszczenia przyniesie jej ulgę w ciężkim strapieniu, a Ciało i Krew Twojego Syna niech będą dla niej pokarmem na drogę, która wiedzie do prawdziwego życia.
– Amen – powiedzieli chórem Budni.
Piotr położył dłoń na ramieniu chorej. Miała przymknięte oczy, ale był pewien, że nie śpi. Zadrgały jej powieki, a usta niemo się poruszyły. Nachylił się nad nią i usłyszał bardzo ciche „Bóg zapłać”, które wydostało się z ust kobiety razem z nieświeżym powietrzem. Miał ochotę cofnąć się i zasłonić nos, ale wytrzymał do ostatniego słowa. Potem wstał i podszedł do córki chorej – Janiny. Była krzepką, wysoką kobietą, zupełnie inną niż drobna, ginąca w posłaniu staruszka. Uścisnął jej dłonie. Rozpłakała się. Trudno było się pogodzić z odejściem kogoś bliskiego. Jej matka chorowała od kilku tygodni, lekarz nie widział ratunku. Pogłaskał kobietę po głowie. Nagle do chaty wpadł młody mężczyzna, trzasnęły za nim drzwi.
– Niech będzie pochwalony! – zawołał. Był zdyszany. Otworzył ponownie usta, jakby szykując się do krzyku, wtedy jednak jego wzrok spoczął na chorej ciotce. Zdjął czapkę i zrobił gest ręką, by przeszli do drugiej izby.
– Musi ksiądz uciekać! – krzyknął. – Niemcy zabrali właśnie proboszcza. W sąsiednich wsiach też księży biorą.
– Jak to biorą?
– Wywożą gdzieś, podobno jednego zastrzelili na oczach parafian. Mają listę... – wyrzucał z siebie słowa. – Nie może ksiądz wracać na plebanię.
– Ale... – zawahał się. Patrzył w wystraszone oczy młodego mężczyzny, dziecka pewnie jeszcze, bo wąs mu ledwo się sypnął pod nosem.
– Nie ma „ale”, proszę księdza! Trzeba ściągnąć sutannę i się ratować!
Piotr zrobił znak krzyża, odłożył na stół Pismo Święte, po czym usiadł na krześle i potarł czoło. Chłopak szarpnął go za ramię.
– Szybko! Nie ma czasu! Ktoś doniesie, że ksiądz z posługą poszedł!
Piotr wstał, ponaglany także przez zięcia chorej, który nakazując księdzu zdjąć sutannę, wyjął z szafy swój kaftan i sweter. Podał je Piotrowi. Ten jeszcze chwilę się wahał, jednak gdy z daleka usłyszał strzał i głośne ujadanie psów, pospiesznie zrzucił z siebie sutannę. Potem starannie ją złożył, w środek wcisnął koloratkę, pocałował zawiniątko i się przeżegnał.
– Spalcie, by nie znaleźli tego u was – powiedział z trudem. Czuł, że się dławi. Bał się, bo nie miał pojęcia, co powinien teraz zrobić. Dokąd pójść? Jak żyć?
– Zabiorę księdza na jakiś czas do domu mojej matki. Ma schowek pod podłogą, z którego jest wyjście na tył ogrodu. Mój pradziadek taki zrobił, bo chował się przed żołnierzami. Uciekał tamtędy do lasu – wyjaśnił.
Janina się rozpłakała. Drżącymi dłońmi głaskała sutannę i powtarzała coś o grzechu.
– To tylko ubranie – uspokoił ją Piotr.
– Szybko, musimy się spieszyć!
Zięć chorej podał Piotrowi czapkę z daszkiem i szmacianą torbę, do której mężczyzna wcisnął Pismo Święte i różaniec, kobieta zaś ukroiła kawałek chleba i włożyła mu w dłonie.
– Bartek jestem, od Kreftów – powiedział wreszcie młodzieniec i wyjaśnił, że jego świętej pamięci ojciec był bratem Janiny Budnej. Potem nakazał księdzu, by się pożegnał. Piotr kiwnął głową, że jest gotów, choć wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie zdołał upewnić się co do słuszności swojej decyzji. Dobiegające z oddali strzały i szczekanie psów nakazywały jednak wierzyć chłopakowi. Zresztą znał rodzinę Budnych, zawsze byli na mszy, chodzili do spowiedzi. Uważał ich za uczciwych i pobożnych ludzi.
Bartek otworzył drzwi chaty i wychylił głowę. Na zewnątrz panował mrok, który w tej chwili okazywał się sprzymierzeńcem mężczyzn.
– Idziemy – szepnął. Trzymając się blisko ściany domu, przedostali się na tyły zabudowań. Po chwili weszli na teren niewielkiego zagajnika. Piotr poczuł gałąź na swojej twarzy. Zasyczał z bólu, lecz cały czas podążał za chłopakiem. Na szczęście strzały ucichły, od czasu do czasu słychać było jedynie poszczekiwanie psów i dźwięk łamiących się pod stopami gałązek. – To już niedaleko. Niemcy wywożą księży, nauczycieli i lekarzy – dodał.
Piotr nie zapytał o przyczyny. Bał się. Nie był przyzwyczajony do biegania po lesie i przedzierania się przez krzaki. Odetchnął dopiero wtedy, gdy zatrzymali się przy ubogiej chacie krytej strzechą. Bartek gestem nakazał mu milczenie. Przylgnął do ściany domu i po cichu zbliżył się do drzwi. Polecił księdzu poczekać, a sam zniknął w środku. Piotr uważał, że chłopak przesadzał z tą ostrożnością, ale mimo to stosował się do jego poleceń.
Weszli do chaty. Matka Bartka spała pod pierzyną. Chłopak wyjaśnił, że jest przeziębiona i cały dzień źle się czuła, ale nic jej nie będzie. Na pewno jutro wstanie jak nowo narodzona, dodał dla uspokojenia księdza.
– Ciiii – szepnął i pokazał Piotrowi wejście do schowka. Musieli odsunąć dużą drewnianą skrzynię. Bartek zapalił świecę i poświecił w dół. Stała tam drabina prowadząca w ciemną otchłań piwnicy. Chłopak gestem zachęcił go do zejścia. Piotr spojrzał mu w twarz. Miał przybrudzone czoło, a w oczach panikę. Znał tego młodego człowieka tylko ze mszy i spowiedzi, niewiele o nim wiedział, w pierwszej chwili nie umiał go nawet połączyć z nazwiskiem. Próbował sobie teraz przypomnieć, z czego chłopak mógł się spowiadać, ale nie pamiętał niczego, co zrobiłoby na nim wrażenie. Była więc szansa, że mówił prawdę i nie zamorduje go w tej ciemnicy na dole.
Bartek dopiero teraz spostrzegł niepewność w oczach księdza. Dotknął jego ramienia.
– To na jakiś czas – powiedział uspokajająco. – Coś zorganizuję i pomogę księdzu się wydostać. Obiecuję. Sam chciałem iść do seminarium – dodał. – Tylko matka nie miała pieniędzy... Ale nie dam się wziąć do niemieckiej armii! Gdy trzeba będzie, ucieknę z księdzem.
Piotr uścisnął mu dłoń. Nie odezwał się, ale zszedł po drabinie do schowka. Poczuł chłodne, zbutwiałe powietrze. Zrobiło mu się niedobrze, jednak gdy znalazł się na dole, stwierdził, że nie jest źle. Chłopak musiał tę kryjówkę przygotować dużo wcześniej, być może miało to być jego schronienie na wypadek wcielenia do wojska. Na podłodze leżał siennik, stały dwa wiadra, jedno puste, drugie wypełnione wodą, a w białe płótno zawinięty był chleb. Po chwili usłyszał, jak klapa u góry się zamyka. Obejrzał swoją nową celę, zauważył wąski tunel zastawiony wiklinowymi koszami. Odsunął je i znów owiało go zimne powietrze pachnące ziemią. Nie miał ochoty teraz sprawdzać, dokąd prowadziło to przejście, nie znał przecież okolicznych lasów. Służył w tej parafii od kilku lat, ale raczej nie wypuszczał się na grzyby. Usiadł na sienniku. Kiedy wzrok przyzwyczaił mu się do mroku oświetlonego jedynie niewielkim płomieniem, zauważył, że na podłodze leży zapas świec. Uśmiechnął się lekko i złożył dłonie do modlitwy. Pomyślał o rodzinie w Gdańsku i o Kasi w Warszawie. Czy nie powinien przedostać się do najstarszej siostry? Po chwili jednak znów wrócił do pacierza. Rano zastanowi się, co dalej.
Przypisy