Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 sekretów ludzi sukcesu to nie jest tylko zbiór wskazówek określających, jak dzięki wprowadzeniu radykalnych zmian w swoim życiu i zmianie pewnych zachowań można dołączyć do grupy ludzi zwanych potocznie ludźmi sukcesu, ale również zbiór ciekawych obserwacji o życiu ludzi znanych na całym świecie i uważanych z różnych powodów za godnych podziwu.
Autor, światowej sławy negocjator praktyk, jeden z najpopularniejszych prelegentów w USA, nagrodzony wielokrotnie za swoje zdolności krasomówcze, jeżdżąc z prelekcjami po całym świecie, miał możliwość poznania wielu ludzi, którzy jak to określa, są „prawdziwymi zwycięzcami w grze zwanej życiem”. Każdemu zadawał to samo pytanie: „W czym tkwi twój sekret? Jak to się dzieje, że wygrywasz tam, gdzie tak wielu przegrywa?”. Odpowiedzi, które otrzymywał, stały się podwaliną zagadnień, jakie porusza. Duża liczba przykładów i anegdot zamieszczonych w książce sprawia, że czyta się ją jak dobrą beletrystykę.
Książka 13 sekretów ludzi sukcesu skierowana jest przede wszystkim do ludzi, którzy nie chcą stać w miejscu i mają ambicję osiągnięcia sukcesu, ale niewątpliwie przydatna też będzie osobom, które już są go blisko. Przytoczmy zresztą słowa autora: „Książka ta pomoże ci zidentyfikować i pokonać przeszkody, które ograniczały cię w przeszłości. Gdy doczytasz ją do końca, zrozumiesz lepiej, co się dzieje z twoim życiem. Poczujesz przypływ energii koniecznej do tego, by stanąć w jednym szeregu z ludźmi sukcesu. Obiecuję!”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 428
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału:
The 13 Secrets of Power Performance
Copyright © 1994 Roger Dawson
Original English language edition published by
Prentice Hall, Inc. Englewood Cliffs, NJ 07632 USA
All rights reserved
Przekład: Marian J. Waszkiewicz
Redakcja: Justyna Stawarz
Korekta: Maciej Malinowski
Projekt okładki: DL Design, Dariusz Litwiniec
Skład: Umlautus, Göteborg, Sweden
Opracowanie e-wydania:
Copyright © 2006 for the Polish translation by Marian J. Waszkiewicz
Copyright © 2005 for the Polish edition by Wamex
Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ta nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawnictwa Wamex.
WAMEX, Skånegatan 17 B, 411 40 Göteborg, Szwecja.
www.wamex.se
e-mail: [email protected]
Published in cooperation with MT Biznes Ltd., Warsaw, Poland
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione. Wykonywanie kopii metodą elektroniczną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym, optycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Niniejsza publikacja została elektronicznie zabezpieczona przed nieautoryzowanym kopiowaniem, dystrybucją i użytkowaniem. Usuwanie, omijanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
MT Biznes Sp. z o.o.
www.mtbiznes.pl
ISBN 978-83-8087-768-9 (format epub)
ISBN 978-83-8087-769-6 (format mobi)
Książkę tę dedykuję Giseli Za jej mądrość, wspaniałość oraz za to, że przypomniała mi czym jest miłość
Czy zastanawiałeś się kiedyś nad tym, co sprawia, że niektórzy ludzie potrafią brać z życia tak wiele? Nic nigdy nie wydaje im się trudne ani skomplikowane. Same piątki w szkole? Żaden problem! Błyskotliwa i szybka kariera? Pestka! Piękny i inteligentny partner, z którym można dzielić życie i wychowywać gromadkę wspaniałych i utalentowanych dzieci? Drobiazg!
Jeżeli kiedykolwiek cierpią — nie sposób tego po nich poznać. Nigdy chyba nie brakuje im do pierwszego. Trudno też uwierzyć, że kiedykolwiek mogliby się czuć tak przytłoczeni problemami życia, iż nie chciałoby się im rano wstać z łóżka.
Kim są ci ludzie? Marsjanami? A może to wybryk natury, coś, co nigdy nie powinno się było zdarzyć? Nie!
Ludzie, o których mowa, uczynili opisane w tej książce zasady częścią swojego życia. Często podkreśla się w różnych poradnikach konieczność zmiany własnego sposobu myślenia. Moim zdaniem klucz do sukcesu to przeanalizowanie działań tych, których można nazwać ludźmi sukcesu, i próba ich naśladowania. Ludzie, którzy sprawiają, że życie wydaje się takie łatwe, po prostu przyjęli za swoje i wprowadzają w czyn metody osiągania sukcesów w życia które omawiam w tej książce. Kiedy je poznasz, i tobie będzie łatwiej osiągnąć sukces i satysfakcję!
Od ponad dwudziestu lat podróżuję po kraju, prowadząc wykłady dla największych przedsiębiorstw i spółek handlowych. Odwiedziłem wszystkie większe miasta Ameryki Północnej, a także Australii. Wszędzie starałem się znaleźć czas na obiad lub kolację z prawdziwymi zwycięzcami w grze zwanej życiem. Wszystkim zadawałem to samo pytanie: „W czym tkwi twój sekret? Jak to się dzieje, że wygrywasz tam, gdzie tak wielu przegrywa?”. Odpowiedzi, które otrzymywałem, stały się podwaliną tej książki.
Co roku podczas dwumiesięcznego urlopu podróżuję po świecie i przyglądam się, jak żyją ludzie w innych krajach. Odbywałem wspinaczki w górach Europy, w Himalajach, w górach Afryki i w Andach. Brałem udział w słynnej korridzie w Pampelunie. Widziałem rzadko spotykane goryle górskie w Zairze i posągi terakotowej armii w środkowych Chinach. Byłem uczestnikiem spływu tratwami w dół wodospadu, skakałem ze spadochronem i na linie. Sześć razy okrążyłem świat i odwiedziłem ponad 100 krajów.
Gdziekolwiek byłem, zawsze spotkałem się z tym samym — widziałem kilku ludzi sukcesu, którzy potrafią stawić czoło każdemu wyzwaniu, pokonać każdą przeszkodę i uczynić swoje życie naprawdę interesującym. Niestety, ogromna większość śmiertelników zupełnie nie wykorzystuje danego im potencjału.
To smutne, bo gdyby wszyscy poznali sekrety ludzi sukcesu, mogliby żyć jego pełnią — kochając je i delektując się każdą chwilą, wykorzystując maksymalnie dane im możliwości.
Spotkałem kiedyś człowieka, który przybył do Ameryki z Newcastle w północnej Anglii, nie mając grosza przy duszy. Dzięki handlowi nieruchomościami i działalności budowlanej dorobił się dziesiątków milionów dolarów. Człowiek ten zapoznał mnie z trzema etapami osiągania bogactwa. Najpierw uczymy się, jak zarabiać pieniądze, pracując dla innych, potem zarabiamy pieniądze, pracując dla siebie, na koniec zaś uczymy się sztuki wynajmowania ludzi, którzy pracując dla nas, pomnażają nasz majątek. „Ten etap jest zwykle najtrudniejszy” — stwierdził. — „Ludzie na ogół nie umieją wydobyć z innych ludzi maksimum ich możliwości”.
„Jak tego dokonać?” — zapytałem.
Odpowiedział: „Ludzi stać na znacznie więcej, niż im się wydaje. Jedyny sposób, by wykorzystali swoje możliwości, to stawiać im wysoko poprzeczkę. To samo dotyczy nas samych. Możemy zdziałać znacznie więcej, niż sądzimy. Musimy tylko mierzyć dostatecznie wysoko”.
Czyż nie brzmi to przekonująco? Przecież potrafimy teraz znacznie więcej, niż sądziliśmy dawno temu, gdy dopiero zaczynaliśmy. Uwierz mi, w przyszłości będziesz zdolny zrobić o wiele więcej, niż teraz przypuszczasz.
Trzy etapy bogacenia się
Najpierw pracujemy dla innych.
Następnie pracujemy dla siebie.
Na koniec wynajmujemy innych, by pracowali dla nas.
Każdy z nas może zostać mistrzem świata w osiąganiu sukcesów w życiu. Wszyscy mamy to, co jest potrzebne do osiągnięcia sukcesu. Jednak zbyt często pozwalamy na to, by okoliczności niszczyły nasz potencjał.
W każdym z nas drzemie ukryta energia. Energia, którą możemy uwolnić i tym samym walczyć o zwycięstwo w maratonie życia.
W każdym z nas drzemie odwaga. Odwaga, która da nam siłę stawić czoło każdemu wyzwaniu.
W każdym z nas drzemie determinacja. Determinacja, która pozwoli nam wytrwać nawet wtedy, gdy wydaje się, że wszystko już stracone.
Każdy z nas może się stać człowiekiem sukcesu, i o tym właśnie traktuje ta książka. Pomoże ci zidentyfikować i pokonać przeszkody, które ograniczały cię w przeszłości. Gdy doczytasz ją do końca, zrozumiesz lepiej, co się dzieje z twoim życiem. Poczujesz przypływ energii koniecznej do tego, by stanąć w jednym szeregu z ludźmi sukcesu. Obiecuję!
Trzynaście sekretów, które ci przekażę, stanie się dla ciebie tak ważne, że zawołasz:
„Tak! Teraz wiem, co mam robić. Nic mnie już nie powstrzyma!”.
Każdy z nas może zdziałać więcej, niż przypuszcza. Jedyny sposób, by wykorzystać swoje możliwości, to stawiać sobie wysokie wymagania.
Przede wszystkim chcę cię poprosić o zrobienie czegoś, czego prawdopodobnie jeszcze nigdy w życiu nie robiłeś. Poświęć jeden dzień na przeanalizowanie wszystkiego, czego nauczy cię ta książka; zastanów się nad swoim życiem, nad przeszłością, teraźniejszością i — przede wszystkim — nad przyszłością. Będę duchem z tobą, kiedy spróbujesz znaleźć swoje miejsce na tej niewiarygodnie pięknej planecie wirującej w jakimś odległym zakątku wszechświata. Chciałbym wiedzieć, jak oceniasz jakość tych lat między momentem narodzin i śmierci, lat, które nazywasz „swoim życiem”.
Jeżeli zdecydujesz się spędzić jeden dzień w sposób tak szczególny, obiecuję, że zawsze będziesz go wspominać jako dzień magiczny. Ludzie sukcesu uznaliby taki dzień poświęcony refleksji za jeden z najcenniejszych w ich życiu, dla ciebie również będzie to punkt zwrotny w podróży do życia pełnego satysfakcji i sukcesów.
Żyjmy tak, aby w dniu naszej śmierci nawet właścicielowi zakładu pogrzebowego było przykro.
Mark Twain
Ideałem byłoby znaleźć jakieś zaciszne miejsce, z dala od zgiełku dnia codziennego. Może przyjaciel użyczy ci swego domku letniskowego, a może wolisz poszukać samotności, wędrując z plecakiem w góry?
Moim ulubionym zakątkiem jest leżąca wysoko w kalifornijskich górach Sierra dolina zwana Mineral King. To ustronne miejsce, jakieś 128 km od Fresno. By tam dotrzeć, trzeba najpierw jechać samochodem przez jedną z największych na świecie dolin rolniczych — dolinę San Joaquin. Jak okiem sięgnąć rozciągają się tam pola bawełny i gaje figowe przywodzące na myśl książkę Johna Steinbecka Grona gniewu, która opisuje trudy życia rodziny farmerów przybyłej tu z Oklahomy w latach trzydziestych XX wieku w ucieczce przed katastrofalną suszą, która przyczyniła się do powstania wielkiego amerykańskiego kotła piaskowego. Wzniesienia u podnóża gór pokryte są winnicami, które ciągną się milami, czyniąc to miejsce światową stolicą produkcji rodzynków. Potem wjeżdża się w gigantyczny kanion prowadzący w głąb wspaniałych gór Sierra Nevada. Tuż za miasteczkiem Three Rivers, koło strażnicy leśnej, trzeba skręcić i rozpocząć wspinaczkę do Mineral King. Ostatnie 24 km to wąska, wyboista droga, wijąca się wokół ściany kanionu. Powietrze jest tam chłodniejsze i bardziej rześkie. Nisko w dole widać morze smogu przykrywające dolinę centralną. Wreszcie droga kończy się na niewielkiej górskiej łące z drewnianymi domkami, które kilku szczęśliwcom udało się wydzierżawić od służby leśnej. Od końca drogi trzeba przewędrować jeszcze jakieś 8 km, by znaleźć się na wysokości około 3 048 m w jednym z najpiękniejszych i najbardziej odosobnionych miejsc w kraju.
Wiele lat temu korporacja Walta Disneya ogłosiła zamiar utworzenia w Mineral King wielkiego narciarskiego ośrodka zjazdowego, bijącego na głowę te istniejące już w Ameryce czy w Europie. Pomysłodawcy zamierzali zastąpić jednopasmową drogę dojazdową kolejką szynową, która by dowoziła narciarzy na wysokość 32 km ponad dolinę, do miejsca, gdzie znajdowałyby się luksusowe hotele i wszelkie udogodnienia związane z uprawianiem sportów zimowych.
Narciarstwo to połączenie zabawy na świeżym powietrzu z nokautowaniem drzew własną twarzą.
Dave Barry
Jako zapalony narciarz, wybrałem się najpierw do Mineral King, by zobaczyć miejsce, które miało się stać mekką narciarzy z całego kraju. Jednak gdy się tam znalazłem, uległem nawróceniu, jak Szaweł na drodze do Damaszku. Zrozumiałem, że Sierra Club — organizacja walcząca o ochronę środowiska w USA — ma absolutną rację, sprzeciwiając się planom korporacji Disneya! Było to jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie kiedykolwiek widziałem: zielone górskie łąki, lodowato zimne strumienie, które szemrząc, spływały doliną, a dookoła ośnieżone góry. Takie miejsca powinno się zostawiać nietknięte, by zachwycały i inspirowały przyszłe pokolenia.
Organizacja Sierra Club przegrała wprawdzie walkę w Sądzie Najwyższym USA, ale zdołała odwlec prace budowlane, tak że koszty przedsięwzięcia wzrosły niebotycznie. Disneya nie było już stać na realizację planów i Mineral King do dziś wygląda tak samo jak przed wiekami.
Spróbuj więc, gdy już przeczytasz tę książkę, znaleźć własną dolinę Mineral King — gdziekolwiek by ona była — i spędź tam choćby jeden dzień, kontemplując 13 sekretów ludzi sukcesu.
Celem tej książki jest uczynienie z ciebie człowieka sukcesu. Często porównuję ludzi do statków. Wielu z nas przypomina wąskie statki mieszkalne, kursujące wzdłuż kanałów Francji, które trzeba holować i które nigdy nie zbaczają z wyznaczonego toru. Niektórzy są jak wielkie barki, pracowicie pokonujące trasę w górę i w dół Missisipi. Gdy sternik zawiedzie, są zdane na łaskę fal, wpadają na każdą przeszkodę, na jaką zniesie je prąd. Są też ludzie jak supertankowce, które walcząc z żywiołem, prują fale oceanów świata, trzymając się raz ustalonego kursu. Inni są jak statki wycieczkowe — istnieją tylko dla przyjemności. Ludzie sukcesu natomiast to wielkie jachty regatowe, które szybko reagują na działanie żywiołów i mknąc po grzbietach fal, inspirują obserwatorów do wielkich czynów. Ludzie ci rozkoszują się każdym dniem, gdy słońce jasno świeci, a wiatr gna ich ku przeznaczeniu. Z równą pogodą ducha stawiają czoło chwilom, gdy wszystko się sprzysięga, by ich pokonać, i muszą walczyć, by posunąć się o krok naprzód.
Moim zdaniem najważniejsze jest nie to, gdzie się znajdujemy, ale w jakim kierunku zdążamy; aby dotrzeć do niebiańskiego portu, trzeba czasem płynąć z wiatrem, a czasem pod wiatr — zawsze jednak płynąć, nie zaś dryfować czy stać na kotwicy.
Oliver Wendell Holmes
Zasługujesz na to, by twoje życie było wielką przygodą. Zasługujesz na to, by pokonać przeciwności losu i cieszyć się życiem. Zasługujesz na to, by zostać człowiekiem sukcesu. We własnych rękach trzymasz klucz do wielkości.
Nie ma końca przygodom, które mogą nam się zdarzyć, jeżeli tylko będziemy ich szukać z otwartymi oczami.
— Jawaharlal Nehru
Ludzie przez większą część swego życia martwią się o to, co nigdy się nie zdarzy.
— Molière
Ten, kto wierzy w Boga, powinien się wstydzić, gdy martwi się o cokolwiek.
— Mahatma Gandhi
To, co nam się przydarza, nie jest ani dobre, ani złe. Tym, co nam się przydarza, jest po prostu życie. Jeśli staramy się dzielić wydarzenia na dobre i złe, wprowadzamy jedynie niepotrzebny zamęt w swoje życie.
— Roger Dawson
Rozpocznijmy naszą podróż ku sukcesom w życiu od odpowiedzi na pytanie: „Gdyby dano ci szansę ponownych narodzin, czy chciałbyś przeżyć wszystko jeszcze raz tak samo?”.
Wyobraź sobie, że odpowiadając „tak”, cofasz się do dnia swoich piątych urodzin i przeżywasz własne życie dzień po dniu dokładnie tak samo jak za pierwszym razem, nie mogąc nic zmienić i nie wiedząc, co cię czeka w przyszłości. Nie możesz poza tym wykorzystywać doświadczenia zdobytego wcześniej. Musisz brnąć przez życie dokładnie tak samo, jak to już robiłeś. (Benjamin Franklin powiedział kiedyś: „Gdyby dano mi taką szansę, nie miałbym nic przeciwko powtórzeniu swego życia od początku. Prosiłbym tylko o danie mi podobnej szansy, jaką ma autor przy drugim wydaniu swojej książki — chciałbym mieć możliwość poprawienia niektórych wad wydania pierwszego”). A więc czy naprawdę chciałbyś jeszcze raz przeżyć życie, nic w nim nie zmieniając?
Życie przypomina naukę gry na skrzypcach w trakcie występu przed publicznością.
Samuel Butler
To ciekawe pytanie, prawda? Wiąże się ono bezpośrednio z sekretami udanego życia, o których będzie tu mowa. Im większą przyjemność daje ci wykonywanie jakiegoś zadania, tym lepiej sobie z nim radzisz. Im bardziej cieszy cię życie, tym większe odnosisz sukcesy — w pracy, finansach, życiu rodzinnym i towarzyskim. Jeśli będziesz postrzegał swoje życie jako doświadczenie, które cię wzbogaca, a nie jako ciągłą walkę, znajdziesz w sobie o wiele więcej pasji i energii, by żyć.
Spróbuj zadać to pytanie kilku przyjaciołom, a przekonasz się, że paru odpowie bez wahania: „O tak, oczywiście. Kocham każdą minutę mego życia i oddałbym prawą rękę, by móc je powtórzyć”.
Jednak znaczna większość będzie trwać przy tym, że chociaż dotychczasowe życie sprawiało im radość, to było również walką i zamiast je powtarzać, woleliby zaryzykować krok w przyszłość. Na początku wieku Jules Reanard doszedł do następującego wniosku: „Jeżeli miałbym przeżyć życie jeszcze raz, chciałbym, żeby było takie samo. Trochę szerzej otwierałbym tylko oczy”.
Gdybym miała przeżyć życie jeszcze raz, popełniałabym te same błędy, tylko wcześniej.
Tallulah Bankhead
Życia należy doświadczać tak, jak dziecko doświadcza dnia spędzanego w Disneylandzie.
W roku 1960, wkrótce po otwarciu pierwszego Disneylandu na terenach gajów pomarańczowych w Anaheim, pracowałem jako fotograf na brytyjskim transatlantyku, który przybył do Los Angeles. Kalifornia oferuje tak wiele atrakcji wartych zwiedzania podczas krótkiej wizyty, że zdziwiło mnie, iż spora grupa pasażerów właśnie w Disneylandzie postanowiła spędzić większość czasu przeznaczonego na pobyt na lądzie. Ze sceptycyzmem oceniałem uroki tego parku rozrywki. Jaki jest sens jeździć cały dzień kolejką górską, zamiast zwiedzać Beverly Hills, Hollywood Bowl czy studia filmowe? Dopiero w roku 1963, po przeprowadzce z Anglii do Kalifornii, sam wreszcie wybrałem się do Disneylandu. I tak jak miliony osób przede mną uległem jego czarowi. To nie tylko zwykły park rozrywki, to raczej miejsce przywołujące magiczne momenty naszego dzieciństwa, gdy wszystko wydaje się ekscytujące, a radość wprost nas rozsadza.
Odwiedziłem także Disneyland w Tokio, tuż po jego otwarciu; widziałem malujące się na twarzach dzieci emocje. Gdybyśmy umieli zapamiętać uczucia, jakie towarzyszyły nam podczas pierwszego pobytu w Disneylandzie, i potrafili zachowywać się tak samo w innych sytuacjach, życie byłoby dla nas zawsze wspaniałą przygodą:
♦ Dzieci przychodzą do parku podekscytowane, gotowe na wspaniałe przeżycia. I chociaż tradycja kultury japońskiej każe im się zachowywać spokojnie i z rezerwą, zapominają o tym, przekraczając progi „magicznego królestwa”. Po prostu szaleją z podniecenia.
♦ Pokonują strach przed nieznanym.
♦ Wiedzą, że w ciągu dnia mogą się pojawić problemy, takie jak deszcz czy długie kolejki, i akceptują fakt, że nie wszystkie chwile okażą się przyjemne.
♦ Wiedzą, że będą się bać podczas szybkiej jazdy kolejkami.
Być może nie wydaje ci się to czymś szczególnym, ale dla pięciolatka jest ogromnym wyzwaniem. Dzieci cieszą się każdą chwilą jazdy kolejką i wychodzą z niej dopiero na żądanie rodziców, gotowe natychmiast tam wrócić i wszystko powtórzyć.
Wydaje się, że sprawia im wielką przyjemność to, co robią, i zawsze skłonne są wykonać to jeszcze raz. Dopiero gdy dorastają i biorą na siebie odpowiedzialność i obowiązki związane z dorosłym życiem, zaczynają wątpić, czy istotnie życie jest aż taką przygodą.
Osiemdziesięcioletnia Helen Keller powiedziała: „Zachowuję młodość dzięki temu, że pielęgnuję w sobie uczucie dziecięcego zdziwienia. Cieszę się, że nie opuszcza mnie ciekawość otaczającego świata”.
Z wielu sondaży wynika, iż większość z nas nie lubi swojej pracy i rzuciłaby ją, gdyby nie względy finansowe. Redakcja wychodzącego w Los Angeles „Timesa” przeprowadziła ankietę wśród robotników zatrudnionych w Orange County w Kalifornii. Słońce świeci tam przez cały rok, miejsce jest cudowne, jedno z najpiękniejszych w Ameryce, rano można tam jeździć na nartach, a po południu żeglować. Okazało się, że nawet w tym raju tylko 24 procent robotników było zadowolonych z otrzymywanej płacy, a jedynie 44 procent twierdziło, iż praca ich satysfakcjonuje. Coś takiego! Nawet tu 56 procent robotników nie lubiło swojej pracy i wykonywało ją wyłącznie dla pieniędzy. A 76 procent z nich nie było zadowolonych z otrzymywanego wynagrodzenia! Wydaje się więc, że dużą część życia wielu z nas spędza w oczekiwaniu na szczęście i zadowolenie, jakie ma przynieść przyszłość, nie ciesząc się chwilą obecną — tak jak to czynią ludzie sukcesu.
Niektórzy, jeśli ich zapytać, czym jest dla nich życie, odpowiedzą, że to ciągła walka o przetrwanie; będą się skarżyć i narzekać, że inni ludzie nigdy nie są wobec nich w porządku. Nawet ich sposób bycia dowodzi tego, że jedynym marzeniem, jakie im przyświeca, jest pragnienie, by ich życie dobiegło kresu, zanim powali ich jakaś straszna tragedia. Jechałem kiedyś z kimś takim wyciągiem w Mammoth Mountain, wspaniałym ośrodku narciarskim po wschodniej stronie gór Sierra Nevada, na południe od Reno. Jazda na szczyt trwała niespełna 10 minut, ale mój towarzysz zdążył przez ten czas podzielić się ze mną mnóstwem negatywnych spostrzeżeń.
♦ Jeden z równoległych wyciągów zatrzymał się i jadący nim narciarze cierpliwie czekali, aż znowu ruszy. Mój sąsiad stwierdził ponuro: „Nie zazdroszczę, będą tak czekać w nieskończoność. Pewnie trzeba będzie ściągnąć kogoś z Waszyngtonu, żeby naprawić wyciąg”.
♦ Następnie dodał: „Jeśli lina się zerwie, śmierć jest murowana, nawet gdyby człowiek nie spadał zbyt gwałtownie”. (Wyciąg ruszył parę minut później.)
♦ Potem obserwowaliśmy wspaniałą zabawę kilkorga śmigających po stoku nastolatków na deskach snowboardowych. Mój towarzysz powiedział: „Jazda na snowboardach powinna być zabroniona. Wpadłem kiedyś na takiego dzieciaka. Może pan sobie wyobrazić, jak byłem wściekły”.
♦ Gdy podjechaliśmy trochę wyżej, miałem okazję podziwiać paraplegika zjeżdżającego po zboczu na specjalnym pojeździe przypominającym trójkołowy rower z płozami zamiast kół. W chwili gdy pomyślałem, jaką otuchą napawa widok tego częściowo sparaliżowanego narciarza, mój sąsiad oświadczył: „Gdybym był w takim stanie, strzeliłbym sobie w łeb. Jeżeli nie można grać w golfa czy kochać się (żeby użyć eufemizmu), pozostaje tylko strzelić sobie w łeb”.
Poczułem się przygnębiony. Gdy zbliżaliśmy się do szczytu, mój towarzysz zaproponował, byśmy wspólnie zjechali ze stoku. Odpowiedziałem kategorycznie: „Nie chcę z panem zjeżdżać. Pańskie podejście do życia musi przyciągać nieszczęścia jak magnes”.
Zjeżdżał więc sam, mając za jedynego towarzysza czarną chmurę własnego pesymizmu.
Pesymista to ktoś, kto czuje się źle, gdy czuje się dobrze, bo się boi, że będzie czuł się gorzej, gdy poczuje się lepiej.
Jakże inne podejście do życia mają ludzie sukcesu! Dla nich stanowi ono ekscytującą przygodę. Nigdy nie starcza im czasu na wszystko. Każdy dzień przynosi im nowe wyzwania i zwycięstwa. Ciągle kogoś poznają i odkrywają nieznane dotąd idee. Jeżeli zdarza im się myśleć o śmierci, to zasmuca ich fakt, że zostaną przez nią pozbawieni tej wielkiej radości, jaką jest życie: że już nigdy nie wprawi ich w zachwyt piękno zachodu słońca czy ośnieżonego górskiego szczytu; że już nigdy nie poczują dreszczu wywołanego pokonaniem wyzwania; że już nigdy ktoś kochany nie doprowadzi ich do śmiechu, ekstazy czy łez.
Chcąc cieszyć się udanym życiem, musimy przede wszystkim nauczyć się chłonąć te cenne chwile, które dano nam spędzić na ziemi, z zachwytem zapierającym dech w piersiach.
Wszystkich ludzi sukcesu łączy jedna wspólna cecha: kochają życie! Już sama świadomość, że żyją, daje im taki ładunek energii, iż do wszystkiego podchodzą ze szczególnym zapałem. Czy rozwiązują skomplikowane zadanie, czy posyłają do celu piłkę golfową, czy też mkną przed siebie autostradą, zawsze wkładają w to, co robią, całą pasję, na jaką ich stać.
Czy zauważyłeś, że czasem trudno się zorientować, czy człowiek sukcesu bawi się czy pracuje? Cokolwiek robi, nieustannie angażuje w to całego siebie!
Ludzi sukcesu można spotkać wszędzie: przez siedem dni w tygodniu pracują nad nowym przedsięwzięciem; wysoko w górach stawiają chatę z bali; do późnej nocy tkwią w laboratorium, badając możliwości, jakie daje nowa technologia. I wszystko to robią z zapałem Meriwethera Lewisa i Williama Clarka eksplorujących zakupione przez Amerykę w 1803 roku terytorium Luizjany.
We wszystko, co robisz, wkładaj całego siebie!
Ludzie sukcesu traktują pracę jak zabawę, a wolny czas spędzają, żeglując po Morzu Śródziemnym, wędrując w Himalajach, wspinając się po skałach w Peru albo nurkując u wybrzeży Karaibów — zawsze pochłonięci przez nowe doświadczenie.
Nurkowałem kiedyś z synem Dwightem u wybrzeży zachodniego Meksyku, na południe od Puerto Vallarty. Obok miejscowego sklepu ze sprzętem do nurkowania znajdowała się tam mała plaża z kilkoma szałasami o dachach pokrytych trawą — idealne miejsce odpoczynku dla zmęczonych akwanautów. Rano nurkowaliśmy razem z przybyłą z miasta grupą, a po południu wybraliśmy się z synem na jeszcze jedną, tym razem samotną, podwodną wyprawę. Nasz przewodnik pokazał nam budzące respekt urwisko skalne, zaczynające się na głębokości około 30 m pod powierzchnią wody i sięgające w głąb oceanu. Zeszliśmy do miejsca, skąd nie widać już powierzchni, a woda staje się czarna. Odwróciłem się twarzą do urwiska i uświadomiłem sobie, że jestem wysoko na ścianie skalnej, pode mną rozciąga się milowa przepaść, a do szczytu pozostało jeszcze tylko parę metrów.
Wcześniej zdarzało mi się już mozolnie wspinać na takie urwiska skalne w Himalajach i w Andach, ale tam każdy ruch wymagał maksymalnego wysiłku, tu zaś mogłem swobodnie unosić się w górę i w dół skały niczym w stanie nieważkości. Cóż to za uczucie! Czułem się jak orzeł szybujący w powietrzu, pikujący w dół i wzbijający się w górę. Bawiąc się tak, przypomniałem sobie, że Jacques Cousteau i Emil Gagnan wynaleźli ekwipunek do nurkowania mniej niż 50 lat temu. I pomyśleć o wielkich postaciach z przeszłości, które nigdy nie miały sposobności zaznać tego, co ja…
To, co robiłem, wprawiło mnie niemal w euforię. Zacząłem myśleć o Aleksandrze Wielkim, który rozpaczał, bo nie było już nowych światów, które by mógł podbić. Oczywiście i wówczas istniały cuda głębi oceanów, ale Aleksander miał nieszczęście być człowiekiem sukcesu, który urodził się zbyt wcześnie, żeby mieć szansę ich eksploracji.
Aleksander III Macedoński znany jest jako Aleksander Wielki, ponieważ zabił więcej ludzi różnych ras niż ktokolwiek inny żyjący w jego czasach.
Will Cuppy
Nagle poczułem, że przewodnik szarpie mnie za jedną z płetw. Odwróciłem się i spojrzałem na niego. Jego sylwetka była widoczna na tle jasnych kręgów światła rysujących się na powierzchni wody, wysoko nad nami. Gorączkowo sygnalizował, bym się wynurzył. Sprawdziłem manometr mojej butli i stwierdziłem, że mam jeszcze dużo czasu. Pokazałem mu znak OK i postukałem w zegarek, informując, że chcę nadal zostać pod wodą. Pokiwał przecząco palcem i zdecydowanie wskazał w górę, a więc niechętnie popłynąłem za nim, zabierając ze sobą wspomnienie jednego z najbardziej euforycznych przeżyć mojego życia.
Gdy już znalazłem się w łodzi, dowiedziałem się, dlaczego przewodnik tak nalegał, bym się wynurzył. Nie mówił po angielsku wystarczająco dobrze, by mi to wyjaśnić, ale mój syn, który chodził na kurs nurkowania, wiedział, o co chodzi. (On w odróżnieniu ode mnie uczestniczy w różnych kursach. Ja, jeżeli chcę coś zrobić, po prostu się do tego zabieram i uczę się wszystkiego, co potrzebne, metodą prób i błędów. Wypłyń żaglówką. Jeżeli zatonie, wsiądź do następnej, aż w końcu nauczysz się żeglować. Uruchom program komputerowy i zacznij się nim bawić. Nie powinieneś mieć trudności, ale gdyby tak się stało, wezwij pomoc. Po co tracić czas na czytanie podręczników!) Dwight powiedział mi, że gdy przebywa się pod wodą przez dłuższy czas, bilans azotowy we krwi ulega zachwianiu i nurkujący czuje się tak, jakby był na haju. To niebezpieczne, ponieważ człowiek odczuwa tak wielką przyjemność, że zapomina o całym świecie i chce, by owo ekscytujące doznanie trwało bez końca.
Nurkuję sobie na głębokości 20 m wyposażony w sprzęt do nurkowania, wart 2 000 dolarów, a tu nagle patrzę: nurek bez żadnego ekwipunku. Myśląc, że sprzedawca w sklepie sportowym naciągnął mnie na zakup, wyciągam tabliczkę do pisania pod wodą i pytam nurkującego: „Jak ty to robisz?”. A on odpisuje: „Ty idioto! Ja tonę!”.
Niezależnie od tego, czy w moim wypadku była to narkoza azotowa czy naturalna euforia, owo uczucie pozostanie w mej pamięci jako cudowne doświadczenie. Ale nawet ono musi być niczym w porównaniu z dreszczem, jakiego z pewnością dostarcza przebywanie w przestrzeni kosmicznej.
Wyobraź sobie, że „wypływasz” przez śluzę powietrzną na zewnątrz, żeby odbyć spacer w kosmosie, wiedząc, że wchodzisz na tę samą orbitę, co prom kosmiczny, a prędkość, z jaką się poruszasz, została idealnie zsynchronizowana z oddziaływaniem siły ciężkości, tak że krzywizna twojego opadania pokrywa się dokładnie z krzywizną kuli ziemskiej. Patrzeć na statek kosmiczny zwany Ziemią i jednym spojrzeniem ogarnąć cały świat… jakżeż to musi odmieniać duszę człowieka! Jak powiedział Archibald MacLeish: „Widzieć ziemię, tak jak widzimy ją w tej chwili: małą, błękitną i piękną, zanurzoną w wiecznej ciszy, to zdać sobie sprawę z tego, że wszyscy jesteśmy pasażerami na jej powierzchni, braćmi żyjącymi na kawałku tej cudownej jasności w bezkresnej nocy— braćmi, którzy teraz widzą,że są nimi naprawdę”. Jak bardzo chciałbym się tam wreszcie znaleźć!
Ludzie sukcesu zdają sobie sprawę z tego, że gdy człowiek robi coś, co sprawia mu przyjemność, poziom jego energii się zmienia. Gdy robimy coś ekscytującego i zmierzamy do celu pełni nadziei, nasze możliwości w zasadzie nie mają granic. Energia i pęd do sukcesu, jakie wyzwalają się w takiej sytuacji, przyniosą efekty również w karierze zawodowej.
Weźmy na przykład Franka Wellsa. U szczytu kariery w przemyśle filmowym został prezesem koncernu Warner Brothers. Zawsze jednak wracał pamięcią do dni, gdy jako uczeń Pomona College w Kalifornii marzył o tym, by zostać pierwszym człowiekiem, który zdobędzie Mount Everest. To właśnie miało uczynić go sławnym. Na zawsze zapamiętał dzień, w którym kolega zadzwonił z wieścią, że wszystko stracone: „Jakiś facet o nazwisku Hillary właśnie zdobył ten szczyt” — wyjaśnił Wellsowi.
W następnym roku Wells studiował w Oksfordzie jako stypendysta Rhodesa. Na okres ferii wiosennych zaplanował ekscytującą przygodę. Jego kolega miał licencję pilota; kupili więc wspólnie samolot za 600 dolarów i postanowili polecieć do Cape Town i z powrotem. Zadaniem Franka było załatwić pozwolenie na lądowanie w ponad 20 krajach, w których mieli tankować paliwo, ponieważ zasięg lotu ich samolociku wynosił tylko 800 km. Dzień przed startem przyjaciel wręczył mu podręcznik nawigacji, mówiąc, że nie miał czasu przeczytać go wcześniej. Frank spędził więc całą noc, ucząc się podstaw latania, reszty nauczył się w trakcie lotu. Gdy zbliżali się do góry Kilimandżaro, na pograniczu Kenii i Tanzanii, Frank po wpływem impulsu zaproponował, by wspiąć się na ów szczyt.
Nikt, kto widział Kilimandżaro, nie zapomni nigdy widoku tej wielkiej góry leżącej tak blisko równika, a jednak pokrytej śniegiem przez cały rok. Gdy po wspinaczce na jej szczyt ruszyliśmy z moją córką z Nairobi na południe, jej widok tak nas oszołomił, że poprosiliśmy kierowcę o zatrzymanie samochodu, chcąc chłonąć jej wspaniałość. Wokół jak okiem sięgnąć rozciągały się równiny Afryki. Już sam ogrom tej góry zadziwia widzących ją po raz pierwszy. Wydaje się, jakby wyrastała z płaskowyżu, osiągając 5 895 m. Jest potężna, ale w niczym nie przypomina smukłych alpejskich szczytów. Jej wierzchołek zerwał wybuch wulkanu przed milionami lat i teraz jej płaski szczyt dominuje nad równiną.
Zadziwiający jest również kontrast między żarem równikowych obszarów w dole a ośnieżonym szczytem wysoko w górze. Alpiniści znaleźli kiedyś pod samym szczytem martwego lamparta i dotąd nikt nie potrafi wyjaśnić, co skłoniło zwierzę do podjęcia trudu wspinaczki. Historia ta zafascynowała Ernesta Hemingwaya — wykorzystał ją w noweli o podróżniku, który umiera po katastrofie samolotu roztrzaskanego u stóp góry. Przed śmiercią wspomina swoje burzliwe życie i stara się odnaleźć jego sens. Być może nie było żadnego powodu, dla którego lampart znalazł się pod szczytem góry; tak samo dzieje się czasem w życiu, którym najczęściej rządzi przypadek.
Hemingway zaczął pisać opowieść, leżąc w szpitalu po katastrofie samolotowej, jaka zdarzyła się, kiedy zwiedzał Ugandę. Pisarz miał szczęście przeżyć, Harry, bohater jego opowieści, nie — zmarł z powodu gangreny, chociaż gdy w Hollywood nakręcono film na podstawie Śniegów Kilimandżaro, reżyser nadał mu nie wiadomo dlaczego szczęśliwe zakończenie.
Zobaczyć film nakręcony na podstawie własnej książki to zobaczyć swoje woły zamienione w kostki bulionowe.
John Le Carre
Frank Wells dotarł z przyjacielem na sam szczyt góry i ów moment zaważył na całym jego życiu. Nawiasem mówiąc, nie doleciał do Cape Town. Wkrótce po opuszczeniu Kilimandżaro jego samolot rozbił się podczas awaryjnego lądowania.
Po powrocie do domu Wells wspinał się już tylko po szczeblach kariery zawodowej. Minęło 26 lat, nim powrócił w góry — tym razem wybrał Mont Blanc we Francji. Kiedy wyprawa zakończyła się sukcesem, w jego umyśle zaczęło kiełkować marzenie: „Zdobyłem najwyższe szczyty dwóch kontynentów” — myślał. — „Czemu nie miałbym się zmierzyć ze szczytami wszystkich siedmiu?”
Znalazł dla siebie nowe wyzwanie — chciał być pierwszym człowiekiem, który zdobędzie najwyższe góry wszystkich siedmiu kontynentów. Nie zniechęciła go nawet wiadomość o tym, że Mont Blanc nie jest wcale najwyższym szczytem Europy (Elbrus na terytorium Rosji cieszy się tym zaszczytnym mianem). Wspólnie z Dickiem Bassem, właścicielem ośrodka narciarskiego Snowbird w Utah, wyruszyli na spotkanie swej wielkiej przygody.
Z początku Wells nie traktował tego zajęcia zbyt poważnie i starał się godzić wspinaczkę z obowiązkami w Warner Brothers. Już kilka tygodni po tym, jak poznali się z Dickiem, postanowili zaatakować Elbrus, korzystając z okazji, że Dick wcześniej planował wypad do Europy w poszukiwaniu nowych pomysłów, które by mógł wykorzystać w swym ośrodku narciarskim. Elbrus jest niższy od Kilimandżaro, sięga 5 642 m, ale Frank był teraz o 28 lat starszy. Zasłabł z wyczerpania 450 m od szczytu. Po powrocie do Ameryki postanowił odzyskać formę, wspinając się na Mount Rainier w stanie Waszyngton. Ze swymi 4 392 m wysokości góra ta wydawała się łatwa do zdobycia dla śmiałka myślącego o pokonaniu Everestu, ale Wells ponownie zasłabł z wyczerpania, zanim dotarł na szczyt.
Uświadomił sobie wreszcie, że jeżeli chce zrealizować marzenie, musi poświęcić wspinaczce cały swój czas. Ale czy było ono warte porzucenia stanowiska prezesa w Warner Brothers? Długo pracował na swój sukces w przemyśle rozrywkowym i wątpił, by kiedykolwiek mógł otrzymać kolejną szansę pokierowania ważniejszym studiem. Przez dwa dni bił się z myślami, aż wreszcie podjął decyzję i… zrezygnował z posady.
Z entuzjazmem dołączył do Dicka, by mu towarzyszyć w wyprawie na szczyt Aconcagui w Argentynie. Tym razem dotarł na wysokość 6 248 m, osiągając swój rekord życiowy, ale znów zabrakło mu kilkuset metrów do szczytu.
Mimo tych zniechęcających wydarzeń nie porzucił zamiaru zdobycia Everestu. Wespół z Dickiem zapłacił za prawo udziału w wyprawie organizowanej przez Lou Whittakera, która ruszając z Tybetu, planowała wspięcie się na Everest od strony północnej. Podczas wyprawy zdarzyły się dwa śmiertelne wypadki; jedną z ofiar był Marty Hoey, instruktor narciarski w należącym do Bassa ośrodku Snowbird Resort, który razem z Frankiem i Dickiem zdobywał Aconcaguę. Mimo to nie przerwano ekspedycji, a któremuś z uczestników udało się nawet nieomal zdobyć szczyt (zabrakło 457 m); Frank zdołał się wspiąć na wysokość 7 315 m — nigdy dotąd nie był aż tak wysoko.
Wreszcie los zaczął Wellsowi sprzyjać. W 1983 roku powtórnie zaatakowali z Dickiem Aconcaguę, najwyższy szczyt w Ameryce Południowej. Później powrócili na Everest, docierając na wysokość 6 248 m, ale znów nie udało im się zdobyć szczytu. Osiągnęli South Col, przełęcz położoną niespełna 914 m poniżej wierzchołka. Czuli, że gdyby nie choroba jednego ze współtowarzyszy, udałoby im się tam wejść. Niezniechęceni, postanowili spróbować jeszcze raz w tym samym roku, a tymczasem zdecydowali się zdobyć Mount McKinley na Alasce i Kilimandżaro w Afryce. Następnie powrócili na górę Elbrus w Rosji i w lipcu dotarli na jej szczyt.
Ich kolejny cel, Mount Vinson na Antarktyce, był logistycznym koszmarem. Góra ta nie należała wprawdzie do zbyt wysokich, ale jej odosobnienie i ciężkie warunki pogodowe sprawiły, że owa wyprawa okazała się najtrudniejsza ze wszystkich dotychczasowych. Następna ekspedycja na Górę Kościuszki w Australii, najłatwiejszą do zdobycia, wznoszącą się tylko na 2 228 m, była po prostu spacerkiem.
Pozostał więc im tylko jeden cel: powrót na Mount Everest. Przypominam, że nie mieli wielkiego doświadczenia alpinistycznego, a poza tym byli zbyt starzy na wędrówkę na szczyt Everestu (8 850 m), wspinaczkę, którą przypłaciło życiem już ponad 50 doskonałych himalaistów.
Żona Franka, Luanne, zmusiła go do rezygnacji z tej wyprawy, w obawie, że wspinając się, nie ustąpi i zginie. Dick Bass osiągnął jednak cel i zdobył siedem szczytów na siedmiu kontynentach — był pierwszym człowiekiem, który to uczynił, i najstarszym, który kiedykolwiek dotarł na szczyt Everestu.
Fascynująca w tej historii, wspaniale opowiedzianej w wydanej przez nich książce Siedem szczytów, jest nie tyle relacja o wspinaczkach, ile opis późniejszych losów Franka Wellsa. Zrezygnował ze stanowiska prezesa Warner Brothers, sądząc, że poświęca swą karierę dla marzenia o przygodzie i sławie. Po powrocie zaproponowano mu jednak objęcie stanowiska prezesa w wytwórni Walt Disney Studios, która dzięki niemu osiągnęła niebywały sukces. Opuszczenie Warner Brothers okazało się więc właściwym krokiem na drodze do kariery. Nigdy by się nie dowiedział, ile może osiągnąć, gdyby w jego piersi nie biło odważne serce poszukiwacza przygód.
Ludzie sukcesu zdają sobie sprawę z tego, że energia i żądza przygód, jakie nimi władają, zaowocują również w ich karierze.
Czego uczy historia Franka Wellsa i siedmiu szczytów? Nie musimy dokonywać wyboru między przygodą a sukcesem. To nieprawda, że dla kariery trzeba poświęcać marzenia. Gdyby tak było, powiedziałbym, że cena jest zbyt wysoka. Ludzie sukcesu wiedzą, że wcale nie muszą wybierać między przygodą a karierą. Mogą mieć i jedno, i drugie, bo energia i żądza przygód, jakie nimi władają, zaowocują również w ich karierze.
Osiągając szczyt w życiu zawodowym, prawdopodobnie nie będziesz musiał dokonywać aż tak dramatycznych wyborów jak Frank Wells. Będą to raczej wybory przypominające decyzję mego towarzysza z pola golfowego — Michaela Crowe'a. Pewnego razu chciał on polecieć do Anglii na przyjęcie z okazji pięćdziesiątych urodzin brata i zostać tam trochę dłużej, by obejrzeć turniej golfowy o Puchar Rydera, który miał się odbyć niedaleko jego rodzinnego Coventry. Tak naprawdę nie mógł sobie pozwolić na urlop i czuł się winny, wydając pieniądze, ale byłem z niego dumny, gdy jednak zdecydował się na podróż. Pozostały mu stamtąd niezatarte wspomnienia.
Pamiętam, jak w wieku 20 lat zaczynałem obiecującą karierę w angielskiej sieci sklepów oferujących telewizory i inny sprzęt. Miałem szansę zostać w ciągu roku kierownikiem sklepowej placówki. I wtedy nadarzyła mi się okazja pracy w charakterze fotografa podczas dwutygodniowego rejsu statkiem po Morzu Śródziemnym. Istniała szansa, że jeśli się dobrze spiszę, firma zatrudni mnie na innych statkach i zostanę jej pełnoetatowym pracownikiem.
Wyobraź sobie: miałem 20 lat i mieszkałem w domu rodziców bez żadnych zobowiązań finansowych. A więc z jednej strony rysowały się przede mną obiecujące perspektywy zawodowe, z drugiej zaś trafiała się niepowtarzalna okazja wyruszenia w świat. Patrząc wstecz, nie mogę uwierzyć, że wahałem się dłużej niż 10 sekund, ale obawiałem się zrezygnować z bezpiecznej posady sprzedawcy. W końcu nieopierzony poszukiwacz przygód zdecydował się jednak wypróbować siłę swych skrzydeł i odleciał na spotkanie ze światem. Była to najmądrzejsza decyzja, jaką kiedykolwiek podjąłem; dzięki niej odwiedziłem po raz pierwszy Amerykę i rok później postanowiłem tam wyemigrować.
Anglia to piękny kraj z wielkimi teatrami, wspaniałymi muzeami i cudownymi ludźmi. To naprawdę bardzo dziwne, że nikt nie chce tam mieszkać.
Dudley Moore
Teraz co roku biorę dwa miesiące urlopu, aby ruszyć na spotkanie przygody — odrzucam w tym czasie wszelkie propozycje wykładów. Moi podwładni nie zadają sobie nawet trudu, by przekazywać mi ewentualne oferty, bo z góry wiedzą, jaka będzie moja odpowiedź. Czasem jednak nie mogą się oprzeć pokusie spisywania odrzuconych ofert i dzwonią do mnie później z uwagami typu: „Roger, czy wiesz, że podróż, w którą się właśnie wybierasz, kosztowała cię już 30 000 tysięcy dolarów?”.
Nie ma to dla mnie znaczenia. Chcę, by praca za 20 lat wciąż była dla mnie tak samo atrakcyjna jak obecnie. Pełne przygód, spełnione i ekscytujące życie — to właśnie ono dostarcza mi energii i nie pozwala gasnąć entuzjazmowi.
Poszukiwanie przygód nie oznacza od razu konieczności wyruszenia w podróż dookoła świata. To raczej sprawa podejścia, a nie celu. Być może marzysz, by zagrać w golfa w Pebble Beach albo wynająć żaglówkę i popłynąć na Wyspy Dziewicze. Zrób to! Założę się, że ten wypad nie będzie cię kosztował tak wiele, jak sądzisz, a w dłuższej perspektywie zaowocuje przypływem entuzjazmu i energii.
Poszukiwacz przygód niekoniecznie musi się wspinać na najwyższe szczyty świata. Najzwyklejsze zdarzenia zmienią się w emocjonujące przygody, jeżeli odznaczamy się darem zwanym po angielsku serendipity. Angielski pisarz Horace Walpole spopularyzował to słowo w książce Trzej książęta z Serendipu, opowiadającej o trzech młodzieńcach, którzy dokonywali przypadkowych, ale szczęśliwych odkryć. Słowo serendipity zaczęło oznaczać „szczęśliwy traf” lub „szczęśliwy zbieg okoliczności”.
Kocham podróże, ale nienawidzę wycieczek zorganizowanych. Zwiedzając jakiś kraj, bawię się po stokroć lepiej, gdy zdaję się na przypadek. Jeśli pozwolisz, by przygoda sama cię odnalazła, będziesz zdumiony, jak wiele ekscytujących zdarzeń dzieje się wokół ciebie.
Robert Frost powiedział kiedyś, że pociąga nas „droga mniej uczęszczana”, bo na jej końcu czeka przygoda.
Nawiasem mówiąc, Frost był człowiekiem obdarzonym wspaniałym poczuciem humoru i właściwym ludziom sukcesu dystansem do samego siebie. Sławę i pieniądze przyniosły mu wiersze opiewające piękno natury Nowej Anglii, gdzie się osiedlił. Pewnego razu, po uroczystym obiedzie, wraz z kilkorgiem gości wyszedł na werandę podziwiać zachód słońca.
„Och, panie Frost, cóż za piękny widok!” — wykrzyknęła jedna z pań.
Frost otoczył ją ramieniem i uśmiechnął się: „Po obiedzie nigdy nie rozmawiam o sprawach zawodowych”.
Jak działa serendipity? Opowiem ci pewną historię. W 1977 roku planowaliśmy z grupą przyjaciół wyprawę do obozu bazy pod Mount Everestem. Z piątki uczestników czworo pochodziło z Kalifornii, a tylko jeden z Arizony, mimo to zdecydowaliśmy, że każdy z nas poleci do Nepalu na własną rękę i dopiero tam się spotkamy, by ruszyć w Himalaje. Po drodze do Katmandu, stolicy Nepalu, zatrzymałem się w Londynie, gdzie odwiedziłem mego ukochanego wuja, umierającego na raka, oraz w New Delhi, stolicy Indii. W Indiach znalazłem się już wcześniej, ale jeszcze nigdy nie dotarłem do New Delhi, byłem więc bardzo ciekaw życia w tym mieście. Mogłem poprosić w moim biurze podróży o zorganizowanie mi trzydniowego pobytu wypełnionego wycieczkami autokarem i innymi atrakcjami, ale postanowiłem zdać się na przypadek i potęgę serendipity — dzięki niej udało mi się zobaczyć wszystko, co godne uwagi. Większość zwiedzających jakieś miasto stara się zobaczyć jak najwięcej w obawie, że już nigdy tu nie powrócą. Ja postępuję inaczej — zakładam, że jeszcze nieraz odwiedzę to miejsce, i skupiam się na tym, co mnie interesuje, unikając gorączkowej bieganiny z miejsca na miejsce. Nie pozwalam na to, żeby obawa przed pominięciem czegoś powstrzymała mnie od zakosztowania radości niespodziewanego.
Pierwszego dnia pobytu w New Delhi wyszedłem z hotelu wcześnie rano i zawędrowałem w okolice jednego z wielkich skrzyżowań w pobliżu budynków rządowych. Usiadłem na trawie i czekałem na szczęśliwe zrządzenie losu. Po chwili podszedł do mnie zaklinacz węży wraz z młodym pomocnikiem i coś do mnie powiedzieli. „Czyżby to było to?” — pomyślałem, gdy zaklinacz postawił na ziemi swój trzcinowy kosz i zaczął grać na flecie. Przyglądałem się z zainteresowaniem, bo wiedziałem, że to nie dźwięk fletu sprawia, iż wąż się podnosi — to właściciel, postukując rytmicznie w kosz, zmusza go do „tańca”. Pokrywa kosza poruszyła się i powoli ukazała się głowa węża. Dałem zaklinaczowi kilka rupii, a ten po chwili odszedł. To nie był ten szczęśliwy przypadek, na który czekałem.
Nigdy nie pozwól, by obawa przed pominięciem czegoś powstrzymała cię od doświadczenia radości niespodziewanego.
Oparłem głowę na plecaku i obserwowałem niewyczerpaną rozmaitość tętniącego na ulicy ruchu: skutery z siedzącymi po damsku kobietami w sari, powoziki ciągnięte przez konie, otwarte autobusiki mieszczące od sześciu do ośmiu osób i poruszane pedałami riksze.
Pomyślałem o Gandhim, którego zapytano kiedyś, co sądzi o cywilizacji Zachodu. „Myślę, że jest to doskonały pomysł” — odpowiedział sucho. Moja ulubiona historyjka o tym wielkim przywódcy wiąże się z jego uporem, by zawsze podróżować ze zwykłymi ludźmi mimo protestów lorda Mountbattena zatroskanego o jego bezpieczeństwo. Gdy więc Gandhi ruszał w podróż, Mountbatten, bez jego wiedzy, dobierał mu współpasażerów starannie skontrolowanych pod względem bezpieczeństwa. Powiedział kiedyś: „On nie ma pojęcia, ile kosztuje jego ubóstwo”.
Minęło pół godziny, gdy podszedł do mnie starszy Hindus. Mówił poprawnie po angielsku i ubrany był schludnie, choć jego odzież wydawała się już mocno znoszona. Powiedział, że nazywa się Nelson, tak jak bohater morskiej bitwy pod Trafalgarem. Nauczył się angielskiego, pracując w młodości jako ordynans brytyjskiego oficera. Poczułem do niego sympatię, gawędziliśmy chwilę, po czym zaproponowałem, by oprowadził mnie po mieście. Nie zażądał wiele, niespełna pięć dolarów za dzień.
Został ze mną przez następne trzy dni i to dzięki niemu mogłem ujrzeć New Delhi oczami Hindusa. Podróżowaliśmy wszelkimi możliwymi środkami lokomocji, jedliśmy we wszystkich miejscowych restauracjach. Pokazał mi grobowiec Gandhiego, gdzie z uczuciem stwierdził, że był to ostatni przywódca indyjski, który naprawdę rozumiał duszę narodu. Tego samego wieczoru obejrzeliśmy też organizowane w starym forcie widowisko „światło i dźwięk”; Nelson wytłumaczył mi, w jaki sposób najazdy Mongołów, muzułmanów, a później kupców angielskich na zawsze zmieniły kulturę jego kraju. W ciągu owych trzech dni dowiedziałem się o Indiach więcej, niż byłbym w stanie dowiedzieć się przez miesiąc, gdybym skorzystał z oferty biur podróży. Poprosiłem Nelsona, byśmy się znowu spotkali, gdy wrócę do New Delhi z wyprawy na Mount Everest.
Gdy po miesiącu znów znalazłem się w tym mieście, okazało się, że z powodu nieporozumienia związanego z rezerwacją muszę się przenieść do innego hotelu. Obawiając się, iż może to utrudnić nasze spotkanie, dałem portierowi suty napiwek, żeby wpuścił do hotelu tego człowieka, który przypominał żebraka. Nelson odnalazł mnie — wyglądał, jakby nie mył się przez cały miesiąc mej nieobecności. Użyczyłem mu swej łazienki, pozwalając, by moczył się w wannie tak długo, jak chce.
Nazajutrz pojechaliśmy autobusem do bajecznego Tadż Mahal. Nelson nie zaprowadził mnie tam jednak od razu, poszliśmy najpierw do fortu za zakrętem rzeki Yamuny. Mój przewodnik chciał, bym odkrył to miejsce sam. Stojąc na tarasie fortu, powiodłem wzrokiem wzdłuż rzeki i ujrzałem mauzoleum, lśniące w gorącym powietrzu, wyłaniające się z lekkiej mgiełki, która podnosiła się znad wód Yamuny.
Zazwyczaj miejsca tak znane z fotografii jak Tadż Mahal nie robią szczególnego wrażenia, gdy widzi się je na własne oczy po raz pierwszy. Stojąc pod wieżą Eiffla w Paryżu albo patrząc na most Tower w Londynie, czujemy się niemal rozczarowani. Wyglądają tak samo jak na wszystkich widzianych dotąd fotografiach. Tadż Mahal jest inny. Niezależnie od tego, ile zdjęć się widziało, nic nie przygotowuje człowieka na widok oryginału. Mauzoleum zostało zbudowane po to, by uczcić pamięć żony Wielkiego Mogoła, Szahdżahana, jego długoletniej towarzyszki życia. Przez 20 lat 20 000 robotników mozoliło się nad ukończeniem tej znanej dziś na całym świecie budowli. Jej każdy centymetr kwadratowy to dzieło sztuki. Marmurowe mozaiki pokrywające budynek są tak piękne, że każdy jego fragment mógłby być dumą niejednego muzeum sztuki.
Tuż przed moim powrotem do Kalifornii wybraliśmy się do jednej z najlepszych restauracji w New Delhi, gdzie Nelson zaczął pochłaniać jedzenie jak wielbłąd wodę. Wiedział, że minie wiele czasu, zanim znów będzie miał okazję tak dobrze zjeść. Żegnając się, obaj uroniliśmy łzę, świadomi tego, że już się nigdy nie spotkamy.
Być może zobaczyłbym więcej, gdybym zlecił mojemu agentowi zorganizowanie wycieczki, ale miłe wspomnienie dni spędzonych z Nelsonem wciąż mi towarzyszy. Biedak sypiający pod mostem wzbogacił moje życie. Tak wiele możemy doświadczyć, jeśli tylko zechcemy wędrować za Robertem Frostem „drogą mniej uczęszczaną”!
Przygoda czeka na nas na każdym zakręcie drogi naszego życia, ale spotkamy ją dopiero wtedy, gdy wyplenimy z naszych umysłów strach przed nieznanym. Musimy być na tyle odważni i pozbawieni przesądów, żeby iść dalej i sięgać poza to, co bezpieczne. „Codziennie zdarza się sto tysięcy cudów, a ci, którzy temu przeczą, są głusi i ślepi”[1] .
Ludzie sukcesu wiedzą, że postępując tak, jakby miało się zdarzyć coś wspaniałego, sprawiamy, iż owo coś wspaniałego się zdarza. Jeżeli należysz do ich grona, spotkasz na swej drodze mnóstwo nowych i stymulujących możliwości. Nie pozwól, by strach przed nieznanym pokonał pragnienie poszerzenia granic twego świata. Niech twoje życie stanie się wspaniałą przygodą.
[1] Oscar Hammerstein: Flower Drum Song — Broadway musical, 1958.