Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oparta na wątkach autobiograficznych historia niezwykłej dziewczyny, która swą wyjątkowość, wrażliwość i inteligencję przypłaciła tragicznym konfliktem z otoczeniem: purytańską społecznością prowincjonalnego miasteczka.
Przez większość krytyków powieść uznana została za jedno z największych osiągnięć George Eliot, szczególnie ze względu na wspaniały obraz angielskiej prowincji w XIX w.
Madzia i Tomek Tulliverowie mieszkają wraz z rodzicami w młynie Dorlcote, od pięciu pokoleń znajdującym się w rękach ich rodziny. Rodzeństwo znacząco różni się od siebie, zarówno pod względem wyglądu, charakteru, jak i upodobań. Żywa, inteligentna i emocjonalna Madzia stanowi źródło niepokoju dla swojej matki. Nietypowa uroda i inteligencja dziewczyny stają się już w dzieciństwie przyczyną jej ciągłych konfliktów z otoczeniem. Jedynym jej poplecznikiem jest ojciec oraz kochający, aczkolwiek bardzo wymagający, zupełnie jej nierozumiejący, brat.
Bankructwo ojca młynarza wystawia rodzinę na ciężką próbę. Tomek musi iść do pracy, aby spłacić długi. Jego siostra, zagubiona w nowej sytuacji, trafia pod skrzydła bogatej, pełnej dobrych intencji kuzynki. Uroda Madzi przysparza jej admiratorów, jednak szlachetne wybory dziewczyny nie spotykają się ze zrozumieniem otoczenia. Najtrudniejszy staje się konflikt z bratem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 922
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„I w śmierci swojej nie są rozłączeni”.
Księga pierwsza
CHŁOPIEC I DZIEWCZYNKA
Rozdział I
POD MŁYNEM DORLCOTE
Po szerokiej równinie, pomiędzy zielonymi brzegami, płynie bystrym nurtem ku morzu rozlewna w tym miejscu Flossa, a czuły przypływ wybiega na jej spotkanie i zdusza płynące wody w gwałtownym uścisku. Ten właśnie potężny przypływ niesie ku miastu St. Ogg’s czarne okręty ładowne jodłowymi, pachnącymi deskami, krągłymi worami nasion oleistych czy ciemnym lśnieniem węgla. Między niskim, zalesionym wzgórzem i brzegiem rzeki ukazują się stare, faliste, czerwone dachy i szerokie ściany szczytowe składów portowych, zabarwiając wodę delikatną różową barwą w niestałych blaskach lutowego słońca. Na prawo i lewo ciągną się, jak okiem sięgnąć, bujne pastwiska i łaty ciemnej ziemi, gotowej na przyjęcie ziarna szerokolistnych zielonych zbóż lub też zabarwionych już delikatnym seledynowym kolorem młodych źdźbeł z jesiennego siewu. Jest jeszcze kilka zeszłorocznych uli, co rzędem złotych kopców wynurzają się spoza żywopłotów; a wszystkie żywopłoty poprzesadzane są drzewami. Wydaje się, że maszty i rudawe żagle płynących w dali okrętów wyrastają spomiędzy gałęzi rozsiadłego jesionu. Tuż pod czerwonodachym miastem wpływa do Flossy zasilająca jej wody bystra rzeczka Ripple. Jakaż urocza jest ta rzeczułka o ciemnych, mieniących się falach! To jakby żywy mój towarzysz, gdy tak wędruję wzdłuż brzegu i słucham jej niskiego, łagodnego głosu, jak głosu kogoś głuchego i bardzo kochającego. Pamiętam te wierzby, zanurzające długie gałęzie w wodzie. Pamiętam kamienny most.
A oto młyn Dorlcote. Muszę nań popatrzeć i stanąć chwilę na moście, choć nadciągają groźne chmury i późne już popołudnie. Przyjemny jest ten widok nawet teraz, w bezlitosne ostatnie dni lutego – może chłód i wilgoć dodają czaru dostatniemu, schludnemu domowi, staremu jak te wiązy i kasztany, co chronią go przed północnym wichrem. Woda w strumieniu podchodzi wysoko pod rzadkie łoziny i prawie zalewa trawiaste brzegi łąki przed domem. Gdy spoglądam na ten wezbrany strumień, na żywą trawę, na jasnozielony pył, co wydelikatnia zarysy wielkich pni i gałęzi i prześwituje spopod nagich, czerwonych krzewów, wówczas zaczynam wprost kochać wilgoć i zazdrościć białym kaczkom w łozinach, które zanurzają łebki głęboko w wodę, niepomne na dosyć dziwne wrażenie, jakie ten widok sprawić może na suchszym świecie, tam, w górze.
Szum bystrej wody i łoskot dochodzący od młyna ogłuszają sennie, a wszystko to jeszcze potęguje wrażenie spokoju – jakby wielkie zasłony dźwięku odcięły słuchacza od reszty świata. A teraz znowu rozlega się hurkot wielkiego wozu z płócienną budą, wyładowanego workami ziarna. Poczciwy furman rozmyśla zapewne nad swoim obiadem, który o tak późnej porze wysechł chyba na wiór w piecyku; nie weźmie jednak do ust ani kęsa, dopóki nie nakarmi koni – mocnych, uległych, łagodnookich zwierząt, które patrzą nań zza okularów ze spokojną wymówką. Po cóż to groźne strzelanie z bata?! Jakby ono było potrzebne!!! Patrzcie, jak naprężają mięśnie, ciągnąc wóz pod górę, na most, z energią, którą im daje poczucie bliskości domu. Patrzcie na ogromne, obrośnięte kudłami kopyta, co wbijają się w twardą ziemię; patrzcie na wytrwałą siłę pochylonych pod ciężkim chomątem szyj, na mocarne muskuły napiętych zadów. Przyjemnie byłoby usłyszeć, jak rżą nad ciężko zapracowanym owsem, zobaczyć, jak pochylają spocone, uwolnione już z uprzęży szyje i zanurzają chciwe chrapy w błotnistym stawie. Są już na moście i szybciej zbiegają w dół, a łuk płóciennej budy ginie mi z oczu na zakręcie za drzewami.
Teraz mogę znowu zwrócić oczy na młyn i patrzeć, jak jego niestrudzone koło wyrzuca kryształowe bryzgi wody. Ta mała dziewczynka również mu się przygląda; nie ruszyła się ze swego miejsca na brzegu, odkąd stanąłem na moście. A dziwaczny biały kundel z brązowym uchem wciąż skacze i szczeka, jakby wygrażał bezskutecznie młyńskiemu kołu; może jest zazdrosny o swoją towarzyszkę zabaw w bobrowej czapeczce, którą jakby urzekły jego ruchy. Myślę sobie, że już najwyższy czas, by mała poszła do domu; powinien ją tam przecież ciągnąć jasny ogień na kominku: czerwony blask płomienia pobłyskuje pod ciemniejącą szarością nieba. I na mnie już czas w drogę, czas zdjąć ręce z zimnego kamienia mostu...
Ach, naprawdę ręce mi zdrętwiały. Zdrętwiały przyciśnięte do poręczy fotela... gdy śniłem, że oto stoję na moście przed młynem Dorlcote, takim, jakim był w pewne lutowe popołudnie wiele, wiele lat temu. Nim mnie sen zmorzył, chciałem wam właśnie opowiedzieć, o czym rozmawiali państwo Tulliver, siedząc przy jasnym ogniu w bawialni, na lewo od sieni, tego popołudnia, o którym marzyłem przed chwilą.
Rozdział II
PAN TULLIVER Z MŁYNA DORLCOTE OZNAJMIA SWOJĄ DECYZJĘ W SPRAWIE TOMKA
– Idzie mi o to, zrozum – mówił pan Tulliver – idzie mi o to, żeby dać Tomkowi wykształcenie jak się patrzy, które mu pozwoli zarobić na kawałek chleba. Dlatego właśnie powiedziałem w szkole, że mój syn przestanie tam chodzić od Zwiastowania. Chciałbym go od tego lata oddać do pierwszorzędnych nauczycieli. Gdybym myślał wyprowadzić go na młynarza czy gospodarza, na pewno by mu wystarczyły te dwa lata, boć przecie więcej mu już wbili do głowy niż mnie. Mój ojciec za całą szkołę dał mi dobrą rózgę i pokazał, jak się czyta litery. Ale ja chciałbym, żeby z Tomka był chłopiec wykształcony i żeby nie dał sobie w kaszę dmuchać tym tam jegomościom, co potrafią pięknie gadać czy pisać z zawijasami. Mógłby mi bardzo pomóc przy wszystkich procesach, arbitrażach i tak dalej. Ale ani mi w głowie robić z chłopaka adwokata – nie chciałbym mieć syna łobuza. Może sobie być inżynierem czy geometrą, czy licytatorem albo taksatorem, jak Riley. Wszystko to ładne zawody, przynoszą człowiekowi niezły zarobek, a nie potrzebują żadnych wkładów, chyba tylko grubą dewizkę do zegarka i kancelaryjny stołek. Jeden drugiemu równy, a żaden nie gorszy od prawa, wiem to na pewno, bo Riley twardo patrzy w oczy adwokatowi Wakemowi. On się go nie boi!
Pan Tulliver zwracał się do żony, przystojnej blondynki w karbowanym wachlarzykowatym czepeczku (jakże to już dawno temu owe czepeczki wyszły z mody – pewno niedługo znów zacznie się je nosić. W owym czasie, kiedy pani Tulliver zbliżała się do czterdziestki, uważane były w St. Ogg’s za rozkoszną nowość).
– Cóż, kochaneczku, ty najlepiej znasz się na tych sprawach; ja nie mam nic przeciwko temu, co mówisz. Ale może bym tak zarżnęła parę kaczek i zaprosiła wujów i ciotki na obiad w przyszłym tygodniu, żebyś posłuchał, co siostra Glegg i siostra Pullet mają do powiedzenia. Jest w kurniku kilka kaczek, które wprost proszą się o zarżnięcie.
– Możesz sobie tam wyrżnąć wszystek drób, jaki masz w kurniku, Bessy – oświadczył wyzywająco pan Tulliver – ale ja nie będę pytał żadnych wujków i ciotków, co mam robić z moim chłopakiem.
– Boże święty! – pani Tulliver była wstrząśnięta krewką wypowiedzią męża. – Jakżeż tak można, kochanku! Zawsze mówisz bez szacunku o mojej rodzinie, a siostra Glegg całą winę zrzuca na mnie, choć jestem niewinna jak jagnię. Nikt jeszcze ode mnie nie słyszał, że wujostwo, którzy na nikogo nie potrzebują się oglądać z pieniędzmi, to nieszczęście dla moich dzieci. Ale jeśli Tomek ma zmienić szkołę, chciałabym, żeby pojechał tam, gdziebym go mogła oprać i obszyć, boć przecież jak go dalej wywieziesz, to można mu równie dobrze dać perkal zamiast płótna; i tak zżółknie po kilku praniach poza domem. A jakby można było posyłać kuferek tam i z powrotem, tobym zawsze dołożyła chłopcu trochę ciasta czy pasztetu, czy jabłek; on już to zje, nie ma obawy, nawet jakby mu tam nie wydzielali jedzenia. Bogu dzięki, moje dzieci potrafią jeść, jak rzadko!
– No dobrze, dobrze, nie poślemy go dalej, niż chodzi wóz bagażowy, jeśli tylko wszystko inne też będzie pasowało – odparł pan Tulliver – ale jeśli nie znajdziemy szkoły tak blisko, nie powinnaś robić wstrętów z tym praniem. To już ci muszę wypomnieć, Bessy, że ty, jak zobaczysz patyk na drodze, zaraz mówisz, że nie możesz przez niego przeleźć! Nie dałaś mi nająć dobrego furmana tylko dlatego, że miał myszkę na gębie.
– Co znowu, kochanku – zaoponowała pani Tulliver, lekko zdumiona. – Kiedyż to miałam do kogoś pretensję o myszkę? Nic mi to nie przeszkadza – wprost przeciwnie – przecież mój brat, świeć Panie nad jego duszą, miał myszkę nad jedną brwią. Ale nie przypominam sobie, żebyś kiedy chciał nająć furmana z myszką, kochanku! Jak przyszedł John Gibbs, toć przecież nie miał na twarzy żadnej tam myszki, tak samo jak i ty, i bardzo cię namawiałam, żebyś go najął, no więc go nająłeś i gdyby nie umarł na zapalenie płuc, pamiętasz, kiedy to płaciliśmy doktorowi Turnbullowi za wizyty, toby na pewno do dzisiaj u nas furmanił. Może zresztą miał tę myszkę gdzieś, gdzie nie było widać, ale skąd ja mogłam o tym wiedzieć, kochanku?
– Nie, nie, Bessy, wcale mi nie szło o myszkę, miałem na myśli coś innego, ale już mniejsza o to – dziwne, co to wychodzi z takiego gadania! Zastanawiam się teraz tylko nad tym, jak znaleźć odpowiednią szkołę dla Tomka, żebym znowu nie wpadł, tak jak z tą poprzednią, co to ją nazywali akademią. Nie chcę mieć do czynienia z żadną akademią i jak poślę Tomka do szkoły, to nie do żadnej akademii, tylko gdzieś, gdzie uczeń nie czyści przez cały czas butów rodzinie pana nauczyciela i nie obiera kartofli. Trudno wybrać chłopakowi szkołę.
Pan Tulliver przerwał na chwilę i zatopił ręce głęboko w kieszeniach spodni, jakby się spodziewał znaleźć tam jakąś wskazówkę. Widocznie się nie zawiódł, bowiem powiedział nagle:
– Wiem, co zrobię. Pogadam o tym z Rileyem. Przyjeżdża jutro na arbitraż o tamę.
– Doskonale, kochanku. Wyjęłam powleczenie na najwygodniejsze łóżko, a Kezia rozwiesiła je koło pieca. To nie jest moja najlepsza bielizna pościelowa, ale wystarczy dla każdego. Jak już mowa o naszych najlepszych prześcieradłach z holenderskiego płótna, to mogłabym mieć wyrzuty sumienia, że je kupiłam, gdyby nie to, że wystarczą nam jeszcze na pochówek. Gdybyś miał jutro umrzeć, kochaneczku, to są gotowe, pięknie wymaglowane i tak pachną lawendą, że z przyjemnością by się je rozesłało, leżą w lewym rogu tej dużej dębowej skrzyni z bielizną, co stoi pod ścianą; nikomu zresztą nie dam ich wyjmować – sama się nimi zajmę.
Wymawiając ostatnie słowa, pani Tulliver wyciągnęła z kieszeni pęk lśniących kluczy i, wybrawszy jeden, pocierała go między dużym i wskazującym palcem, z łagodnym uśmiechem patrząc w jasny ogień. Gdyby pan Tulliver wykazywał w stosunku do swej małżonki pewne cechy przewrażliwienia, mógłby przypuścić, iż żona wyciągnęła klucz, by lepiej móc sobie wyobrazić chwilę, kiedy to on, pan Tulliver, znajdzie się w stanie usprawiedliwiającym wyjęcie z kufra najlepszych prześcieradeł z holenderskiego płótna. Na szczęście młynarz był wrażliwy tylko na punkcie swych praw do energii wodnej, a poza tym przyjął mężowski obyczaj niezbyt pilnego słuchania żony, toteż od ostatniej wzmianki o Rileyu zajął się bliższym badaniem swych wełnianych skarpet.
– Wiesz, Bessy, to chyba dobra myśl – odezwał się wreszcie po krótkiej przerwie. – Riley na pewno będzie wiedział o jakiejś szkole; sam przecież dużo się kształcił i ciągle jeździ po świecie na arbitraże i szacunki. Jutro wieczorem, jak skończymy z interesami, będziemy mieli dość czasu, żeby to obgadać. Chciałbym, żeby Tomek został kimś takim jak Riley, wiesz – żeby potrafił gadać, jak z książki, i znał dużo słów, co to niewiele znaczą, ale żaden sędzia nie może się do nich przyczepić, no i żeby miał niezgorsze pojęcie o interesach.
– Cóż, kochanku – odparła pani Tulliver. – Nie miałabym nic przeciwko takim naukom, jeśliby szło o to tylko, żeby chłopiec pięknie mówił, znał się na wszystkim, chodził zgarbiony i czesał się do góry. Ale ci mężczyźni z wielkich miast, co potrafią tak pięknie mówić, mają zwykle fałszywe gorsy koszulowe i tak długo noszą jeden i ten sam żabot, aż wygląda jak ścierka, a potem zakrywają go serwetką. Wiem, że tak robi Riley. A poza tym, jak Tomek wyjedzie i zamieszka w Mudport jak Riley, to będzie miał dom z taką małą kuchnią, że ani się obrócić, nigdy nie zobaczy świeżego jajka na śniadanie i będzie sypiał gdzieś na trzecim albo może i czwartym piętrze, i spali się, nim zdąży zejść na dół.
– Co też tam! – zaprotestował pan Tulliver. – Wcale nie myślałem, żeby Tomek miał jechać do Mudport; chciałem, żeby sobie założył biuro w St. Ogg’s, niedaleko, i żeby mieszkał z nami. Ale – ciągnął po chwili milczenia – boję się tylko, że nasz chłopiec nie bardzo się nadaje na takiego uczonego jegomościa. Wydaje mi się, że on nie jest specjalnie pojętny. Wrodził się w twoich, Bessy.
– Masz rację – zgodziła się pani Tulliver, przyjmując ostatnią wzmiankę za dobrą monetę. – Tak okropnie lubi słony rosół, to niesłychane! Zupełnie jak mój brat, a przed nim mój ojciec.
– Ale szkoda – oponował pan Tulliver – że to nie dziewuszka, a chłopak wrodził się w rodzinę matki. Najgorsza rzecz w tym całym krzyżowaniu gatunków, że nigdy sobie nie można z góry wykalkulować, co z tego wyniknie. Nasza mała, znowu, poszła we mnie; jest dwa razy bystrzejsza od Tomka. Boję się nawet, że jest na babę za bystra – ciągnął młynarz, kiwając z powątpiewaniem głową z boku na bok. – Nic w tym złego, póki jest mała, ale za mądra kobieta to tak jak owca z długim ogonem – nie zdobędzie za to lepszej ceny.
– Dużo w tym złego, kochanku, póki jest mała, bo to jest właśnie źródło wszystkich moich kłopotów. Nie mam pojęcia, jak ją zmusić, żeby choć przez dwie godziny chodziła w czystym fartuszku. A to mi przypomina – ciągnęła pani Tulliver, wstając i podchodząc do okna – że nie wiem, gdzie się teraz podziewa, a już prawie czas na herbatę. No tak, byłam pewna – łazi sobie nad brzegiem jak jaka dzikuska. Zobaczysz, że kiedyś wpadnie do wody.
Pani Tulliver mocno zapukała w szybę, kiwnęła ręką i potrząsnęła głową; nim wróciła na swoje krzesło, powtórzyła tę czynność kilkakrotnie.
– Mówisz, kochanku, o bystrości – oświadczyła, usadowiwszy się z powrotem na swoim miejscu – a mnie się zdaje, że dziewczyna czasem jest jakby przygłupia. Kiedy ją poślę po coś na górę, to nieraz zapomni, po co poszła, siada na podłodze, w słońcu, splata włosy i śpiewa sobie, jak jaka wariatka, a ja tymczasem czekam na nią na dole. Tego już nie odziedziczyła, Bogu dzięki, po moich, ani tej czarnej skóry, przez którą wygląda jak Mulatka. Nie lubię nic wymawiać Opatrzności, ale to ciężki krzyż mieć tylko jedną córkę i do tego takiego cudaka.
– Niedorzeczność – oponował pan Tulliver. – Dziewczyna jak świeca, a na te czarne ślipia każdy z przyjemnością popatrzy. Coś mi się nie wydaje, żeby była głupsza od innych dzieci – czytać potrafi nie gorzej niż sam pastor.
– Ale włosy jej się nie chcą kręcić, chociaż robię z nimi, co mogę; a ona mi szaleje, jak jej zakręcam papiloty, i ustać nie może, kiedy próbuję ułożyć jej loki rurkami. Ile ja mam z nią roboty!
– To je zetnij, zetnij na krótko – śpiesznie podsunął ojciec.
– Jak ty też możesz mówić coś podobnego! Taka duża dziewczyna, dziewięć lat, i taka wysoka na swój wiek! Jakżeby ona wyglądała z krótkimi włosami! Jej kuzynka, Lucy, ma całą głowę w lokach i każdy włosek na swoim miejscu, ani jeden nie odstaje. To ciężki dopust dla mnie, żeby siostra Deane miała takie ładne dziecko. Pewna jestem, że Lucy więcej ma ze mnie niż moja własna córka. Madziu, Madziu! – ciągnęła matka tonem przymilnego utyskiwania, gdy ten nieszczęsny błąd natury wszedł do izby – na co się zda moje ciągłe powtarzanie, byś nie chodziła nad wodę. Wpadniesz kiedyś i utopisz się, a wtedy będziesz żałowała, żeś nie słuchała matki.
Kiedy Madzia zdjęła kapturek, włosy jej smutnie potwierdziły słuszność zarzutów matki. Pani Tulliver, w dążeniu, by córka jej miała kędzierzawą czuprynkę, „jak dzieci innych”, ucięła jej włosy nad czołem zbyt krótko, by je można było zasunąć za uszy, a że godzinę po zdjęciu papilotów po lokach i śladu nie było, Madzia co chwilę podrzucała głową, by strząsnąć ciemne, gęste kosmyki z czarnych, lśniących oczu. Ruchy te upodabniały ją niezmiernie do małego szetlandzkiego kucyka.
– O, mój Boże! Madziu! Jak można tak rzucać kapturek! Bądź grzeczna, zanieś go na górę, wyszczotkuj włosy, włóż czysty fartuszek i, na litość boską, zmień pantofle. A potem wróć tutaj i przynieś swoją zszywankę, jak dobrze wychowana panienka!
– Mamo – zaprotestowała Madzia tonem, w którym brzmiało lekkie niezadowolenie – ja nie chcę robić mojej zszywanki.
– Co! Nie chcesz zrobić pięknej, zszywanej kapy na łóżko dla cioci Glegg?
– To głupia robota – odparła Madzia, potrząsając grzywą – najpierw drzeć materiał na kawałki po to tylko, żeby go zszywać z powrotem. A poza tym nie chcę nic robić dla cioci Glegg – nie lubię jej.
Madzia wyszła, wlokąc za sobą kapturek za tasiemkę, pan Tulliver zaś roześmiał się hałaśliwie.
– Dziwię ci się, mój drogi, że potrafisz się z tego śmiać – oświadczyła pani Tulliver nieco bardziej zrzędnie. – Zachęcasz ją do niegrzeczności. A ciotki pomyślą, że to ja ją rozpuszczam.
Pani Tulliver była osobą o tak zwanym pogodnym usposobieniu; nigdy nie płakała, będąc dzieckiem, chyba że poczuła głód lub ukłuła się szpilką; od kołyski była zdrowa, dorodna, pulchna, tępawa – krótko mówiąc najsłodsze, najmilsze dziecko w rodzinie. Ale mleko i słodycz nie najlepiej się konserwują, a skwaśniałe nieco, mogą się ludzkiemu brzuchowi dać we znaki. Zastanawiałem się często, czy te wczesne Madonny Rafaelowskie o jasnych, nieco głupawych twarzach zachowują ten sam niezmącony spokój, kiedy ich silni duchowo i fizycznie chłopcy wyrosną na tyle, by ich nie można już było pokazywać bez ubrania. Przypuszczam, że zaczynają wtedy na nich gderać, a w miarę jak to gderanie odnosi coraz mniejszy skutek, wydaje mi się, że Madonny muszą tetryczeć.
Rozdział III
PAN RILEY UDZIELA RADY W SPRAWIE SZKOŁY TOMKA
Ten pan z wielkim białym fontaziem i w żabocie, popijający w miłym nastroju brandy z wodą wraz ze swoim przyjacielem Tulliverem, to pan Riley. Jest to mężczyzna o woskowej cerze, tłustych dłoniach i dużym, jak na licytatora i taksatora, wykształceniu; ma on też szczere, otwarte serce, które każe mu zachować wielką bonhommie w stosunku do prostych wiejskich ludzi o gościnnych obyczajach. O takich znajomych pan Riley mówi łaskawie jako o ludziach „starej szkoły”.
Nastała chwila milczenia w rozmowie. Pan Tulliver, nie bez specjalnego powodu, powstrzymał się od powtórzenia po raz siódmy chłodnej odpowiedzi Rileya, która była dowodem, iż ów dżentelmen bije Dixa na głowę; nie stwierdził też po raz siódmy, że Wakem ma na zawsze przycięte skrzydełka, teraz, kiedy sprawa tamy została oddana do arbitrażu, i że nigdy nie byłoby najmniejszych dyskusji na temat wysokości wody, gdyby każdy zechciał pozostać tym, czym jest, i gdyby diabeł nie stworzył adwokatów. Pan Tulliver trzymał się na ogół bezpiecznych, tradycyjnych poglądów, ale w paru przypadkach zaufał wyłącznie własnemu rozumowi i doszedł do kilku nader wątpliwych wniosków, między innymi, że szczury, wołki zbożowe i adwokaci zostali stworzeni przez diabła. Nie było, niestety, nikogo, kto by go uświadomił, że jest to wybujały manicheizm, może bowiem wtedy młynarz zrozumiałby swój błąd. Dzisiaj jednak nie ulegało dla niego wątpliwości, że zatriumfował pierwiastek dobra: ta cała sprawa z siłą wodną to bardzo zawikłana historia, chociaż gdyby na nią patrzeć z jednego tylko punktu widzenia, wydawać by się mogło, że jest prosta i gładka jak sama woda. Ale choćby nie wiem jak dziwna i skomplikowana – nie pognębi Rileya. Pan Tulliver przygotował sobie mocniejszą niż dotąd mieszaninę brandy z wodą i, jak na człowieka, na którego koncie musiało zawsze leżeć parę setek, zaczął być nierozważnie szczery w swych zachwytach nad talentami gościa.
Ale tama była niełatwym do zmiany tematem rozmowy; można go przecież było zawsze podjąć w tym samym miejscu i dokładnie w tym samym stanie. Lecz, jak wiadomo, istniała jeszcze jedna sprawa, co do której pan Tulliver ogromnie potrzebował rady pana Rileya. To właśnie stanowiło ów specjalny powód, dla którego po ostatnim łyku pan Tulliver umilkł i zaczął trzeć kolano w sposób wyrażający zamyślenie. Nie był człowiekiem zdolnym do szybkich zmian i zwrotów. Dziwny jest ten świat – zwykł mawiać. Jak się powozi końmi zbyt szybko, można się rozbić na zakręcie. Pan Riley tymczasem nie okazywał niecierpliwości. Dlaczegóż miałby ją okazywać? Nawet Hotspur musiałby być cierpliwy, gdyby tak siedział, wsparłszy bambosze o kominek, zażywając tęgie niuchy tabaki i popijając na cudzy koszt brandy z wodą.
– Myślę i myślę ciągle o jednej sprawie – zaczął wreszcie pan Tulliver cichszym niż zazwyczaj głosem, odwracając się i spoglądając przeciągle na swego towarzysza.
– Aha – odparł pan Riley z umiarkowanym zainteresowaniem. Miał ciężkie woskowe powieki i wysoko sklepione łuki brwi, zawsze nieruchome. Ten zakrzepły wyraz twarzy i zwyczaj zażywania niucha tabaki przed udzieleniem interlokutorowi odpowiedzi sprawiał, iż pan Tulliver uważał licytatora za wyrocznię absolutną.
– To sprawa specjalna – ciągnął. – Chodzi mi o Tomka, mojego syna.
Madzia, która siedziała na niskim stołeczku koło komina, trzymając na kolanach wielką, otwartą księgę, na dźwięk tego imienia wstrząsnęła gęstwą czarnych włosów i szybko podniosła wzrok. Kiedy dziewczyna marzyła nad książką, niewiele było dźwięków zdolnych ją obudzić, lecz imię Tomka działało zawsze jak najostrzejszy gwizdek. Natychmiast miała się na baczności i spoglądała wokół błyszczącym wzrokiem jak skye terrier wietrzący nieszczęście, gotów rzucić się na każdego, kto groził Tomkowi.
– Widzisz pan, chciałbym go oddać do innej szkoły na Świętego Jana. Przestanie chodzić do akademii od Zwiastowania i przez kwartał puszczę go luzem, ale potem chcę go posłać do pierwszorzędnych nauczycieli, którzy go wykształcą jak należy.
– Cóż – odparł pan Riley. – Dobre wykształcenie to największy atut, jaki pan może mu dać. Co nie znaczy wcale – dodał grzecznie i znacząco – że człowiek nie może być świetnym młynarzem i farmerem, a poza tym bystrym i mądrym jegomościem, mimo iż nie otrzymał wielkiej pomocy od nauczyciela.
– Rozumie się – odparł pan Tulliver, mrugając i przekrzywiając nieco głowę – ale w tym właśnie cała rzecz. Nie chcę, żeby z Tomka był młynarz czy farmer. Nic w tym dobrego. Jak go na takiego wyprowadzę, to będzie tylko czekał, żeby mi wyciągnąć z rąk młyn i grunta, i ciągle gadał, że już na mnie czas odpocząć i pomyśleć o tamtym świecie. Nie, dosyć się napatrzyłem takich rzeczy między synem i ojcem. Póki na mnie czas nie przyjdzie, to się w piernaty nie położę. Dam Tomkowi wykształcenie i zaprzęgnę go do jakiejś roboty, żeby sobie sam uścielił gniazdko, zamiast mnie wypychać z mojego. Wystarczy, że je dostanie, jak umrę. Póki mam zęby zdrowe, chcę jeść befsztyki, a nie siekaninę.
Widoczne było, że pan Tulliver tę właśnie możliwość wziął sobie mocno do serca, a roznamiętnienie, które przydało jego mowie ognia i werwy, nie wygasło przez kilka minut jeszcze, lecz wyrażało się wyzywającym przekrzywieniem głowy w tę, to w tamtą stronę i wyrzucanym od czasu do czasu warkliwym pomrukiem: „Nie, nie!”.
Te gniewne słowa do żywego dotknęły Madzię, która bacznie się im przysłuchiwała. Wynikało z nich, że dopuszcza się możliwość, iż Tomek jest zdolny wyrzucić ojca z domu i podłym postępowaniem doprowadzić rodzinę do jakiegoś tragicznego końca. To było nie do zniesienia, toteż Madzia poderwała się ze stołka, zapominając o książce, która z hukiem upadła na dywanik przed kominkiem, i wcisnąwszy się między ojcowskie kolana, odezwała się głosem pełnym łez i oburzenia:
– Ja wiem na pewno, tatusiu, że Tomek nigdy nie będzie dla ciebie niedobry, nigdy, nigdy...
Pani Tulliver nie było w pokoju, doglądała bowiem przygotowań do znakomitej kolacji, pan Tulliver zaś wzruszył się ogromnie, toteż nikt nie wyłajał Madzi za książkę, którą tymczasem pan Riley spokojnie podjął i zaczął oglądać. Młynarz śmiał się hałaśliwie, a jego twardą twarz rozjaśniło ciepłe uczucie, gdy poklepywał po plecach swoją małą córeczkę, potem zaś ujął jej dłonie i trzymał ją tak pomiędzy kolanami.
– Cóż to! Nie można powiedzieć o Tomku nic złego, hę? – zapytał, mrugając ku niej, potem zaś, zniżonym nieco głosem, jakby Madzia nie mogła go słyszeć, zwrócił się do Rileya:
– Wszystko rozumie, co się mówi. Powinieneś pan słyszeć, jak czyta – z miejsca, jakby to dawno znała. I ciągle siedzi z książką. Ale to niedobrze, niedobrze... – dodał smutnie, dławiąc w sobie tę niepotrzebną radość. – Kobieta nie powinna być za mądra, to się może tylko na złe dla niej obrócić. Ale powiadam panu – tu znowu radość wyraźnie wzięła górę nad złymi przeczuciami – powiadam panu, że czyta i rozumie wszystko, co stoi w książkach, lepiej niż niejeden dorosły!
Policzki Madzi zaczął pokrywać rumieniec triumfu i podniecenia; pan Riley z pewnością zacznie teraz odczuwać dla niej pewien szacunek, bo jasne było, że przedtem uważał ją za zupełne nic.
Taksator przerzucał kartki książki; nie mogła odczytać nic z tej twarzy o wysoko sklepionych brwiach. Nagle jednak spojrzał na nią i rzekł:
– Chodź tutaj i powiedz mi coś o tej książce. Znalazłem w niej parę obrazków, chciałbym wiedzieć, co one znaczą.
Policzki Madzi pokrył jeszcze ciemniejszy rumieniec: podeszła bez wahania do łokcia pana Rileya, odrzuciła z oczu czarną grzywę i ująwszy brzeg książki, zaczęła tłumaczyć.
– Powiem panu chętnie, co one znaczą. To straszny obrazek, prawda? Ale nie mogę się powstrzymać i ciągle na niego patrzę. Ta stara kobieta w wodzie to czarownica – wrzucili ją do rzeki, żeby zobaczyć, czy to czarownica, czy nie, i jeśli umie pływać, to jest czarownica, a jeśli się utopi na śmierć, wie pan, to jest niewinna, wcale nie czarownica, tylko biedna, stara głupia kobieta. Ale niech mi pan powie, co jej z tego przyjdzie, jeśli już będzie nieżywa? Chyba to, myślę, że pójdzie do nieba i Pan Bóg jej jakoś wynagrodzi. A ten straszny kowal, co tak się śmieje, wsparty pod boki... czy on nie okropny?... Powiem panu, kto to taki. To diabeł, naprawdę – tu Madzia podniosła nieco głos i mówiła dobitnie – a nie prawdziwy kowal; bo diabeł przybiera postać złych ludzi i chodzi po świecie, i zmusza innych, żeby robili złe rzeczy, i częściej przybiera postać złego człowieka niż inną, bo, wie pan, jeśliby ludzie zobaczyli, że to diabeł, taki ryczący, toby od niego uciekli, a on nie mógłby ich zmusić, żeby robili, co on chce.
Pan Tulliver przysłuchiwał się temu wykładowi skamieniały w zdumieniu.
– Cóż to za książkę wzięła ta smarkata! – wybuchnął wreszcie.
– To Historia Szatana Daniela Defoe, może nienajlepsza lektura dla małej dziewczynki – wyjaśnił pan Riley. – Jakże się ona znalazła między pańskimi książkami?
Madzia była spłoszona i nieco urażona.
– To jedna z tych, które kupiłem na wyprzedaży u Partridge’a – wyjaśniał pan Tulliver. – Wszystkie były tak samo oprawione – ładna oprawa, sam pan widzisz – i myślałem. że to bez wyjątku dobre książki. Znalazłem między nimi Jeremy’ego Taylora Pobożne życie i śmierć, czytam to często w niedzielę (młynarz miał poczucie pewnej zażyłości z owym wielkim pisarzem, ponieważ sam miał na imię Jeremy), a poza nią jest ich jeszcze kupa – przeważnie kazania, tak mi się zdaje. A że wszystkie mają takie same okładki, myślałem, że są, jakby to powiedzieć, tego samego gatunku. Ale widać teraz, że nie można sądzić po okładkach. Dziwny jest ten świat.
– Cóż – zaczął pan Riley górnym, pouczającym tonem, głaszcząc Madzię po głowie – radzę ci odłożyć Historię Szatana i znaleźć sobie jakąś ładniejszą książkę. Nie masz ładniejszych?
– O, mam! – Chęć udowodnienia, iż ma różnorodną lekturę, dodała Madzi sił. – Ja wiem, że to troszkę nieładnie czytać tę książkę, ale lubię w niej obrazki i wymyślam sobie do nich sama różne opowiadania, wie pan. Ale mam jeszcze Bajki Ezopa i książkę o kangurach i innych zwierzętach, i Wędrówkę pielgrzyma...
– Aaa, to bardzo ładna książka – pochwalił ją pan Riley. – Trudno o lepszą.
– Ale tam też jest dużo o diable – oświadczyła Madzia triumfalnie. – Pokażę panu jego rysunek, kiedy jest we własnej postaci i walczy z Chrześcijaninem.
Skoczyła błyskawicznie w kąt pokoju, wlazła na krzesło, wyciągnęła z malutkiej biblioteczki zniszczony stary egzemplarz Bunyana i otworzyła go natychmiast, nie próbując nawet szukać, na właściwym obrazku.
– O, tutaj jest – tłumaczyła, wracając szybko do pana Rileya. – Tomek pomalował mi go farbami, kiedy był w domu podczas ostatnich wakacji. – Ciało całe czarne, wie pan, a oczy czerwone jak ogień, bo on ma w środku sam ogień, który wyłazi przez oczy.
– Przestań już, przestań – rozkazał stanowczo pan Tulliver, który czuł się dosyć niezręcznie, słuchając tych swobodnych uwag o zewnętrznym wyglądzie istoty dość potężnej, by stwarzać adwokatów. – Zamknij tę książkę i żebym więcej nie słyszał nic podobnego. Myślałem już nieraz, że dzieciak więcej wyniesie z tego czytania złego niż dobrego. Idź i poszukaj matki.
Madzia, świadoma niełaski, zamknęła natychmiast książkę, ale, nie mając bynajmniej ochoty szukać matki, załatwiła sprawę kompromisowo, kryjąc się w ciemnym kątku za fotelem ojca i kołysząc swą lalkę, do której, w czasie nieobecności Tomka, odczuwała chwilami napływy czułości. Strojem lalki nie zajmowała się nigdy, lecz na woskowe policzki sypała tyle gorących pocałunków, że wyglądały starczo i niezdrowo.
– Słyszałeś pan kiedy coś podobnego? – zapytał pan Tulliver, gdy Madzia się wycofała. – Jaka szkoda, że to nie chłopak! Ta już dałaby sobie radę z adwokatami, nie ma co gadać. Zawsze mnie to zdumiewa – tu zniżył nieco głos – bo wybrałem sobie jej matkę dlatego, że nie była specjalnie mądra, ale za to ładna, z rodziny słynnej z dobrych gospodyń. Wybrałem ją z kilku sióstr, bo była, jakby to powiedzieć, nietęga na umyśle, a ja nie chciałem, żeby mnie kto uczył przy moim własnym kominku, co jest dobre, a co złe. Ale, widzisz pan, kiedy mężczyzna ma sam trochę oleju we łbie, nie wiadomo, na kogo on przejdzie, i taka miła, spokojna kobietka może panu rodzić głupich chłopaków i mądre dziewczyny, aż się człowiekowi zdaje, że świat stanął na głowie. Dziwne to rzeczy.
Powaga pana Rileya ustąpiła nieco, kiedy otrząsnął się po tęgim niuchu tabaki i rzekł:
– Ale pański syn to nie żaden głuptas! Widziałem go tutaj, kiedy byłem ostatnim razem; robił właśnie jakąś wędkę i całkiem dobrze dawał sobie z tym radę.
– Nie można powiedzieć, żeby był głupi. Zna się tam na rybach i ptakach, ma trochę zdrowego rozumu i potrafi podejść do każdej sprawy jak należy. Ale brak mu obrotnego języka, czyta słabo, nie lubi książek, pisze, jak mi mówią, z błędami, a przy obcych to już jest taki nieśmiały, że i pary z gęby nie puści, nie to, co ta smarkata. Chcę go więc posłać do szkoły, gdzie go nauczą ruszać piórem i językiem i zrobią z niego gładkiego chłopaka. Chcę, żeby mój syn był równy tym wszystkim, którzy mnie na początku bili swoim wykształceniem. Gdyby świat pozostał taki, jakim go Pan Bóg stworzył, to już ja bym wiedział, co robić – najlepszemu dałbym radę; ale wszystko jest teraz tak powykręcane, pozawijane w jakieś słowa bez sensu, że wcale nie przypomina tego, czym było na początku, a ja coraz częściej nie mogę się połapać, o co chodzi. Wszystko tak się zawikłało, że im człowiek jest normalniejszy, tym bardziej musi się dziwić.
Pan Tulliver nabrał w usta trunku, połknął go wolno i potrząsnął melancholijnie głową, świadom, iż dowiódł prawdy, że umysł w pełni zdrowy czuje się nieswojo na tym zwariowanym świecie...
– Ma pan zupełną słuszność – stwierdził pan Riley. – Lepiej wydać setkę czy nawet dwie na wykształcenie syna, niż zostawiać mu te pieniądze w spadku. Wiem, że sam postąpiłbym w ten sposób, gdybym miał syna, chociaż, Bóg mi świadkiem, że nie znalazłbym na to, jak pan, pieniędzy w banku. Mam za to w domu córek pod dostatkiem.
– Słyszałeś pan na pewno o jakiejś odpowiedniej dla Tomka szkole – współczucie na wiadomość o braku gotówki w domu pana Rileya nie odwróciło uwagi pana Tullivera od interesującej go sprawy.
Pan Riley zażył tabaki i przez chwilę trzymał młynarza w niepewności, pogrążony, jak się zdawało, w głębokim zamyśleniu.
– Wiem o pewnej nadarzającej się okazji dla kogoś, kto ma na to pieniądze, a pan je przecież ma. Żadnemu z moich przyjaciół nie radziłbym oddawać syna do regularnej szkoły, jeśli stać by go było na coś lepszego. Ale jeśliby kto chciał dać synowi naprawdę dobre wykształcenie i wychowanie u pierwszorzędnego nauczyciela, który dla chłopaka byłby jednocześnie towarzyszem, a przy tym nie byle jakim człowiekiem, to znam takiego. Nie każdemu wspominałbym o tym, bo nie każdy mógłby się tam dostać, nawet gdyby się bardzo starał, ale mówię o tym panu, między nami.
Nieruchomy, badawczy wzrok, jakim pan Tulliver wpatrywał się w wyroczną twarz swego przyjaciela, ożywił się nagle.
– No, no, posłuchajmy. – Poprawił się w fotelu, z zadowoloną miną człowieka, któremu ktoś chce zawierzyć ważne informacje.
– To jegomość, który skończył Oxford – zaczął pan Riley znacząco, po czym mocno zacisnął usta i patrzył, jaki efekt wywrze ta niesłychana wiadomość na młynarzu.
– Ach, pastor – odparł pan Tulliver z lekkim powątpiewaniem.
– Tak, człowiek z ukończonym fakultetem. Wydaje mi się, że biskup ma o nim bardzo wysokie mniemanie – no tak, przecież to biskup dał mu obecną prebendę.
– Aha – odparł pan Tulliver, dla którego oba te pojęcia, pochodzące z nieznanych mu sfer, były jednakowo niezwykłe. – Ale cóż on może mieć wspólnego z Tomkiem, wobec tego?
– Sprawa w tym, że on jest zamiłowany w naukach i pragnie kontynuować studia, a jako duchowny nie ma na to możliwości przy swych zajęciach duszpasterskich. Chce wobec tego wziąć do siebie jednego lub dwóch chłopców, by właściwie wypełnić swój czas. Chłopcy będą jak w rodzinie, to dla nich wymarzone, ciągle pod okiem Stellinga.
– Ale czy pan myśli, że będą tam dawać małemu podwójną porcję puddingu? – zapytała pani Tulliver, która właśnie wróciła do pokoju. – On lubi pudding jak nikt na świecie, a dla chłopca, który rośnie... okropność pomyśleć, że mu tam będą skąpić!
– A ile on za to policzy? – zapytał pan Tulliver, który czuł instynktownie, że usługi kogoś, kto ma skończony fakultet, będą bardzo kosztowne.
– Cóż, znam pewnego duchownego, który za młodszych uczni żąda sto pięćdziesiąt funtów, a nie można go nawet porównać ze Stellingiem, tym, o którym mówię. Wiem z dobrych źródeł, że ktoś na bardzo wybitnym stanowisku w Oxfordzie powiedział: „Stelling mógłby zajść ogromnie wysoko, gdyby tylko chciał. Ale on nie dba o uniwersyteckie zaszczyty. To człowiek cichy, nie żaden krzykacz”.
– O, to lepiej, o wiele lepiej – mówił pan Tulliver – ale sto pięćdziesiąt funtów to niezwykła cena. Nie myślałem tyle płacić.
– Pozwól pan sobie powiedzieć, kochany panie, że jak na dobrą edukację to wcale nie jest drogo. Ale Stelling stawia bardzo umiarkowane warunki – to nie jest człowiek chciwy. Pewien jestem, że weźmie pańskiego syna za sto funtów, a na to poszedłby nie każdy pastor. Jeśli pan chce, napiszę do niego w pańskiej sprawie.
Pan Tulliver pocierał kolano i w zamyśleniu wpatrywał się w dywan.
– A może to stary kawaler? – podsunęła tymczasem jego żona. – Ja tam nie mam zaufania do gospodyń. Mój brat, ten, co umarł, miał kiedyś gospodynię, która wyciągnęła połowę pierza z najlepszej pierzyny, zapakowała i gdzieś wysłała. A ile płótna ukradła, to nie wiadomo, nazywała się Stott. Serce by mi pękło, gdybyśmy mieli wysyłać Tomka tam, gdzie rządzi gospodyni, a mam nadzieję, że i ty o tym nie myślisz, mój drogi.
– Jeśli o to idzie, może pani być spokojna – wyjaśnił Riley – bo Stelling jest żonaty z przemiłą kobietką. Każdy by sobie takiej życzył. To najlepsza dusza pod słońcem, znam dobrze jej rodzinę. Ma cerę bardzo podobną do pani i jasne, wijące się włosy. Pochodzi z dobrej rodziny z Mudport i jeśli idzie o uczniów jej męża, nie każdą ofertę przyjmie. Stelling to niecodzienny człowiek. Bardzo wybredny, jeśli idzie o ludzi, z którymi utrzymuje stosunki. Wydaje mi się jednak, że nie będzie miał zastrzeżeń co do pańskiego syna – chyba nie, przy moich rekomendacjach.
– Nie widzę, co też mógłby mieć przeciwko mojemu chłopcu – w głosie pani Tulliver znać było lekki odcień matczynej urazy. – Ładny chłopak z cerą jak brzoskwinia, aż popatrzeć miło.
– Myślę tylko o jednym – odezwał się młynarz po długich oględzinach dywanu, przekrzywiając głowę na bok i spoglądając na pana Rileya. – Czy pastor nie będzie za bardzo uczony na to, żeby zrobić z chłopaka człowieka interesu? W moim pojęciu wykształcenie pastora musi być trochę z innego świata. A ja nie tego chcę dla Tomka. Chcę, żeby znał liczby i pisał jak drukowane, żeby szybko umiał się we wszystkim połapać, rozumiał, o co innym chodzi, i potrafił wszystko owinąć w takie słowa, żeby się do nich prawnik nie mógł przyczepić. Dobra to rzecz – zakończył pan Tulliver, potrząsając głową – móc powiedzieć komuś, co się o nim myśli, i nie zapłacić za to.
– Och, drogi panie – westchnął Riley – ma pan zupełnie fałszywe mniemanie o duchowieństwie. Najlepsi nauczyciele to duchowni. Ogólnie biorąc, nauczyciele, którzy nie są w duchownym stanie, to nic dobrego.
– To by się zgadzało, jeśli chodzi o Jacobsa z akademii – przerwał mu pan Tulliver.
– Właśnie, tacy, którym się nie powiodło w innych zawodach, najczęściej. A duchowny staje się dżentelmenem przez swój zawód i wykształcenie. Poza tym posiada wiedzę, która da chłopcu właściwe fundamenty i pozwoli mu uczciwie pójść każdą drogą. Wielu jest duchownych, zwykłych moli książkowych, ale, niech mi pan wierzy – Stelling nie z takich. Ten człowiek ma oczy szeroko otwarte. Niech pan mu tylko da maleńkie wskazówki. Mówi pan teraz o cyfrach. Powinien pan powiedzieć Stellingowi: Chcę, żeby mój syn rachował pierwsza klasa. O resztę może się pan nie martwić.
Pan Riley przerwał na chwilę, a pan Tulliver, nieco już przekonany do pedagogicznych zdolności duchowieństwa, powtarzał w myślach swą przemowę do wyimaginowanego pana Stellinga: Chcę, żeby mój syn rachował pierwsza klasa.
– Zrozum pan, drogi panie – ciągnął Riley – że człowiek o tak znakomitym wykształceniu jak Stelling nie ma kłopotów z żadną gałęzią nauczania. Kiedy stolarz wie, jak się obchodzić z narzędziami, potrafi zrobić zarówno stołek, jak i okno.
– Co prawda, to prawda – odparł młynarz, teraz już zupełnie przekonany, że duchowny to najlepszy pedagog.
– Powiem panu, co dla pana zrobię – zaproponował Riley – a nie zrobiłbym tego dla każdego. Kiedy wrócę do Mudport, wstąpię do teścia Stellinga albo zostawię mu parę słów, że pan chce umieścić syna u jego zięcia. Pewny jestem, że Stelling panu odpisze i postawi swoje warunki.
– Ale przecież nam się nie spieszy – zaoponowała pani Tulliver. – Mam nadzieję, mój drogi, że nie wyślesz Tomka do nowej szkoły przed Świętym Janem. Do akademii poszedł na Zwiastowanie i sam widzisz, co z tego wyszło dobrego.
– Oj, moja Bessy, na Świętego Michała nigdy nie warz piwa ze złego słodu, bo nic dobrego z tego nie wyjdzie – śmiał się młynarz, mrugając do pana Rileya, z oczywistą dumą człowieka, który ma żonę hożą i wyraźnie od niego głupszą. – Ale to prawda, nam się nie spieszy, masz w tym swoją rację, Bessy.
– Wydaje mi się, że nie należy zbyt długo zwlekać z tą sprawą – odparł spokojnie Riley. – Stelling może mieć inne propozycje, a wiem dobrze, że nie weźmie więcej niż dwóch, trzech uczniów. Na pańskim miejscu pogadałbym z nim zaraz. Nie musi pan wysyłać chłopca przed Świętym Janem, ale lepiej być ostrożnym i upewnić się, że nikt pana nie ubiegnie.
– Tak, w tym jest pewna racja – przyznał młynarz.
– Tatusiu – wtrąciła Madzia, która, niezauważona, prześliznęła się znowu do boku ojca i słuchała z rozchylonymi ustami. Lalkę trzymała do góry nogami, przyciskając mocno jej nosek do drewnianego fotela. – Tatusiu, czy Tomek ma jechać gdzieś daleko? Czy będziemy tam do niego jeździć?
– Nie wiem, moja mała – odparł czule ojciec. – Zapytaj pana Rileya, on wie.
Madzia obróciła się szybko i stanąwszy przed taksatorem, zapytała:
– Jak to daleko?
– O, bardzo daleko – odparł ów dżentelmen, pewien, że jeśli dzieci są grzeczne, trzeba do nich przemawiać w sposób żartobliwy. – Musisz sobie pożyczyć siedmiomilowe buty, jeśli chcesz tam dojść.
– To bzdura – odparła Madzia, wyniośle potrząsając głową i odwracając oczy, w których zabłysły łzy. Zaczynała nie cierpieć pana Rileya. Wyraźnie uważał ją za głuptasa, z którym się nie trzeba liczyć.
– Cicho, Madziu, wstydź się zadawać pytania i zawracać panu głowę – skarciła ją matka. – Chodź, siadaj tu na stołeczku i bądź cicho. Ale – dodała, czując, że i w niej narodził się niepokój – czy to tak daleko, że nie będę go mogła oprać i obcerować?
– Około piętnastu mil wszystkiego razem – uspokoił ją pan Riley. – Możecie państwo w jeden dzień obrócić tam i na powrót, zupełnie wygodnie. Albo też – Stelling jest miłym, gościnnym człowiekiem – rad was zatrzyma na noc.
– Wydaje mi się, że to za daleko na wożenie mu zmiany pościeli – zauważyła ze smutkiem pani Tulliver.
Podana kolacja we właściwym momencie odsunęła ten problem na później, uwalniając pana Rileya od kłopotu wynalezienia jakiegoś rozwiązania lub kompromisu, czego podjąłby się z całą pewnością. Jak bowiem zauważyliście na pewno, był to człowiek o ujmującym usposobieniu. Doprawdy, wierzcie mi, wziął na siebie kłopot rekomendowania Stellinga panu Tulliverowi bez najmniejszych nadziei na korzyści materialne, wbrew pewnym delikatnym wzmiankom, które mogły wprowadzić w błąd zbyt domyślnego obserwatora. Nie ma nic bardziej mylącego niż domyślność, która wpadła na fałszywy trop, zaś domyślność połączona z przekonaniem, że ludzie na ogół mówią i działają z określonych względów i dla określonych korzyści, z pewnością pójdzie na marne w tym pościgu za wyimaginowaną zwierzyną. Chciwość zdolna do intryg i przemyślna wynalazczość, na służbie samolubstwa, kwitną teraz tylko w świecie dramatopisarzy; wymagają one zbyt wielkiej sprawności umysłowej od naszych bliźnich, by można ich było o to posądzać. Przecież łatwo zatruć życie sąsiadom bez tak ogromnych wysiłków; można to zrobić za pomocą leniwej bierności i leniwego przymykania oczu na wszystko, za pomocą przyziemnych fałszerstw, dokonywanych właściwie bez przyczyny, i drobnych oszustw łagodzonych drobnymi ekstrawagancjami; za pomocą przemyślnych pochlebstw i niezręcznie improwizowanych insynuacji. Wszyscy żyjemy pośród naszych małych spraw, a w każdym razie większość z nas, obracając się w najbliższym kręgu bezpośrednich potrzeb, potrafi tylko chwytać kęsy, by zaspokoić pierwszy głód, a rzadko myśli o siewnym ziarnie na przyszłoroczne zbiory.
Pan Riley był człowiekiem interesu, nieobojętnym na własne korzyści, ale małe bodźce bardziej go pobudzały do działania niż dalekosiężne plany. Nie znał prywatnie wielebnego Waltera Stellinga, wprost przeciwnie; niewiele wiedział o ukończonym fakultecie i innych osiągnięciach pastora, nie tyle w każdym razie, ile musiałby wiedzieć, by tak go zachwalać panu Tulliverowi. Pan Riley wierzył jednak, iż pastor jest znakomitym znawcą klasyki, ponieważ tak powiedział Gadsby, a cioteczny brat Gadsby’ego prowadził w Oxfordzie ćwiczenia ze studentami. Opinia kuzyna Gadsby’ego była o wiele solidniejszą podstawą do pochlebnych przekonań o pastorze niż bezpośrednie obserwacje Rileya. Chociaż bowiem dżentelmen ten liznął trochę wiedzy klasycznej w znakomitej Szkole Mudporckiej i miał poczucie, iż ogólnie biorąc zna łacinę, trudno mu było pojąć cośkolwiek z jakiegoś łacińskiego tekstu. Niewątpliwie pozostał mu jeszcze subtelny smak młodzieńczych kontaktów z De Senectute 2 i czwartą księgą Eneidy, ale nie można już tego było nazywać smakiem klasycyzmu, lecz raczej czymś, co przydawało dodatkowej finezji i siły perswazji jego licytatorskim manierom. Poza tym Stelling skończył Oxford, a oxfordczycy byli zawsze – nie, nie, to absolwenci Cambridge byli zawsze znakomitymi matematykami. Ale człowiek z uniwersyteckim wykształceniem może uczyć wszystkiego, co mu się tylko podoba, zwłaszcza zaś taki człowiek jak Stelling, który podczas pewnej politycznej uroczystości wygłosił mowę na oficjalnym obiedzie w Mudport i tak dobrze wywiązał się z zadania, iż wszyscy mówili, że ten zięć Timpsona ma głowę na karku. Trudno zresztą przypuścić, by ktoś z mudportczyków, parafian św. Urszuli, nie skorzystał z okazji wyświadczenia przysługi zięciowi Timpsona, Timpson bowiem był jednym z najbardziej pożytecznych i wpływowych ludzi w parafii – prowadził wiele interesów, które potrafił oddać we właściwe ręce. Pan Riley lubił takich ludzi, bez względu na pieniądze, które, kierując się zdrowym rozsądkiem, mogli przerzucać z kieszeni osób mniej tego wartych do jego własnej. Z zadowoleniem oświadczy Timpsonowi po powrocie do domu: „Zdobyłem dobrego ucznia dla pańskiego zięcia”. Timpson miał ogromną rodzinę, złożoną z samych córek, toteż pan Riley bardzo mu współczuł. Poza tym twarz Luizy Timpson, okolona złotymi lokami, wyglądała ku niemu zza lamperii ławki kościelnej w każdą niedzielę od piętnastu lat – jasne więc, że jej mąż musi być wychowawcą godnym polecenia. No i pan Riley nie słyszał też o żadnym innym nauczycielu, którego mógłby z jakichś powodów bardziej zachwalać, dlaczegóż więc nie miał polecić Stellinga? Pan Tulliver, przyjaciel taksatora, prosił go o wyrażenie swego zdania w tej sprawie, a jak przykro jest oświadczyć w przyjacielskiej rozmowie, że się nie ma żadnego zdania w ogóle. Głupotą zaś byłoby, jeśli się już jakieś zdanie wygłasza, robić to bez przekonania i poczucia głębokiej znajomości przedmiotu. Wypowiadając opinię, zaczyna się ją traktować jak swoją własność i, oczywiście, zaczyna się też ją lubić. Tak więc pan Riley, nie wiedząc z początku, co mógłby złego powiedzieć o Stellingu, i życząc mu jak najlepiej, jeśli w ogóle mu czegoś życzył, zaczął go chwalić, a kiedy go już raz pochwalił, zaczął odczuwać dlań uwielbienie, jako dla kogoś polecanego przez tak wysoką personę, i wzbudził w sobie tak gorący zapał dla tej sprawy, że gdyby pan Tulliver nie zgodził się posłać Tomka do pastora, pan Riley uważałby swego przyjaciela „ze starej szkoły” za ostatniego durnia.
Muszę wam powiedzieć, że surowo oceniacie pana Rileya, jeżeli macie mu za złe polecanie ludzi mało mu znanych. Dlaczegóż by trzydzieści lat temu taksator i licytator, który już prawie zapomniał swej szkolnej łaciny, miał okazywać delikatną skrupulatność, jeśli nawet dzisiaj, w następnym, wyższym okresie rozwoju moralności, nie zawsze mogą się nią poszczycić ludzie wykształceni?
A poza tym człowiek, którego zawsze przepełnia chęć świadczenia innym dobrych uczynków, nie może się powstrzymać od działania, a znowu nie można zawsze działać dobrze. Natura wyznacza czasami kwaterę nieznośnemu pasożytowi na zwierzęciu, w stosunku do którego nie ma nawet złej woli. I co wtedy? Podziwiamy jej troskę o pasożyta. Gdyby pan Riley powstrzymał się i nie zarekomendował pastora, nie mając odpowiednich podstaw ku temu, pozbawiłby pana Stellinga płatnego ucznia, co nie byłoby z korzyścią dla wielebnego dżentelmena. Zważcie również, że czystą złudą okazałyby się te miłe, mgliste, niewinne wizje satysfakcji, jaka musi płynąć na przykład z dobrych stosunków z Timpsonem, z faktu, iż udzielił porady, kiedy ktoś o nią prosił, że zaimponował przyjacielowi Tulliverowi, że powiedział coś, i to powiedział z przekonaniem – a to wszystko, wraz z innymi, nieokreślenie drobnymi dodatkami oraz ciepłym kominkiem i brandy z wodą, ukształtowało świadomość pana Rileya w tym właśnie przypadku.
...Miasteczko Middlemarch to jedna z najważniejszych pozycji w kanonie klasycznej literatury angielskiej. George Eliot, jedna z najbardziej nowoczesnych postaci epoki wiktoriańskiej, erudytka, okrzyknięta z powodu wyzwań, jakie rzuciła opinii publicznej – angielską George Sand, podniosła powieść do rangi dyskursu filozoficznego, a pasjonujący romans umiejscowiła w sferze społeczno-moralnej.
Dzieją się w Anglii lat 20. XIX wieku rzeczy ważne, a miasteczko Middlemarch, tak jak każde prowincjonalne miasteczko, jest tych wielkich przemian minisceną, toteż historia toczy się wraz z wątkiem romantycznym i kryminalnym. Losy miasteczka Middlemarch są historycznie i ekonomicznie splecione z losami okolicznej społeczności, mieszkańcami sąsiednich dworów i należących do nich farm.
Na tak szeroko zarysowanym tle maluje George Eliot losy głównych bohaterów: młodej, bogatej i szlachetnej Dorotei Brooke, która szuka godnego celu, by nadać sens swojemu życiu, oraz Tertiusa Lydgate’a, lekarza, który cel znalazł w pracy badawczej i praktyce medycznej, ale przeszkodą w jego realizacji staje się piękna kobieta. Oba te główne wątki mają liczne odgałęzienia, odnogi i boczne pędy, tyleż interesujące, co barwne i nasycone ciepłym humorem. Oglądamy cały złożony świat prowincjonalnej Anglii – mieszczan, kupców, lekarzy, prawników, a także farmerów, ba, nawet najemnych robotników rolnych, których zakończony około 1815 roku proces grodzenia otwartych pastwisk, uprzednio dostępnych każdemu, pozbawił możliwości pracy na własnej ziemi. Nie brak również przedstawicieli Kościoła i typowego dla ówczesnych zmian w hierarchii społecznej procesu przeobrażania się żarliwego kalwińskiego dysydenta w szacownego członka Kościoła anglikańskiego. Obrazu dopełnia piękna sceneria okolic Coventry, pełne nostalgicznej tęsknoty opisy krajobrazu środkowej Anglii, owego raju utraconego szczęśliwego dzieciństwa pisarki...