Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Adam Bede – to największe arcydzieło George Elliot, niewątpliwie jej najlepsza i najbardziej charakterystyczna powieść. To jeden z nieśmiertelnych klasyków literatury.
Angielska prowincja, życie prostych farmerów, ich codzienne zmagania z przyrodą, ich codzienne smutki i troski oraz czysta miłość, która prowadzi do więzienia. Wspaniale opisane realia początku XIX wieku, bo też właśnie realistyczna była wówczas angielska literatura, ale Adam Bede to jeszcze silniej i dobitniej podkreśla.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 776
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KSIĘGA I
1. Warsztat ciesielski
Są w Egipcie czarnoksiężnicy, którzy w kropli czarnego płynu, niby w zwierciadle, przedstawiają ludziom obrazy dalekiej przeszłości. Ja to samo pragnę dla czytelnika uczynić i za pomocą pióra z kroplą atramentu przedstawię mu obszerny warsztat ciesielski pana Jonatana Burge, cieśli i budowniczego w wiosce Hayslope, takim, jakim był dnia 18 czerwca roku pańskiego 1799.
Gorące popołudniowe słońce dogrzewało, a pięciu tam zgromadzonych ludzi pracowało pilnie koło drzwi, futryn, lamperii. Zapach sosnowy, pochodzący ze stosu desek stojącego przed drzwiami, mieszał się z zapachem kwitnących bzów, które za przeciwległym oknem rozsypywały wkoło płatki podobne do letniego śniegu. Skośne promienie słońca padały na przezroczyste wióry i oświetlały piękny flader orzechowych lamperii opartych o ścianę.
Na kupie miękkich trocin bury owczarski pies zrobił sobie legowisko i spoczywał z mordą wspartą na przednich łapach, spoglądając niekiedy na najwyższego z pięciu pracowników, który wyrzynał jakąś tarczę na drewnianym słupie. Do niego to należał silny baryton rozbrzmiewający donośnie ponad odgłosem pił i hebli, gdy śpiewał:
Zbudź się, ma duszo, ze słońcem wraz,
Zbudź do codziennych prac
Otrząśnij gnuśny sen...
Trzeba było wziąć jakąś miarę, wymagającą całej uwagi pracownika, dźwięczny śpiew zmienił się w ciche gwizdanie, ale po chwili znów się odezwał z nową siłą:
Niechaj twe słowa będą szczere,
Sumienie jasne jako dzień.
Taki głos pochodzić musiał z szerokiej piersi, a szeroka pierś należała do mężczyzny, mającego blisko sześć stóp wysokości i muskularne członki. Był on tak prosty, głowę miał tak dobrze osadzoną, że kiedy odstąpił na parę kroków od swojej roboty, żeby jej się lepiej przypatrzyć, wyglądał na żołnierza będącego na przepustce.
Zakasane po łokieć rękawy pozwalały widzieć przedramię mogące z łatwością zdobyć nagrodę przeznaczoną dla siłaczy, gdy tymczasem długie, wyrobione ręce z szerokimi końcami palców zdawały się uzdolnione do robót wymagających zręczności. Wzrostem swym i postawą Adam Bede był prawdziwym typem Saksończyka, usprawiedliwiał swoje nazwisko, ale włosy czarne jak węgiel, odbijające tym silniej od białości papierowej czapki, oraz śmiałe spojrzenie ciemnych oczu, spoglądających spod dobrze odznaczonych, wypukłych i ruchliwych brwi, świadczyły o silnej przymieszce krwi celtyckiej. Twarz była szeroka, rysy grube, ale posiadała piękność, jaką daje wyraz inteligencji i uczciwego zadowolenia.
Na pierwszy rzut oka można było rozpoznać, iż drugi pracownik był bratem Adama. Równy mu prawie wzrostem, miał podobne rysy i kolor włosów; ale to podobieństwo tym lepiej uwydatniało różnicę wyrazu i całej postawy rodzeństwa. Szerokie ramiona Seta były lekko przygarbione, oczy miał siwe, brwi mniej wydatne i spokojniejsze niż brat, spojrzenie zaś jego, mniej śmiałe, było pełne dobroduszności i zaufania. Gdy zrzucił z głowy papierową czapkę, można było dostrzec, iż włosy jego nie były gęste i proste jak włosy Adama, ale delikatne i miękkie, pozwalały widzieć kontury wypukłości czołowych, wznoszących się wyraźnie ponad brwiami.
Wałęsający się żebracy wiedzieli dobrze, iż mogą zawsze wyciągnąć miedziaka od Seta, ale nie śmieli zaczepić Adama.
Głos Seta przerwał wreszcie koncert sprawiany przez zgrzyt narzędzi i śpiew brata. Postawił on przy ścianie odrzwia, nad którymi pracował zawzięcie, i wyrzekł:
– Otóż skończyłem swoje drzwi.
Wszyscy robotnicy podnieśli głowy, Jim Salt, tłuścioch z czerwonymi włosami, przezwany Sandy Jim, zatrzymał swój hebel. Adam zaś, rzuciwszy szybkie spojrzenie na robotę brata, zawołał:
– Jak to, ty myślisz, że te drzwi są skończone?
– Naturalnie – odparł ze zdziwieniem Set. – Cóż im brakuje?
Wybuch śmiechu trzech robotników zmieszał go, spojrzał niespokojnie.
Adam tylko się nie roześmiał, zaledwie lekki odcień zarysował się na jego ustach, gdy wyrzekł łagodniej niż wprzódy:
– Zapomniałeś o skrzydłach.
Śmiechy rozległy się znowu, gdy Set ręką uderzył się w czoło, zaczerwieniwszy po uszy.
– Hurra! – wrzasnął niewielki pracownik, zwany Wiry Ben, biegnąc ku drzwiom i podnosząc je w górę, powiesimy je przed pracownią i napiszemy na nich: „Robota metodysty Seta Bede”. Jim, gdzie masz czerwoną farbę?
– Głupstwo! – odparł Adam. – Ben! Rzuć to zaraz. Tobie także zdarzyć się może podobny wypadek, cóż byś wówczas powiedział?
– Nie złapiesz mnie na tym, Adamie, dopóki mi głowy nie zmąci metodyzm – wyrzekł Ben.
– Może ją zmącić wódka, to będzie daleko gorzej.
Ben tymczasem znalazł czerwoną farbę i szykował się wykonać napis, kreśląc jakby na próbę wielkie S w powietrzu.
– Rzuć to! – zawołał Adam.
Położył swoje narzędzia i pochwycił ramię Bena.
– Rzuć to zaraz albo ci duszę z ciała wytrzęsę.
Ben zadrżał w żelaznym ujęciu Adama, ale pomimo to nie chciał ustąpić. Lewą ręką pochwycił pędzel z obezwładnionej prawicy i podniósł go, jakby chciał nią pisać. W tejże chwili Adam obrócił nim, rzucił i przyparł do ściany.
Teraz pomiędzy nich wmieszał się Set.
– Daj pokój, Adamie, Ben tylko żartował, a zresztą ma prawo śmiać się ze mnie, bo i ja sam muszę się uśmiać.
– Nie puszczę go – odparł Adam – dopóki nie obieca, że już tych drzwi nie ruszy.
– Benie, mój chłopcze – odezwał się znowu Set w uspokajający sposób – nie kłóćmy się. Wiesz dobrze, iż Adam musi postawić na swoim. Nie przeprzesz go, jak nie zawrócisz wozu w ciasnej uliczce. Powiedz, że drzwi nie ruszysz i niech się to raz skończy.
– Nie boję się Adama – wyrzekł Ben – ale kiedy mnie o to prosisz, Secie, to ci nie odmówię.
– I bardzo mądrze uczynisz – zaśmiał się, puszczając go, Adam.
Wzięli się znowu wszyscy do roboty, ale Wiry Ben, który w całej tej sprawie wyszedł najgorzej, nie mógł się powstrzymać od sarkazmu, szukając tym sposobem pomsty za swe upokorzenie.
– O czym ty myślałeś, Secie, czy o ładnej twarzyczce kaznodziejki, czy też o kazaniu, jakie wypowie?
– Posłuchaj jej tylko, Benie – odparł wesoło Set – będzie miała dziś wieczór na błoniach naukę; może wówczas zastanowisz się nad sobą i zapomnisz o tych brzydkich piosnkach, które tak lubisz, a może też zyskasz wiarę? Byłby to niezawodnie najlepszy zarobek, jaki mógłby ci się zdarzyć.
– Każda rzecz ma swój czas, Secie, pomyślę o tym, gdy będę chciał się ożenić; kawaler takiego zarobku nie potrzebuje. Kto wie, czy nie wypadnie mi razem starać się o żonę i o religię, jak ty to czynisz, przecież nie zawróciłbyś zapewne mego nawrócenia, gdybyś miał mnie spotkać pomiędzy sobą a ładną kaznodziejką i gdybym ją sobie zabrał?
– Nie ma o to obawy, Benie, ona nie dla ciebie ani nie dla mnie. Chodź tylko i posłuchaj, a nie będziesz mówił o niej tak lekko.
– Kto wie, czy nie pójdę popatrzyć na nią dziś wieczór, jeśli tylko nie będzie wesołego towarzystwa Pod Ostrokrzewem. Jaki będzie tekst jej kazania, może to wiesz, Secie, i powiesz mi na wypadek, gdybym się spóźnił. Czy dobrze? Co przyszliście zobaczyć? Prorokinię? Zaprawdę powiadam wam rzecz daleko ważniejszą – piękną kobietę.
– Benie – wyrzekł surowo Adam – daj pokój Biblii, posuwasz się za daleko.
– Co? Czy i ty także zwracasz się w tę stronę, a ja sądziłem jeszcze przed chwilą, że jesteś przeciwnikiem kobiecych kazań?
– Nie zwracam się w żadną stronę i wcale nie mówiłem o kobiecych kazaniach. Mówię, żebyś dał spokój Biblii. Masz podobno jakąś żartobliwą książkę, jakąś rzadkość, którą się chlubisz, niech ona starczy twoim brudnym palcom.
– Co! Stałeś się równie świętobliwym jak Set? Pewno wybierasz się także na kazanie, możesz nawet przewodniczyć śpiewom, ale co powie rektor Irwine, gdy zobaczy, że jego ulubieniec, Adam Bede, został metodystą?
– Nie troszcz się o mnie, Benie, nie myślę być wcale metodystą, ty zaś zapewne zostaniesz kimś gorszym. Pan Irwine ma zanadto rozumu, by się mieszać do sposobu, jakim ludzie chwalą Boga, bo to jest rzeczą sumienia, sam mi to nieraz mówił.
– Aj! Aj! On wcale nie lubi odszczepieńców.
– Być może, i ja nie lubię ciężkiego piwa, Josh Todd, ale ci nie przeszkadzam upijać się nim do woli.
Śmiano się z tej przymówki, tylko Set wyrzekł poważnie:
– Adamie, nie należy przyrównywać jakiej bądź religii do ciężkiego piwa. Czy nie sądzisz, że odszczepieńcy i metodyści mają te same zasady co ludzie trzymający się kościoła?
– Ależ, mój chłopcze, ja się z niczyjej wiary nie wyśmiewam. Niech każdy słucha swego sumienia, w tym rzecz cała, myślę jednak, iż dla tego sumienia najlepiej, kiedy ono trzyma z kościołem. Jest to przewodnik pewny. Nie można znów jedynie i we wszystkim opierać się tylko na ewangelii, wielu rzeczy trzeba uczyć się oprócz niej. Spójrz no na kanały, tamy i wszystkie przyrządy do wydobywania węgla w Cromford; człowiek oprócz ewangelii musi się jeszcze czymś zająć, tymczasem słuchając niektórych metodystów, to wszystko byłoby niepotrzebne, należy tylko zamknąć oczy i uważać, co się w głębi nas dzieje. Wiem, że człowiek powinien mieć Boga w sercu i słowo boże złożone w Biblii, lecz Biblia właśnie mówi, iż Bóg tchnął swego ducha w robotników, którzy budowali arkę przymierza, ażeby zręczną ręką rzeźbili drzewo. Trzeba w ten sposób zapatrywać się na rzeczy, duch boży tchnie wszystko, objawia się zarówno w niedzielę, jak w dnie powszednie, we wszystkich wynalazkach i wszelkich dziełach. Bóg pomaga naszej pracy jak i naszym myślom, a jeśli człowiek, poza godzinami pracy, wybuduje piec dla żony, żeby jej trudu zmniejszyć, albo grzebiąc w swoim ogródku, otrzyma dwa kartofle zamiast jednego, uczyni więcej dobrego i bardziej zbliży się do Boga, niż gdyby tylko latał za kaznodziejami i mruczał pacierze.
– Dobrze powiedziane – odezwał się Sandy Jim, który zatrzymał swój hebel na desce, słuchając Adama – od dawna nie słyszałem tak dobrego kazania, to samo przedstawia mi żona od roku, męcząc mnie, bym jej wybudował piec.
– Jest w tym, co mówisz, pewna słuszność, Adamie – odezwał się Set poważnie – ale sam przekonałbyś się, słuchając naszych nauk, jak człowiek powinien wchodzić sam w siebie i rozumieć własne winy. Z tego powodu niejeden próżniak stał się już pracowitym człowiekiem, to kazania opróżniają karczmy, a kiedy kto odda się religii, to z pewnością praca jego na tym nie ucierpi.
– Chyba że zapomni o skrzydłach drzwi – wtrącił Wiry Ben.
– Ach! Benie, znalazłeś powód wyśmiewania się ze mnie przez całe życie, ale co to ma wspólnego z religią? Wszak to zapomniał się w ten sposób Set Bede, który zawsze był roztargniony, i tym więcej jest winien, jeśli religia nie uleczyła go z tej wady.
– Co tam drzwi! – odparł Wiry Ben – jesteś z gruntu dobrym, serdecznym chłopcem i nie złościsz się o byle żart, jak to czynią niektórzy.
– Ot! – wyrzekł Adam, nie zważając na tę przymówkę – nie bierz mi za złe tego, co mówiłem, nie miałem ciebie na myśli. Jedni idą taką drogą, a drudzy inną.
– Wiem dobrze, Adamie, że nie chciałeś mnie dotknąć. Jesteś w tym podobny do twego psa Gypa, warknie na mnie czasem, po czym zaraz liże mi rękę.
Pracowali teraz w milczeniu, dopóki zegar kościelny nie zaczął uderzać godziny szóstej. Zanim pierwsze uderzenie przebrzmiało, Sandy Jim opuścił hebel i sięgnął po surdut, Wiry Ben zostawił śrubę na wpół wkręconą i rzucił narzędzia do koszyka, Mum Taft, który milczał w czasie całej rozmowy, odłożył młot tylko co podniesiony, Nawet Set się wyprostował i zdejmował papierową czapkę, tylko jeden Adam pracował dalej, jak gdyby nic się nie stało i dopiero zauważywszy poskładane narzędzia, wyrzekł z oburzeniem:
– Otóż to! Nie mogę zrozumieć ludzi rzucających w ten sposób robotę, z chwilą uderzenia zegara, jakby nie znajdowali w niej żadnej przyjemności, i lękali się wbić jednego gwoździa ponad oznaczone godziny.
Set zmieszał się nieco i powolniej już przygotowywał się do odejścia, ale odezwał się Mum Taft:
– Mówisz jak młody, Adamie, ale gdy tak jak ja będziesz miał lat czterdzieści sześć, zamiast dwudziestu sześciu, przejdzie ci ochota do daremnej pracy.
– Głupstwo – odparł zaperzony Adam – co tu lata znaczą? Widzę, że nie jesteś znużony. Nie mogę patrzeć na człowieka opuszczającego ręce za pierwszym uderzeniem godziny, jakby gromem trafiony, zamiast doczekać przynajmniej, aż cała wybije, jakby robota nie zajmowała go wcale. Nawet piła w ruch wprawiona obraca się jeszcze chwilę własnym rozpędem.
– No! no! Adamie – zawołał Wiry Ben – daj nam spokój, przyganiałeś niedawno kazaniom, tymczasem sam lubisz je prawić. Wolno ci przenosić robotę nad zabawę, ja zaś wolę zabawę, tym lepiej dla ciebie, bo roboty zawsze więcej.
Tym słowem, które uważał za argument ostateczny, Wiry Ben zakończył sprzeczkę, zamknął swój kosz z narzędziami i wyszedł, a za nim Mum Taft i Sandy Jim.
Set nie śpieszył się i spoglądał na brata, jakby oczekiwał czegoś od niego.
– Czy nie pójdziesz do domu przed kazaniem? – spytał Adam.
– Nie, przebiorę się u Willa Maskery, tam mam moje rzeczy, przed dziesiątą nie wrócę. Może być, iż odprowadzę Dinę Morris, jeśli na to pozwoli, bo jak wiesz, nie będzie z nią nikogo z Poyserów.
– Powiem matce, by na ciebie nie czekała.
– A ty nie będziesz dziś wieczorem u Poyserów? – spytał Set, odchodząc z pewną nieśmiałością.
– Nie, pójdę do szkoły.
Gyp tymczasem leżał na swoim wygodnym posłaniu, tylko gdy inni robotnicy odeszli, on podniósł głowę i patrzył na swego pana, a jak tylko Adam włożył linię do kieszeni i zaczął odwiązywać fartuch, Gyp pobiegł do niego i spoglądał mu w twarz z cierpliwym oczekiwaniem. Gdyby Gyp posiadał ogon, byłby nim niezawodnie poruszał, ale pozbawiony tej naturalnej ozdoby, był w położeniu wielu osób, które wydają się powolniejsze, niż są w istocie.
– A! Jesteś gotów! Weź koszyk! – przemówił Adam tym samym łagodnym głosem, jakim się odzywał do Seta.
Gyp skoczył i szczeknął krótko, jakby chciał powiedzieć „tak”. Biedny, jego sposoby wypowiadania się były bardzo ograniczone.
Koszyk, o którym była mowa, zawierał zwykle obiad Adama i Seta, a żaden celebrant podczas uroczystości nie mógł mieć bardziej poważnej miny i mniej troskać się o spotkanych znajomych niż Gyp, kiedy z koszykiem w zębach szedł przy nodze pana.
Wychodząc z warsztatu, Adam zamknął go na klucz, klucz wyjął i zaniósł go do domu stojącego po drugiej stronie dziedzińca. Niski to był dom, kryty słomą, ze sczerniałymi ścianami, wyglądał jednak mile w wieczornych blaskach; okna, z szybami oprawnymi w ołów, były szerokie, bez plamy, a kamień służący za próg był tak czysty jak białe kamuszki wyrzucane przez przypływ morza. Stała na nim schludna staruszka, w pasiastej ciemnej sukni, czerwonej chustce, białym czepcu i przemawiała do gromady drobiu ściągniętego snadź płonną nadzieją dostania zimnych kartofli lub okruszyn chleba. Wzrok starej kobiety zdawał się osłabiony, bo nie poznała Adama, dopóki się nie odezwał.
– Oto klucz, Dolly, schowaj mi go do jutra.
– Dobrze, ale czy pan nie wejdzie? Panna Maria jest w domu i pan Burge zaraz powróci, jestem pewna, że byłby panu bardzo rad.
– Nie, dziękuję ci, Dolly, muszę już iść; dobrego wieczoru.
Adam szedł wielkimi krokami z Gypem u nogi przez dziedziniec, a potem drogą prowadzącą w dolinę. Gdy zszedł na dół, spotkał jakiegoś niemłodego jeźdźca z walizką przytroczoną do siodła, a ten minąwszy Adama, zatrzymał konia i spoglądał czas jakiś na wysokiego robotnika, ubranego w papierową czapkę, skórzane spodnie i szafirowe pończochy.
Adam, nie domyślając się wzbudzonego zachwytu, skręcił na pola i zaśpiewał pełnym głosem pieśń, która przez cały dzień snuła mu się po głowie:
Niechaj twe słowa będą szczere,
Sumienie czyste jako dzień,
Bo wszechwidzące oko boże
Śledzi twe myśli i twe drogi.