To się da! - Anna Sakowicz - ebook + książka

To się da! ebook

Anna Sakowicz

4,6

Opis

Joanna w trakcie rocznego urlopu dla poratowania zdrowia mieszka na Kociewiu i opiekuje się ciocią Zofią, energiczną starszą panią. Nowe miejsce staje się szansą na pozytywne życiowe zmiany. Wraz z córką Lusią wikła się w historię z przeszłości i próbuje odnaleźć tajemniczego Henryka z młodości cioci Zosi. Nastolatka wierzy, że miłość może przetrwać kilkadziesiąt lat. Czy faktycznie jest to możliwe?
Autorka stawia główną bohaterkę przed ważnymi decyzjami życiowymi. Każe jej wybierać pomiędzy stabilizacją zawodową a namiętnością, utartymi schematami a porywami serca. Ponadto zmusza ją do walki o nadzieję dla chorej na białaczkę Szpilki.
To się da! jest powieścią napisaną z dużym poczuciem humoru. Anna Sakowicz rozśmiesza, wzrusza, ale i pobudza do refleksji, dając Czytelnikowi sporą dawkę pozytywnej energii. Książka jest kontynuacją Złodziejki marzeń, jednak można ją czytać bez znajomości pierwszego tomu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (87 ocen)
62
21
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nataliap1987

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna książka. Trochę humorystyczna, dotykająca także ważnych problemów. Polecam
00
Anja1

Nie oderwiesz się od lektury

świetna odskocznia
00
Ewelina2611

Nie oderwiesz się od lektury

"...nie warto tracić nadziei.Nigdy.Nawet gdy się wydaje,że jesteśmy w czarnej dziurze,to trzeba umieć  dostrzec światełko, bo to ledwie tlące się coś może rozpalić się wielkimi neonami. Trzeba tylko mocno wierzyć".  Cykl "Na Kociewiu" pokazuje ,że wszystko się da! Tą opowieść  pochłania się wszystkimi zmysłami . Bohaterowie stali się moimi przyjaciółmi. Przeżywałam z nimi wzloty i upadki. Dzięki cioci Zosi i jej zamiłowaniu do "arbaty" i dobrego ciastka poczułam się jak mała dziewczynka. Ta seria skradła moje czytelnicze serce od pierwszego zdania i z przyjemnością nie raz wrócę do tej pełnej życiowych mądrości historii. "-A pamięta pani,co mi mówiła?Że trzeba walczyć,nawet jeżeli ta walka polega na rozbijaniu trumny od środka". Przeprowadzka Joasi z córką Lusią na Kociewie wydawała się szalonym pomysłem. Ta dojrzała kobieta musiała podjąć szereg decyzji i rozwiać wiele wątpliwości w swojej głowie,aby zawalczyć o siebie i przestać uciekać . Czy jej się to udało? Musicie konieczni...
00
Barlee

Nie oderwiesz się od lektury

...
00
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam tą drugą część 🥰
00

Popularność




Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej książ­ki nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych

Ilo­na Go­styń­ska-Rym­kie­wicz

Redakcja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Zdję­cia na okładce

© mtlap­ce­vic/fo­to­lia.pl

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, łamanie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bociek

Korekta

Bo­że­na Si­gi­smund

Ni­niej­sza po­wieść to fik­cja li­te­rac­ka. Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń rze­czy­wi­stych jest w tej książ­ce nie­za­mie­rzo­ne i przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie I, Ka­to­wi­ce2016

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na, 2016

tekst © Co­py­ri­ght by Anna Sa­ko­wicz

ISBN 978-83-64312-91-5

Mo­jej cór­ce Emi­lii, bez któ­rej wie­le rze­czy nie mia­ło­by sen­su

Rozdział 1

Moje buty na­sią­ka­ły wodą z brei, któ­ra jesz­cze wczo­raj była pięk­nym bia­łym pu­chem. Na usta ci­snę­ły mi się naj­bar­dziej siar­czy­ste prze­kleń­stwa, ja­kie kie­dy­kol­wiek uda­ło mi się usły­szeć. Jak to się dzie­je, że kie­dy czło­wiek wy­cho­dzi z domu, na dwo­rze jest trza­ska­ją­cy mróz ab­so­lut­nie nie­za­po­wia­da­ją­cy roz­to­pów, a kie­dy tyl­ko wsia­da do au­to­bu­su, oka­zu­je się, że z każ­dym prze­je­cha­nym ki­lo­me­trem tem­pe­ra­tu­ra zło­śli­wie ro­śnie, a pięk­ny bia­ły pej­zaż za oknem przy­bie­ra co­raz roz­pacz­liw­szy wy­gląd?

Przed wyj­ściem przez kil­ka mi­nut się za­sta­na­wia­łam, ja­kie wło­żyć buty. Jest już ma­rzec, więc po­win­na przyjść wio­sna. Ale nie! Zima so­bie o nas przy­po­mnia­ła i pró­bu­je nad­ro­bić śnież­ne za­le­gło­ści. Na spo­tka­nie w spra­wie pra­cy jed­nak nie wy­pa­da­ło pójść w wa­lon­kach, więc sta­nę­ło na pięk­nych à la za­mszo­wych ko­zacz­kach za kost­kę. I że mnie od razu coś nie pal­nę­ło w tę głu­pią roz­czo­chra­ną łe­pe­ty­nę! Te­raz bro­dzi­łam w roz­to­pio­nej brei wła­śnie po kost­ki. Czu­łam, że woda nie tyl­ko wsią­ka w eko­lo­gicz­ną skó­rę im­pre­gno­wa­ną jak na­le­ży, lecz tak­że co nie­co wle­wa się górą. Pięk­nie! Nie dość, że ostat­nio los cią­gle wy­pra­wiał mi ja­kieś świń­stwa, to jesz­cze to.

Na spo­tka­nie umó­wio­na by­łam na je­de­na­stą. Spoj­rza­łam na ze­ga­rek. Było za pięt­na­ście. Do­kład­nie nie wie­dzia­łam, gdzie znaj­du­je się szko­ła, któ­rej dy­rek­tor­ka za­pro­si­ła mnie na roz­mo­wę kwa­li­fi­ka­cyj­ną. Szłam we­dług wska­zó­wek udzie­lo­nych mi przez Ar­tu­ra. We­dług roz­pi­ski, któ­rą wci­snął mi w dłoń wczo­raj wie­czo­rem, na­le­ża­ło jesz­cze skrę­cić w pra­wo, po­tem w lewo, kil­ka me­trów iść pro­sto i już. Po­win­nam więc zdą­żyć.

Spraw­dzi­łam, czy wzię­łam tecz­kę z do­ku­men­ta­mi, bo w na­tło­ku ostat­nich zda­rzeń wszyst­ko mo­gło się zda­rzyć. Moje my­śli cią­gle krą­ży­ły wo­kół te­ma­tu po­grze­bu. To już po­ju­trze. Nie wiem, jak to udźwi­gnę. Na­praw­dę nie wiem. Do tego ta nie­szczę­sna roz­mo­wa. Kie­dy dy­rek­tor­ka spoj­rzy w moje pod­krą­żo­ne oczy i na bla­dą gębę, uciek­nie z krzy­kiem i jesz­cze kru­cy­fik­sem mnie prze­że­gna. Nie mo­głam jed­nak od­mó­wić. Blu­bluś za­ła­twił mi tę roz­mo­wę kil­ka ty­go­dni wcze­śniej. Prze­cież nie mógł prze­wi­dzieć, że spra­wy się tak po­to­czą, a nie­ste­ty żyć trze­ba. Ja­koś trze­ba.

Łzy po­now­nie na­pły­nę­ły mi do oczu na myśl o po­grze­bie. Zro­bi­łam kil­ka głę­bo­kich wde­chów i wy­de­chów. Za­wsze wie­dzia­łam, że z po­wie­trzem żyje się ła­twiej i te­raz też się to spraw­dza­ło. Skrę­ci­łam w pra­wo, za chwi­lę w lewo i fak­tycz­nie przede mną w od­da­li po­ja­wił się oka­za­ły bu­dy­nek z czer­wo­nej ce­gły. To mo­gła być szko­ła. A moje sto­py już tak prze­mo­kły, że za chwi­lę z pew­no­ścią za­cznę szczę­kać zę­ba­mi. Sta­nę się cie­ka­wym obiek­tem ob­ser­wa­cji dla dy­rek­tor­ki.

Aku­rat trwa­ła lek­cja, więc spo­koj­nie mo­głam przejść ko­ry­ta­rzem. Ścia­ny po­ma­lo­wa­ne na pi­sta­cjo­wo da­wa­ły po­czu­cie spo­ko­ju, gdzie­nie­gdzie tyl­ko dum­nie pre­zen­to­wa­ły się ga­blo­ty z pu­cha­ra­mi. Pod­ło­ga daw­no temu zo­sta­ła wy­ło­żo­na gu­mo­leum nie­udol­nie uda­ją­cym par­kiet. Obej­rza­łam się tyl­ko za sie­bie, by zo­ba­czyć, ja­kie po­zo­sta­wiam na niej śla­dy. Na ich wi­dok uśmiech­nę­łam się lek­ko, bo wy­glą­da­ło, jak­bym wła­śnie wy­szła w bu­tach spod prysz­ni­ca. Woź­na mnie za chwi­lę prze­go­ni szma­tą.

Ga­bi­net dy­rek­tor­ki od­na­la­złam bez tru­du. Po pro­stu od­kąd prze­kro­czy­łam próg szko­ły, szłam ko­ry­ta­rzem przed sie­bie. Toż wia­do­ma spra­wa, że je­że­li wszyst­kie dro­gi pro­wa­dzą do Rzy­mu, to w szko­le wszyst­kie ko­ry­ta­rze wio­dą do dy­rek­cji.

– Dzień do­bry – po­wie­dzia­łam od razu po wej­ściu do se­kre­ta­ria­tu. Przed­sta­wi­łam się i au­to­ma­tycz­nie zo­sta­łam po­pro­szo­na do ga­bi­ne­tu. Za­wa­ha­łam się przed zro­bie­niem kro­ku na pięk­ną czer­wo­ną wy­kła­dzi­nę, bo że śla­dy zro­bię, to pew­ne. Ale może to czer­wo­ne cudo wchło­nie tro­chę wody z mo­ich stóp? Coś za­chi­cho­ta­ło w mo­jej roz­czo­chra­nej łe­pe­ty­nie, a na twa­rzy po­ja­wił się lek­ki uśmiech.

Dy­rek­tor­ka przy­wi­ta­ła się ofi­cjal­nie, zgod­nie z pia­sto­wa­nym sta­no­wi­skiem. Wska­za­ła mi miej­sce po dru­giej stro­nie biur­ka i – już zu­peł­nie nie­urzę­do­wo – za­czę­ła wy­gła­szać pe­any na cześć Pio­tra. Jak­by chó­ry aniel­skie za­wy­ły nad jego gło­wą.

– Pani dy­rek­tor – prze­rwa­łam jej, bo tak to moż­na by w nie­skoń­czo­ność, a mnie się spie­szy­ło na po­wrot­ny po­ciąg. – Mam tu­taj CV i po­da­nie. – Wy­ję­łam od­po­wied­nie do­ku­men­ty.

– No, no. – Cmok­nę­ła. – Pięk­ne CV, na­praw­dę pięk­ne. – I wte­dy za­uwa­ży­łam, jak coś drgnę­ło w jej po­licz­ku. Ja­kiś nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­ny mię­sień, któ­ry na se­kun­dę zmie­nił wy­raz jej twa­rzy. – I co? – kon­ty­nu­owa­ła. – Chcia­ła­by pani prze­nieść się do Tcze­wa?

– Tak – od­po­wie­dzia­łam zde­cy­do­wa­nie, choć w głę­bi du­szy nie wie­dzia­łam, cze­go chcę. Przez całe swo­je czter­dzie­sto­let­nie ży­cie miesz­ka­łam w Za­chod­nio­po­mor­skiem.

Obec­nie mia­łam tam na­wet do­brą pra­cę w tech­ni­kum, ale pod­ku­si­ło mnie, żeby wziąć urlop dla po­ra­to­wa­nia zdro­wia, któ­ry nie­mal­że od razu moja ko­cha­na ma­mu­sia za­pla­no­wa­ła w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, łącz­nie ze zna­le­zie­niem kan­dy­da­ta do ręki swo­jej je­dy­nacz­ki. Przy­je­cha­łam więc ra­zem z na­sto­let­nią cór­ką na Ko­cie­wie za­opie­ko­wać się sta­rą, scho­ro­wa­ną i sa­mot­ną cio­cią Zo­sią, któ­ra, jak się oka­za­ło, do­sko­na­le ra­dzi­ła so­bie bez czy­jej­kol­wiek po­mo­cy. W do­dat­ku pod­stęp ma­muś­ki szyb­ko wy­szedł na jaw, gdyż chcia­ła mnie ze­swa­tać z sy­nem są­siad­ki – Pio­trem – na­zy­wa­nym przez cio­cię po ko­ciew­sku blu­blu­siem. W każ­dym in­nym miej­scu w Pol­sce sta­ra ciot­ka na­zwa­ła­by ta­kie­go fir­cy­kiem. Na szczę­ście nasz Blu­bluś oka­zał się ge­jem zwią­za­nym z prze­sym­pa­tycz­nym sprze­daw­cą sa­mo­cho­dów – Se­ba­stia­nem.

Przy oka­zji re­ali­za­cji pla­nów po­zna­łam owdo­wia­łe­go chi­rur­ga. Ser­ce za­bi­ło mi moc­niej i te­raz roz­po­czę­ły się po­szu­ki­wa­nia pra­cy i roz­my­śla­nia nad tym, czy zo­stać na Ko­cie­wiu, czy może wra­cać w ro­dzin­ne stro­ny. A naj­gor­sze w tym wszyst­kim jest to, że ser­ce mówi jed­no, a ro­zum dru­gie. Od­zy­wa­ła się we mnie ko­bie­ta peł­ną gębą – nie wie­dzia­ła, cze­go chce od ży­cia, a w do­dat­ku przy­po­mnia­ły o so­bie de­mo­ny prze­szło­ści, któ­re nie po­zwa­la­ły pa­trzeć opty­mi­stycz­nie na to, co się mia­ło wy­da­rzyć. Ar­tur na­le­gał, aby po za­koń­cze­niu rocz­ne­go urlo­pu zo­stać w Sta­ro­gar­dzie, ale ja po­sta­wi­łam kon­kret­ny wa­ru­nek: bez pra­cy się nie prze­no­szę. Na pew­no nie będę na utrzy­ma­niu męż­czy­zny, bo zdą­ży­łam się już prze­ko­nać, że ró­żo­we oku­la­ry w każ­dej chwi­li mogą spaść z nosa, a wte­dy ksią­żę sta­nie się po­twor­ną ro­pu­chą. Ko­bie­ta musi być nie­za­leż­na, przy­go­to­wa­na na naj­czar­niej­szy sce­na­riusz! Na­wet je­że­li męż­czy­zna wy­da­je się naj­cu­dow­niej­szy na świe­cie. W Sta­ro­gar­dzie pra­cy w szko­łach nie było, więc szu­ka­łam w oko­li­cy. Może się uda. A je­śli nie, to wra­cam do sie­bie. Przy­zna­ję jed­nak, że od razu na myśl o po­wro­cie lek­ko ści­ska­ło mnie w doł­ku. Bo do cze­go tam wra­cać? Do pra­cy i pu­ste­go miesz­ka­nia? Luś­ka już za­po­wie­dzia­ła, że prze­pro­wa­dza się do in­ter­na­tu i ni­g­dzie się stam­tąd nie ru­szy.

– Wie pani… Bę­dzie pro­blem, bo u nas jest peł­na ob­sa­da. Praw­do­po­dob­nie jed­na z na­uczy­cie­lek wy­bie­rze się na eme­ry­tu­rę, więc je­że­li się coś zwol­ni, to dam pani znać. – Uśmiech­nę­ła się. – Ze wzglę­du na pana Pio­tra – do­da­ła po chwi­li i jesz­cze raz za­czę­ła się wpa­try­wać w mój ży­cio­rys. – Ma pani też zro­bio­ne stu­dia za­rzą­dza­nia…

A mam cię! Tu cię boli. Tak po­dej­rze­wa­łam. Mo­głam tego jed­nak nie wpi­sy­wać, bo to dla nie­któ­rych dy­rek­to­rów ja­sny ko­mu­ni­kat: kon­ku­ren­cja.

– I do­rad­cą me­to­dycz­nym pani była…

– Tak – od­po­wie­dzia­łam zde­cy­do­wa­nie i spoj­rza­łam jej w oczy. – Je­stem bar­dzo do­brym na­uczy­cie­lem. I wła­śnie tyl­ko na­uczy­cie­lem chcia­ła­bym po­zo­stać – stwier­dzi­łam do­bit­nie, ak­cen­tu­jąc sło­wo „tyl­ko”, może na­wet wy­raź­niej niż za­mie­rza­łam.

– Do­brze. – Odło­ży­ła moje do­ku­men­ty na bok. – Bę­dzie­my mieć pa­nią na uwa­dze. Dzię­ku­ję, że ze­chcia­ła pani przy­je­chać, w do­dat­ku w tak smut­nych oko­licz­no­ściach. Piotr opo­wia­dał, co się sta­ło. Ale sama pani ro­zu­mie, bar­dzo chcia­łam pa­nią po­znać. Ku­pi­łam od Pio­tra pani baj­kę i przy­zna­ję, że je­stem pod wra­że­niem. – Po­ki­wa­ła gło­wą z uzna­niem.

– Dzię­ku­ję – prze­rwa­łam jej, bo nie mia­łam ocho­ty słu­chać tego, co ma mi do po­wie­dze­nia. Nie wiem, po co mnie tu­taj ścią­ga­ła. Wy­star­czy­ło wy­słać mej­lem ży­cio­rys i po­da­nie, za­miast się tłuc za­pcha­nym au­to­bu­sem, by mo­gła na mnie po­pa­trzeć. – W ta­kim ra­zie będę cze­kać na wia­do­mość. Kie­dy mogę się spo­dzie­wać?

– My­ślę, że do koń­ca czerw­ca naj­póź­niej po­win­ni­śmy wie­dzieć, czy bę­dzie u nas wa­kat.

– Do­brze. Dzię­ku­ję, że zna­la­zła pani dla mnie czas – od­par­łam, choć mia­łam ocho­tę jej przy­wa­lić.

Wsta­łam i po­de­szłam do drzwi. Ku mo­je­mu prze­ra­że­niu usły­sza­łam dziw­ny dźwięk. Wy­do­by­wał się z bu­tów. Od­ru­cho­wo spoj­rza­łam w ich kie­run­ku. Dy­rek­tor­ka zro­bi­ła to samo. Ką­tem oka wi­dzia­łam, jak otwo­rzy­ła usta z wra­że­nia. Tro­chę zmo­czy­łam jej pu­szy­stą wy­kła­dzi­nę. A moje à la za­mszo­we bot­ki ro­bi­ły plask-plask i ni­czym gąb­ka przy każ­dym zgię­ciu sto­py od­da­wa­ły wodę. W do­dat­ku z bą­bel­ka­mi!

Do­czła­pa­łam do drzwi i dość szyb­ko zna­la­złam się przed szko­łą. Nie­ste­ty po­go­da się nie zmie­ni­ła. Po­śnie­go­we bło­to za­le­ga­ło wszę­dzie. Gdzie­nie­gdzie uwi­ja­li się lu­dzie z szu­fla­mi, ale wy­glą­da­ło to na sy­zy­fo­wą pra­cę. Za­nim to od­gar­ną, będę w domu pod cie­płym ko­cy­kiem, roz­ma­rzy­łam się.

Dwo­rzec w Tcze­wie od­na­la­złam bez tru­du, choć by­łam tu­taj wcze­śniej tyl­ko raz w ży­ciu, kie­dy od­bie­ra­łam swo­je przy­ja­ciół­ki: Olgę i Be­atę. Mach­nę­łam kil­ka fo­tek te­le­fo­nem czar­no-bia­łej lo­ko­mo­ty­wie. Kie­dyś ko­cha­łam Re­pu­bli­kę, więc swe­et fo­cia z ma­szy­ną przy­po­mi­na­ją­cą ko­lo­ry­stycz­nie ze­brę lub przej­ście dla pie­szych, była wręcz obo­wiąz­ko­wa, tym bar­dziej że nie wia­do­mo, czy tu jesz­cze kie­dyś wró­cę. Co praw­da, moja fa­cja­ta za­ję­ła pra­wie cały ekran te­le­fo­nu i że w tle jest lo­ko­mo­ty­wa, moż­na było się tyl­ko do­my­ślać, ale po­zo­sta­łe zdję­cia sta­no­wi­ły do­wód na to, gdzie by­łam.

Na dwor­cu ku­pi­łam ku­bek go­rą­cej kawy. Do od­jaz­du po­cią­gu zo­sta­ło za­le­d­wie pięć mi­nut, a ja z otwar­tą gębą po raz dru­gi po­dzi­wia­łam od­no­wio­ne pe­ro­ny. Z hali dwor­co­wej moż­na się było do­stać na nie tu­ne­lem nad to­ra­mi. Wszyst­ko świe­że, pach­ną­ce far­bą. Do­pie­ro te­raz zro­zu­mia­łam, dla­cze­go sta­ro­gar­dzia­nie tak bar­dzo za­zdrosz­czą dwor­ca tcze­wia­nom. Był pięk­ny i no­wo­cze­sny. Co praw­da tego w Sta­ro­gar­dzie jesz­cze nie wi­dzia­łam, ale mo­głam się je­dy­nie do­my­ślać, że nie do­ra­sta są­sia­do­wi do pięt.

Kie­dy wsia­dłam do po­cią­gu, od razu wpa­dłam na ge­nial­ny po­mysł, by ścią­gnąć buty. Wy­ży­mać się ich nie dało, ale może przez te kil­ka­dzie­siąt mi­nut obe­schną lek­ko, a sto­py mi się roz­grze­ją i zmie­nią ko­lor z si­no­fio­le­to­we­go na ró­żo­wy. Na szczę­ście obok mnie nikt nie sie­dział, więc zdję­łam moje, po­żal się Boże, pra­wie za­mszo­we bot­ki. Skar­pe­ty wy­glą­da­ły, jak­bym w nich prze­bie­gła pie­kło tam i z po­wro­tem, a na ko­niec wsko­czy­ła do ja­kiejś sa­dzaw­ki. Naj­lep­szym roz­wią­za­niem by­ło­by je cał­ko­wi­cie ścią­gnąć. Tak też zro­bi­łam. Wy­ci­snę­łam je nad śmiet­nicz­ką i wrzu­ci­łam do wo­recz­ka, któ­ry szczę­śli­wie zna­lazł się w moim tor­bisz­czu. Nie wiem dla­cze­go od razu ich nie wy­rzu­ci­łam, bo ra­czej mar­ne szan­se, żeby się do­pra­ły. Nie­ste­ty, eko­lo­gicz­ny za­msz pu­ścił far­bę. Po­grze­ba­łam jesz­cze w to­reb­ce. Grzeb­nę­łam cał­kiem głę­bo­ko. Ha! Zna­la­złam dwie stop­ki, któ­re no­si­łam na wszel­ki wy­pa­dek, gdy­by ja­kieś cud-buty wpa­dły mi w oko i trze­ba było je mie­rzyć. Prze­cież nie będę wkła­dać ich w skle­pie na gru­bą zi­mo­wą skar­pe­tę. Ko­bie­ta musi być przy­go­to­wa­na na wszel­kie moż­li­wo­ści za­ku­po­we.

Wy­tar­łam chu­s­tecz­ka­mi hi­gie­nicz­ny­mi sto­pyàla roz­kła­da­ją­cy się trup. Da­łam im dwie mi­nut­ki po­od­dy­chać „świe­żym” po­cią­go­wym po­wie­trzem. Po­trzy­ma­łam je bli­sko go­rą­ce­go grzej­ni­ka i kie­dy miłe cie­pło ro­ze­szło mi się po cie­le, na­ło­ży­łam ele­ganc­kie stop­ki. By­łam za­do­wo­lo­na z sie­bie, że po­ra­dzi­łam so­bie pra­wie jak Mac­Gy­ver. Nie li­czy­łam na cud, że w cią­gu dwu­dzie­stu mi­nut wy­schną mi buty, ale przy­naj­mniej przez chwi­lę się ogrza­łam, a pod­czas cho­dze­nia bot­ki może nie będą wy­pusz­czać z sie­bie ba­niek.

Spo­glą­da­łam przez szy­bę na mi­ja­ne drze­wa i domy, z uwa­gą ob­ser­wo­wa­łam, czy zbli­ża się Sta­ro­gard. Oko­li­ca była mi zu­peł­nie obca, więc trud­no roz­po­znać, jak jesz­cze da­le­ko. Kon­tro­lo­wa­łam czas. We­dług roz­kła­du po­zo­sta­ło pięt­na­ście mi­nut.

Na jed­nej ze sta­cji wsia­dła star­sza ko­bie­ta i za­ję­ła miej­sce na­prze­ciw­ko mnie. Od razu spoj­rza­ła na moje pra­wie bose nogi. Kuse cie­niut­kie skar­pet­ki i brak bu­tów mo­gły być sy­gna­łem, że coś ze mną nie tak i na­le­ży się prze­siąść w dru­gi ko­niec wa­go­nu. Pani jed­nak oka­za­ła się twar­dziel­ką i nie ucie­kła.

– Prze­mo­kły? – spy­ta­ła, wska­zu­jąc na moje god­ne po­ża­ło­wa­nia buty.

– Tak. Sta­ram się je tro­chę pod­su­szyć. Skar­pe­ty mu­sia­łam ścią­gnąć, ale na szczę­ście mia­łam w to­reb­ce stop­ki – za­czę­łam się tłu­ma­czyć.

– Strasz­na ta dzi­siej­sza po­go­da. Z domu się nie chce wy­cho­dzić, ale jadę do cór­ki – kon­ty­nu­owa­ła. – Do Sta­ro­gar­du.

– Da­le­ko jesz­cze? Nie mamy cza­sem opóź­nie­nia? – spy­ta­łam, bo prze­cież wcze­śniej trze­ba bę­dzie wło­żyć buty. I po rzu­ce­niu tego py­ta­nia, aż chcia­ło mi się cmok­nąć – ni­czym osioł­ko­wi w po­pu­lar­nej kre­sków­ce – i kil­ka razy po­wtó­rzyć iry­tu­ją­ce py­ta­nie.

– Po­wiem pani, jak zo­sta­nie jed­na sta­cja, to zdą­ży się pani ubrać.

– Dzię­ku­ję, bo ja pierw­szy raz jadę po­cią­giem z Tcze­wa. Zresz­tą w Sta­ro­gar­dzie też je­stem nowa. Osiem mie­się­cy temu przy­je­cha­łam opie­ko­wać się cio­cią. Za sześć wró­cę do sie­bie – po­wie­dzia­łam i ja­koś tak dziw­nie coś ukłu­ło mnie w żo­łąd­ku. „Wró­cę do sie­bie” ni­czym echo od­bi­ło się w mo­ich sza­rych ko­mór­kach.

– Nie po­do­ba się pani tu­taj?

– Po­do­ba. Nie o to cho­dzi. Tam mam pra­cę, skoń­czy mi się rocz­ny urlop…

– Jo, a dzi­siaj o pra­cę nie jest ła­two i trze­ba ją sza­no­wać.

– Do­kład­nie.

– O, może pani już na­kła­dać buty, bo te­raz bę­dzie przy­sta­nek, a na­stęp­na sta­cja to już Sta­ro­gard. On na krót­ko za­trzy­mu­je się tu­taj.

Się­gnę­łam po buty, któ­re lek­ko się na­grza­ły przy grzej­ni­ku. Cią­gle były mo­kre, cięż­kie i nie­przy­jem­nie wcią­ga­ło się je na sto­py.

– Kur­czę – stęk­nę­łam, bo but sta­wiał zde­cy­do­wa­ny opór i za żad­ne skar­by świa­ta nie da­wał się na­su­nąć na sto­pę. – Nie mogę.

– Skur­czy­ły się?

– Nie wiem, ale nie mogę ich wcią­gnąć. – Moją twarz za­la­ła fala go­rą­ca. Ner­wo­wy­mi ru­cha­mi wci­ska­łam lewy but. I nic, za cho­le­rę nie da­wał się, dziad je­den, wło­żyć na sto­pę. Chwy­ci­łam ner­wo­wo pra­wy. Może ten się zli­tu­je. I da­waj, na­cią­gać go. Nic. Fuck! Fuck! Fuck! Po co ja ścią­ga­łam te cho­ler­ne buty?!

– Musi się pani po­spie­szyć, bo już się zbli­ża­my. – Star­sza pani mnie po­pę­dza­ła, a ja za nic w świe­cie nie mo­głam wło­żyć bu­tów.

Wy­glą­da­ły, jak­by były o nu­mer za małe. A niby taka eko­lo­gicz­na skór­ka, że wy­glą­da jak praw­dzi­wa, że do­bry pro­du­cent. Ile to się sprze­daw­czy­ni na­ga­da­ła. A tu? Dupa zim­na. Buty pod wpły­wem wil­go­ci i zim­na skur­czy­ły się i za żad­ne skar­by nie chcia­ły wró­cić do roz­mia­ru mo­jej sto­py. Na­rzu­ci­łam więc na sie­bie kurt­kę. Sta­rusz­ka sta­ła już w drzwiach i cią­gle mnie po­pę­dza­ła, a sta­cji prze­ga­pić nie mo­głam, bo to ozna­cza­ło­by więk­sze kło­po­ty, już nie tyl­ko z bu­ta­mi.

Trud­no. Wy­sią­dę i po­si­łu­ję się na pe­ro­nie lub w po­cze­kal­ni. Że ja nie po­je­cha­łam swo­im sa­mo­cho­dem! Chcia­łam bez­piecz­niej, bo za śli­sko było, bo po­łą­cze­nie do­bre. Dupa! Dupa! Dupa! A te­raz będę po­my­kać do domu na boso. O nie, prze­pra­szam, w raj­sto­po­wych stop­kach. W mar­cu. Po śnież­nej brei!

– To się pani kło­pot zro­bił – ubo­le­wa­ła nade mną star­sza pani, kie­dy już sta­łam na pe­ro­nie i prze­bie­ra­jąc no­ga­mi, pró­bo­wa­łam się zo­rien­to­wać, w któ­rym kie­run­ku po­win­nam pójść.

– Jest tu po­cze­kal­nia? – spy­ta­łam.

– Oj, wi­dać, że pani ni­g­dy nie była na tym dwor­cu. – Uśmiech­nę­ła się do mnie. – Niech pani nie stoi w miej­scu, tyl­ko bie­gnie po tak­sów­kę. Przed dwor­cem po­win­no się udać ja­kąś zła­pać. Albo le­piej niech pani za­dzwo­ni – do­da­ła. – Bo tu­taj to nie wia­do­mo, czy coś bę­dzie. – Szyb­ko po­grze­ba­ła w to­reb­ce i wy­cią­gnę­ła no­tes. Wy­rwa­ła z nie­go kart­kę i mi ją po­da­ła. – To jest nu­mer. Pro­szę wziąć.

– Ale tu ma pani też inne za­pi­ski – od­par­łam, spo­glą­da­jąc na nie­dba­le wy­rwa­ną kart­kę.

– To nic. Niech pani bie­gnie w ja­kieś cie­plej­sze miej­sce, bo mi zim­no, gdy pa­trzę na pa­nią. Za­pa­le­nie płuc bę­dzie jak w ban­ku!

– Dzię­ku­ję bar­dzo. – Ru­szy­łam przed sie­bie z bu­ta­mi w jed­nej dło­ni i kart­ką w dru­giej. Prze­bie­ra­łam no­ga­mi dość szyb­ko, bo pró­bo­wa­łam za­pew­nić im jak naj­krót­szy kon­takt ze śnie­go­wą bre­ją.

Wpa­dłam do hali dwor­co­wej. Jed­nak „hala” to chy­ba zbyt dum­nie za­brzmia­ło w od­nie­sie­niu do miej­sca, w któ­rym się wła­śnie zna­la­złam. Na szczę­ście lu­dzi było tu nie­wie­lu. Ja­kiś fa­cet z ko­bie­tą i dzie­ciak pa­łę­ta­ją­cy się z kąta w kąt. Chy­ba ich. Od razu oczy wszyst­kich zwró­ci­ły się na mnie. Wi­dok pew­nie mie­li nie­ziem­ski; zdy­sza­na, bosa baba, z bu­ta­mi pod pa­chą.

Przy­sia­dłam na ław­ce, by jesz­cze raz spró­bo­wać wci­snąć buty. Ale gdzie tam! Nie dało się. Pora się pod­dać. Za­dzwo­ni­łam pod nu­mer wy­pi­sa­ny na kart­ce. Po chwi­li zgło­si­ła się dys­po­zy­tor­ka i przy­ję­ła za­mó­wie­nie. Tak­sów­ka mia­ła pod­je­chać za trzy mi­nu­ty.

– Mamo, mamo! – krzy­czał dzie­ciak, po­ka­zu­jąc na mnie pa­lu­cha­mi. – Ta pani nie ma bu­tów!

– Chodź tu­taj. Nie­ład­nie tak po­ka­zy­wać – za­wo­ła­ła ko­bie­ta i po­de­szła do mal­ca, by go chwy­cić za dłoń. Pew­nie po­my­śla­ła, że ma do czy­nie­nia z wa­riat­ką, któ­ra ucie­kła ze szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go. Boso w mar­cu, po śnie­gu. Może na­wet ze skra­dzio­ny­mi bu­ta­mi, bo niby dla­cze­go nie da­dzą się wci­snąć na sto­py?

Od­cze­ka­łam dwie mi­nu­ty. I na boso chlap-chlap wy­szłam z dwor­ca. Na szczę­ście tak­sów­ka przy­je­cha­ła od razu. Wsia­dłam i ode­tchnę­łam, za­my­ka­jąc za sobą drzwi. Po­da­łam kie­row­cy ad­res.

– Ja­kiś wy­pa­dek? – spy­tał, spo­glą­da­jąc na mnie w lu­ster­ku.

– Tak – od­par­łam. – Buty mi się skur­czy­ły.

Uśmiech­nął się. Nie wy­glą­dał jed­nak na zdzi­wio­ne­go.

– Jo, bo to te­raz chiń­skie wszę­dzie. Nie wia­do­mo, z ja­kie­go ba­dzie­wia ro­bio­ne.

– Z eko­lo­gicz­ne­go za­mszu – burk­nę­łam, chy­ba sama do sie­bie.

– Ta? A jaki to za­msz eko­lo­gicz­ny? Buty, pani, mu­szą być po­rząd­ne, skó­rza­ne, a nie ta­kie chiń­skie ba­ra­chło. Kie­dyś to u nas była taka fa­bry­ka bu­tów. Co to szy­li na­praw­dę na cały świat. Po­rząd­ne, skó­rza­ne. A te­raz co? Nie opła­ca się. Chiń­czy­kom się opła­ca, a nam nie. Kto to wi­dział?

– To chy­ba nie są chiń­skie.

– Jo, na pew­no chiń­skie. Te­raz wszyst­ko chiń­skie. Mó­wię pani, że te Chiń­czy­ki to nas za­le­ją.

– O, to ten dom z tym ma­łym płot­kiem – po­wie­dzia­łam, prze­ry­wa­jąc kie­row­cy jego wy­wo­dy na te­mat Azja­tów.

– Dy­sz­ka się na­le­ży.

– Pro­szę. – Po­da­łam mu bank­not. – Pol­ski. W Pol­sce ro­bio­ny – do­da­łam za­do­wo­lo­na i z bu­ta­mi w dło­ni szyb­ko po­ko­na­łam scho­dy. Na­ci­snę­łam na dzwo­nek. Po chwi­li usły­sza­łam zna­jo­my tu­pot nóg.

– O, rany! Mamo, a to­bie co? – spy­ta­ła prze­ra­żo­na Luś­ka. – Wy­pa­dek mia­łaś?

– Nie. Było tak pięk­nie, że po­sta­no­wi­łam zdjąć buty, by się prze­spa­ce­ro­wać – iro­ni­zo­wa­łam. – Szko­da było mar­no­wać taką po­go­dę.

– No coś ty? Jed­nak sza­lo­na je­steś! To ta mi­łość ci się rzu­ci­ła na sza­re ko­mór­ki?

– Jezu, Luś­ka! Wsta­wiaj wodę na her­ba­tę. Z ma­li­na­mi, cy­try­ną i mio­dem, po­pro­szę. I je­śli jest im­bir, to tonę im­bi­ru mo­żesz do­rzu­cić.

– Do­bra, do­bra, ale po­wiedz, co się sta­ło.

– Jak do­sta­nę gar go­rą­cej her­ba­ty, to po­wiem.

Szyb­ko po­bie­głam do ła­zien­ki. Zrzu­ci­łam z sie­bie zma­sa­kro­wa­ne stop­ki ra­zem z resz­tą gar­de­ro­by i wsko­czy­łam pod go­rą­cy prysz­nic. Ła­zien­ka pra­wie na­tych­miast za­pa­ro­wa­ła, a ja po­czu­łam przy­jem­ne cie­pło i mro­wie­nie w sto­pach. Mo­głam wyjść. Za drzwia­mi już Luś­ka krzy­cza­ła, że her­ba­ta go­to­wa.

Na­cią­gnę­łam ba­weł­nia­ne skar­pe­ty, a na nie jesz­cze – dla pew­no­ści – weł­nia­ne. Mia­łam wra­że­nie, że pło­ną, a skó­ra szczy­pa­ła, jak­by kto w nią ty­sią­ce szpi­lek po­wbi­jał. Opa­tu­li­łam się szla­fro­kiem. Chwy­ci­łam też koc ze swo­je­go łóż­ka i po­czła­pa­łam do kuch­ni. Her­ba­ta sta­ła na sto­le. Usia­dłam, do­kład­nie się okry­wa­jąc. Aż dresz­cze mi prze­szły po cie­le, kie­dy chwy­ci­łam go­rą­cy ku­bek.

– Daj mi jesz­cze aspi­ry­nę. Bo jak nic po ta­kiej eska­pa­dzie będę cho­ra.

– Ju­tro po­grzeb, mu­sisz być na cho­dzie – od­po­wie­dzia­ła Luś­ka, wy­kła­da­jąc przede mną jed­ną ta­blet­kę aspi­ry­ny. – Le­piej?

– Do dupy. To ja­kieś fa­tum czy co?

– A co ty w ogó­le zro­bi­łaś z tymi bu­ta­mi?

– Nic. Prze­mo­kły, to chcia­łam je w po­cią­gu pod­su­szyć i chy­ba się skur­czy­ły.

Luś­ka za­chi­cho­ta­ła.

– To lu­dzie mu­sie­li mieć nie­złe wi­do­wi­sko.

– Ba! Sama sie­bie wzię­ła­bym za wa­ria­ta, więc nie zdzi­wi­ła­bym się, gdy­by inni tak po­my­śle­li.

Po­wo­li sior­ba­łam her­ba­tę. Była go­rą­ca, pa­rzy­ła usta i ję­zyk, ale chcia­łam ją wy­pić za­nim osty­gnie, więc trze­ba było płyn wcią­gać ra­zem z chło­dzą­cym po­wie­trzem. Przy­jem­ne cie­pło roz­cho­dzi­ło się po żo­łąd­ku.

– Lek­cje od­ro­bi­łaś?

– Tak, ale mamo, ja nie pój­dę ju­tro do szko­ły. Zo­sta­nę z tobą. I tak nie mogę się sku­pić na na­uce. Chcę iść na po­grzeb.

– Na­praw­dę?

– Tak. Czu­ję, że mu­szę. To dla mnie dziw­ne, że czło­wiek jed­ne­go dnia jest, a na dru­gi już go przy­sy­pu­ją pia­chem.

– Nic się na to nie po­ra­dzi. Ta­kie jest ży­cie.

– Wiem – po­wie­dzia­ła ci­chut­ko. – Aaa… so­bie też zro­bię her­ba­tę.

Przez kil­ka mi­nut w domu za­le­ga­ła ci­sza prze­rwa­na w koń­cu szu­mem czaj­ni­ka. Żad­na z nas nie mia­ła ocho­ty na roz­mo­wę. Mnie ro­bi­ło się co­raz cie­plej. Na twa­rzy czu­łam ru­mień­ce, pew­nie z po­wo­du na­głej zmia­ny tem­pe­ra­tu­ry. Sior­ba­łam her­ba­tę w mil­cze­niu, a za chwi­lę do od­gło­sów wy­da­wa­nych prze­ze mnie do­łą­czy­ły emi­to­wa­ne przez Luś­kę. Też piła go­rą­ce.

– Dziw­na taka ci­sza, gdy cio­ci nie ma, co? Niby ona sie­dzia­ła w swo­im po­ko­ju, mo­dli­ła się czy słu­cha­ła ra­dia, ale za­wsze czło­wiek miał po­czu­cie, że ona tam jest. Nie?

– Ano, dziw­na. Duży dom. I wte­dy ta ci­sza chy­ba brzmi jesz­cze do­bit­niej.

– Yhy – mruk­nę­ła. – Do­bra, mamo, idę do sie­bie, po­słu­cham ja­kiejś muzy, bo tyl­ko to je­stem w sta­nie te­raz ro­bić. Dasz so­bie radę sama?

– A jak my­ślisz? – Uśmiech­nę­łam się do niej. – Je­stem już dużą dziew­czyn­ką. Dzię­ki, Luś­ka, za her­ba­tę – do­da­łam już po­waż­niej. – Ko­cha­na je­steś. Bez cie­bie to wszyst­ko nie mia­ło­by sen­su.

– Ma­muś, tyl­ko się nie roz­klej, pro­szę cię! – krzyk­nę­ła. – Zmy­kam w ta­kim ra­zie do sie­bie.

– Leć.

Luś­ka wsta­ła, za­su­nę­ła krze­sło. Trza­snę­ła drzwia­mi i znik­nę­ła w swo­im po­ko­ju. A tyle razy jej mó­wi­łam, żeby po ci­chu za­my­ka­ła drzwi. Klam­ka jest od tego, by jej uży­wać, a nie trach i niech same się za­trza­sną. Za­raz wy­le­cą z fu­try­ny.

W tym mo­men­cie za­dzwo­nił te­le­fon. Za­nim go wy­grze­ba­łam z to­reb­ki, oczy­wi­ście za­milkł. Spoj­rza­łam na wy­świe­tlacz: Dok­to­rek. Mu­szę w koń­cu zmie­nić usta­wie­nia i wpi­sać jego imię. Spo­ty­ka­my się od kil­ku mie­się­cy, a ja cią­gle mam w te­le­fo­nie Dok­tor­ka, a nie Ar­tu­ra.

Wy­bra­łam jego nu­mer. Zgło­sił się pra­wie na­tych­miast.

– No, już się mar­twi­łem! – krzyk­nął mi do ucha. – Tyle go­dzin nie dzwo­nisz.

– Tę­sk­ni­łeś?

– De­ner­wo­wa­łem się. Wszyst­ko w po­rząd­ku?

– Tak. Spo­ko. – Moje przy­go­dy z bu­ta­mi po­sta­no­wi­łam jed­nak prze­mil­czeć. – Przy­je­dziesz dzi­siaj?

– Słon­ko, nie mogę. Mam dzi­siaj dy­żur. Po­prze­sta­wia­łem tak, aby ju­tro mieć wol­ne. Pój­dę z tobą na po­grzeb.

– Szko­da…

– Szko­da, że pój­dę, czy szko­da, że nie przyj­dę?

– To dru­gie. – Uśmiech­nę­łam się do słu­chaw­ki. – Chy­ba się od cie­bie uza­leż­niam.

– I o to cho­dzi. A jak z pra­cą wy­szło?

– E tam. Jak za­wsze. Za­dzwo­ni­my do pani.

– To po co ta baba cię ścią­ga­ła?

– Po­dob­no chcia­ła mnie zo­ba­czyć. W su­mie nie­waż­ne. Po­je­cha­łam, po­ga­da­łam, po­ka­za­łam CV, a te­raz cier­pli­wie po­cze­kam.

– Zo­ba­czysz, bę­dzie do­brze. A ja cię stąd na pew­no nie wy­pusz­czę.

– Okej, okej, zo­ba­czy­my. – Znów uśmiech­nę­łam się do słu­chaw­ki. To miłe, co mó­wił, ale ja cią­gle czu­łam, że gdzieś tam musi być ja­kiś ha­czyk. To nie­moż­li­we, żeby tra­fił mi się fa­cet do­sko­na­ły. Chy­ba że po tylu la­tach po­su­chy za­po­mnia­łam, jak to jest i każ­dy wy­da­je się ide­al­ny.

– Do­bra, koń­czę, bo się spóź­nię. Ju­tro będę. Pa.

– Pa – od­po­wie­dzia­łam i pra­wie na­tych­miast usły­sza­łam sy­gnał. Ar­tur się roz­łą­czył. Szko­da, że tak szyb­ko. Mia­łam ocho­tę po­ga­dać. A tak, sama w czte­rech ścia­nach du­że­go domu, czu­łam się ja­koś nie­swo­jo. Co praw­da była Lu­sia, ale pew­nie sie­dzia­ła już ze słu­chaw­ka­mi na uszach. Zo­stał mi tyl­ko kot.

– Nu­tuś! – krzyk­nę­łam. – Nu­tuś!

Usły­sza­łam tu­pot ma­łych ła­pek. Biegł do mnie i po­miau­ki­wał ra­do­śnie. Pod­nio­słam go i ra­zem z nim po­czła­pa­łam do swo­je­go po­ko­ju, cią­gnąc za sobą po pod­ło­dze koc.

– Chodź, po­le­ży­my so­bie.