1942, 1943, 1944 - Krzysztof Kamil Baczyński - ebook

1942, 1943, 1944 ebook

Krzysztof Kamil Baczyński

0,0

Opis

„Żołnierz, poeta, czasu kurz” — tak Krzysztof Kamil Baczyński pisał o sobie w wierszu Rodzicom. Pomimo krótkiego życia pozostawił po sobie niezwykle cenny dorobek literacki, stanowiący studium psychiki młodego człowieka, dojrzewającego w okrutnych czasach apokalipsy spełnionej.

Krzysztof Kamil Baczyński uważany jest za jednego z najznamienitszych liryków tworzących w czasie okupacji. Urodził się w 1921 roku w Warszawie. Uczęszczał do Gimnazjum im. Stefana Batorego i uczył się w jednej klasie z Tadeuszem Zawadzkim, Maciejem Aleksym Dawidowskim oraz Janem Bytnarem — słynnymi członkami Szarych Szeregów, których losy zostały opisane w książce Kamienie na szaniec. Poeta był przedstawicielem pokolenia Kolumbów — Polaków urodzonych w latach 20. XX wieku, których lata młodości przypadły na czasy II wojny światowej. W 1942 roku poślubił Barbarę Drapczyńską. Poległ 4 sierpnia 1944 roku w Pałacu Blanka, raniony kulą niemieckiego snajpera.

Tom 1942, 1943, 1944 Krzysztofa Kamila Baczyńskiego to kompozycja pięćdziesięciu trzech wierszy. Poeta opatrywał swoje utwory datami, dzięki czemu czytelnik może dokładnie prześledzić, jak rozwijała się twórczość autora. Ma ona charakter katastroficzny — Baczyński żył w centrum trwającej apokalipsy. Ubolewał nad losem swoim i swoich rówieśników, na których wojna trwale odciśnie piętno, nie tylko przynosząc śmierć, ale również negując wszelkie znane im prawa moralne. Jednocześnie z niektórych utworów poety wybrzmiewa młodzieńcza delikatność i wielka miłość do żony. Wiersze, które do niej adresował, zapisały się w polskiej liryce jako jedne z najpiękniejszych erotyków.

Pomimo wszechobecnej grozy Baczyński nie zatracił umiejętności dostrzegania piękna w prostych rzeczach — w utworze Wróble podziwia ptaki, na których życie tocząca się wojna nie ma żadnego wpływu. Nie były mu obce motywy religijne oraz baśniowe: w wierszu (Byłeś jak wielkie, stare drzewo…) nawiązuje do wiary chrześcijańskiej, wieszcząc zmartwychwstanie narodu, które jest możliwe dzięki walce ludu, a w utworze (Niebo złote ci otworzę…) będącym miłosnym wyznaniem, kreśli dla ukochanej bajkowy, bezpieczny świat. Wiersz Pokolenie (Wiatr drzewa spienia) opisuje zniekształconą naturę przesiąkniętą obrazami przedstawiającymi zagładę. Baczyński charakteryzuje swoje pokolenie — młodych ludzi, zmuszonych walczyć o ojczyznę z bronią w ręku. Zastanawia się, jak ich czyny zostaną odebrane przez przyszłe pokolenia, czy im „postawią, z litości chociaż, nad grobem krzyż”. Poeta przypomina w wierszu Mazowsze, że w przeszłości przez nasze ziemie przemaszerowały rzesze obcych wojsk, a natura była świadkiem wielu okrucieństw. Historia niestety powtarza się — tak jak kiedyś jego ojciec, tak teraz on stał się żołnierzem. Poeta jest wdzięczny ojcu i matce za wychowanie i wpajane od dziecka wartości. Daje temu wyraz w wierszu Rodzicom. Podkreśla, że w tym trudnym czasie, kiedy zło i śmierć czają się na każdym rogu, on nie przygląda się biernie, ale walczy: zarówno z bronią w ręku, jak i za pomocą poezji. Baczyński był głosem swojego pokolenia — podmiot liryczny utworu Spojrzenie przemawia w imieniu środowiska młodych ludzi. Próbuje spojrzeć w głąb siebie, aby odnaleźć swą tożsamość. Nie jest to łatwe, ponieważ jego życie naznaczone jest trudnymi czasami, w których przyszło mu żyć. Pozbawiono go beztroski i młodzieńczej naiwności, zmuszono do szybkiego dojrzewania. W wierszu Z głową na karabinie poeta konfrontuje swoje wspomnienia i plany na przyszłość z rzeczywistością, w której musi się odnaleźć. Rzeczywistość ta wymaga od niego bohaterskiej postawy i poświęcenia dla narodu. Baczyński przewiduje, że rychła śmierć jest nieuchronna. Podobną problematykę porusza utwór Wybór. Pogodzony z losem poeta niespełna pięć miesięcy przed śmiercią napisał wiersz Modlitwa do Bogurodzicy. Prosi w nim Maryję, aby nauczyła matki poległych żołnierzy, jak znieść tak ogromne cierpienie.

(Gdy za powietrza zasłoną…) to ostatni znany utwór Baczyńskiego, opatrzony datą 13 lipca 1944 roku. Wybrane wiersze Krzysztofa Kamila Baczyńskiego są lekturą obowiązkową w klasach 7–8 szkoły podstawowej. Nasze wydanie tomiku 1942, 1943, 1944 zawiera przypisy opracowane specjalnie dla uczennic i uczniów.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Krzysztof Kamil Baczyński
1942, 1943, 1944
Epoka: Współczesność Rodzaj: Liryka Gatunek: Wiersz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 68

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Krzysztof Kamil Baczyński

1942, 1943, 1944

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN-978-83-288-3045-5

1942, 1943, 1944

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

[Motto i dedykacja]

A nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a duszy zabić nie mogą,  
(Mat 10, 28:)
Doskonałemu poecie, najlepszemu synowi, 
radości moich oczu, chlubie mego serca, 
który mimo to jest krwią z krwi i kością  
z kości mnie — niedoskonałej 
tę „rzecz ziemską” na gwiazdkę — daję — 

SB. 24. XII. 42 r.

(Śnieg jak wieko żelazne...)

Śnieg jak wieko żelazne na oczy opadnie. 
O! wy bracia w milczeniu moi — niedorośli. 
I Bóg mnie nie przypomni, ani mnie odgadnie 
z nagrobka przechodzący, aż w tysiącznej wiośnie 
może dłoń jakaś biała odgarnie ciemności 
i będzie to prawdziwy czas, czas tej miłości, 
której u was nie znałem. Bóg — tak sobie marzę — 
w błękicie lotnym nieba wyrysował twarze 
naszym cierpieniem, niby maski jasne, 
które przymierza tym, tym zapomnianym 
czasem podobne rysom, a czasem za ciasne, 
aż trafi — wtedy krwawe zasklepiają rany 
i taka błogość nieba osiada w błękicie, 
że wraca czas zbłądzony, choć nie wraca życie.  
Znacie wy, znacie te organów knieje 
co wyrastają niby skał mocarny obryw 
nawet tutaj na ziemi? — To są te nadzieje. 
Jeśli w popiele zgrzebnym taki blask podobny 
bożym chyba zamysłem przed oczy się jawi — 
nic są te ciemne ciała, które zbrodnia trawi, 
nic są te dymy czarne, ta kurzawy ciemność. 
To wszystko nic. I żadna trumna nadaremno.  
Bóg tchnął jasność. On mocą łagodnego wiosła 
pchnął fale burz tajemnych i lawy stuleci, 
i co woda pobrała — to woda odniosła. 
On świecił nad tą wodą i jak zawsze — świeci. 
Śnieg jak wieko żelazne na oczy opadnie; 
popiół zostanie z żarów miłości i gniewu, 
a na ziemi dalekiej żaden czas nie zgadnie, 
jak rośnie niewidzialnie łask wszelakich drzewo.  

22. XI. 1942 r.

Świętość

Począłem cię w marmurach światła 
i w drzewie wonnych sosen, 
moja ty rzeko nieodgadła 
dłutami wioseł.  
Potem cię wiodłem z gór mocarnych, 
z przestworów pełnych głosu, 
gdzie noże siklaw śniegi darły 
i dzwonił śpiew jak mosiądz.  
Łuskałem ciebie z jabłek tęgich 
i ziarnem gradu z chmury, 
wiodłem cię z łodyg ruchem ręki 
jak blasku sznury.  
I wyciosałem, wyprosiłem 
sercem łomocąc w dłuto, 
a dłutem w głaz, i mam cię — siło! 
mam cię — pokuto!  
Gdzie stąpnę — tętnisz żywą strugą 
i jak organy śpiewasz, 
i widzę jeszcze we śnie długo — 
płynące w tobie drzewa.  
A w twojej grzywie iskier złotych 
nocą nużają krwawe pyski 
rude szakale, ludzie — młoty, 
miecze i ślepiów błyski.  
I z nich to rosną nocą w tobie 
kręte gałęzie trupich ramion, 
upiory czarne, serca w grobie, 
co sercom kłamią.  
I oto mam cię, rzeko święta 
jak konar w ciebie wrosły 
rzeko zbrukana, z chmur poczęta, 
nieodgadniona wiosłem.  

dn. 25. XI. 1942 r.

(Dokąd to jeszcze?)

Dokąd to jeszcze? Ten cień stoi we mnie 
jak obraz wieczny mego zatracenia, 
rdzewieje tarcza i gorzknieje ziemia 
pod zamyśleniem moim obosiecznym. 
O, bo ja jestem mieczem krzywdy wszelkiej, 
przez moje ręce wyciągnięte we śnie 
wędrują grzechy jak milczące węże 
i wytryskają z palców jako pieśni. 
I czego dotknę, to się łzą pokryje 
jakoby rosą, tylko że tak słoną, 
że się nie pięścią — całą ziemią biję 
w pierś, której nigdy win nie odpuszczono. 
O, bo i jakże odpuścić, że człowiek 
zapomniał głosu, mówiąc w bożej mowie. 
I gdzie postąpię, pęknie mi pod stopą 
ostatni kamień, a dalej już ciemność, 
i jestem jak ten pierwszy człowiek po potopie, 
który zawinił. Więc wtedy nade mną 
też blasku nie ma i w dłoni mi próżno, 
jakby z niej krzyż wyjęto i włożono topór, 
i jestem duszą smutku po ciałach podróżną 
i jestem sam i ziemi tępy opór. 
O, żeby chwila jedna, dzban by dano 
ze zdrojem chłodnym, żeby klątwę zdjęto 
i żeby serce — sercem, a nie raną, 
i żeby droga choć w konaniu — świętą, 
i niebo mnie nie skrywa jak ziemi powieka, 
i śniegu nawet nie ma, który mię pokryje, 
tylko jak głosy łzami po omacku ryję 
jak cień, jak cień strudzony, co zgubił człowieka. 

6 XII 1942

Narzeczona

Ona stojąc w jeziorze ręce obraca do góry 
i z nich unoszą się z wolna kwiaty i białe motyle, 
kiedy pod kolanami w wodzie mkną ciche chmury, 
niebo się szybko przetacza. Ona się fali przychyla 
i bierze w dłoń otwartą jak w pyszczek różowy kuny 
niebieskie łodyżki wody, które się prężą jak struny 
i grają cicho i miękko: 
«W kwiaty nas zamień, panienko». 
Więc ręce zwraca w górę, i krople wypryska wysoko, 
czyni z nich liście i jabłka, węże i srebrne jaszczury; 
zanim opadną znowu, jeszcze podobne są głogom, 
co kwitną. Potem, gdy spadną, przemkną w nich szybko chmury. 
Ona się z wolna zwróci, unosząc z sobą odbicie, 
nie wiedząc jeszcze, czy w sobie, czy w wodnym obrazie prawdziwa, 
patrzy w kryształ powietrza i widzi dalekie życie, 
raz zapylone trakty, to znów potoków grzywę. 
Nie wie i jeszcze czeka. Wtedy na brzegu, w kotlinie, 
rycerz ogromny przystaje i jabłko wyciąga na dłoni, 
błękitne jak kropla nieba. Ona ku niemu płynie, 
powietrze w krąg rozgarniając, co jak pod skrzydłem dzwoni. 
Potem ich las zamyka. I tylko drzewa dojrzałe 
tak samo stoją w głębinie, jakby najmocniej kochały. 

2 XII 1942

Wina

Wśród drzew, co są jak płaskie, zielone motyle, 
święty Jerzy cwałuje po czerwonej ścieżce 
na koniu, co się wznosi, a za nimi w tyle 
czeka mała dziewczynka, włosy ma niebieskie. 
Smok się wydął i oczy błękitne wyłupił, 
zanim go dopadł rycerz — trzykroć blaskiem rzucił 
i zginął. Głupi smoku! O rycerzu głupi, 
to wszystko takie krótkie, a już się nie wróci 
ani tobie pełzanie po zaklętych sadach, 
ani tobie modlitwa w czarnych winogradach1. 
Truchło leży, paruje z niego zieleń śliska, 
jeszcze się gwiazdki jakieś z łusk przebitych sypią, 
i rycerz zadumany stoi, mieczem błyska, 
tak pół czuje niepokój, a pół gorzką litość. 
Cóż to, mała dziewczynko o niebieskich włosach, 
czemu płaczesz? Smok leży, zabit twój gnębiciel. 
Nasłuchujesz oddechów jego w nocy głosach? 
Wspominasz to niezdarne, smutne, smocze życie 
i że śpiewałaś czasem jak potok szczęśliwie, 
wsparta na jego miękkiej, wypłowiałej grzywie? 
I wraca święty Jerzy tam, gdzie lasu smuga 
kończy się i zaczyna trakt suchego pyłu, 
a na postojach ciemnych marzy mu się długa 
smocza szyja przebita i oczy, co były 
wypukłe i żałosne, i głos, i łzy słyszy, 
i gorzko płacze zbrodni pod sklepieniem ciszy. 

grudzień 1942