Adam Bede - George Eliot - ebook + audiobook + książka

Adam Bede ebook i audiobook

George Eliot

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Adam Bede – to największe arcydzieło George Elliot, niewątpliwie jej najlepsza i najbardziej charakterystyczna powieść. To jeden z nieśmiertelnych klasyków literatury.

 

Angielska prowincja, życie prostych farmerów, ich codzienne zmagania z przyrodą, ich codzienne smutki i troski oraz czysta miłość, która prowadzi do więzienia. Wspaniale opisane realia początku XIX wieku, bo też właśnie realistyczna była wówczas angielska literatura, ale Adam Bede to jeszcze silniej i dobitniej podkreśla.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 776

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 19 godz. 28 min

Lektor: Kamil Pruban
Oceny
3,8 (13 ocen)
6
2
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Faflusiak

Całkiem niezła

Nie źle napisana ale pełna antykobiecych treści.
10
Wladyslawborkowski-2000

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę warto W B.
00

Popularność




KSIĘGA I

1. Warsz­tat cie­siel­ski

Są w Egip­cie czar­no­księż­nicy, któ­rzy w kro­pli czar­nego płynu, niby w zwier­cia­dle, przed­sta­wiają lu­dziom ob­razy da­le­kiej prze­szło­ści. Ja to samo pra­gnę dla czy­tel­nika uczy­nić i za po­mocą pióra z kro­plą atra­mentu przed­sta­wię mu ob­szerny warsz­tat cie­siel­ski pana Jo­na­tana Burge, cie­śli i bu­dow­ni­czego w wio­sce Hay­slope, ta­kim, ja­kim był dnia 18 czerwca roku pań­skiego 1799.

Go­rące po­po­łu­dniowe słońce do­grze­wało, a pię­ciu tam zgro­ma­dzo­nych lu­dzi pra­co­wało pil­nie koło drzwi, fu­tryn, lam­pe­rii. Za­pach so­snowy, po­cho­dzący ze stosu de­sek sto­ją­cego przed drzwiami, mie­szał się z za­pa­chem kwit­ną­cych bzów, które za prze­ciw­le­głym oknem roz­sy­py­wały wkoło płatki po­dobne do let­niego śniegu. Sko­śne pro­mie­nie słońca pa­dały na prze­zro­czy­ste wióry i oświe­tlały piękny fla­der orze­cho­wych lam­pe­rii opar­tych o ścianę.

Na ku­pie mięk­kich tro­cin bury owczar­ski pies zro­bił so­bie le­go­wi­sko i spo­czy­wał z mordą wspartą na przed­nich ła­pach, spo­glą­da­jąc nie­kiedy na naj­wyż­szego z pię­ciu pra­cow­ni­ków, który wy­rzy­nał ja­kąś tar­czę na drew­nia­nym słu­pie. Do niego to na­le­żał silny ba­ry­ton roz­brzmie­wa­jący do­no­śnie po­nad od­gło­sem pił i he­bli, gdy śpie­wał:

Zbudź się, ma du­szo, ze słoń­cem wraz,

Zbudź do co­dzien­nych prac

Otrzą­śnij gnu­śny sen...

Trzeba było wziąć ja­kąś miarę, wy­ma­ga­jącą ca­łej uwagi pra­cow­nika, dźwięczny śpiew zmie­nił się w ci­che gwiz­da­nie, ale po chwili znów się ode­zwał z nową siłą:

Nie­chaj twe słowa będą szczere,

Su­mie­nie ja­sne jako dzień.

Taki głos po­cho­dzić mu­siał z sze­ro­kiej piersi, a sze­roka pierś na­le­żała do męż­czy­zny, ma­ją­cego bli­sko sześć stóp wy­so­ko­ści i mu­sku­larne członki. Był on tak pro­sty, głowę miał tak do­brze osa­dzoną, że kiedy od­stą­pił na parę kro­ków od swo­jej ro­boty, żeby jej się le­piej przy­pa­trzyć, wy­glą­dał na żoł­nie­rza bę­dą­cego na prze­pu­stce.

Za­ka­sane po ło­kieć rę­kawy po­zwa­lały wi­dzieć przed­ra­mię mo­gące z ła­two­ścią zdo­być na­grodę prze­zna­czoną dla si­ła­czy, gdy tym­cza­sem dłu­gie, wy­ro­bione ręce z sze­ro­kimi koń­cami pal­ców zda­wały się uzdol­nione do ro­bót wy­ma­ga­ją­cych zręcz­no­ści. Wzro­stem swym i po­stawą Adam Bede był praw­dzi­wym ty­pem Sak­soń­czyka, uspra­wie­dli­wiał swoje na­zwi­sko, ale włosy czarne jak wę­giel, od­bi­ja­jące tym sil­niej od bia­ło­ści pa­pie­ro­wej czapki, oraz śmiałe spoj­rze­nie ciem­nych oczu, spo­glą­da­ją­cych spod do­brze od­zna­czo­nych, wy­pu­kłych i ru­chli­wych brwi, świad­czyły o sil­nej przy­mieszce krwi cel­tyc­kiej. Twarz była sze­roka, rysy grube, ale po­sia­dała pięk­ność, jaką daje wy­raz in­te­li­gen­cji i uczci­wego za­do­wo­le­nia.

Na pierw­szy rzut oka można było roz­po­znać, iż drugi pra­cow­nik był bra­tem Adama. Równy mu pra­wie wzro­stem, miał po­dobne rysy i ko­lor wło­sów; ale to po­do­bień­stwo tym le­piej uwy­dat­niało róż­nicę wy­razu i ca­łej po­stawy ro­dzeń­stwa. Sze­ro­kie ra­miona Seta były lekko przy­gar­bione, oczy miał siwe, brwi mniej wy­datne i spo­koj­niej­sze niż brat, spoj­rze­nie zaś jego, mniej śmiałe, było pełne do­bro­dusz­no­ści i za­ufa­nia. Gdy zrzu­cił z głowy pa­pie­rową czapkę, można było do­strzec, iż włosy jego nie były gę­ste i pro­ste jak włosy Adama, ale de­li­katne i mięk­kie, po­zwa­lały wi­dzieć kon­tury wy­pu­kło­ści czo­ło­wych, wzno­szą­cych się wy­raź­nie po­nad brwiami.

Wa­łę­sa­jący się że­bracy wie­dzieli do­brze, iż mogą za­wsze wy­cią­gnąć mie­dziaka od Seta, ale nie śmieli za­cze­pić Adama.

Głos Seta prze­rwał wresz­cie kon­cert spra­wiany przez zgrzyt na­rzę­dzi i śpiew brata. Po­sta­wił on przy ścia­nie odrzwia, nad któ­rymi pra­co­wał za­wzię­cie, i wy­rzekł:

– Otóż skoń­czy­łem swoje drzwi.

Wszy­scy ro­bot­nicy pod­nie­śli głowy, Jim Salt, tłu­ścioch z czer­wo­nymi wło­sami, prze­zwany Sandy Jim, za­trzy­mał swój he­bel. Adam zaś, rzu­ciw­szy szyb­kie spoj­rze­nie na ro­botę brata, za­wo­łał:

– Jak to, ty my­ślisz, że te drzwi są skoń­czone?

– Na­tu­ral­nie – od­parł ze zdzi­wie­niem Set. – Cóż im bra­kuje?

Wy­buch śmie­chu trzech ro­bot­ni­ków zmie­szał go, spoj­rzał nie­spo­koj­nie.

Adam tylko się nie ro­ze­śmiał, za­le­d­wie lekki od­cień za­ry­so­wał się na jego ustach, gdy wy­rzekł ła­god­niej niż wprzódy:

– Za­po­mnia­łeś o skrzy­dłach.

Śmie­chy roz­le­gły się znowu, gdy Set ręką ude­rzył się w czoło, za­czer­wie­niw­szy po uszy.

– Hurra! – wrza­snął nie­wielki pra­cow­nik, zwany Wiry Ben, bie­gnąc ku drzwiom i pod­no­sząc je w górę, po­wie­simy je przed pra­cow­nią i na­pi­szemy na nich: „Ro­bota me­to­dy­sty Seta Bede”. Jim, gdzie masz czer­woną farbę?

– Głup­stwo! – od­parł Adam. – Ben! Rzuć to za­raz. To­bie także zda­rzyć się może po­dobny wy­pa­dek, cóż byś wów­czas po­wie­dział?

– Nie zła­piesz mnie na tym, Ada­mie, do­póki mi głowy nie zmąci me­to­dyzm – wy­rzekł Ben.

– Może ją zmą­cić wódka, to bę­dzie da­leko go­rzej.

Ben tym­cza­sem zna­lazł czer­woną farbę i szy­ko­wał się wy­ko­nać na­pis, kre­śląc jakby na próbę wiel­kie S w po­wie­trzu.

– Rzuć to! – za­wo­łał Adam.

Po­ło­żył swoje na­rzę­dzia i po­chwy­cił ra­mię Bena.

– Rzuć to za­raz albo ci du­szę z ciała wy­trzęsę.

Ben za­drżał w że­la­znym uję­ciu Adama, ale po­mimo to nie chciał ustą­pić. Lewą ręką po­chwy­cił pę­dzel z obez­wład­nio­nej pra­wicy i pod­niósł go, jakby chciał nią pi­sać. W tejże chwili Adam ob­ró­cił nim, rzu­cił i przy­parł do ściany.

Te­raz po­mię­dzy nich wmie­szał się Set.

– Daj po­kój, Ada­mie, Ben tylko żar­to­wał, a zresztą ma prawo śmiać się ze mnie, bo i ja sam mu­szę się uśmiać.

– Nie pusz­czę go – od­parł Adam – do­póki nie obieca, że już tych drzwi nie ru­szy.

– Be­nie, mój chłop­cze – ode­zwał się znowu Set w uspo­ka­ja­jący spo­sób – nie kłóćmy się. Wiesz do­brze, iż Adam musi po­sta­wić na swoim. Nie prze­przesz go, jak nie za­wró­cisz wozu w cia­snej uliczce. Po­wiedz, że drzwi nie ru­szysz i niech się to raz skoń­czy.

– Nie boję się Adama – wy­rzekł Ben – ale kiedy mnie o to pro­sisz, Se­cie, to ci nie od­mó­wię.

– I bar­dzo mą­drze uczy­nisz – za­śmiał się, pusz­cza­jąc go, Adam.

Wzięli się znowu wszy­scy do ro­boty, ale Wiry Ben, który w ca­łej tej spra­wie wy­szedł naj­go­rzej, nie mógł się po­wstrzy­mać od sar­ka­zmu, szu­ka­jąc tym spo­so­bem po­msty za swe upo­ko­rze­nie.

– O czym ty my­śla­łeś, Se­cie, czy o ład­nej twa­rzyczce ka­zno­dziejki, czy też o ka­za­niu, ja­kie wy­po­wie?

– Po­słu­chaj jej tylko, Be­nie – od­parł we­soło Set – bę­dzie miała dziś wie­czór na bło­niach na­ukę; może wów­czas za­sta­no­wisz się nad sobą i za­po­mnisz o tych brzyd­kich piosn­kach, które tak lu­bisz, a może też zy­skasz wiarę? Byłby to nie­za­wod­nie naj­lep­szy za­ro­bek, jaki mógłby ci się zda­rzyć.

– Każda rzecz ma swój czas, Se­cie, po­my­ślę o tym, gdy będę chciał się oże­nić; ka­wa­ler ta­kiego za­robku nie po­trze­buje. Kto wie, czy nie wy­pad­nie mi ra­zem sta­rać się o żonę i o re­li­gię, jak ty to czy­nisz, prze­cież nie za­wró­cił­byś za­pewne mego na­wró­ce­nia, gdy­byś miał mnie spo­tkać po­mię­dzy sobą a ładną ka­zno­dziejką i gdy­bym ją so­bie za­brał?

– Nie ma o to obawy, Be­nie, ona nie dla cie­bie ani nie dla mnie. Chodź tylko i po­słu­chaj, a nie bę­dziesz mó­wił o niej tak lekko.

– Kto wie, czy nie pójdę po­pa­trzyć na nią dziś wie­czór, je­śli tylko nie bę­dzie we­so­łego to­wa­rzy­stwa Pod Ostro­krze­wem. Jaki bę­dzie tekst jej ka­za­nia, może to wiesz, Se­cie, i po­wiesz mi na wy­pa­dek, gdy­bym się spóź­nił. Czy do­brze? Co przy­szli­ście zo­ba­czyć? Pro­ro­ki­nię? Za­prawdę po­wia­dam wam rzecz da­leko waż­niej­szą – piękną ko­bietę.

– Be­nie – wy­rzekł su­rowo Adam – daj po­kój Bi­blii, po­su­wasz się za da­leko.

– Co? Czy i ty także zwra­casz się w tę stronę, a ja są­dzi­łem jesz­cze przed chwilą, że je­steś prze­ciw­ni­kiem ko­bie­cych ka­zań?

– Nie zwra­cam się w żadną stronę i wcale nie mó­wi­łem o ko­bie­cych ka­za­niach. Mó­wię, że­byś dał spo­kój Bi­blii. Masz po­dobno ja­kąś żar­to­bliwą książkę, ja­kąś rzad­kość, którą się chlu­bisz, niech ona star­czy twoim brud­nym pal­com.

– Co! Sta­łeś się rów­nie świę­to­bli­wym jak Set? Pewno wy­bie­rasz się także na ka­za­nie, mo­żesz na­wet prze­wod­ni­czyć śpie­wom, ale co po­wie rek­tor Ir­wine, gdy zo­ba­czy, że jego ulu­bie­niec, Adam Bede, zo­stał me­to­dy­stą?

– Nie troszcz się o mnie, Be­nie, nie my­ślę być wcale me­to­dy­stą, ty zaś za­pewne zo­sta­niesz kimś gor­szym. Pan Ir­wine ma za­nadto ro­zumu, by się mie­szać do spo­sobu, ja­kim lu­dzie chwalą Boga, bo to jest rze­czą su­mie­nia, sam mi to nie­raz mó­wił.

– Aj! Aj! On wcale nie lubi od­szcze­pień­ców.

– Być może, i ja nie lu­bię cięż­kiego piwa, Josh Todd, ale ci nie prze­szka­dzam upi­jać się nim do woli.

Śmiano się z tej przy­mówki, tylko Set wy­rzekł po­waż­nie:

– Ada­mie, nie na­leży przy­rów­ny­wać ja­kiej bądź re­li­gii do cięż­kiego piwa. Czy nie są­dzisz, że od­szcze­pieńcy i me­to­dy­ści mają te same za­sady co lu­dzie trzy­ma­jący się ko­ścioła?

– Ależ, mój chłop­cze, ja się z ni­czy­jej wiary nie wy­śmie­wam. Niech każdy słu­cha swego su­mie­nia, w tym rzecz cała, my­ślę jed­nak, iż dla tego su­mie­nia naj­le­piej, kiedy ono trzyma z ko­ścio­łem. Jest to prze­wod­nik pewny. Nie można znów je­dy­nie i we wszyst­kim opie­rać się tylko na ewan­ge­lii, wielu rze­czy trzeba uczyć się oprócz niej. Spójrz no na ka­nały, tamy i wszyst­kie przy­rządy do wy­do­by­wa­nia wę­gla w Crom­ford; czło­wiek oprócz ewan­ge­lii musi się jesz­cze czymś za­jąć, tym­cza­sem słu­cha­jąc nie­któ­rych me­to­dy­stów, to wszystko by­łoby nie­po­trzebne, na­leży tylko za­mknąć oczy i uwa­żać, co się w głębi nas dzieje. Wiem, że czło­wiek po­wi­nien mieć Boga w sercu i słowo boże zło­żone w Bi­blii, lecz Bi­blia wła­śnie mówi, iż Bóg tchnął swego du­cha w ro­bot­ni­ków, któ­rzy bu­do­wali arkę przy­mie­rza, ażeby zręczną ręką rzeź­bili drzewo. Trzeba w ten spo­sób za­pa­try­wać się na rze­czy, duch boży tchnie wszystko, ob­ja­wia się za­równo w nie­dzielę, jak w dnie po­wsze­dnie, we wszyst­kich wy­na­laz­kach i wszel­kich dzie­łach. Bóg po­maga na­szej pracy jak i na­szym my­ślom, a je­śli czło­wiek, poza go­dzi­nami pracy, wy­bu­duje piec dla żony, żeby jej trudu zmniej­szyć, albo grze­biąc w swoim ogródku, otrzyma dwa kar­to­fle za­miast jed­nego, uczyni wię­cej do­brego i bar­dziej zbliży się do Boga, niż gdyby tylko la­tał za ka­zno­dzie­jami i mru­czał pa­cie­rze.

– Do­brze po­wie­dziane – ode­zwał się Sandy Jim, który za­trzy­mał swój he­bel na de­sce, słu­cha­jąc Adama – od dawna nie sły­sza­łem tak do­brego ka­za­nia, to samo przed­sta­wia mi żona od roku, mę­cząc mnie, bym jej wy­bu­do­wał piec.

– Jest w tym, co mó­wisz, pewna słusz­ność, Ada­mie – ode­zwał się Set po­waż­nie – ale sam prze­ko­nał­byś się, słu­cha­jąc na­szych nauk, jak czło­wiek po­wi­nien wcho­dzić sam w sie­bie i ro­zu­mieć wła­sne winy. Z tego po­wodu nie­je­den próż­niak stał się już pra­co­wi­tym czło­wie­kiem, to ka­za­nia opróż­niają karczmy, a kiedy kto odda się re­li­gii, to z pew­no­ścią praca jego na tym nie ucierpi.

– Chyba że za­po­mni o skrzy­dłach drzwi – wtrą­cił Wiry Ben.

– Ach! Be­nie, zna­la­złeś po­wód wy­śmie­wa­nia się ze mnie przez całe ży­cie, ale co to ma wspól­nego z re­li­gią? Wszak to za­po­mniał się w ten spo­sób Set Bede, który za­wsze był roz­tar­gniony, i tym wię­cej jest wi­nien, je­śli re­li­gia nie ule­czyła go z tej wady.

– Co tam drzwi! – od­parł Wiry Ben – je­steś z gruntu do­brym, ser­decz­nym chłop­cem i nie zło­ścisz się o byle żart, jak to czy­nią nie­któ­rzy.

– Ot! – wy­rzekł Adam, nie zwa­ża­jąc na tę przy­mówkę – nie bierz mi za złe tego, co mó­wi­łem, nie mia­łem cie­bie na my­śli. Jedni idą taką drogą, a dru­dzy inną.

– Wiem do­brze, Ada­mie, że nie chcia­łeś mnie do­tknąć. Je­steś w tym po­dobny do twego psa Gypa, wark­nie na mnie cza­sem, po czym za­raz liże mi rękę.

Pra­co­wali te­raz w mil­cze­niu, do­póki ze­gar ko­ścielny nie za­czął ude­rzać go­dziny szó­stej. Za­nim pierw­sze ude­rze­nie prze­brzmiało, Sandy Jim opu­ścił he­bel i się­gnął po sur­dut, Wiry Ben zo­sta­wił śrubę na wpół wkrę­coną i rzu­cił na­rzę­dzia do ko­szyka, Mum Taft, który mil­czał w cza­sie ca­łej roz­mowy, odło­żył młot tylko co pod­nie­siony, Na­wet Set się wy­pro­sto­wał i zdej­mo­wał pa­pie­rową czapkę, tylko je­den Adam pra­co­wał da­lej, jak gdyby nic się nie stało i do­piero za­uwa­żyw­szy po­skła­dane na­rzę­dzia, wy­rzekł z obu­rze­niem:

– Otóż to! Nie mogę zro­zu­mieć lu­dzi rzu­ca­ją­cych w ten spo­sób ro­botę, z chwilą ude­rze­nia ze­gara, jakby nie znaj­do­wali w niej żad­nej przy­jem­no­ści, i lę­kali się wbić jed­nego gwoź­dzia po­nad ozna­czone go­dziny.

Set zmie­szał się nieco i po­wol­niej już przy­go­to­wy­wał się do odej­ścia, ale ode­zwał się Mum Taft:

– Mó­wisz jak młody, Ada­mie, ale gdy tak jak ja bę­dziesz miał lat czter­dzie­ści sześć, za­miast dwu­dzie­stu sze­ściu, przej­dzie ci ochota do da­rem­nej pracy.

– Głup­stwo – od­parł za­pe­rzony Adam – co tu lata zna­czą? Wi­dzę, że nie je­steś znu­żony. Nie mogę pa­trzeć na czło­wieka opusz­cza­ją­cego ręce za pierw­szym ude­rze­niem go­dziny, jakby gro­mem tra­fiony, za­miast do­cze­kać przy­naj­mniej, aż cała wy­bije, jakby ro­bota nie zaj­mo­wała go wcale. Na­wet piła w ruch wpra­wiona ob­raca się jesz­cze chwilę wła­snym roz­pę­dem.

– No! no! Ada­mie – za­wo­łał Wiry Ben – daj nam spo­kój, przy­ga­nia­łeś nie­dawno ka­za­niom, tym­cza­sem sam lu­bisz je pra­wić. Wolno ci prze­no­sić ro­botę nad za­bawę, ja zaś wolę za­bawę, tym le­piej dla cie­bie, bo ro­boty za­wsze wię­cej.

Tym sło­wem, które uwa­żał za ar­gu­ment osta­teczny, Wiry Ben za­koń­czył sprzeczkę, za­mknął swój kosz z na­rzę­dziami i wy­szedł, a za nim Mum Taft i Sandy Jim.

Set nie śpie­szył się i spo­glą­dał na brata, jakby ocze­ki­wał cze­goś od niego.

– Czy nie pój­dziesz do domu przed ka­za­niem? – spy­tał Adam.

– Nie, prze­biorę się u Willa Ma­skery, tam mam moje rze­czy, przed dzie­siątą nie wrócę. Może być, iż od­pro­wa­dzę Dinę Mor­ris, je­śli na to po­zwoli, bo jak wiesz, nie bę­dzie z nią ni­kogo z Poy­se­rów.

– Po­wiem matce, by na cie­bie nie cze­kała.

– A ty nie bę­dziesz dziś wie­czo­rem u Poy­se­rów? – spy­tał Set, od­cho­dząc z pewną nie­śmia­ło­ścią.

– Nie, pójdę do szkoły.

Gyp tym­cza­sem le­żał na swoim wy­god­nym po­sła­niu, tylko gdy inni ro­bot­nicy ode­szli, on pod­niósł głowę i pa­trzył na swego pana, a jak tylko Adam wło­żył li­nię do kie­szeni i za­czął od­wią­zy­wać far­tuch, Gyp po­biegł do niego i spo­glą­dał mu w twarz z cier­pli­wym ocze­ki­wa­niem. Gdyby Gyp po­sia­dał ogon, byłby nim nie­za­wod­nie po­ru­szał, ale po­zba­wiony tej na­tu­ral­nej ozdoby, był w po­ło­że­niu wielu osób, które wy­dają się po­wol­niej­sze, niż są w isto­cie.

– A! Je­steś go­tów! Weź ko­szyk! – prze­mó­wił Adam tym sa­mym ła­god­nym gło­sem, ja­kim się od­zy­wał do Seta.

Gyp sko­czył i szczek­nął krótko, jakby chciał po­wie­dzieć „tak”. Biedny, jego spo­soby wy­po­wia­da­nia się były bar­dzo ogra­ni­czone.

Ko­szyk, o któ­rym była mowa, za­wie­rał zwy­kle obiad Adama i Seta, a ża­den ce­le­brant pod­czas uro­czy­sto­ści nie mógł mieć bar­dziej po­waż­nej miny i mniej tro­skać się o spo­tka­nych zna­jo­mych niż Gyp, kiedy z ko­szy­kiem w zę­bach szedł przy no­dze pana.

Wy­cho­dząc z warsz­tatu, Adam za­mknął go na klucz, klucz wy­jął i za­niósł go do domu sto­ją­cego po dru­giej stro­nie dzie­dzińca. Ni­ski to był dom, kryty słomą, ze sczer­nia­łymi ścia­nami, wy­glą­dał jed­nak mile w wie­czor­nych bla­skach; okna, z szy­bami opraw­nymi w ołów, były sze­ro­kie, bez plamy, a ka­mień słu­żący za próg był tak czy­sty jak białe ka­muszki wy­rzu­cane przez przy­pływ mo­rza. Stała na nim schludna sta­ruszka, w pa­sia­stej ciem­nej sukni, czer­wo­nej chu­stce, bia­łym czepcu i prze­ma­wiała do gro­mady dro­biu ścią­gnię­tego snadź płonną na­dzieją do­sta­nia zim­nych kar­to­fli lub okru­szyn chleba. Wzrok sta­rej ko­biety zda­wał się osła­biony, bo nie po­znała Adama, do­póki się nie ode­zwał.

– Oto klucz, Dolly, scho­waj mi go do ju­tra.

– Do­brze, ale czy pan nie wej­dzie? Panna Ma­ria jest w domu i pan Burge za­raz po­wróci, je­stem pewna, że byłby panu bar­dzo rad.

– Nie, dzię­kuję ci, Dolly, mu­szę już iść; do­brego wie­czoru.

Adam szedł wiel­kimi kro­kami z Gy­pem u nogi przez dzie­dzi­niec, a po­tem drogą pro­wa­dzącą w do­linę. Gdy zszedł na dół, spo­tkał ja­kie­goś nie­mło­dego jeźdźca z wa­lizką przy­tro­czoną do sio­dła, a ten mi­nąw­szy Adama, za­trzy­mał ko­nia i spo­glą­dał czas ja­kiś na wy­so­kiego ro­bot­nika, ubra­nego w pa­pie­rową czapkę, skó­rzane spodnie i sza­fi­rowe poń­czo­chy.

Adam, nie do­my­śla­jąc się wzbu­dzo­nego za­chwytu, skrę­cił na pola i za­śpie­wał peł­nym gło­sem pieśń, która przez cały dzień snuła mu się po gło­wie:

Nie­chaj twe słowa będą szczere,

Su­mie­nie czy­ste jako dzień,

Bo wszech­wi­dzące oko boże

Śle­dzi twe my­śli i twe drogi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nału: Adam Bede
Co­py­ri­ght © 2024, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-959-8
Pro­jekt okładki: Elż­bieta Chojna
Na okładce wy­ko­rzy­stano ob­raz The Lo­vers, Wil­liama Po­wella Fri­tha, do­mena pu­bliczna
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład książki: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl