Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jaśminowa Saga to zapis zmian w polskim społeczeństwie i jego świadomości, niezwykłe świadectwo walki o wolność, prawa kobiet i równość płci, tolerancję obyczajową.
Jaśmińscy. Historia pewnej rodziny
Anna Sakowicz w trylogii Jaśminowa Saga stworzyła barwną, wciągającą opowieść o zwykłej polskiej rodzinie w XX i XXI wieku. Dzieje rodu Jaśmińskich, mieszkających w Gdańsku i Warszawie, łączą się w niej nierozerwalnie z najważniejszymi wydarzeniami z historii Polski. Akcja pierwszego tomu pt. Czas grzechu zaczyna się w trakcie pierwszej wojny światowej i rozwija w przełomowym okresie międzywojennym, aż do września 1939 roku. W drugim tomie pt. Czas gniewu towarzyszymy Jaśmińskim w przeżywaniu okupacji niemieckiej i trudnych lat powojennych.
Wyczekiwany przez czytelników, porywający finał sagi pt. Czas goryczy przenosi nas do roku 1968, gdy Polską wstrząsają wydarzenia marcowe. Siostry Jaśmińskie są coraz starsze, a na scenę wkracza młodsze pokolenie ze swoimi przeżyciami i dylematami. Historia rodziny urywa się w dramatycznym roku 2019, kiedy to podczas Finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy z rąk zamachowca ginie prezydent Gdańska Paweł Adamowicz.
Jaśminowa Saga to zapis zmian w polskim społeczeństwie i jego świadomości, niezwykłe świadectwo walki o wolność, prawa kobiet i równość płci, tolerancję obyczajową. Historia Jaśmińskich daje nadzieję i wskazówkę, że zawsze warto żyć w zgodzie ze sobą i wyznawanymi przez siebie wartościami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 595
ROZDZIAŁ 1 (1968)
Studenci rozpoczęli protesty. Antysemityzm w Polsce przybiera na sile. W rekrutacji na uczelnie wyższe wprowadzono dodatkową punktację dla dzieci robotników i chłopów. Rozbito Gdańską Młodzieżową Grupę Wywiadowczą, której lider Jakub Szadaj został skazany na dziesięć lat więzienia. Siły zbrojne państw Układu Warszawskiego dokonały inwazji na Czechosłowację. Trwa wojna w Wietnamie.
Marzec tego roku był szczególnie burzliwy, choć pogoda wydawała się typowa dla tego okresu. W ciągu dnia temperatura utrzymywała się w okolicy dwóch stopni, wieczorem zaś obniżała się do zera. Przelotne opady deszczu i śniegu oraz dość silne wiatry nie zapowiadały szybkiego przyjścia wiosny. Doszło do starcia opozycyjnie nastawionych środowisk inteligencji z przedstawicielami władzy, czego bezpośrednią przyczyną stało się zdjęcie ze sceny Mickiewiczowskich Dziadów. Przeciwreżimowe manifestacje rozlały się po całym kraju. Z kiosków zniknęły prawie wszystkie gazety, i to nie tylko rodzime. Na ulicach miasta palono dzienniki i pisma, najpierw rosyjskie „Prawda” i „Murziłka”, czemu towarzyszyły okrzyki: „Prasa kłamie!”, „Chcemy wolności słowa!”, „Ciemniacy do szkoły” i inne o antypartyjnym nastawieniu. Doszło też do regularnych starć z oddziałami Milicji Obywatelskiej. Z jednej strony w ruch szły pałki, świece dymne i gaz łzawiący, z drugiej – kostka brukowa. Remont nawierzchni alei Zwycięstwa ułatwił dostęp do betonowej amunicji. Do starć dochodziło między innymi przy ulicy Grunwaldzkiej we Wrzeszczu, w okolicach Opery Bałtyckiej i przystanku SKM. W zajściach wzięło udział około dwudziestu tysięcy ludzi, lecz władza dość szybko poradziła sobie z protestującymi. Milicjanci przeszli swego rodzaju ćwiczenia, podczas których nauczyli się używać świec dymnych i gazu łzawiącego. Młodzi ludzie zrozumieli, że walka o ideały nigdy nie jest łatwa, często okupiona krwią i łzami. Już wkrótce obie strony wykorzystają zdobyte doświadczenie. Tymczasem prasa pompowała wydmuszkę prawdy. Za wzór studentom stawiano młodzież klasy robotniczej, która doskonale znała trud i wysiłek swoich ojców oraz potrafiła docenić przywilej powszechnej i bezpłatnej nauki w Polsce. Negatywnym przykładem była tak zwana bananowa młodzież nieznająca potrzeb zwykłego obywatela, który owoce cytrusowe swoim dzieciom kupował raz na rok albo jeszcze rzadziej. Niewielka grupa młodych politykierów, syjonistów i rewizjonistów zasłużyła oczywiście na potępienie.
– Piszą, że to była prowokacja[1]. – Maryś z trudem podniósł się na posłaniu, żeby dokładniej przyjrzeć się temu, co napisali w dzienniku. – Nic dziwnego, że palono gazety, to same głupoty – warknął. Wszystko go bolało. Miał siniaki na udach, plecach i rękach. Jakimś cudem udało mu się uniknąć poważniejszych obrażeń. Kiedy odzyskał przytomność po uderzeniu, usłyszał krzyki. Potem poczuł szarpnięcie za ramię. Jeden z jego studentów podniósł go z ziemi i pomógł przejść w bezpieczne miejsce. Maryś nie mógł wydusić z siebie słowa. Dudniło mu w głowie, ciało pulsowało bólem. Nie potrafił skojarzyć twarzy studenta z nazwiskiem. Usłyszał wreszcie jego pytanie, czy da radę wrócić do domu. Kiwnął głową i opierając się jedną ręką o mur budynku, ruszył przed siebie. W pewnej chwili musiał kucnąć, próbował odzyskać jasność umysłu. Rozglądał się. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Dopiero gdy rozpoznał budynek Opery Bałtyckiej, powoli ruszył do domu. – Nieodpowiedzialna awantura – dodał, nie odrywając oczu od gazety. – Chuligani i rozwydrzone wyrostki spowodowały zakłócenia w ruchu ulicznym.
– Nie czytaj tego, to sprzed trzech dni. Kupię ci świeżą – powiedziała Iza, zabierając mu gazetę, choć doskonale wiedziała, że prasa nie zmieniła narracji. Rzuciła ją na stół i przysiadła na brzegu kanapy. Poprawiła koc, którym Maryś był przykryty, z czułością dotknęła jego policzka. Nie ma gorączki, pomyślała z ulgą. – Nigdy w życiu się tak nie bałam. Obiecaj mi, że nie pójdziesz już na żadne manifestacje. Ledwo dostaliśmy klucze od mieszkania – zmartwiła się. – Mam nadzieję, że nam ich nie zabiorą.
– Bez obaw, przecież jutro zaczynamy przeprowadzkę. – Pocałował ją w dłoń. – Ale... – zawahał się – żebyś ty to widziała... Milicja próbowała wrzucać petardy i gaz łzawiący w okna, w których stali studenci. To było straszne... Ormowcy pałowali kogo popadło. We Wrzeszczu milicjanci wyciągali młodych ludzi z tramwajów i tłukli ich, nie patrząc, czy to dziewczyny, czy chłopcy. Kamienie leciały też w stronę milicjantów... Iza – szepnął – w jakim kraju my żyjemy? Oni nie oddadzą władzy, choćby nie wiem co się działo.
– Nikt nie lubi dzielić się władzą.
– Wiesz, jak studenci mówią na ZOMO? – spytał, próbując nadać swoim wypowiedziom lżejszy ton, bo nie chciał martwić żony. – The Moczar’s boys.
Iza lekko uśmiechnęła się i pogłaskała Marysia po przedramieniu.
– Myślisz, że będą wyrzucać z uczelni?
– Nie wiem – odparł.
Iza pocałowała go w policzek. Maryś chwycił jej dłoń i przytrzymał, by jeszcze przy nim została.
– Idziesz na dyżur czy do dziadka? – zmienił temat.
Iza poczuła ukłucie smutku. Wiedziała, że dni Antoniego są policzone. Miał już ponad dziewięćdziesiąt lat, odchodził. Nie wyobrażała sobie, jak będzie wyglądała jej rodzina, gdy zabraknie w niej dziadka. Z trudem panowała, by się nie rozpłakać.
– Masz rację, nie zmieniaj się – powiedziała wreszcie. – Ale teraz odpoczywaj, a ja idę sprawdzić, jak się czuje staruszek. Kiedy wrócę, będziemy się dalej pakować. – Nachyliła się nad nim i cmoknęła go w czoło.
– No to mogę wstawać z łóżka i brać się z życiem za bary! – zaśmiał się Maryś.
– O nie, leżysz! To ja tu jestem lekarzem – oznajmiła kategorycznym tonem. – Musisz dojść do siebie, bo czeka nas dźwiganie mebli.
Podniosła się i podeszła do gramofonu. Wybrała ulubioną płytę Marysia, a kiedy w pokoju rozbrzmiała muzyka Webera, posłała mężowi dłonią buziaka i wyszła z mieszkania. Za godzinę miała zacząć dyżur w szpitalu, ale najpierw chciała odwiedzić dziadka.
Stasia szorowała drzwi, żeby pozbyć się antysemickiego hasła. Jej ruchy były nerwowe, a przez napływające do oczu łzy niewiele widziała. Prosiła Hirsza, żeby po wojnie zmienili nazwisko. Była ku temu okazja. Mogli być po prostu Jaśmińskimi i nikomu nie rzucaliby się w oczy. Joseph posiwiał, zmieniły mu się nieco rysy twarzy, nikt by w nim nie dostrzegł Żyda. Potem jednak patrzyła w oczy Hani. Jej uroda zdradzała zbyt wiele.
– Nigdy nie myślałaś, żeby rozjaśnić nieco włosy? – spytała kiedyś, starając się nadać swojej wypowiedzi lekki ton. – Teraz blond jest w modzie.
– Nie – odpowiadała Hanka, wzruszając ramionami, początkowo nie rozumiejąc, o co matce chodzi. Gdy jednak w kraju z każdym dniem coraz więcej mówiło się o syjonistach i jakichś „komandosach”[2], którzy namawiali studentów do strajków, zaczynała się zastanawiać, czyby nie zmienić koloru. Przypominała sobie ze szkoły wyzwiska kolegów, wtedy ich nie rozumiała, ale ostatnimi czasy coraz częściej spoglądała w lustro, a potem przenosiła wzrok na ojca. Raz nawet pewien sympatyczny blondyn z równoległej klasy zaprosił ją na lody. Czekał na nią przed szkołą, ale kiedy się do niego zbliżyła, ktoś wrzasnął, żeby nie spotykał się z Hirszówną, bo jego dzieci będą Żydami. Chłopak zaczerwienił się po same uszy i przez całą drogę nie odezwał się ani słowem. Potem kupił jej lody i oznajmił, że musi lecieć, bo zapomniał o czymś ważnym. Hania doskonale pamiętała to rozczarowanie. Stała przed niewielką budką z roztapiającymi się lodami w dłoni i spoglądała na plecy znikającego chłopaka. Nigdy więcej jej nigdzie nie zaprosił, a ona oczywiście robiła dobrą minę do złej gry i raz na korytarzu szkolnym w odwecie wystawiła mu język. Przygotowała nawet plan, jak uprzykrzyć mu życie, ale wreszcie machnęła na niego ręką. Od czasu do czasu słyszała szepty w szkolnych korytarzach: Żydówa, Żydówa...
Kasia nie mogła się nacieszyć widokiem Antosi. Kiedy dziewczyna cała i zdrowa jadła śniadanie w kuchni, matka podchodziła do niej i całowała ją w głowę, gładziła jej włosy, odgarniała kosmyki z czoła.
– Tak się o ciebie bałam – powtarzała co chwilę.
– Zróbcie głośniej radio! – krzyknął z pokoju Zygmunt. – Gomułka przemawia.
– Nie chcę go słuchać – powiedziała Tosia i wstawiła szklankę do zlewu. Potem położyła na stole przed rodzicami „Trybunę Ludu”[3] i pokazała im nagłówek artykułu, w którym pisano o zajściach na Uniwersytecie Warszawskim. – Mamo, napisali tu, że rzucaliśmy kamieniami w robotników i demolowaliśmy kościoły! A za naszymi plecami stali bankruci polityczni! A gdzie indziej przeczytałam, że to wina syjonistów, którzy nastawiają młodzież i intelektualistów przeciw władzy ludowej – opowiadała podekscytowana. – Część tych organizatorów zamieszek podobno spotykała się w klubie Babel przy Towarzystwie Społeczno-Kulturalnym Żydów...
– Mów ciszej – poprosiła Kasia. – Ściany mają uszy.
– Wiem – odparła Tosia, zerkając na drzwi. – Muszę teraz lecieć do Julka Rubinsteina. Założę się, że wyrzucą go z uczelni.
– Dziecko, uważaj na siebie i w nic się nie mieszaj – powiedziała cicho Kasia, choć wiedziała, że Antosia nie posłucha.
– Mamo, milicjanci w cywilnych ubraniach wbiegali w tłum i pałowali ludzi... Gdybyś widziała ich twarze! Ormowcy nas bili! Nie mogę słuchać tego partyjnego bełkotu! – dodała, wskazując palcem radio. – Pędzę na uczelnię, a wy nie martwcie się o mnie. A ty, mamo... – zwróciła się do Katarzyny – pakuj się i jedź do dziadka.
Kasia przytaknęła. Poczuła nieprzyjemny skurcz w żołądku. Wiedziała, że jej tata umiera. Musiała zdążyć się z nim pożegnać. Spojrzała na Zygmunta, który jedną ręką kręcił gałką radioodbiornika, w drugiej trzymał jakąś gazetę. Nie dostrzegła tytułu. Usłyszała zgrzyt klucza w zamku w drzwiach, Antosia wyszła z domu.
– Odprowadzisz mnie jutro rano na dworzec?
– Tak. – Odwrócił się do niej. – Przygotuję papiery do sądu – dodał. – A jak wrócisz, powiemy o wszystkim Antosi. Zrozumie, to mądra dziewczyna.
– Też tak myślę. Po rozwodzie będę chciała wrócić do swojego nazwiska – powiedziała nieoczekiwanie. – A ten Jerzy? – zadała pytanie, choć sama nie bardzo wiedziała, co konkretnie chciałaby usłyszeć.
– Co z nim?
– Jesteś jego pewien? Jest dużo młodszy od ciebie – dodała z wyraźną troską w głosie.
Zygmunt podszedł do Kasi. Objął ją i pogłaskał po plecach. Oparł brodę o jej głowę i chłonął zapach włosów.
– Nie wiem – odparł szczerze. – To nie jest Daniel. Nie da się go zastąpić, ale... – przerwał. – Jestem już stary i pewnie na prawdziwą miłość nie ma co liczyć, więc cieszę się jej namiastką. Podejrzewam, że to ostatnia w tym życiu, więc nie mam zamiaru grymasić. A zresztą... – zawahał się – Jerzy pozwala mi zapomnieć o bólu i tęsknocie.
– Nie daj mu się wykorzystać – poprosiła i odsunęła się od Zygmunta. Spojrzała na niego i bez słowa poklepała go po ramieniu. Usiadła na taborecie, który przed chwilą zajmowała jej córka. Chwyciła suchą skórkę chleba i wsłuchiwała się w słowa Gomułki. Kilka minut później zauważyła, jak Zygmunt nerwowo chodzi po kuchni, uderzając gazetą o dłoń. Nie mógł znieść tego, co się działo wokół. Całym sercem stanął po stronie studentów, mimo że po śmierci Stalina napisał epitafium i powtarzał Kasi, że trzeba się dostosować, by przetrwać.
– Przecież ten Gomułka – mówił zdenerwowany – jest szeregowym posłem, a dodatku kompletnie oderwanym od prawdziwego życia! Toż to... – szukał właściwego określenia – wróg intelektualistów i postępu cywilizacyjnego! Proponował nam kapustę kiszoną zamiast cytryn!
– Ciii, ktoś może na nas donieść – szepnęła Kasia. – Słyszysz, co on mówi o Żydach? – Od wielu lat dochodziły do niej informacje o Służbie Bezpieczeństwa i aresztowaniach cywilów, kilka razy widziała na ulicy skutych mężczyzn prowadzonych do samochodów. Raz nawet na jakimś przyjęciu, na które zaproszono zasłużonych literatów, słuchała o egzekucjach więźniów politycznych. Wciąż ma w pamięci wykrzywioną twarz opasłego funkcjonariusza SB, który z radością opowiadał o ostatnich godzinach swoich rodaków i szydził z ich krzyków. Doskonale wiedziała, że pewnego dnia ktoś może przyjść po nią, po Tosię albo po Zygmunta, i wcale nie był do tego potrzebny konkretny powód. Wystarczyło, żeby sąsiad doniósł, że słuchają Radia Wolna Europa, że ich córka spotyka się z Żydem albo że krytykują rząd. Jeszcze raz poprosiła męża, by rozmawiali ciszej.
– I on śmie mówić, że to nie ma nic wspólnego z antysemityzmem?
Kasia natychmiast pomyślała o Josephie i Stasi. Martwiła się o nich. Zastanawiała się, jak to wszystko znoszą Hania z Jarkiem. Andrzej był w rejsie, daleko od problemów. Zresztą z listów Stasi wynikało, że Andrzej nie znał sytuacji w kraju. Teściowa miała wrażenie, że za każdym razem nie mógł się doczekać, kiedy wróci na morze, a Hania wydawała się z tego faktu zadowolona. Wychowywanie Jarka nie sprawiało żadnych problemów, zwłaszcza że w większości spraw wyręczały ją matka i teściowa, a ona mogła wydawać dolary i bony Baltony, nie interesując się tym, co działo się wokół. Katarzyna westchnęła. Nie tak wyobrażała sobie życie kobiety w połowie dwudziestego wieku. Nie rozumiała, dlaczego jej siostrzenica nie korzystała z tego, że może się uczyć i pracować. Była przeciwieństwem Izy.
– Cicho, bo ktoś cię usłyszy – odezwała się do Zygmunta. Usiadł wreszcie naprzeciwko niej i położył przed sobą gazetę. Dopiero wtedy zauważyła, że to już archiwalny numer „Nowej Kultury”. Doskonale go pamiętała, bo to właśnie w nim Adam Ważyk opublikował Poemat dla dorosłych. Zygmunt czytał go wtedy głośno. Śmiał się i płakał. Był poruszony wymową utworu. Nie dowierzał, że naczelny puścił coś takiego do druku. Gazeta na warszawskich bazarach była sprzedawana ze stukrotną przebitką, bo cały nakład w okamgnieniu zniknął z kiosków. – Znów to czytasz? – Wskazała dłonią.
– Tak – odparł, otwierając gazetę na odpowiedniej stronie. – Ważyk napisał to dwanaście lat temu. Uwierzysz, że to wciąż wydaje się aktualne?
Kasia przyjrzała się Zygmuntowi. Pochylił się nad „Nową Kulturą”. Czytał, a w tle z radia sączyły się słowa Gomułki o tym, jak to niektórzy chcieliby zobaczyć Polskę słabą, bez nadziei i przyszłości, o mącicielach porządku społecznego, niemieckiej prasie, syjonistach i Żydach mających problemy z samookreśleniem się wobec Polski. Padły też ostrzeżenia, że hałaśliwi organizatorzy ulicznych ekscesów zostaną zmiażdżeni. Przeszły ją ciarki.
– Boże – jęknęła, wsłuchując się w przemówienie Gomułki. – Będzie pogrom... Muszę natychmiast jechać do Stasi!
Jarek Mucha położył na stole w kuchni ulotkę, na którą natknął się w drodze ze szkoły. Chciał ją pokazać mamie. Znał doskonale herb Gdańska, więc zdziwił się, kiedy znalazł kartkę, na której przerobiono go tak, że zamiast krzyży widniały na nim skrzyżowane pałki.
– Co to jest? – spytała Hania.
– Nie wiem, znalazłem to na ulicy – wyjaśnił. – Śmieszne, nie?
– To wcale nie jest śmieszne. – Zmięła kartkę i wrzuciła ją do kosza. Wiedziała, co się działo na ulicach miasta. – Nie wolno takich rzeczy zbierać, rozumiesz? Ktoś mógłby pomyśleć, że to ty je rozrzucasz.
– Ale to nie ja. – Chłopiec wzruszył ramionami, a Hanka poczochrała mu włosy i kazała umyć ręce przed obiadem. Patrzyła, jak wychodzi z kuchni, i wtedy dotarło do niej, że jej syn za chwilę przestanie być dzieckiem.
Wojtek był zmęczony. Wracał do domu po dwóch dniach nieprzerwanej służby. Wściekał się na sytuację w mieście i marzył o spokoju. Gdyby mógł, wysłałby literatów do pióra, studentów do nauki, syjonistów do Izraela, a sam usiadłby w fotelu, zapalił papierosa i napił się wódki. Pragnął jedynie świętego spokoju. Za długo pracował na swoją pozycję w milicji, żeby teraz wszystko się posypało. Bał się, że pewnego dnia Hirsz dostanie paszport emigracyjny i jego interes szlag trafi. Gomułka wyraźnie zaznaczył, że nikt nie będzie czynił przeszkód obywatelom polskim narodowości żydowskiej w przeniesieniu się do Izraela.
– Zachciało się bananowej gówniarzerii prawdy Mickiewicza – warknął pod nosem. – Ale każdą prawdę da się uciszyć pałami – zakpił, parafrazując uliczne hasła, a potem drżącą ze zmęczenia ręką wsunął klucz do zamka w drzwiach, przekręcił go ze zgrzytem i pociągnął za klamkę. Już w progu uderzył go obcy zapach. Spojrzał na wieszak w przedpokoju. Wisiały na nim dwa męskie palta, a na podłodze w rządku stały buty nienależące do niego. Zatrzymał się i przez chwilę nasłuchiwał. Z głębi mieszkania dobiegał śmiech Julki. Nie pamiętał, kiedy była tak radosna. Przez chwilę wydawało mu się nawet, że to może z radia albo z płyty, bo od czasów wojny Julka wprawdzie się uśmiechała, nawet kilka razy chichotała, kiedy ją połaskotał, ale tym razem śmiech był zupełnie inny.
Zamknął za sobą drzwi i poszedł za źródłem głosów. Zatrzymał się w progu. Spojrzał przed siebie i wtedy zauważył Julkę. Miała rumieńce na twarzy, wydawała się pogodna i radosna. Trzymała w dłoni dzbanek na herbatę. Kupiła go kiedyś, zachwycając się czerwienią naczynia i smukłością kształtu. Drugą ręką przytrzymywała czarną pokrywkę, by nie spadła na stół. Nalała herbatę do kubka mężczyzny siedzącego do niego tyłem. Nie widział twarzy, ale coś w jego ruchach i głosie wyglądało znajomo. Obok niego siedział kilkunastoletni chłopak, który odwrócił ku niemu wzrok. Wojtek się wzdrygnął. Poprawił koszulę i podszedł do stołu. Dopiero wtedy dotarło do niego, kim jest mężczyzna, który wskrzesił w Julii radosny śmiech, o czym Wojtek od lat wyłącznie marzył.
– Kurwa... – jęknął, kiedy gość wstał i wyciągnął do niego ręce.
Antonina widziała z daleka Julka. Rozpoznała jego ciemną czuprynę i charakterystyczną czarną wiatrówkę z futrzanym kołnierzem. Nosił ją zawsze nonszalancko rozpiętą. Stał oparty o ścianę kamienicy, w której mieszkał. Palił papierosa, ale gdy dostrzegł dziewczynę, przydepnął go butem i ruszył w kierunku Cichońskiej. Oboje byli lekko skrępowani tym spotkaniem. Julian chuchnął w zmarznięte dłonie i zaproponował, by poszli w kierunku drzew. Mogli ukryć się w ich cieniu.
– Piąta kolumna musi opuścić kraj – zażartował, ale Antosia się nie uśmiechnęła. – Wiesz, co jest najdziwniejsze w tym wszystkim? – dodał poważnym tonem, a dziewczyna czekała na wyjaśnienie. – Jeszcze jakiś czas temu myślałem, że żydowskie mam tylko nazwisko i pochodzenie, nic więcej. Nawet nie jestem obrzezany. Czuję się Polakiem i... pewnie dalej bym się tak czuł, gdyby nie polityka. To ona zrobiła ze mnie Żyda.
– Julek, nie wyjeżdżaj – poprosiła cicho. – Pobierzmy się, zmień nazwisko na moje.
Julian znów się uśmiechnął. Przyciągnął do siebie dziewczynę i mocno ją przytulił. Oparł brodę o głowę Tosi i przez chwilę się zastanawiał.
– Oświadczasz się mi?
– Tak – odparła zdecydowanie.
– Nie za krótko się znamy, panno Cichońska? – spytał z uśmiechem. Spotykali się od niedawna, ich uczucie dopiero pączkowało, nie było mowy o wybuchu wielkiej miłości. – Tu na zawsze pozostanę Żydem, niezależnie od tego, jak się będę nazywał. Nawet jeśli teraz uda mi się to ukryć, to za kilka lat znów wiatr historii powieje antysemityzmem... Miałabyś przeze mnie same kłopoty. Mojego ojca usunięto już z uczelni – dodał.
– Taki znakomity profesor...
– Mnie też relegowano, nie mamy nic do stracenia. Czekamy na paszporty... Dostaniemy dokumenty podróży, musimy się zrzec obywatelstwa.
Antonina pocałowała Julka w usta. Miał suche wargi. Dotknęła jego policzka, jakby chciała nauczyć się na pamięć kształtu jego twarzy.
– Też stąd ucieknę – szepnęła. – Wyjadę z tego kraju.
– Jesteś zawzięta – zaśmiał się.
Antoninę dziwił spokój Julka. Nie okazywał złości ani strachu, był pogodzony z losem. Odgarnęła mu włosy z czoła.
– Muszę zapamiętać twoje oczy. – Patrzyła na niego. Zauważyła dwie małe kropeczki na tęczówce po lewej stronie. W prawym oku tego nie dostrzegła. Miał też niewielką bliznę nad nasadą nosa, często zakrywały ją okulary. Teraz ich nie założył, więc przyglądała się z uwagą każdemu szczegółowi jego twarzy. Będzie pamiętać. – Zakochiwałam się w tobie – dodała.
– Ja też – odpowiedział, głaszcząc ją po plecach. – Bylibyśmy wspaniałą parą, dopóki... – zmienił ton głosu – dopóki byśmy się nie zaczęli kłócić – zażartował. Nie chciał, by ich spotkanie było smutne, pragnął zapamiętać ją wesołą i uśmiechniętą, pełną planów na przyszłość i marzeń.
– Będę mogła przyjść na dworzec? – spytała.
– Nie – odparł twardo. – Nie chcę, żebyś przychodziła, to będzie zbyt bolesne. – Pocałował ją w czoło, po ojcowsku, jakby chciał tego ostatniego dnia otoczyć ją opieką.
Stasia wyjęła ze skrzynki pocztowej kilka kopert. Znalazła wśród nich erratę do encyklopedii, której była subskrybentką. Zdziwiła się, że wkładka do ósmego tomu miała aż kilka stron. Dotyczyła litery „o” i hasła „obozy koncentracyjne hitlerowskie”. Przeczytała wszystkie objaśnienia. Początkowo nie zrozumiała różnicy, więc ponownie wczytała się w tekst. Potem otworzyła encyklopedię i porównała definicje.
– No tak – westchnęła. W erracie wszystkie obozy koncentracyjne zostały uznane za obozy zagłady. Podkreślono też męczeństwo i straty narodu polskiego, a nie żydowskiego. Zdziwiona spojrzała w kierunku drzwi, za którymi w łóżku leżał Joseph. – Jakby Żydzi nie mogli być Polakami... – szepnęła do siebie. W tej samej chwili usłyszała swoje imię. Joseph ją wołał. Podniosła się ciężko z krzesła i poszła do pokoju. Kiedy otworzyła drzwi, zobaczyła posiniaczoną i opuchniętą twarz Hirsza. Pierwszy raz go takiego widziała. Wydał się jej złamanym człowiekiem. Podeszła bliżej i podała mu szklankę wody stojącą na szafce. Z trudem zamoczył w niej usta.
– Jak się czujesz? – spytała, przysuwając bliżej niego krzesło.
– Nie najgorzej, siniaki się zagoją – odparł. – Muszę tylko odpocząć.
– To się cieszę – odpowiedziała lodowatym głosem. – Powiesz mi, co się stało? Kto cię pobił? A może znów będziesz kłamał?
– Stasiu, nie zaczynaj.
– Masz mnie za głupią, prawda? Zestarzeliśmy się w tym kłamstwie. Na stare lata brodzimy w goryczy i wzajemnych pretensjach, które zastąpiły dawną miłość.
– Zastąpiły?
– Nie udawaj zdziwionego!
– Dobrze – przyznał i uniósł się na poduszce.
Stasia pomogła mu zająć wygodną pozycję. Po raz kolejny w ich małżeństwie czekała na prawdę, choć nie bardzo wierzyła w to, że wreszcie po tylu latach ją usłyszy. Za chwilę musiała biec do ojca do szpitala.
– Rozumiem, że nie napadli cię bandyci.
– Nie... – Hirsz chrząknął. – Przyznałem ci się, że kiedyś handlowałem... – zawahał się – niekoniecznie legalnym towarem. Pamiętasz? – Stasia kiwnęła głową. Wyprostowała się na krześle. Poczuła niepokój czający się za jej plecami. Tyle razy Hirsz ją rozczarował, a wciąż nie potrafiła wyzwolić się spod jego uroku. Gorycz smutku rozlała się po podniebieniu. Przełknęła ślinę. – Współpracowałem przed wojną z niemieckim marynarzem. Mówiliśmy na niego Graubraun, choć naprawdę nazywał się Florian Struppek... Widziałaś go raz, to on aresztował mnie w Tczewie. Pamiętasz?
Stasia odtworzyła ten dzień w pamięci. Była w ciąży z Hanią, kiedy Niemcy przyszli po Josepha. Był przy niej Jasiek. Potem wywiózł ją do Gdańska, razem z dziećmi. Wszystkie obrazy przewinęły się we wspomnieniu, przywołując ówczesny lęk.
– Tak, ale tam nie było żadnego marynarza.
– Graubraun tuż przed wojną zszedł na ląd, zaciągnął się do wojska – wyjaśnił. – Jakby ci to powiedzieć... Mój ostatni interes z tym człowiekiem nie przebiegł zwyczajnie, zraniłem go w dłoń. Nie mógł więc mi tego darować i kiedy nasze drogi zetknęły się ponownie w obozie w Stutthofie[4], wykorzystał okazję do zemsty... – Hirsz podniósł dłoń, by pokazać Stasi bliznę. Znała ją doskonale. Każdy fragment ciała Josepha znała na pamięć, każdą bliznę, każdą wypukłość i wgłębienie. Zamyśliła się, przypominając sobie ich pierwszą wspólną noc po zakończeniu wojny. Poczuła skurcz w żołądku, choć nie była to jedna z najbardziej upojnych nocy w ich wspólnym życiu. Hirsz opowiadał. Mówił o swojej obsesji. O tym, że po wojnie wszędzie widział Graubrauna. Kilka razy biegł za nim, choć nie miał pewności, czy mężczyzna żył. Opowiedział o pomocy Wojtka w ustaleniu adresu Niemca i nocy, gdy wyciągnął stary pistolet bez nabojów, ruszył pod adres zapisany na skrawku papieru. Minął pijanego marynarza na nabrzeżu, a kilka sekund później w świetle lampy ulicznej zauważył mężczyznę wychodzącego z kamienicy, do której właśnie zamierzał wejść. Zatrzymał się i mocniej nasunął na twarz kapelusz. Odwrócił się do mężczyzny plecami. Skorzystał z zasłony, jaką dawało mu drzewo, przy którym się zatrzymał. Spojrzał w kierunku nieznajomego, a jego serce przyspieszyło. Facet powiedział coś pod nosem po niemiecku! Nie zrozumiał słów, ale był pewien, jaki język wybrzmiał w powietrzu! Czyżby Graubraun wyszedł z tego mieszkania?! W pierwszej chwili nie wiedział, co robić: pozwolić odejść mężczyźnie i sprawdzić mieszkanie pod wskazanym przez Wojtka adresem czy ruszyć za tajemniczą postacią. Po chwili wahania zaufał intuicji, która pchała go za facetem w prochowcu. Szedł za nim w odpowiedniej odległości i z każdym krokiem nabierał pewności, że to Graubraun. Kierowali się w stronę Dolnego Miasta. Czego tam szukał o tej porze Niemiec, Hirsz nie miał pojęcia, choć przeszło mu przez myśl, że Graubraun wrócił do handlu kokainą. O ile to oczywiście on, pomyślał. Jeżeli tym razem mężczyzna nie okaże się Struppkiem, już nigdy go nie znajdzie. Przeszedł koło niedawno wybudowanego pięciokondygnacyjnego budynku. Ukrył się za przepierzeniem z desek, które tworzyło ściankę śmietnika, i spoglądał na mężczyznę. Musiał go sprowokować do odwrócenia się, żeby zobaczyć jego twarz. Pod butem poczuł kawałek cegły. Niewiele się zastanawiając, rzucił ją przed siebie. Facet natychmiast się odwrócił. Joseph zauważył jego zdenerwowanie. Wsunął rękę do kieszeni i nerwowo się rozejrzał. Z tej odległości jednak wciąż nie miał pewności. Postanowił więc zaryzykować i wyjść z ukrycia. Czekał tylko na odpowiedni moment. Gdy mężczyzna skręcił w boczną ulicę, Hirsz podbiegł kilka metrów i krzyknął:
– Graubraun!
Przyglądał się uważnie reakcji faceta. Tamten zwolnił. Ręce trzymał w kieszeni, więc Hirsz przyjął taką postawę, by w razie konieczności uskoczyć w bok.
– Graubraun! – krzyknął ponownie. Tym razem jego głos zabrzmiał donośniej i pewniej.
– Hirsz? – usłyszał w odpowiedzi. Naprzeciwko niego stanął Struppek. Odsłonił twarz, odchylając kapelusz do tyłu. Joseph zrobił to samo. Jego serce łomotało jak szalone, z trudem panował nad nogami. Czuł drżenie w łydkach, jakby nakazywały mu brać nogi za pas. – No proszę... – zadrwił Niemiec. Potem zrobił kilka kroków w kierunku Żyda. Wiedział, że kiedyś się spotkają. Może nawet czekał na ten dzień. Nie dokończyli swoich spraw z czasów wojny.
– A jednak żyjesz – powiedział Joseph i również powoli zrobił krok do przodu. – Czułem to.
– Ja też – odparł Niemiec. – Zestarzałeś się.
Hirsz czuł napięcie w każdym centymetrze ciała. Jeżeli Graubraun pojawiał się w Gdańsku ze względu na ciemne interesy, mógł mieć przy sobie broń. Przyjrzał się mu. Dostrzegł głębokie bruzdy na twarzy w okolicy ust i nosa. Graubraun był stary, choć ciągle miał przewagę wieku nad Josephem. Dziesięć lat w tym momencie stanowiło istotną różnicę. W fizycznym starciu Hirsz miał niewielkie szanse.
– Ten dzień trzymał mnie przy życiu. – Joseph wysyczał przez zaciśnięte zęby. Znów zrobił krok i w jednej chwili mężczyźni rzucili się na siebie z pięściami. Zaczęli się szarpać, próbując zadawać ciosy. Kapelusze potoczyły się po chodniku, a oni okładali się z nienawiścią spotęgowaną przez lata. – Ty skurwielu! Zabiję cię!
Hirsz się zamachnął. Poczuł, jak jego pięść trafiła w twarz przeciwnika, ale ten cudem uszedł przed ciosem, zakręcił się na pięcie i uderzył Hirsza w szczękę. Żyd się zatoczył i runął na plecy. Graubraun natychmiast na niego skoczył i wykręcił mu rękę. Próbował również unieruchomić drugą, gdy nagle z jednego z okien rozległ się wrzask kobiety wzywającej milicję. Powoli w oknach zapalały się światła. To wybiło Graubrauna z rytmu. Hirsz wyrwał rękę, wywinął się i teraz on przewrócił Niemca na plecy. Obaj dyszeli i na oślep okładali się pięściami, ale ich ciosy były coraz słabsze. Wtedy Joseph sprawnym ruchem wyciągnął z kieszeni pistolet i przystawił Niemcowi do czoła. Ten natychmiast znieruchomiał i spojrzał w oczy przeciwnikowi.
– Strzelaj – powiedział cicho, a potem powtórzył to głośniej.
Hirsz patrzył na znienawidzonego przez lata Graubrauna. Wiedział, że nie miał ani jednego naboju, a mimo to pochylił się nad uchem Niemca i szepnął:
– Do zobaczenia w piekle.
Mężczyzna zamknął oczy w oczekiwaniu na strzał, ale usłyszał tylko ciche kliknięcie. Podniósł powieki i zobaczył kpiący uśmiech Josepha.
– Nienaładowany? – szepnął z niedowierzaniem, a potem szarpnął się, by zrzucić z siebie Hirsza. Żyd jednak szybkim ruchem odrzucił pistolet, wyciągnął z kieszeni scyzoryk i przytknął przeciwnikowi go do szyi. W tle wciąż grzmiały wrzaski ludzi wzywających milicję.
– Do tego nie potrzeba naboi – warknął chrapliwym głosem. – Ale nie mogłem sobie darować zobaczenia twojej miny. Czekałem na to latami.
– Zrób to – wycharczał Graubraun, dusząc się kaszlem. – Zrób i zakończmy to raz na zawsze.
– To Niemcy! – krzyknął ktoś przez okno. – Milicja! Milicja!
W oddali rozległ się dźwięk syreny milicyjnego wozu. Zbliżał się do nich. Hirsz drgnął. Odsunął nóż i wstał. Niewiele myśląc, wyciągnął rękę do leżącego.
– Uciekamy stąd! – powiedział zdecydowanym głosem, a Niemiec chwycił jego dłoń, by się podnieść. Po chwili biegli w kierunku Motławy.
Hirsz skończył opowiadać Stasi o bójce z Graubraunem. Poprawił się na łóżku. Bolały go żebra. Nie wie, jakim cudem po kotłowaninie z Niemcem zdołał biec.
– I co było potem? – spytała Stasia. – Jak to możliwe, że przestaliście się bić i razem uciekliście przed milicją?
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Może po prostu za starzy jesteśmy na przepychanki?
– Rozmawialiście potem?
– Nie, to by było zbyt piękne. Kiedy znaleźliśmy się nad Motławą, ledwo dyszeliśmy. On przeraźliwie kaszlał. Obaj mamy kiepską kondycję, zestarzeliśmy się przez te lata, ale znów próbowaliśmy się okładać pięściami. Wreszcie padliśmy. On jest chyba chory, bo cały czas się krztusił. Leżeliśmy więc obok siebie, a on zapytał, czy jesteśmy kwita.
– Jesteście?
– Połowicznie – odparł. – Ale może wreszcie zaznam spokoju.
– Przestaniesz gonić za nim i... – powiedziała w zamyśleniu – i za wspomnieniami z wojny.
Hirsz spojrzał na Stasię. Zaskoczyła go. Nie gonił przecież za wspomnieniami z wojny! Próbował się od nich uwolnić. Nienawidził ich. Ciągle słyszał odliczanie strzałów tego dnia, kiedy uciekał z obozu. Widział rozkładające się ciała na bramie w Stutthofie i powtarzał sobie, że przyczynił się do śmierci wielu ludzi. Basia nawiedzała go w snach, za nią przychodziła Czesia. Poczuł, jak zaciska palce na jej szyi. Nawet Kacper przychodził. Milczący, z butelką wódki w dłoni przepijał do niego i kilku innych mężczyzn, których imion i twarzy nawet nie pamiętał. Liczył na to, że kiedy zniknie Graubraun, zniknie przeszłość. Jakże się jednak pomylił!
– Przepraszam... – Wziął jej dłoń. – Przepraszam.
– Naprawdę się zestarzałeś – podsumowała z ironią w głosie. – Nigdy wcześniej tego nie robiłeś.
Stasia cofnęła rękę i wstała. Poprawiła spódnicę. Otrzepała z niej niewidzialne paproszki, by ukryć zakłopotanie. Nie chciała widzieć słabości Hirsza. To ją przerażało. Dopóki był silny, dopóty czuła, że jest z nim bezpieczna.
– Idę do szpitala, do ojca – powiedziała i wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
– To mój syn – powiedział Maciej, a Julia ponownie poczuła ból w piersi. Po raz drugi słowa jej byłego męża wybrzmiały w powietrzu. Przez moment przy pierwszym spotkaniu, gdy zobaczyła Macieja przed drzwiami, a dopiero kilka sekund później pojawił się przy nim chłopak, myślała, że czas się cofnął i widzi swojego syna. Jednak w twarzy chłopca błysnęło coś obcego, naznaczonego urodą innej kobiety i nie pozwoliło słodyczy rozlać się w sercu. Zacisnęła palce. Dopiero gdy poczuła paznokcie wbijające się w skórę, odetchnęła. Ból fizyczny był antidotum na to, co działo się w sercu. Gdyby była sama, chwyciłaby za włosy i wyrwała ich kępkę, żeby skóra zapiekła do żywego. Wiedziała jednak, że nie może tego zrobić przy Zapolskich. Przyjrzała się ich twarzom. Podobieństwo między kuzynami z wiekiem się pogłębiło. Potem przeniosła wzrok na chłopca. Miał coś z Macieja, pomyślała, ale jego jasna piegowata twarz i lekko rude włosy rozmazywały to podobieństwo. – Ma na imię Jerk, niedawno skończył czternaście lat.
Chłopak wstał i przez moment wpatrywał się w twarze obcych sobie ludzi. Kiedyś był ciekawy rodziny ojca, ale teraz, gdy matka zmarła, nie miał najmniejszej ochoty na poznawanie kogokolwiek. Zrobił zaciętą minę i milczał.
– Mówi po polsku? – spytał Wojtek.
– Oczywiście. Po polsku i po szwedzku – dodał i kazał synowi usiąść. Chłopak pochylił się nad talerzem i w milczeniu jadł kanapkę.
Wojtek wreszcie lekko się rozluźnił. Postawił na stole butelkę wódki i poprosił Julię o kieliszki, a ona po chwili przyniosła naczynia. Dokroiła chleba i kiełbasy. Postawiła też na stole słoik ogórków kiszonych. Usiadła, choć wciąż nie mogła się rozluźnić. Nie spodziewała się powrotu Macieja. Nie spodziewała się jego syna. Nie wspomniał o nim w liście. Chłopak wyskoczył jak królik z kapelusza. Siedział naburmuszony przy stole i się nie odzywał.
– Co z jego matką? – spytał wreszcie Wojtek, a Maciej lekko zakręcił się na krześle.
Jerk podniósł głowę znad talerza i spojrzał na ojca.
– Zmarła w zeszłym roku – szepnął mężczyzna. – Nowotwór...
– Przykro mi, stary – odparł niewzruszony Wojtek. Polał wódkę i natychmiast podniósł kieliszek. – No to za spotkanie. – Nie czekając na Julię i Maćka, wypił alkohol. Otarł wierzchem dłoni usta i wziął kiszonego ogórka. – Na długo wpadliście z wizytą?
Julia nie mogła złapać oddechu. Alkohol rozlał się po podniebieniu. Zakasłała. Niezbity z tropu Wojtek spoglądał na kuzyna i spokojnie żuł. Potem sięgnął po chleb. Przełamał kromkę na pół i przystawił ją do nosa. Lubił kwaskowo-żytni zapach pieczywa.
– Na stałe – rzucił Maciej.
– Hania! – krzyknęła Stasia, przekraczając próg mieszkania córki. – Jarek? Idę do ojca do szpitala!
Stasia przetarła dłonią brudny blat stołu. Rozglądała się za ścierką, gdy nagle pojawił się Jarek. Miał potargane włosy. Wyglądał, jakby dopiero się obudził. Podał babce lnianą szmatkę.
– Gdzie twoja matka?
– Śpi.
– Jak to śpi? – Stasia rzuciła okiem na zegar wiszący niedaleko futryny. Wskazywał trzynastą. – Co się dzieje w tym domu? Uczesz się i wpuść koszulę w spodnie. Pójdziesz ze mną do szpitala?
Chłopak posłusznie wykonał polecenia babki i kiwnął głową. Chętnie wyjdzie z domu. Miał dość matki, która od wyjazdu ojca miotała się po domu, a gdy nagle dziadka pogotowie zabrało do szpitala, zaczęła wracać pijana i śmierdząca męskimi perfumami. Nie pytał, dokąd chodziła, ale obiecał sobie, że opowie o wszystkim ojcu. Nie mógł się też doczekać, kiedy wreszcie będzie dorosły i wypłynie z nim w rejs. Niedługo kończył podstawówkę i nie miał wątpliwości, że chce zostać marynarzem. Kochał morze.
Stasia minęła Jarka i weszła do pokoju, w którym na łóżku leżała córka. Spod kołdry wystawała tylko stopa, reszta ciała niknęła w pościeli. Bez wahania odkryła dziewczynę i szturchnęła ją w ramię. Uderzył ją zapach nieprzetrawionego alkoholu i papierosów. Wzdrygnęła się.
– Boże, Hanka! Jak ty się prowadzisz?
– Yyyy – mruknęła córka i znów nakryła się kołdrą.
– Jak ci nie wstyd?! Twój syn na to patrzy! Powiem ojcu, to złoi ci skórę!
– Dajcie wy mi wszyscy święty spokój!
– Przypomnę ci, że dziadek w szpitalu!
– Dzięki temu mam wolną chatę.
– Nie zapominaj, że to jego... – zawahała się – jak mówisz, chata.
– Ale to ja się nim zajmuję – dodała z pretensją w głosie. – A ty i ciotki gracie kochane córeczki! Nie mam swojego życia! – Hania w samej halce poderwała się z łóżka i podeszła do torebki rzuconej niedbale w kąt obok butów. Sięgnęła po paczkę papierosów i zapaliła. Jej palce drżały, gdy wkładała papierosa do ust.
– Jak możesz tak mówić?
– Bo taka prawda!
– Idę teraz do ojca do szpitala – powiedziała Stasia, ledwo panując nad tym, by nie nawrzeszczeć na rozpieszczoną smarkulę. – Zabieram Jarka ze sobą.
– No tak – zakpiła Hania. – Proszę bardzo, nie musisz nawet pytać.
– Umyj się i doprowadź do porządku.
– Tak jest, kochana mamusiu. – W głosie Hani znów wybrzmiała kpina. Dziewczyna usiadła w fotelu i spojrzała na matkę. Miała dość klanu Jaśmińskich, zawsze poprawnych, cnotliwych i postępujących jak należy. W dodatku niepotrafiących zaakceptować tego, że ona była inna. Zaciągnęła się papierosem. Gdy trzasnęły drzwi, od razu przeniosła się wspomnieniami do poprzedniego wieczoru. Razem z przyjaciółką poszły na dancing. Beata również była żoną marynarza, obie miały pieniądze i fantazję, by z nich korzystać. Jak przez mgłę pamiętała twarz mężczyzny, z którym przetańczyła pół nocy. Wydawał się jej przystojny i zabawny. Śmiała się, piła bez zahamowań, dawała mu się dotykać. Jej ciało z przyjemnością przyjmowało jego dłonie, gdy te w tańcu wędrowały wzdłuż jej kręgosłupa i niby przypadkowo ocierały się o biodra i pośladki. Nagle we wspomnieniu pojawiła się twarz, której nie umiała odtworzyć. Mężczyźni siedzieli przy barze, byli odwróceni do niej plecami. „Obracasz tę Żydówę?” – Trzy słowa boleśnie wbiły się jej pod skórę. Już kiedyś je słyszała. Jakby miała wytatuowane na czole, że jej ojciec jest Żydem! Jakby miała skazę, której za żadne skarby nie dało się wymazać. I gdyby nie wiedziała o tym, że jej dziadek Samuel Hirsz był żydowskim kupcem, popukałaby się w czoło i puściła obraźliwe zdania mimo uszu, ale wiedziała! Była wściekła na ojca, że nie przemilczał przeszłości, która teraz wdzierała się w nią całą mocą, wywoływała złość i brak przynależności do świata, w którym żyła. Żydówka bez wykształcenia, niepasująca do oczekiwań matki. Jedno wielkie rozczarowanie... Włożyła do ust kolejnego papierosa i zapaliła.
Hirsz dotknął obolałej twarzy, gdy ktoś zapukał do drzwi. Zanim zdążył wstać lub krzyknąć, że otwarte, w progu stanęła Hania. Przez moment milczała, przyglądając się ojcu.
– Co się stało? – spytała.
– Nic... – odparł. – Próbowałem załatwiać dawne porachunki, ale za stary jestem. Nic z tego nie wyszło, chyba tylko się ośmieszyłem.
– Tato... – zaczęła. – Nie boisz się?
– Czego?
– No... – zawahała się. – Tego, co się dzieje w Warszawie i u nas. Wszyscy mówią o syjonistach. Słyszałam, że kilka osób wyjechało.
– O czym ty mówisz? Ludzie zawsze wyjeżdżają.
– No tak, ale Żydów zmusza się do wyjazdów do Izraela. Ludzie plotkują, że teraz wszyscy Żydzi są inwigilowani, by nie zagrażali porządkowi i nie podburzali do buntu.
– Pierdolę to – zaklął pod nosem. Usiadł na łóżku i podsunął córce paczkę papierosów. Zapaliła i przyglądała się ojcu. Źle wyglądał. Siniaki i opuchlizna na twarzy zniekształcały mu rysy. – Mam dość – dodał. – Całe życie walczę z tą swoją żydowskością, a i tak ludzie przyklejają łatki i definiują mnie tylko przez pochodzenie. Wiesz, co musiałem zrobić, żeby przeżyć? – spytał retorycznie, a Hania zauważyła, jak zadrżały mu palce. Nie zamierzał jej opowiadać o przeszłości, ale chciał, by rozumiała piętno, jakie jej przekazał. – Co jakiś czas ludzie szukają winnych tego, że jest źle, i zgadnij, kogo wtedy znajdują? Kto jest odwiecznym i niezawodnym chłopcem do bicia?
– Tato... – jęknęła. – Nie boisz się?
Kiedy Stasia z Jarkiem przekroczyli próg sali, w której leżał Antoni, przy łóżku siedziała Iza. Trzymała dziadka za rękę i coś do niego szeptała. W pomieszczeniu panował zaduch. W powietrzu unosił się zapach medykamentów i moczu. Jarek skrzywił się, ale nie dał po sobie poznać, że zrobiło mu się niedobrze. Szedł za babcią w stronę staruszka ginącego w łóżku. Blada, niemal woskowa twarz zlewała się z pościelą. Chłopak poczuł nieprzyjemny skurcz w żołądku. Kochał pradziadka i nie przeszkadzała mu, tak jak matce, jego starość. Lubił słuchać, jak Antoni złościł się podczas czytania porannych gazet. Potem zawsze kręcił przy radioodbiorniku, by złapać fale Radia Wolna Europa, i dla kontrastu mruczał z zadowolenia. Czasami tłumaczył prawnukowi, co się działo w Polsce i na świecie. Powtarzał mu, że najważniejsza w życiu jest wolność, a Gdańsk to dumne miasto i nikomu nie da się rzucić na kolana, bo gdańska krew to przecież nie maślanka, dodawał z uśmiechem, puszczając do Jarka oko.
– Jak się czuje? – Stasia położyła dłoń na ramieniu Izy. Stała za córką, bojąc się podejść bliżej.
– Źle...
– Wysłałam do Kasi telegram... – szepnęła. – Oby zdążyła.
Iza wstała. Poprosiła, by matka usiadła. Zamieniły się miejscami. Do ciotki zbliżył się Jarek. Pociągnął nosem. Wbił wzrok w nieruchomą twarz pradziadka. To nie był ten sam żwawy staruszek, który niedawno przeklinał w kuchni nad gazetą. Stasia dotknęła dłoni ojca. Skóra wydała się jej pergaminowa i szorstka. Antoniemu drgnęła warga, jakby próbował się uśmiechnąć.
– Papko... – szepnęła. – Jesteśmy tu z tobą, ja, Iza i Jarek, niedługo przyjdzie Julia, przyjedzie też Kasia.
– Yyy... – jęknął, próbując podnieść powieki. – Elżbieta? – szepnął. Stasia miała wrażenie, że się przesłyszała, ale ojciec nagle otworzył oczy i wpatrywał się w nią takim wzrokiem, jakby patrzył przez nią gdzieś daleko.
– Tato, to ja, Stasia.
– El... Elżbie... – powiedział tak cicho, że ostatnie litery nie wybrzmiały w powietrzu. Jego twarz się zmieniła, pod skórą drgnęły mięśnie, szczęka inaczej się ułożyła. Ojciec zamrugał i przytomnie spojrzał na córkę. – Gdzie jest Kasia? – spytał, a potem powtórzył pytanie. Stasia pogładziła go po dłoni.
– Niedługo przyjedzie – odparła, dławiąc się łzami. – Musisz na nią poczekać. Do Piotra też napisałam.
Ojciec lekko kiwnął głową.
– Zabierzcie mnie do domu...
Znów zamknął oczy. Ciężko oddychał. Każdy haust powietrza wydobywał się z jego ust z cichym świstem, jakby jego organizm przypominał zardzewiałą maszynę, w której części powoli odmawiały posłuszeństwa. Wszystko w nim chrypiało i rzęziło przed ostatecznym rozpadem.
Stasia wyprostowała się, a potem położyła torebkę na kolanach i zaczęła w niej nerwowo grzebać. Jarek z Izą spoglądali na kobietę. Byli pewni, że zaraz się rozpłacze i szuka chusteczki. Ku ich zdziwieniu wyjęła gazetę. Kupiła ją w drodze do szpitala. Wiedziała, że tata każdy dzień zaczynał od prasówki. Rozprostowała ją gwałtownie, strzepnęła papier, jakby chciała pozbyć się kurzu, i spojrzała na ojca.
– Papko... – odezwała się ponownie. – Poczytam ci, co?
Mężczyzna mruknął, że się zgadza.
– Co by tu? – Stasia spoglądała na stronę w poszukiwaniu jakiegoś interesującego tytułu. – O, to może być ciekawe... Śladem krwawego watażki[5] – przeczytała, a potem dodała, że to o Pawle Jasienicy, który wstąpił do bandy Łupaszki i przyjął pseudonim Nowina. – Banda Łupaszki, byłego rotmistrza pułku ułanów w Wilnie, pojawiła się w województwie gdańskim w pierwszych miesiącach tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku, mając już za sobą mordy i napady rabunkowe... – ściszyła głos, bo uświadomiła sobie, że czytanie umierającemu ojcu o morderstwach nie jest dobrym pomysłem. Przeniosła więc wzrok na artykuł niżej i z entuzjazmem przeczytała tytuł: – Dużo ryb, mało zamrażarek! Wyobrażasz sobie? Gospodarka rybna jest niedoinwestowana.
– Mamo... – Iza ponownie zbliżyła się do Stasi i położyła jej dłoń na ramieniu. – Czytaj cokolwiek, ważne, żeby dziadek słyszał twój głos.
Stasia ukradkiem wytarła policzek. Łzy dławiły ją. Nie mogła się skupić na słowach. Do sali weszła pielęgniarka.
– Pani doktor – zwróciła się do Izy. – Dzwonili z izby przyjęć, szukali pani, potrzebny jest ktoś ze znajomością niemieckiego.
– Już idę – odpowiedziała, z ulgą przyjmując wiadomość. Poklepała mamę po ramieniu i poprosiła, by długo nie męczyła dziadka. Sprawdziła jeszcze kroplówkę, ucałowała Antoniego w policzek i wyszła, zostawiając matkę i siostrzeńca z chorym. W korytarzu odetchnęła. Poprawiła wiszący na szyi stetoskop, wsunęła ręce do kieszeni fartucha i udała się do izby przyjęć.
OD AUTORKI
Historia rodu Jaśmińskich to fikcja literacka, w której wykorzystałam wspomnienia ludzi żyjących przed laty w Gdańsku. Cieszę się, że saga została przyjęta z du-żym entuzjazmem. Dziękuję wszystkim Czytelniczkom i Czytelnikom za ciepłe słowa na temat powieści. Spo-dziewam się też, że po przeczytaniu trzech tomów pojawi się niedosyt. Trudno w pełni opowiedzieć dzieje jednej rodziny, która przez lata kurczy się w podstawach, ale rozrasta w konarach. Skupiłam się na losach kobiet, bo to one były dla mnie najważniejsze, choć i tu nie sposób było opowiedzieć wszystkiego o każdej bohaterce. Myślę jednak, że niektóre historie powinny pozostać niedopowiedziane. Lepiej odejść od lektury z niedosytem i pragnieniem „jeszcze” niż przesytem.
Historia ta z pewnością nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby nie nieoceniona pomoc historyka specjalizującego się w dziejach Gdańska, pana doktora Jana Daniluka, któremu pięknie się kłaniam. Dziękuję też wydawnictwu Poradnia K (takiej współpracy z wydawcą życzyłby sobie każdy autor), graficzce Ilonie Gostyńskiej-Rymkiewicz za przecudne okładki (wyrwane chyba z mojego serca).
Dziękuję także paniom: Magdalenie Grzebałkowskiej i Sylwii Winnik, że uwierzyły w projekt i rekomendowały poszczególne tomy sagi swoimi nazwiskami. Dla mnie to ogromne wyróżnienie.
Dziękuję przyjaciółkom Katarzynie Wieczorkiewicz i Żanecie Michalskiej, że zechciały być pierwszymi czytelniczkami sagi, nie szczędziły mi uwag i wskazówek, miewały wątpliwości podczas czytania niektórych fragmentów, ale potrafiły wesprzeć mnie dobrym słowem i zachęcić do dalszej pracy.
Dziękuję tacie Zygmuntowi Łazikowi, który udostępnił mi swoje wierszyki i fraszki, abym mogła obdarować nimi jednego ze swoich bohaterów (Bogumiła).
Na koniec dziękuję mojemu mężowi Sławkowi, bo gdyby nie jego stare gdańskie pocztówki i rzucenie mi wyzwania, bym podjęła temat Grudnia ’70, nie byłoby tej sagi.
Przy tworzeniu trzeciego tomu „Jaśminowej Sagi” korzystałam między innymi z opracowań:
– Alicja Klimczak, Katarzyna Malinowska, Roman Modranka, Życie i zdrowie kobiet na przełomie XIX i XX wieku, „Journal of Health Study and Medicine” nr 1, 2016 r., s. 73-89.
– Andrzej Januszajtis, Opowieści starego Gdańska. Gdańsk 2009.
– Andrzej Januszajtis, Gdańskie Spichlerze – piękno zapomniane. Gdańsk 2017.
– Anna Miłoszewska-Kiełbiewska, Obraz kobiety XX i XXI wieku w wybranych polskich czasopismach i poradnikach dobrego wychowania [praca doktorska], Warszawa 2015; https://depotuw.ceon.pl/bitstream/handle/item/1445/A_Miloszewska-Kielbiewska_-_Praca_doktorska.pdf?sequence=1 (dostęp: 20.03.2021).
– Dorota Danielewicz, Berlin. Przewodnik po duszy miasta. Warszawa 2013.
– Ewa Winnicka, Cezary Łazarewicz, 1968. Czasy nadchodzą nowe. Warszawa 2018.
– Gabriela Danielewicz, Gdańsk–Wrzeszcz, co odszedł w przeszłość. Gdańsk 2010.
– Halina Fedorowicz, Dzienniki. Zapiski z robót przymusowych w Prusach Wschodnich 1944–1945. Gdańsk–Sztutowo 2016.
– Irena Jabłońska-Kaszewska, Ze wspomnień gdańskiej lekarki. Gdańsk–Warszawa 2019.
– Jerzy Kochanowski, Tylnymi drzwiami. „Czarny rynek” w Polsce 1944–1989. Warszawa 2015.
– Marek Andrzejewski, Marzec 1968 w Trójmieście. Instytut Pamięci Narodowej 2008 r.
– Piotr Brzeziński, Robert Chrzanowski, Tomasz Słomczyński, Pogrzebani nocą. Pierwsza książka o ofiarach Grudnia ’70 na Wybrzeżu Gdańskim. Wspomnienia, dokumenty. Gdańsk 2015.
– Marzec 1968 w Gdańsku, opr. Mieczysław Nurek, Anna Wałek, Katarzyna Błaszkowska, Gdańsk 2018.
Ponadto niezwykle pomocne były portale internetowe: trójmiasto.pl, gdanskstrefa.com, historia.trójmiasto.pl, gedanopedia.pl, a także gazety: „Dziennik Bałtycki”, „Głos Wybrzeża”, „Trybuna Ludu”.
PRZYPISY