Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
…Miasteczko Middlemarch to jedna z najważniejszych pozycji w kanonie klasycznej literatury angielskiej. George Eliot, jedna z najbardziej nowoczesnych postaci epoki wiktoriańskiej, erudytka, okrzyknięta z powodu wyzwań, jakie rzuciła opinii publicznej - angielską George Sand, podniosła powieść do rangi dyskursu filozoficznego, a pasjonujący romans umiejscowiła w sferze społeczno-moralnej.
Dzieją się w Anglii lat 20. XIX wieku rzeczy ważne, a miasteczko Middlemarch, tak jak każde prowincjonalne miasteczko, jest tych wielkich przemian minisceną, toteż historia toczy się wraz z wątkiem romantycznym i kryminalnym. Losy miasteczka Middlemarch są historycznie i ekonomicznie splecione z losami okolicznej społeczności, mieszkańcami sąsiednich dworów i należących do nich farm.
Na tak szeroko zarysowanym tle maluje George Eliot losy głównych bohaterów: młodej, bogatej i szlachetnej Dorotei Brooke, która szuka godnego celu, by nadać sens swojemu życiu, oraz Tertiusa Lydgate’a, lekarza, który cel znalazł w pracy badawczej i praktyce medycznej, ale przeszkodą w jego realizacji staje się piękna kobieta. Oba te główne wątki mają liczne odgałęzienia, odnogi i boczne pędy, tyleż interesujące, co barwne i nasycone ciepłym humorem. Oglądamy cały złożony świat prowincjonalnej Anglii - mieszczan, kupców, lekarzy, prawników, a także farmerów, ba, nawet najemnych robotników rolnych, których zakończony około 1815 roku proces grodzenia otwartych pastwisk, uprzednio dostępnych każdemu, pozbawił możliwości pracy na własnej ziemi. Nie brak również przedstawicieli Kościoła i typowego dla ówczesnych zmian w hierarchii społecznej procesu przeobrażania się żarliwego kalwińskiego dysydenta w szacownego członka Kościoła anglikańskiego. Obrazu dopełnia piękna sceneria okolic Coventry, pełne nostalgicznej tęsknoty opisy krajobrazu środkowej Anglii, owego raju utraconego szczęśliwego dzieciństwa pisarki…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 723
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Na literaturze, która opisuje życie, ciąży odpowiedzialność” – pisała George Eliot w prywatnej korespondencji. Miała rację, uważając, że ten okres wymaga szczególnej wrażliwości oka i ucha, rozumienia złożoności niedawnej historii, okazania współczucia przegranym i podkreślenia kruchości losu wygrywających. Cóż bowiem działo się w Europie pod koniec pierwszej połowy dziewiętnastego wieku, Europie ciężko poturbowanej po wojnach napoleońskich? To, co zwykle bywa w trudnych, powojennych czasach – zaczyna się odbudowa, a w czasie odbudowy – powstają nowe pomysły i rośnie apetyt na poważniejsze zmiany. I takich nowych sposobów odbudowy czy też istotniejszych zmian będzie szukać Europa – jej mieszkańcy, politycy, wynalazcy, myśliciele. Ale najpierw muszą ją opisać pisarze.
Po długiej wojnie z Francją Anglia wymagała reform zarówno w skostniałym układzie społecznym miast i wsi, jak spetryfikowanym sposobie wyboru reprezentacji mieszkańców wyspy w Parlamencie. Opis rzeczywistości wymagającej zmian to dzieło pokolenia pisarzy, którzy swoją twórczość umiejscawiają w sferze społeczno-moralnej, takich właśnie jak George Eliot, Tomasz Hardy, czy ich następcy. Reforma – to nie jest propozycja łatwa do przyjęcia na prowincji, w całej jej złożoności, począwszy od wielkich właścicieli ziemskich i farmerów, poprzez mieszkańców małych miasteczek obsługujących wieś aż po wolne zawody – prowincjonalnych lekarzy czy prawników. Do takiej zmiany trzeba się przygotować.
A jednak to właśnie za panowania królowej Wiktorii, symbolu pruderii i zachowawczego myślenia, dokonają się największe nowoczesne przemiany na Wyspie, powstaną nowe wynalazki – Stephenson skonstruuje maszynę parową, która – wielkimi liniami kolei żelaznej – połączy prowincję z miastem, zbliży ludzi, sprawi, że zaczną się nawzajem poznawać – Reforma Wyborcza 1832 roku zlikwiduje tak zwane „zgniłe okręgi wyborcze” (czyli odbierze prawo głosu licznym ośrodkom, które nie spełniają „miejskich” norm) i unowocześni sposób wybierania posłów do Parlamentu. W 1850 roku odbędzie się w Londynie Wielka Wystawa Przemysłowa, która śmiałością projektów technicznych zadziwi świat.
Jak każdą powieść realistyczną tak i Miasteczko Middlemarch – powieść, której akcja rozgrywa się w Anglii w czasach poprzedzających Reformę 1832 roku – odczytuje się zależnie od miejsca i daty, w jakich lektura się odbywa. W dwudziestych latach trzeciego tysiąclecia groźba choroby zagrażającej całemu światu – pandemii Covid – sprawia, że spośród rozmaitych wątków czytelnik zaczyna pilniej śledzić wątek doktora Lydgate’a i jego ambitnych starań w walce z cholerą – pandemią tamtych czasów. Aby chorobę zwalczyć, trzeba ją poznać. Wysiłki naukowca, lekarza w małym miasteczku, którym sekundujemy z całego serca, to wizjonerstwa niespełnione. Tak, mówi autorka, w tamtych czasach Stephensonowi udało się z maszyną parową – w Middlemarch już się wytycza linię szyn kolei żelaznej – ale doktor Lydgate poniósł porażkę, ponieważ małomiasteczkowa rzeczywistość w postaci małomiasteczkowej miłości okazała się silniejsza.
Wzloty i porażki, niespieszny, ale wyczuwalny ruch świadczący o nadchodzących zmianach w prowincjonalnym miasteczku w czasach przed Reformą to tło, na jakim George Eliot rysuje losy głównych bohaterów: młodej, bogatej i szlachetnej Dorotei, która szuka godnego celu, aby nadać sens swojemu życiu, oraz wspomnianego już lekarza, doktora Lydgate’a. Oba te wątki mają liczne odgałęzienia, odnogi i boczne pędy, tyleż interesujące co barwne i nasycone ciepłym humorem. Oglądamy cały złożony świat prowincjonalnej Anglii – od właścicieli wielkich, dziedziczonych z dziada pradziada posiadłości ziemskich, poprzez farmerów, którzy od pokoleń dzierżawią swoje farmy od tegoż dziedzica – poprzez pastorów na plebaniach przy dworach, dostarczających duchową strawę mieszkańcom za daninę, której wysokość jest pochodną dochodów ich owieczek, poprzez mieszczan, kupców, lekarzy, prawników, a również bankierów. Poruszenia i zmiany dotyczą nie tylko spraw ziemskich, ale też – a może w związku z nimi – sfery duchowej; wraz ze zmianą w hierarchii społecznej dokonuje się przeobrażenie żarliwego kalwińskiego dysydenta w szacownego członka Kościoła anglikańskiego. Obraz uzupełnia piękna sceneria okolic Coventry, pełne nostalgicznej tęsknoty opisy krajobrazu środkowej Anglii, owego raju utraconego szczęśliwego dzieciństwa Pisarki.
Los prowadzi bohaterów Miasteczka Middlemarch po rozmaitych krzyżujących się ścieżkach. Ta, która interesuje nas szczególnie, to ścieżka polska. Jeden z bohaterów powieści, i to wyraźnie faworyt autorki, nazywa się Ladislaw i jest wnukiem polskiego powstańca oraz zbiegłej z domu angielskiej panny z ziemiańskim rodowodem. Jak to się stało, że George Eliot przyjęła imię za nazwisko (niewątpliwie bowiem chodzi o Władysława), skąd jej zainteresowanie sprawą polską – na to pytanie nie znam odpowiedzi, chociaż od dawna jej szukam. Mamy bowiem w twórczości tej pisarki jeszcze jedną „polską” zagadkę, jaką jest zbieżność wątku powieści Silas Marner wydanej w 1861 roku i Jermoły Kraszewskiego, wydanej w 1857 roku, a więc o cztery lata wcześniejszej i wówczas nie tłumaczonej.
Polskie pochodzenie Willa Ladislawa nie było mu pomocą w skomplikowanym romansie w Middlemarch – na niemal wszystkich szczeblach angielskiej drabiny społecznej wytykano mu pogardliwie domieszkę obcej krwi „wszystko jedno czy polskiej, czy żydowskiej” – co pozwalam sobie pozostawić bez komentarza. Jest on jednak autorem bardzo istotnego symbolicznie i historycznie, a przede wszystkim pojęciowo oświadczenia: „Mężczyzna sam stanowi o tym, czy jest dżentelmenem”. Zmiana znaczenia tego słowa, przeniesienie jego wartości z tytularnej – wynikającej z urodzenia – na rzeczową, wynikającą ze sposobu postępowania – to właśnie symboliczna granica między opowieściami Dickensa, Thackeraya i Jane Austen a realizmem George Eliot, Tomasza Hardy’ego czy ich kontynentalnych odpowiedników – Flauberta czy Turgeniewa. Jakby jakiś duch wyzbyty językowej odrębności, za to doskonały obserwator, polatywał nad Europą, oznajmiając zdecydowanie: świat się zmienia, a wraz z tym zmienia się zawartość języka pojęć, w jakim ten świat jest opisywany.
Nieuchronne zmiany są, w opisywanym przez autorkę czasie, nie do przyjęcia ani w miasteczku Middlemarch, ani we dworach, ani na okolicznych farmach, ani na niektórych plebaniach i chyba dobrze, bo bez tego nie powstałyby najbardziej udane sceny w tej powieści. Chwieją się historyczne podziały – w 1820 roku książę Wellington, niedawny pogromca Napoleona, a teraz premier – razem z sir Robertem Peelem, ministrem spraw wewnętrznych – przeprowadzają w Parlamencie ustawę o swobodach dla katolików, która po wiekach nietolerancji przywraca im prawa obywatelskie w tym samym zakresie, jaki mieli dotychczas dysydenci protestanccy. Wznieca to takie oburzenie wśród miasteczkowych oberżystów i kupców Middlemarch, że nie wahają się nazywać niedawnego bohatera wojennego sługą papistów. Lecz Kościół anglikański przestaje być monopolistą i chociaż ewangeliccy dysydenci uważani są za ludzi niższej sfery, a metodyzm – za religię prostaków, między wyznaniami powstaje ruch. Wszystko to dzieje się powoli, krok po kroku.
Miasteczko Middlemarch to jedna z ważniejszych pozycji w kanonie klasycznej literatury angielskiej. George Eliot, jedna z najbardziej nowoczesnych postaci epoki wiktoriańskiej, erudytka, okrzyknięta z powodu wyzwań, jakie rzuciła opinii publicznej – angielską George Sand, podniosła powieść do rangi dyskursu filozoficznego, a pasjonujący romans umiejscowiła w sferze społeczno-moralnej.
Prawdziwe nazwisko George Eliot brzmiało: Mary Ann Evans. Urodziła się na Arbury Farm koło Nuneaton w hrabstwie Warwick w 1819 roku jako piąte dziecko Roberta Evansa. Fakty są istotne, gdyż krajobraz Warwickshire stanowi tło każdej jej powieści rozgrywającej się w prowincjonalnej Anglii, a postać ojca jest prawzorem postaci Kaleba Gartha w Miasteczku Middlemarch. Pan Evans był zarządcą majątku Arbury Hall, leżącego opodal Coventry, zdolnym budowniczym i geometrą, znanym z uczciwości i prawości charakteru. Z rodzeństwa najbliższy był pisarce brat Izaak – największa miłość lat dziecinnych, przeniesiona na karty Młyna nad Flossą. Miasto Coventry uważane jest za prototyp Middlemarch.
Posłano ją do szkoły już w piątym roku życia, a w dziewiątym przeniesiono na pensję panny Lewis, żarliwej ewangeliczki, następnie zaś do szkoły w Coventry, prowadzonej przez siostry Franklin, kalwinki. Żarliwość religijna przyszłej pisarki, uleganie skrajnościom były ogromne – wraz z wiadomościami z geografii i rachunków przejęła kalwinizm swoich nauczycieli.
W szkole Mary Ann nauczyła się francuskiego i niemieckiego, później opanowała też włoski, grekę i łacinę. Była więc osobą bardzo wykształconą, co nie przeszkodziło jej z kalwińską pryncypialnością uważać wszelkie rozrywki za występek.
W 1841 roku przeniosła się z ojcem i rodziną na stałe do Coventry, gdzie zaczęła pogłębiać studia, zwłaszcza filozoficzne i teologiczne, i zawierać nowe znajomości w liberalnych kręgach miasteczka. Doprowadziło to do całkowitej zmiany jej religijnych zapatrywań – utraciła wiarę i pozostała do śmierci jawną agnostyczką. Po śmierci ojca osiadła w Londynie i zaczęła pracować w liberalnym czasopiśmie „Westminster Review” wydawanym przez Johna Chapmana.
W Londynie znalazła się w najwyższych intelektualnych kręgach – poznała Dickensa, Thackeraya, Tennysona, Carlyle’a, Darwina i Herberta Spencera. Poznała tam również krytyka i pisarza, George’a Lewesa, w którym się zakochała. Lewes był żonaty i choć żona go opuściła, nie mógł uzyskać rozwodu. Mary Ann pojęła wówczas niezwykle odważną decyzję – postanowiła związać się z Lewesem bez formalnego aktu małżeństwa.
Reakcja świata była z początku niezwykle przykra – parę spotkał ostracyzm towarzyski, a również rodzinny. Ukochany brat, Izaak, zerwał z siostrą wszelkie kontakty.
George Lewes okazał się przez blisko ćwierć wieku, aż do śmierci, nie tylko wiernym i oddanym mężem, ale i nieocenionym doradcą literackim. Mary Ann, która uważała się dotychczas za tłumaczkę i krytyka, pod jego wpływem zaczęła pisać opowiadania. Od początku pisała pod męskim pseudonimem. „George” – ze względu na George’a Lewesa, a Eliot „to takie ładne, krągłe słowo”.
Talent jej został bardzo szybko uznany i znakomite recenzje wynagrodziły wcześniejsze upokorzenia. Jej dorobek literacki jest pokaźny, najważniejsze powieści to: Adam Bede, Daniel Deronda, Felix Holt, the Radical, Młyn nad Flossą, Middlemarch, Romola i wspomniany już wyżej Silas Marner. Miasteczko Middlemarch wszyscy ówcześni krytycy okrzyknęli zgodnie arcydziełem. Oprócz satysfakcji pisarskiej przyszła również satysfakcja finansowa – za Middlemarch autorka otrzymała dziewięć tysięcy funtów. Była to na owe czasy olbrzymia suma.
Po pewnym czasie towarzystwo londyńskie, a przynajmniej jego część, zaczęło zabiegać o względy wziętej autorki, dając jej satysfakcję za poprzednie upokorzenia. Nawet królowa Wiktoria, rówieśnica George Eliot, uznała wielkość jej pisarstwa, czytała na głos jej powieści Księciu Małżonkowi, a w liście do córki stwierdziła, że związek, który z Bóg wie jakich przyczyn nie mógł być zawarty formalnie, jest w jej głębokim przekonaniu święty i prawy. Nie potępiła więc George Eliot. Potępiło ją jednak duchowieństwo anglikańskie – po śmierci pisarki w 1880 roku odmówiło zgody na pochowanie jej w Opactwie Westminster wśród największych twórców angielskich.
A niewątpliwie należało się jej to miejsce. Erudycja i inteligencja połączone ze znakomitym zmysłem obserwacji i ciepłym poczuciem humoru przyniosły literaturze angielskiej kilka świetnych, niezapomnianych pozycji o szczególnie szlachetnej tonacji.
Doprawdy – nawet w czasach, kiedy nie zagraża już pandemia, natomiast grozi jałowość otaczającego świata – warto sięgnąć po Miasteczko Middlemarch.
Anna Przedpełska-Trzeciakowska
Któż spośród tych, co bardzo pragną poznać dzieje człowieka i dowiedzieć się, jak owa osobliwa mieszanina reaguje na rozmaite eksperymenty dokonywane na niej przez Czas, nie zadumał się choćby przez chwilę nad życiem świętej Teresy i nie uśmiechnął dobrotliwie na myśl o małej dziewczynce, która pewnego ranka wyruszyła w świat z młodszym braciszkiem, by szukać męczeństwa w krainie Maurów? Trzymając się za ręce, z oczyma szeroko otwartymi, wymaszerowali z surowej Avila, bezradni niby para sarniąt, choć ich ludzkie serca biły już narodowym rytmem, kiedy stanęła na ich drodze codzienna rzeczywistość w postaci wujów i kazała zrezygnować z wielkiego zamierzenia. Ta dziecięca pielgrzymka była należytym początkiem. Namiętna, idealistyczna natura Teresy pragnęła życia wypełnionego dziełem: cóż mogły dla niej znaczyć opasłe romanse rycerskie czy towarzyskie podboje pięknej panny? Trawiący ją ogień szybko spopielał to liche paliwo, a podsycany od wewnątrz szukał jakiejś nieogarnionej satysfakcji, jakiegoś celu, który by nigdy nie usprawiedliwił znużenia, który by w miejsce desperacji wniósł porywającą świadomość życia poza nią samą. Znalazła takie dzieło w reformie zakonu.
Owa Hiszpanka, żyjąca przed trzystu laty, nie była z pewnością ostatnią tego rodzaju kobietą. Niejedna narodziła się od tego czasu Teresa, której życie nie zostało wypełnione żadną treścią, umożliwiającą dokonanie w przyszłości jakiegoś wiekopomnego dzieła; egzystencja tych kobiet była albo pełna nieporozumień wynikających z fatalnego połączenia wielkości ducha i niedostatku możliwości, albo też kończyła się tragiczną klęską nieuświęconą przez poetę, nieopłakaną, zapomnianą. Mimo lichego światła i skomplikowanych warunków, w jakich żyły, starały się kształtować swoje myśli i czyny w szlachetnej zgodzie, a mimo to przeciętnym oczom ich wysiłki wydawały się niespójne i niejasne. Te późniejsze Teresy nie znajdowały wsparcia w żadnych konsekwentnych koncepcjach społecznych ani systemach, które takim płomiennym duszom mogłyby zastąpić wiedzę. Ich żarliwość oscylowała pomiędzy nieokreślonym idealizmem a zwykłymi kobiecymi tęsknotami, z czego pierwsze potępiane było jako ekstrawagancja, a drugie – jako niewłaściwość.
Niektórzy sądzą, że takie zagubione istnienia są skutkiem kłopotliwej nijakości, jaką Najwyższa Potęga nadała naturze kobiecej; gdyby przyjąć jeden wyznacznik kobiecego ograniczenia, tak określony jak na przykład możność zliczenia do trzech i nie więcej, można by mówić o społecznym losie kobiety z naukową pewnością. Tymczasem pozostaje nam owa nijakość, kryjąca jednak w sobie o wiele więcej różnorodności, niżby o tym świadczyły tak bardzo do siebie podobne modne fryzury czy wzięte romanse, wierszem i prozą. Tu i tam, na ciemnym stawie, wzrasta wśród kacząt jakieś niespokojne łabędziątko, któremu nie udało się odnaleźć bystrego nurtu rzeki, gdzie mogłoby pływać wraz ze swymi wiosłonogimi braćmi. Co jakiś czas rodzi się jakaś święta Teresa, która ostatecznie nie zakłada niczego, a żar jej serca i tęsknota za nieosiągniętym dobrem ulatują drżące, zaznawszy utrudzeń, miast skupić się na jakimś dawno już określonym dziele.
Niewiele czynię dobra, bom kobieta,
Wszelako dążę wciąż w jego pobliże.
BEAUMONT I FLETCHER,The Maid’s Tragedy1
Starsza panna Brooke odznaczała się tym rodzajem urody, którą skromność ubioru jeszcze bardziej uwydatnia. Miała tak kształtne dłonie i przeguby, że mogła nosić rękawy równie pozbawione stylu jak te, w jakich ukazywali Madonnę włoscy malarze, a jej profil, sylwetka i sposób bycia nabierały dodatkowej godności dzięki prostocie stroju, który w zestawieniu z prowincjonalną modą robił podobne wrażenie jak piękny cytat z Biblii – czy naszych dawnych poetów – na szpalcie dzisiejszej gazety. Mówiono o niej, że jest bardzo mądra, ale zaraz dodawano, że jej siostra Celia ma więcej zdrowego rozsądku. A przecież Celia nosiła niewiele więcej ozdób i tylko bystry obserwator mógł dostrzec, że jej suknia nieco się różni od sukni siostry, a w jej kroju pojawia się cień kokieterii; akceptowała bowiem w dużej mierze racje, dla których starsza panna Brooke ubierała się z taką prostotą. Nie bez znaczenia była tu świadomość przynależności do określonej sfery: ród Brooke’ów, choć niearystokratyczny w ścisłym tego słowa znaczeniu, był niewątpliwie świetnie skoligacony; w kilku ostatnich pokoleniach nie znalazłoby się wśród jego przodków nikogo, kto by się parał kupiectwem czy sklepikarstwem – nikogo poniżej admirała czy pastora, a był tam nawet pewien purytański dżentelmen, który służył Cromwellowi, a następnie wrócił na łono Kościoła i z wszystkich politycznych perturbacji wyszedł z pokaźnym majątkiem rodowym. Młode damy z takim nazwiskiem, mieszkające w cichym dworze, uczęszczające do wiejskiego kościółka, niewiele większego niż ich salon, musiały, rzecz jasna, uznawać fatałaszki za rzecz godną ambicji kramarskiej córki. Do tego dodać należy związany z urodzeniem nawyk oszczędności, który w owych czasach sprawiał, że zbytek w ubiorze stanowił pierwszą pozycję do skreślenia, jeśli potrzebne były fundusze na coś, co dobitniej by świadczyło o przynależności do ich sfery. Takie przyczyny dostatecznie tłumaczyłyby ową prostotę ubioru, niezależnie od uczuć religijnych, jednak w przypadku starszej panny Brooke właśnie religia była czynnikiem decydującym. Celia akceptowała potulnie poglądy siostry, nasycając je tylko owym zdrowym rozsądkiem, który potrafi przyjmować najwznioślejsze nawet idee bez przesadnej egzaltacji. Dorotea umiała na pamięć wiele wyjątków z Myśli Pascala oraz z pism Jeremy’ego Taylora; uważała, że człowiek, który patrzy na losy ludzkości przez pryzmat chrześcijaństwa, musi dojść do wniosku, że troska o modny strój to zajęcie godne pomyleńca. Nie potrafiła pogodzić niepokojów życia wewnętrznego, z którego wynikają przecież wieczyste konsekwencje, z żywym zainteresowaniem modną narzutką czy sztuczną wypukłością przymarszczonej materii. Miała filozoficzny umysł, który ze swej istoty tęsknił za jakąś wzniosłą koncepcją świata, obejmującą również parafię Tipton oraz jej, Dorotei Brooke, reguły postępowania w tej parafii; uwielbiała wielkość i intensywność i natychmiast akceptowała wszystko, co w jej oczach nosiło ich znamiona; mogłaby szukać męczeństwa, potem z niego rezygnować, by jednak wreszcie doznać męczeństwa, ale wcale nie tam, gdzie go szukała. Niewątpliwie takie cechy charakteru u panny na wydaniu stanowiły pewną zawadę i sprawiały, że o jej losach nie decydowała, jak to bywa w zwyczaju, uroda, próżność czy też choćby psie przywiązanie. Z tym wszystkim ona, starsza z sióstr, nie miała jeszcze dwudziestu lat i tak jak jej młodsza siostra od śmierci rodziców przed kilku laty otrzymywała wykształcenie wedle przypadkowego, wąskiego programu, najpierw w pewnej rodzinie angielskiej, a potem w rodzinie szwajcarskiej w Lozannie, gdzie umieścił je ich nieżonaty stryj i opiekun, pragnąc w ten sposób powetować im niedolę sieroctwa.
Nie minął jeszcze rok, odkąd zamieszkały w Tipton Grange razem z owym stryjem, mężczyzną dochodzącym sześćdziesiątki, o ustępliwym usposobieniu, zmiennych poglądach i chwiejnych sympatiach politycznych. W młodości podróżował i jak uważano w tej części hrabstwa, nabrał nieco chaotycznego sposobu myślenia. Wnioski pana Brooke’a równie trudno było przewidzieć jak pogodę: można było tylko bezpiecznie założyć, że będzie działał w najlepszych intencjach, a do realizacji swych celów użyje jak najmniej pieniędzy. Najbardziej bowiem niezborne i niezdyscyplinowane umysły mają w sobie jakieś określone ziarna przyzwyczajeń; bywa, że ktoś nie troszczy się o żadne swoje sprawy i pamięta jedynie o własnej tabakierze, jeśli jednak o nią idzie, jest czujny, podejrzliwy i zaborczy.
Dziedziczna skłonność do purytanizmu nie ujawniła się w panu Brooke’u, natomiast wyraźnie dawała o sobie znać u Dorotei, zarówno w jej wadach, jak zaletach, na przykład w irytacji na stryjowskie gadanie lub na jego sposób prowadzenia majątku, tak „by wszystko pozostawało, jak jest”. Z tym większym utęsknieniem młoda panna wyglądała chwili, kiedy dojdzie pełnoletności i będzie miała pewną swobodę w dysponowaniu pieniędzmi na jakieś szlachetne cele. Uważano ją za bardzo bogatą: obie siostry otrzymywały po rodzicach siedemset funtów rocznie każda, a gdyby Dorotea wyszła za mąż i miała syna, ten dziedziczyłby majątek pana Brooke’a przynoszący około trzech tysięcy rocznie – dochód, który wydawał się oszałamiający wielu prowincjonalnym rodzinom, omawiającym dotąd jeszcze ostatnie pociągnięcie pana Peela w Kwestii Katolickiej, rodzinach, które nawet nie umiałyby sobie wyobrazić przyszłych metod zbijania majątku ani tej olśniewającej plutokracji, co tak szlachetnie podniosła do rangi godności konieczność życia w wielkim stylu.
Jakżeby Dorotea miała nie wyjść za mąż? Panna tak urodziwa i z takimi widokami na przyszłość? Nic nie mogło stanąć temu na przeszkodzie prócz jej zamiłowania do skrajności i upartej chęci dostosowywania życia do własnych wyobrażeń, co przewidującemu mężczyźnie kazałoby się zawahać przed złożeniem jej propozycji małżeńskiej, ją zaś mogło nawet skłonić do odrzucenia każdych oświadczyn. Młoda panna, dobrze urodzona, bogata, która klęka nagle przy łożu chorego wyrobnika i modli się żarliwie, jakby myślała, że żyje w czasach apostołów, której przychodzą dziwne pomysły, by pościć jak papistka lub ślęczeć nocą nad starymi księgami teologicznymi! Taka żona mogłaby pewnego pięknego ranka obudzić człowieka zaskakującą propozycją, na co ma pójść jej posag, propozycją niemającą nic wspólnego ani z ekonomią polityczną, ani koniecznością utrzymywania koni wierzchowych; doprawdy, człowiek powinien dwa razy pomyśleć, nim zaryzykuje podobny związek. Od kobiet nie oczekuje się zdecydowanych poglądów; ponadto fakt, że ich poglądy nie mają żadnego wpływu na postępowanie, jest największą poręką zarówno dla społeczeństwa, jak życia rodzinnego. Normalni ludzie robią to samo, co ich bliźni, toteż jeśli pojawiają się gdzieś jacyś szaleńcy, łatwo ich rozpoznać i unikać.
Na wsi opinia o dwóch nowo przybyłych pannach, nawet wśród farmerów, skłaniała się na ogół na korzyść Celii, która była taka miła i wyglądała tak niewinnie, podczas gdy ogromne oczy starszej siostry, podobnie jak jej pobożność, wydawały się zbyt niezwykłe i osobliwe. Biedna Dorotea! W porównaniu z nią niewinnie wyglądająca Celia była osobą bywałą i doświadczoną; o ileż subtelniejszy jest umysł ludzki od tkanki, która osłania go z zewnątrz niby tarcza zegarowa czy herbowa.
Jednakże każdy, kto się zetknął z Doroteą, choćby był nawet, wskutek owych niepokojących pogłosek uprzedzony do niej, stwierdzał, że jest obdarzona urokiem, który w niepojęty sposób daje się z tym wszystkim pogodzić. Większość mężczyzn uważała, że wygląda czarująco na koniu. Dorotea uwielbiała świeże powietrze, wieś i wszystko, co się z nią łączyło, a kiedy jej oczy i policzki błyszczały radością, wcale nie przypominała dewotki. Jazda konna była słabostką, na którą pozwalała sobie mimo wyrzutów sumienia i wciąż czekała dnia, kiedy się jej wyrzeknie.
Była otwarta, żarliwa, bez cienia zarozumialstwa; doprawdy, miło było patrzeć, jak jej wyobraźnia przyozdabia Celię we wdzięki o wiele większe niż jej własne, a jeśli się zdarzyło, że jakiś pan pojawiał się we dworze nie po to, żeby się zobaczyć ze stryjaszkiem, wyciągała z tego natychmiast wniosek, że na pewno kocha się w Celii. Na przykład sir James Chettam, na którego starała się patrzeć oczyma Celii, rozważając w duchu, czy siostra powinna go przyjąć, czy odrzucić. Gdyby jej ktoś powiedział, że przecież baronet zabiega o nią samą, uznałaby to za niestosowny żart. Przy wszystkich wysiłkach, by poznać rzeczywistość, Dorotea zachowała bardzo dziecinne wyobrażenia o małżeństwie. Była pewna, że przyjęłaby oświadczyny mądrego Hookera2, gdyby się była urodziła na czas i zdążyła go ustrzec od straszliwego błędu, jaki popełnił, wybierając taką, a nie inną kobietę na żonę; albo Johna Miltona, gdy dotknęła go ślepota, albo jakiegoś innego wielkiego człowieka, którego dziwactwa znosiłaby ze wzniosłą pobożnością. Ale sympatyczny, przystojny baronet, który odpowiadał „oczywista” na każdą jej uwagę, nawet kiedy wyrażała wątpliwości – czymże by mógł ją zainteresować jako konkurent? Prawdziwie cudowne małżeństwo to takie, gdzie mąż jest jakby ojcem, zdolnym nauczyć żonę nawet hebrajskiego, gdyby tylko chciała.
Te osobliwości jej charakteru sprawiały, że okoliczne towarzystwo miało za złe panu Brooke’owi, iż nie zapewnił bratanicom jakiejś damy w średnim wieku w roli towarzyszki i opiekunki. Ale on sam tak bardzo się bał apodyktycznych kobiet – a taką zapewne okazałaby się owa osoba – że pozwolił, aby Dorotea wyperswadowała mu ten pomysł, i znalazł dość odwagi, by stawić w tej sprawie czoło całemu światu, to znaczy pani Cadwallader, żonie miejscowego plebana, oraz nielicznej grupce ziemian, z którymi utrzymywał stosunki w tym północno-wschodnim zakątku hrabstwa Loam. Tak więc starsza z sióstr prezydowała w domu stryjaszka, a nowa godność i związana z nią estyma wcale nie wydawały się jej przykre.
Sir James Chettam miał być tego wieczoru na kolacji w Grange wraz z pewnym panem, którego dziewczęta nigdy jeszcze nie widziały, a co do którego Dorotea żywiła jakieś wzniosłe nadzieje. Na kolacji spodziewano się bowiem wielebnego Edwarda Casaubona, uważanego w hrabstwie za człowieka ogromnej wiedzy, który podobno od wielu lat pracował nad wiekopomnym dziełem na temat historii religii i który ponadto miał majątek odpowiednio duży, by dodać blasku swej pobożności; posiadał również własne poglądy, ale te miały się jaśniej uwidocznić dopiero w księdze, kiedy zostanie takowa wydana. Samo jego nazwisko robiło wrażenie trudne do oszacowania bez użycia ścisłych miar naukowych.
Tego dnia Dorotea wróciła wcześniej z przedszkola, które założyła we wsi, i zasiadła na swoim ulubionym miejscu w ładnym saloniku dzielącym sypialnie obu sióstr z mocnym postanowieniem, że wykończy projekty jakichś budynków (ogromnie lubiła to zajęcie), kiedy Celia, która spoglądała na nią z wahaniem i prosząco, powiedziała wreszcie:
– Doroteo, kochanie, jeśli pozwolisz…, jeśli nie jesteś zbyt zajęta… może mogłybyśmy dzisiaj przejrzeć zostawioną nam przez mamę biżuterię i podzielić się nią? Mija dokładnie sześć miesięcy, od kiedy stryjaszek ci ją wręczył, a ty dotąd nawet na nią nie spojrzałaś.
Na buzi Celii ukazał się cień nadąsania, na prawdziwe dąsy nie pozwalał zbożny lęk przed Doroteą oraz zasady, dwie siły sprawcze, które, poruszone nieopatrznie, mogły wywołać sekretne napięcie. Spojrzawszy niepewnie na siostrę, Celia zobaczyła z ulgą, że zwracające się ku niej oczy Dorotei pełne są rozbawienia.
– Cóż z ciebie za cudowny kalendarzyk, Celio! Czy to sześć miesięcy księżycowych czy kalendarzowych?
– Mamy dzisiaj ostatni dzień września, a stryjaszek dał ci biżuterię pierwszego kwietnia. Pamiętasz przecież, powiedział, że ze szczętem o niej zapomniał. A i ty pewno o niej nawet nie pomyślałaś, odkąd ją zamknęłaś tutaj, w sekretarzyku.
– Wiesz przecież, kochanie, że nie powinnyśmy nosić tej biżuterii. – W ciepłym tonie Dorotei brzmiała i serdeczność, i chęć usprawiedliwienia. Trzymała w ręku ołówek i kreśliła na marginesie projektu jakieś małe, dodatkowe szkice.
Celia oblała się pąsem i zrobiła poważną minę.
– Sądzę, że gdybyśmy ją gdzieś schowały i przestały o niej myśleć, okazałybyśmy brak szacunku dla pamięci mamy… A poza tym – dodała po chwili wahania, a w gardle jej wzbierał szloch upokorzenia – naszyjniki często się teraz nosi, nawet Madame Poinçon, która pod pewnymi względami była bardziej surowa niż ty, nie wyrzekała się biżuterii. A jeśli idzie o chrześcijan… na pewno są w niebie kobiety, które za życia nosiły klejnoty… – Kiedy Celii bardzo zależało na tym, by kogoś przekonać, dawała świadectwo swoich sił umysłowych.
– Chciałabyś je nosić? – zawołała Dorotea, a zdumienie nad dokonanym odkryciem ożywiło całą jej postać i nadało ruchom dramatyczność zapożyczoną od tej właśnie pani Poinçon, która nosiła biżuterię. – W takim razie wyjmijmy ją zaraz. Czemuś mi o tym wcześniej nie powiedziała? Ale klucze, klucze! – Ścisnęła dłońmi skronie, zdesperowana brakiem pamięci.
– Klucze są tutaj. – Tę odpowiedź Celia miała już od dawna gotową i przemyślaną.
– Otwórz, proszę, dużą szufladę w sekretarzyku i wyjmij szkatułkę z biżuterią.
Po chwili szkatułka stała otwarta, a rozłożone na stole klejnoty utworzyły przed oczyma sióstr wspaniały kwietnik. Nie była to wielka kolekcja, ale kilka sztuk odznaczało się ogromną urodą; na pierwszy rzut oka największe wrażenie robił naszyjnik z ametystów w pięknej złotej oprawie, a również krzyżyk z pereł, w którym tkwiło pięć brylantów. Dorotea natychmiast zapięła siostrze naszyjnik na szyi, do której przyległ ściśle jak bransoletka, a krąg, jaki w ten sposób powstał, znakomicie podkreślał linię głowy i szyi Celii, w stylu Henrietty Marii3, co mogła wyraźnie stwierdzić w stojącym naprzeciwko zwierciadle.
– No, proszę, Celio! Możesz go włożyć do tej sukni z indyjskiego muślinu. Ale krzyżyk będzie bardziej odpowiedni do ciemnej sukni.
Celia starała się powściągnąć uśmiech zadowolenia.
– Och, Dodo, ten krzyż musisz zatrzymać dla siebie.
– Nie, moja droga, nie, nie. – Dorotea odrzuciła propozycję niedbałym gestem dłoni.
– Musisz, musisz naprawdę; bardzo do ciebie pasuje, zwłaszcza do twojej czarnej sukni – nalegała Celia. – Ten krzyżyk mogłabyś nosić.
– Za żadne skarby świata, za żadne skarby świata. Krzyż to ostatnia rzecz, jakiej mogłabym użyć jako ozdoby. – Dorotea zadrżała lekko.
– Wobec tego będziesz mnie uważała za grzesznicę, jeśli go zacznę nosić. – W głosie Celii brzmiał niepokój.
– Nie, droga moja. – Dorotea pogładziła siostrę po policzku. – Ludzkie dusze też mają rozmaite rodzaje cery; to, co pasuje do jednej, nie pasuje do drugiej.
– Ale mogłabyś go zachować przez pamięć dla mamy.
– Nie, mam inne po niej pamiątki: pudełko z drewna sandałowego, które tak bardzo lubię – masę rzeczy. Naprawdę, to wszystko jest twoje, kochanie. Nie będziemy więcej mówić na ten temat. Masz, zabieraj swoją własność!
Celia czuła się troszkę urażona. W tej purytańskiej tolerancji kryło się silne poczucie własnej wyższości, niemal równie drażniące dla zrównoważonej jasnowłosej panny, jak purytańskie prześladowania.
– Jakże ja mogę nosić ozdoby, jeśli ty, moja starsza siostra, nie chcesz ich nosić?
– Doprawdy, Celio, prosisz o zbyt wiele: żebym ja miała obwieszać się błyskotkami dla twojego dobrego samopoczucia! Gdybym włożyła taki naszyjnik, zakręciłoby mi się w głowie. Świat zawirowałby razem ze mną i nie ustałabym na własnych nogach.
Celia rozpięła naszyjnik i zdjęła go.
– Dla ciebie byłby trochę za krótki, lepsze byłoby coś dłuższego, płaskiego – powiedziała z pewnym zadowoleniem.
Fakt, że naszyjnik z każdego punktu widzenia był nieodpowiedni dla Dorotei, sprawiał, że Celia przyjęła go z lżejszym sercem. Otworzyła teraz pudełeczko z pierścionkami: oczom sióstr ukazał się piękny szmaragd z brylantami i właśnie w tym momencie słońce wychyliło się zza chmury i rzuciło jasny promień na stół.
– Jakie te kamienie piękne – szepnęła Dorotea w nowym przypływie uczuć równie niespodzianych, jak ten promień. – Zdumiewające, jak barwy potrafią głęboko przenikać człowieka, podobnie jak zapach. Pewno dlatego w Objawieniu świętego Jana szlachetne kamienie służą za duchowe emblematy. Wyglądają jak odpryski nieba. Ten szmaragd jest najpiękniejszy z tych wszystkich kamieni.
– Popatrz, jest do niego bransoletka, to komplet – ucieszyła się Celia. – Wcale jej nie zauważyłyśmy.
– Śliczne. – Dorotea wsunęła pierścionek i bransoletę na pięknie wymodelowany palec i przegub dłoni, a potem, zwróciwszy rękę ku oknu, podniosła ją na wysokość oczu. Przez cały czas starała się w myślach usprawiedliwić swój zachwyt nad tymi barwami, włączając je w mistyczną radość religijnego przeżycia.
– Wzięłabyś je, Doroteo? – spytała Celia niepewnym głosem, bo w głowie jej postała zdumiewająca myśl, że siostra okazuje pewną słabość, jak również taka, że szmaragdy bardziej niż amarantowe ametysty pasowałyby do jej własnej cery. – Musisz wziąć ten cały komplet, jeśli nie chcesz niczego więcej. Ale popatrz, te agaty też są bardzo ładne i takie spokojne.
– Tak, zatrzymam pierścionek i bransoletkę – powiedziała Dorotea. Potem, spuszczając bezwładnie rękę na stół, dodała innym już tonem: – Pomyśl o tych nieszczęśnikach, którzy szukają takich kamieni, szlifują je i potem sprzedają! – Znowu umilkła i Celia pomyślała, że siostra ma zamiar wyrzec się tych klejnotów, co zresztą powinna zrobić, jeśli jest konsekwentna. – Tak, kochana moja, zatrzymam je – powtórzyła ze zdecydowaniem Dorotea. – Ale zabierz resztę, i szkatułkę też.
Ujęła znów ołówek, nie zdejmując klejnotów i wciąż na nie patrząc. Postanowiła często je nosić na ręku, by cieszyć oczy tymi malutkimi fontannami czystej barwy.
– Będziesz je nosiła w towarzystwie? – Celia wpatrywała się w siostrę, naprawdę ciekawa jej odpowiedzi.
Dorotea rzuciła na nią szybkie spojrzenie. Mimo upiększania w wyobraźni tych, których kochała, zdobywała się od czasu do czasu na ostry sąd o nich, zaprawiony nawet odrobiną zjadliwości. Jeśli starsza panna Brooke stałaby się kiedykolwiek całkowicie łagodna, to z pewnością nie na skutek braku wewnętrznego ognia.
– Może – odparła wyniośle. – Nie wiem, do jakiego poziomu mogę się jeszcze zniżyć.
Celia poczerwieniała i zrobiło się jej przykro; pojęła, że uraziła siostrę, i nie śmiała nawet skwitować miłymi słowami podarunku z jej biżuterii, którą włożyła z powrotem do szkatułki i schowała do sekretarzyka. Dorotei też było przykro i szkicując dalej, zapytywała samą siebie, czy jej uczucia i słowa podczas tej rozmowy zakończonej drobnym wybuchem były naprawdę szczere.
Celia nie miała najmniejszego poczucia winy: pytanie, jakie postawiła, było naturalne i usprawiedliwione, powtarzała więc sobie w duchu, że Dorotea jest niekonsekwentna; powinna była albo wziąć taką część biżuterii, jaka jej się należy, albo po tym, co powiedziała, zrzec się jej całkowicie.
„Jestem pewna, a przynajmniej mam nadzieję – myślała Celia – że noszenie naszyjnika nie przeszkodzi mi w pacierzach. I wcale nie uważam, żeby poglądy Dorotei musiały mnie obowiązywać, teraz kiedy już zaczynamy bywać w towarzystwie, chociaż dla niej, rzecz jasna, powinny być zobowiązujące. Ale Dorotea nie zawsze jest konsekwentna”.
Tak rozmyślała Celia pochylona nad swym haftem, gdy usłyszała, że siostra ją woła.
– Chodź no tu, Kitty, popatrz na mój projekt; mogłabym uznać, że ze mnie wielki architekt, gdybym jeszcze potrafiła sobie poradzić ze schodami i kominkiem.
Gdy Celia pochyliła się nad projektem, Dorotea przytuliła pieszczotliwie policzek do jej ramienia. Celia zrozumiała, co ten gest znaczy. Dorotea uznała, że nie miała racji, a Celia jej wybaczyła. Odkąd sięgały pamięcią, krytycyzm Celii wobec starszej siostry mieszał się ze zbożnym lękiem. Zawsze czuła ciężar swojego jarzma – ale przecież jarzmo nie wyklucza posiadania własnych poglądów.
1 Jeżeli nie zaznaczono inaczej, motta w przekładzie Barbary Kopeć-Umiastowskiej.
2 Richard Hooker (1554-1600) – teolog, rzekomo nieszczęśliwy w małżeństwie. W czasach Elżbiety I pisał prace w obronie Kościoła Anglii.
3 Henrietta Maria – żona Karola I, przedstawiana zawsze z naszyjnikiem z pereł.
„Dime; no ves aquel caballero que hacia nosotros viene sobre un caballo rucio rodado que trae puesto en la cabeza un yelmo de oro?” „Lo que veo y columbro – respondio Sancho – no es sino un hombre sobre un asno pardo como el mio, que trae sobre la cabeza una cosa que relumbra”. „Pues ese es el yelmo de Mambrino”, dijo Don Quijote”.
– Powiedz mi, czy nie widzisz rycerza, co się ku nam zbliża na siwojabłkowitym koniu, a na głowie ma hełm złoty?
– To, co widzę i rozróżniam – odpowiedział Sancho – jest tylko człek na ośle szarym jak mój, który na głowie ma coś świecącego.
– To właśnie jest hełm Mambryna – rzekł Don Kichote4.
MANUEL DE CERVANTES,Don Kichote
– Sir Humphry Davy – dywagował nad zupą pan Brooke, nawiązując ze swą jowialną swobodą do uwagi sir Jamesa, że studiuje Chemię rolną Davy’ego. – No proszę, sir Humphry Davy, jadłem z nim przed laty kolację u Cartwrighta, a był wtedy z nami Wordsworth, ten poeta, ma się rozumieć, Wordsworth. Osobliwa sprawa. Studiowałem w Cambridge w czasie, kiedy i Wordsworth tam był, i nigdy się z nim nie zetknąłem, a dwadzieścia lat później spotkałem go na kolacji u Cartwrighta. Jak to się wszystko dziwnie plecie! Ale był na tej kolacji i Davy, też poeta. Trzeba właściwie powiedzieć, że Wordsworth był poetą numer jeden, a Davy – numer dwa. Tak to w istocie, ma się rozumieć, było.
Dorotea czuła większe niż zwykle zakłopotanie. Zebrane przy kolacji grono było nieliczne, jadalnia cicha, tym wyraźniej więc było słychać padanie owych strzępków z kłębowiska myśli zacnego sędziego pokoju. Zastanawiała się, jak też człowiek pokroju pana Casaubona wytrzymuje podobne pospolitości. Obejście miał, uważała, bardzo godne; zarówno sposób uczesania stalowo siwych włosów, jak głęboko osadzone oczy upodabniały go do portretu Locke’a. Był kościsty, o woskowej cerze, jak przystało uczonemu – krańcowo odmienny od typu rumianego Anglika o rudych faworytach, jaki przedstawiał sir James.
– Czytam Chemię rolną – powiedział ów znamienity baronet – ponieważ zamierzam wziąć we własne ręce jedną z farm i zobaczyć, czy nie uda mi się dać moim dzierżawcom przykładu dobrego gospodarowania. Czy pochwala pani ten projekt, panno Doroteo?
– Wielki błąd, sąsiedzie – wtrącił się pan Brooke. – Wielki błąd brać się do elektryzowania5 swoich gruntów i takich tam dziwactw i oborę przerabiać na salon. Żadnego pożytku z tego nie będzie. Sam w swoim czasie wiele studiowałem, ale doszedłem do wniosku, że nic to dobrego nie przyniesie. Może prowadzić nie wiadomo do czego; potem nic nie zostaje, jak było. Nie, nie, sąsiedzie, pilnuj, żeby dzierżawcy nie sprzedawali swojej słomy, i daj im, ma się rozumieć, rury drenarskie. Ale z tych twoich nowomodnych pomysłów nic dobrego w gospodarce nie przyjdzie, to najkosztowniejsza zabawka, jaką możesz sobie zafundować, już lepiej trzymaj sforę.
– Sądzę – odezwała się Dorotea – że słuszniej jest wydawać pieniądze na poszukiwania, jak z największym pożytkiem wykorzystywać ziemię, która nas wszystkich żywi, niż trzymać psy i konie tylko po to, by po niej galopować. To nie grzech zbiednieć na eksperymentach dokonywanych dla powszechnego dobra.
Mówiła to z większą werwą, niż się tego można było spodziewać po pannie tak młodej, ale przecież sir James zwrócił się do niej o zdanie. Miał to w zwyczaju, a ona często myślała, że kiedy już zostanie jej szwagrem, na pewno uda się jej nakłonić go do wielu szlachetnych przedsięwzięć.
Gdy Dorotea wypowiadała te słowa, pan Casaubon bacznie przeniósł na nią wzrok i patrzył, jakby ją zobaczył po raz pierwszy.
– Młode damy nie znają się na ekonomii politycznej, ma się rozumieć. – Pan Brooke uśmiechnął się do pana Casaubona. – Pamiętam, jak wszyscy zaczytywaliśmy się w książkach Adama Smitha. To dopiero była lektura! Akceptowałem wszystkie nowe koncepcje naraz – zdolność człowieka do doskonałości, rzecz jasna. Ale jak niektórzy powiadają, historia kołem się toczy, co można wcale dobrze udowodnić; sam to kiedyś udowadniałem. Rzecz w tym, że rozum może człowieka zaprowadzić trochę za daleko – niemal na manowce. W swoim czasie zaprowadził mnie bardzo daleko, ale zrozumiałem, że nic z tego dobrego nie przyjdzie, i dałem pokój. Dałem pokój w sam czas. Nie ze wszystkim. Zawsze byłem zdania, że odrobina teorii to rzecz, która się przydaje; bez myśli wylądujemy z powrotem w średniowieczu. Ale, ale jak mowa o książkach, rad bym wspomnieć o Wojnie hiszpańskiej Southeya. Czytałem ją dziś rano. Znasz pan Southeya?
– Nie. – Pan Casaubon nie dotrzymywał kroku rwącym myślom gospodarza i odpowiedział tylko na pytanie o książkę. – Mało mam obecnie wolnego czasu na podobne lektury. Ostatnio niszczę sobie wzrok na piśmie starożytnym i prawdę mówiąc, potrzebuję lektora wieczorami, jestem jednak bardzo wybredny, jeśli idzie o głos, i trudno mi znieść czytanie, które nie byłoby doskonałe. Pod wieloma względami to nieszczęście; zbyt wiele czerpię pokarmu ze źródeł wewnętrznych, zbyt wiele przebywam wśród zmarłych. Umysł mój, niby duch człowieka starożytnego, wędruje po świecie i próbuje go w myślach zrekonstruować, uczynić takim, jaki był, nie bacząc na ruiny i mylące zmiany. Ale jak stwierdziłem, konieczne jest, bym szczególnie oszczędzał wzrok.
Była to pierwsza dłuższa wypowiedź pana Casaubona. Dobierał starannie słowa, jakby został wezwany do złożenia oświadczenia publicznego, a wyważona, monotonna poprawność tej wypowiedzi, wspomaganej od czasu do czasu poruszeniami głowy, uderzała, przez kontrast, z bezładem fragmentarycznych uwag zacnego pana Brooke’a. Dorotea powiedziała sobie w duchu, że pan Casaubon jest najciekawszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkała, nie wyłączając nawet monsieur Lireta, duchownego z kantonu Vaud, który organizował konferencje na temat historii waldensów. Rekonstrukcja świata przeszłości, mająca niewątpliwie na celu wzniosłą służbę prawdzie. Jakże cudownie byłoby asystować przy takim dziele, wspomagać je, choćby tylko trzymając lampę! Ta podniosła myśl pozwoliła jej wznieść się ponad docinkiem, że się nie zna na ekonomii politycznej, tej niewyjaśnionej wiedzy, której używano do wygaszania wszystkich jej, Dorotei, świateł.
– Znajduje pani tyle upodobania w konnej jeździe! – Sir James skorzystał ze sposobności, by się wtrącić. – Tuszę, iż będzie pani zażywać niekiedy przyjemności myśliwskiego sportu. Pragnąłbym, aby mi było wolno przyprowadzić pani mojego kasztana do wypróbowania. Był układany pod damskie siodło. Widziałem panią w sobotę galopującą na wzgórzu, dosiadała pani niegodnego jej podjezdka. Mój stajenny będzie codziennie przyprowadzał pani Korydona, jeśli tylko zechce pani łaskawie wyznaczyć godzinę.
– Dziękuję, bardzo to uprzejme z pana strony, ale zamierzam zaniechać jeździectwa. Nie będę już więcej jeździła konno. – Na tę nagłą decyzję Dorotei złożyła się w niemałym stopniu irytacja z powodu tego, że sir James absorbował jej uwagę, którą ona pragnęła w całości poświęcić panu Casaubonowi.
– Och, to nazbyt okrutne – zaprotestował sir James tonem wyrzutu, świadczącym o jego osobistym zainteresowaniu sprawą. – Pani siostra ma skłonność do samoumartwiania, prawda? – Zwrócił się do Celii, która siedziała po jego prawej ręce.
– Sądzę, że tak – Celia przytaknęła z obawą, by czasem nie powiedzieć czegoś, co się nie spodoba Dorotei, i zalała się wdzięcznym rumieńcem aż po naszyjnik. – Ona lubi się wyrzekać różnych rzeczy.
– Gdyby to była prawda, Celio, nie byłoby to umartwienie, ale folgowanie sobie. Ale przecież istnieją powody, dla których warto się wyrzec czegoś, co człowiekowi miłe.
Pan Brooke w tym czasie coś mówił, ale jasne było, że pan Casaubon obserwuje Doroteę, a ona jest tego świadoma.
– Oczywista – przytaknął sir James. – Wyrzeka się pani z jakichś szlachetnych, wzniosłych pobudek.
– Nie, to nie jest oczywiste. Nie odnosiłam tego do własnej osoby – odparła Dorotea z rumieńcem. W odróżnieniu od Celii rzadko się czerwieniła i tylko z radości albo gniewu. W tym momencie była zła na tego upartego sir Jamesa. Czemu nie zajmie się Celią i nie pozwoli, aby ona mogła słuchać pana Casaubona? Gdyby tylko ten uczony mąż zechciał sam mówić, zamiast pozwalać, by mówił do niego pan Brooke, który go właśnie informował, że Reformacja albo coś oznaczała, albo nie oznaczała nic zgoła, że on sam jest protestantem do szpiku kości, ale że katolicyzm to fakt, a jeśli idzie o odmawianie akra ziemi na rzymskokatolicką kaplicę, to doprawdy każdy potrzebuje cugli, jakie stanowi religia, która mówiąc ściśle, jest obawą przed tym, co nastąpi po śmierci.
– Prowadziłem głębokie studia teologiczne w swoim czasie – ciągnął pan Brooke, jakby chciał wyjaśnić, skąd ta wnikliwa wiedza. – Wiem coś niecoś o wszystkich szkołach. Znałem Wilberforce’a6 w jego najlepszym okresie. Czy zna pan Wilberforce’a?
Pan Casaubon odpowiedział, że nie zna.
– No cóż, z Wilberforce’a nie był może największy myśliciel, ale gdybym ja wszedł do Parlamentu, jak mnie o to proszono, to siedziałbym na ławie niezależnych, tak jak Wilberforce, i działałbym na rzecz filantropii.
Pan Casaubon skłonił głowę i zauważył, że to szeroka dziedzina.
– Owszem – przyznał pan Brooke z beztroskim uśmiechem. – Tyle że ja posiadam dokumenty. Zacząłem je gromadzić bardzo dawno. Trzeba je tylko uporządkować, ale jeśli zainteresował mnie jakiś problem, pisałem do odpowiedniej osoby i otrzymywałem odpowiedź. Mam wsparcie w dokumentach. Powiedz mi pan, jak segregujesz swoje dokumenty?
– W alfabetycznych przegródkach po części – odparł z pewnym wysiłkiem zaskoczony pan Casaubon.
– Och, przegródki są na nic. Próbowałem przegródek, ale wszystko mi się w nich miesza. Nigdy nie wiem, czy jakiś dokument jest pod A, czy pod Z.
– Bardzo bym chciała, żeby mi stryjaszek pozwolił uporządkować swoje dokumenty – włączyła się do rozmowy Dorotea. – Oznaczyłabym je wszystkie literami, a każdą literę opatrzyłabym spisem zawartych pod nią tematów.
Pan Casaubon poważnym uśmiechem wyraził swoją aprobatę, a potem zwrócił się do pana domu:
– Widzę, że ma pan tuż pod ręką wybornego sekretarza.
– Co to, to nie. – Pan Brooke potrząsnął głową. – Nie pozwolę, żeby mi młode panny grzebały w papierach. Dziewczęta to wietrznice.
Dorotea poczuła się urażona. Jeszcze pan Casaubon wyobrazi sobie, że stryjaszek miał jakąś określoną przyczynę, by wypowiedzieć swoje zdanie, a przecież owa myśl bujała mu w głowie, niby ułamane skrzydło owada pośród innych fruwających tam szczątków, i tylko przypadkowy powiew dmuchnął ją ku bratanicy.
Kiedy obie panny znalazły się same w salonie, Celia powiedziała:
– Jakiż ten pan Casaubon jest ohydny!
– Celio! To jeden z najbardziej dystyngowanych mężczyzn, jakich w życiu widziałam! Jest niezmiernie podobny do portretu Locke’a. Ma tak samo głęboko osadzone oczy.
– Czy Locke miał na twarzy dwie białe myszki porośnięte włosami?
– Och, może zauważali je ludzie określonego rodzaju – odparła Dorotea, odchodząc parę kroków.
– Pan Casaubon jest taki ziemisty.
– Tym lepiej. A ty byłabyś gotowa uwielbiać mężczyznę z cerą jak cochon de lait?
– Dodo! – zakrzyknęła Celia, spoglądając ze zdumieniem na siostrę. – Nigdy nie słyszałam, żebyś robiła podobne porównania!
– Nie robiłam, bo nie miałam powodu. To dobre porównanie: bardzo odpowiednie.
Starsza panna Brooke zapominała się, doprawdy, i Celia była tego świadoma.
– Obawiam się, Doroteo, że pokazujesz humory.
– Przykro mi, Celio, że patrzysz na ludzkie istoty jak na zwierzęta w przyodziewku i nie jesteś zdolna dojrzeć wielkiej duszy w twarzy mężczyzny.
– Czy pan Casaubon ma wielką duszę? – W głosie Celii zabrzmiała odrobina niewinnej złośliwości.
– Tak, sądzę, że ma – odpowiedziała Dorotea z pełnym przekonaniem. – Wszystko, co w nim widzę, jest zgodne z jego pracą na temat kosmologii biblijnej.
– Niewiele mówił – zauważyła Celia.
– Nie miał tu żadnego partnera do rozmowy.
Celia myślała po cichu: „Dorotea po prostu gardzi sir Jamesem Chettamem; sądzę, że ona go nie przyjmie”. Uważała, że to wielka szkoda. Nigdy nie miała złudzeń co do tego, kto jest prawdziwym przedmiotem zainteresowania baroneta. Niekiedy pozwalała sobie na przypuszczenie, że chyba Dodo nie da szczęścia mężowi, który nie będzie widział wszystkiego w ten sam sposób, co ona, i tłumiła na samym dnie serca przekonanie, że jej siostra jest zbyt pobożna na rodzinne szczęście. Dziwactwa i skrupuły to jakby ktoś rozsypywał szpilki, każdy boi się wtedy chodzić, siadać, a nawet jeść.
Kiedy starsza panna Brooke zasiadła przy zastawie do herbaty, sir James przysunął się do niej, wcale nie zniechęcony sposobem, w jaki go potraktowała. Czemu miałby się czuć dotknięty? Uważał za prawdopodobne, iż panna Brooke go lubi, a doprawdy tylko jej bardzo jednoznaczne zachowanie mogłoby zmienić jego dotychczasowy sąd. Dorotea wydawała mu się wręcz czarująca, ale, oczywiście, teoretyzował nieco, jeśli idzie o własne do niej uczucia. Ulepiony był z doskonałej ludzkiej gliny i posiadał rzadką umiejętność rozumienia, że nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach jego talenty nie pozwolą mu odkryć choćby ziarnka prochu, miło mu więc było myśleć o takiej przyszłej żonie, którą mógłby spytać: „Co zrobimy?”, mając taki czy inny problem, i która potrafiłaby wesprzeć męża argumentami, w tym również argumentem natury majątkowej. W kwestii przesadnej pobożności, jaką przypisywano pannie Dorotei, nie bardzo rozumiał, w czym rzecz, i przypuszczał, że jej to minie po ślubie. Krótko mówiąc, sądził, że właściwie ulokował swe uczucia, i gotów był ścierpieć również i to, że będzie nad nim zdecydowanie dominowała, czemu, rzecz jasna, mężczyzna może w każdej chwili położyć kres, jeśli mu przyjdzie ochota. Nie wydawało mu się jednak, by mógł kiedykolwiek mieć ochotę na położenie kresu dominacji tej ładnej panny, której mądrość go zachwycała. Umysł męski – jakikolwiek by był – posiada zawsze tę wyższość, że jest męski, podobnie jak najmniejsza brzoza jest drzewem wyższego gatunku niż strzelista palma, a więc nawet jego niewiedza odznacza się lepszą jakością. Sir James nie wymyślił zapewne tej klasyfikacji, ale dobrotliwa Opatrzność nasyca najsłabszą nawet osobowość odrobiną jakiegoś kleju czy krochmalu w postaci tradycji.
– Niechże mi pani pozwoli wierzyć, że zmieni swoje postanowienie co do konia – nalegał uparty wielbiciel. – Zapewniam panią, że jeździectwo to najzdrowszy ze sportów.
– Zdaję sobie z tego sprawę – odparła Dorotea chłodno. – Sądzę, że jazda konna doskonale by zrobiła Celii, gdyby zdołała w niej zasmakować.
– Ale pani jest tak wyśmienitą amazonką.
– Proszę wybaczyć. Brak mi doświadczenia i koń łatwo mógłby mnie zrzucić.
– To tylko powód, aby częściej jeździć. Każda dama powinna dobrze jeździć, aby móc towarzyszyć swojemu mężowi.
– Sam pan widzi, jak bardzo się różnimy. Postanowiłam, że nie będę świetną amazonką, wobec czego nigdy nie będę odpowiadała pańskiemu pojęciu damy.
Dorotea patrzyła wprost przed siebie i mówiła chłodno i obcesowo, niby urodziwy chłopak, co stanowiło zabawny kontrast z wyszukaną uprzejmością jej wielbiciela.
– Chciałbym znać przyczyny tej okrutnej decyzji. Przecież to niemożliwe, by uznała pani jeździectwo za coś niewłaściwego.
– Jest zupełnie możliwe, iż uznałam je za coś niewłaściwego dla mnie.
– Ale dlaczego? – W głosie sir Jamesa brzmiał czuły wyrzut.
Pan Casaubon, z filiżanką w ręku, podszedł do stolika z zastawą i przysłuchiwał się rozmowie.
– Nie powinniśmy zbyt natarczywie dopytywać się o motywy – wtrącił miarowym głosem. – Panna Brooke zdaje sobie sprawę, że ubrane w słowa mogą się wydać słabe: piękny zapach miesza się z pospolitą wonią. Trzeba osłaniać kiełkujące ziarno przed światłem.
Dorotea zaczerwieniła się z radości i spojrzała z wdzięcznością na mówiącego. Oto człowiek zdolny zrozumieć wyższe życie wewnętrzne, człowiek, z którym można mieć jakąś więź duchową, więcej, który potrafi oświecić zasady swoją najgłębszą wiedzą: człowiek, którego uczoność jest niemal równoznaczna z dowodem prawdziwości tego, w co wierzy.
Wnioski Dorotei mogą się wydać przesadne, ale doprawdy, życie nie mogłoby postępować naprzód, gdyby nie powszechność takich wniosków, ułatwiających zawieranie małżeństw, mimo stwarzanych przez cywilizację trudności. Czy ktokolwiek ukazał kiedykolwiek we właściwym świetle nikłość filigranowej pajęczyny przedmałżeńskiej znajomości?
– Oczywista – powiedział zacny sir James. – Nikt nie będzie nakłaniał panny Brooke do wyjawienia przyczyn, które chciałaby zachować dla siebie. Jestem przekonany, że przynoszą jej zaszczyt.
Nie był ani trochę zazdrosny o względy, jakie Dorotea okazywała panu Casaubonowi: nie przyszło mu nawet do głowy, że panna, której kandydaturę na żonę właśnie rozważa, mogłaby się zainteresować suchym molem książkowym pod pięćdziesiątkę – chyba że z powodów religijnych, gdyby uważała, że to wybitny duszpasterz.
Ponieważ starsza panna Brooke zagłębiła się w rozmowie z panem Casaubonem na temat duchowieństwa w kantonie Vaud, sir James przysiadł się do Celii i rozmawiał z nią o jej siostrze: opowiadał o swoim domu w Londynie i pytał, czy panna Dorotea lubi stolicę. Celia, gdy znajdowała się trochę dalej od Dorotei, mówiła swobodnie i sir James powiedział sobie w duchu, że doprawdy młodsza panna Brooke jest bardzo miła, a także bardzo ładna, choć wcale nie mądrzejsza ani rozsądniejsza od starszej, jak twierdzą niektórzy. Uważał, że wybrał lepszą pod każdym względem – mężczyzna lubi oczywiście myśleć, iż będzie miał w przyszłości to, co najlepsze. Ten, kto udaje, że na to nie liczy, jest największym hipokrytą pośród kawalerów.
4 Przeł. Anna Ludwika Czerny, Zygmunt Czerny.
5 Wpływ elektryzowania wody na tempo wzrostu roślin odkrył sir Humphry Davy (1778-1829) – poeta, naukowiec w zakresie chemii rolnej.
6 William Wilberforce (1759-1833) – filantrop walczący o wprowadzenie zakazu handlu niewolnikami, członek Parlamentu do 1825 r., kiedy zrezygnował z powodu złego stanu zdrowia, stąd mowa o nim w czasie przeszłym.
Powiedz, Bogini, o tym, co się działo,
Gdy ów Rafael, archanioł uprzejmy…
Z Ewą, małżonką swą, słuchał on tego
Pilnie, a podziw go wielki przepełnił
I zamyślenie głębokie, gdy słuchał
O rzeczach dziwnych tak i tak wysokich7.
JOHN MILTON, Raj utracony, ks. VII
Jeśli panu Casaubonowi istotnie postało w głowie, że starsza panna Brooke mogłaby być dla niego odpowiednią żoną, to argumenty za tym, by go ewentualnie przyjąć, już zakiełkowały w jej umyśle, a do wieczora następnego dnia wypuściły pączki i rozkwitły. Odbyli bowiem długą rozmowę przed południem, podczas gdy Celia, której nie odpowiadała ziemistość i myszki pana Casaubona, schowała się na plebanii i bawiła z wesołymi, choć skromnie odzianymi dziećmi plebana.
Tymczasem zaś Dorotea zaglądała w niezmierzone otchłanie umysłu pana Casaubona i znajdowała odbite w nich mgliste, pokrętne przedłużenie wszystkiego, co tam sama wniosła; zwierzyła mu się też z wielu własnych doświadczeń i usłyszawszy wyjaśnienia gościa, pojęła wielkość jego znakomitego dzieła, interesującego również dzięki swojej pokrętności. Pan Casaubon tłumaczył jej wszystko niby miltonowski „uprzejmy archanioł”; sposobem zachowania przypominając nieco owego archanioła, opowiadał, jak to postanowił dowieść (wcześniej próbowali to uczynić inni, zabrakło im jednak dokładności oraz umiejętności dokonywania rzetelnych porównań i należytej systematyczności, które on sam starał się wprowadzić), że wszystkie systemy mitów lub też przypadkowe ich fragmenty na całym świecie są deformacjami pewnej objawionej pierwotnie tradycji. Kiedy się przyjmie właściwą pozycję wyjściową i mocno na niej utwierdzi, ogromne pole konstrukcji mitologicznych staje się czytelne, więcej, jaśnieje odbitym blaskiem wzajemnych odpowiedników. Nie jest jednak rzeczą ani łatwą, ani rychłą doprowadzenie do wielkich żniw prawdy. Same notatki, jakie pan Casaubon spisał, to potężny stos tomów, a zadaniem wieńczącym dzieło będzie skomprymowanie tych obfitych i wciąż rosnących osiągnięć, tak by podobnie jak dokonany niegdyś zbiór Hipokratesowych ksiąg mógł się zmieścić na małej półce. Pan Casaubon tłumaczył to wszystko Dorotei niemal jak uczonemu koledze, nie miał bowiem do dyspozycji dwóch rodzajów stylu; co prawda trzeba przyznać, że jeśli cytował jakieś łacińskie czy greckie zdanie, zawsze skrupulatnie tłumaczył je na angielski, zapewne jednak czyniłby to w każdym przypadku. Uczony duszpasterz z prowincji zwykł myśleć o swoim otoczeniu jako o „panach, rycerzach i innych ludziach cnych i szlachetnych, co niewiele wąchali łaciny”8.
Doroteę urzekła rozległość jego zamierzenia. Oto coś, co wykracza poza płycizny lektur czytanych w szkołach dla młodych dam: oto żywy Bossuet, łączący w swej pracy głęboką wiedzę z gorliwą pobożnością, oto współczesny Augustyn, jednoczący w swojej osobie wielkość doktora nauk i świętego.
Świętość pana Casaubona wydawała się równie oczywista jak jego uczoność, kiedy bowiem Dorotea, pchnięta impulsem, wyjawiła swe poglądy na pewne sprawy, których nie mogła dotychczas poruszać z nikim w Tipton – zwłaszcza zaś kiedy powiedziała, że, jej zdaniem, formy kościelne i artykuły wiary mają drugorzędne znaczenie w porównaniu z tą wiarą ducha, z tym zapamiętaniem się człowieka w zjednoczeniu z bożą doskonałością, które, jak sądzi, znaleźć można w najdoskonalszych chrześcijańskich księgach z bardzo wczesnych wieków – pan Casaubon natychmiast je zrozumiał, zapewnił, że godzi się z tym poglądem, jeśli tylko zostanie złagodzony mądrym konformizmem, i umiał na potwierdzenie przytoczyć przykłady historyczne, dotychczas jej nieznane.
„On myśli tak jak ja – powiedziała sobie w duchu Dorotea – a raczej o niebo lepiej; w porównaniu z nim moje myśli to miernota. A jeszcze jego uczucia, jego doświadczenie – to całe jezioro w porównaniu z moją małą kałużą”.
Panna Brooke wyciągała wnioski ze słów i upodobań rozmówcy równie pochopnie jak inne młode damy w jej wieku. Znaki to rzeczy drobne i wymierne, ale interpretacje znaków nie znają granic, a dziewczynom o słodkim, żarliwym usposobieniu łatwo jest wyczarować z każdego znaku zachwyt, nadzieję i wiarę bezkresną jak niebo, a zabarwioną naparstkiem rozcieńczonej substancji zwanej wiedzą. Nie zawsze się ze szczętem oszukują; przecież i Sindbad zdołał dzięki szczęśliwemu przypadkowi wpaść na właściwe objaśnienie. Niekiedy mylne rozumowanie prowadzi nas, biednych śmiertelników, do właściwych wniosków: wyruszywszy do odległego celu, idąc zygzakami i okrężną drogą, dochodzimy niekiedy tam, dokąd dojść powinniśmy. Pochopna ufność starszej panny Brooke bynajmniej nie oznacza, że pan Casaubon nie zasługiwał na nią.
Pozostał nieco dłużej, niż był uprzednio zamierzał, ulegając rzuconej lekko prośbie gospodarza, który za całą przynętę ofiarował mu swoje dokumenty, związane z niszczeniem maszyn i paleniem stogów. Zaprosił pana Casaubona do biblioteki, aby mu pokazać owe leżące w stosie papiery, podniósł pierwszy z wierzchu, potem drugi i zaczął czytać przypadkowe fragmenty, chaotycznie, bez związku, przeskakując od jednego do drugiego z pośpiesznym: „zaraz, zaraz, to będzie tutaj…”, by wreszcie odsunąć wszystkie i otworzyć dziennik swojej młodzieńczej podróży po Kontynencie.
– Popatrz pan tutaj. Tu jest wszystko o Grecji, o, tu Ramnus, ruiny Ramnus, ma się rozumieć, z pana przecież hellenista, i to nie byle jaki. Czy interesowałeś się pan topografią? Ja mogłem nad tym przesiadywać bez końca. O, Helikon, proszę, no, właśnie: „Następnego ranka ruszyliśmy na Parnas, górę o dwóch szczytach”. Cały ten tom jest o Grecji, ma się rozumieć – zakończył pan Brooke, pocierając wielkim palcem wskroś brzegów zamkniętego pamiętnika, który trzymał przed sobą.
Pan Casaubon okazał się słuchaczem dystyngowanym, choć nieco melancholijnym: skłaniał głowę w odpowiednich momentach i jak mógł, tak unikał oglądania jakichkolwiek dokumentów, nie okazując jednak lekceważenia czy niecierpliwości, świadom, że ten bezład ma związek z instytucjami państwa i że człowiek, który zabrał go na tę uciążliwą gonitwę myśli, jest nie tylko jego miłym gospodarzem, ale również właścicielem ziemskim i archiwariuszem okręgowym9. Czy świadomość, że pan Brooke jest stryjem Dorotei, również zbroiła go w cierpliwość?
Wyraźnie okazywał coraz większą chęć wciągania jej do rozmowy, prowokował ją do tego, jak zauważyła w duchu Celia; kiedy zaś spoglądał na Doroteę, twarz rozjaśniała mu się niekiedy uśmiechem bladym jak zimowy promień słońca. Nim wyjechał następnego dnia przed południem, napomknął jej, podczas pogodnej przechadzki wzdłuż żwirowanego tarasu, że dostrzega dezawantaże samotności, odczuwa brak pogodnego towarzystwa, obecności kogoś młodego, która to obecność mogłaby sprawić, że ciężkie trudy dojrzałego życia stałyby się lżejsze lub nieco bardziej urozmaicone. Składał to oświadczenie z tak pedantyczną dokładnością, jakby wypełniał misję dyplomatyczną, i wiedział, że jego słowa przyniosą skutek. W istocie pan Casaubon nigdy nie przypuszczał, że wypadnie mu powtarzać lub korygować swoje wypowiedzi czy to praktyczne, czy też osobiste. Jeśli drugiego dnia października dał rozmyślnie wyraz jakimś swoim sentymentom, będzie mógł się do nich odnieść, wspomniawszy tylko datę: opierał to przekonanie na jakości swojej pamięci, która nie była zwyczajnym, prowadzonym od lat notatnikiem, zbiorem zapoznanych zapisków, lecz księgą, gdzie dzięki vide supra unikało się powtórzeń. W tym wypadku nic nie zagrażało pewności siebie pana Casaubona, Dorotea bowiem słuchała jego słów i notowała je w pamięci z żywym zaciekawieniem młodej, świeżej natury, dla której każda odmiana doświadczeń stanowi epokę.
O godzinie trzeciej pięknego, rześkiego jesiennego dnia pan Casaubon pojechał do swojej plebanii w Lowick, leżącej zaledwie pięć mil od Tipton, a Dorotea, już w narzutce i kapeluszu, pośpieszyła poprzez krzewinę i park na spacer do sąsiadującego z parkiem lasu, mając za jedynego materialnego towarzysza Mnicha, wielkiego psa, bernardyna, który zawsze pilnował panienek na spacerach. Stanęła przed nią dziewczęca wizja ewentualnej własnej przyszłości, ku której spoglądała z nieśmiałą nadzieją, pragnąc tak kroczyć przed siebie, nieprzerwanie, w owe urojone jutro. Szła żwawo na świeżym powietrzu, na jej policzki wystąpiły rumieńce, a słomiana budka (na którą nasi współcześni patrzyliby zapewne z zainteresowaniem, widząc w niej staroświecki model koszyka) zsunęła się nieco na tył głowy. Opis byłby niepełny, gdybyśmy nie dodali, że splatała swoje ciemne włosy w ciasne warkocze i upinała z tyłu, ukazując śmiało kształt głowy, w czasach, gdy powszechna moda nakazywała, by skrywać braki natury pod wysokimi barykadami fryzowanych loczków i kokard, których bogactwo zdołała przewyższyć tylko rasa zamieszkująca wyspy Fidżi. Był to rys ascetyzmu starszej panny Brooke. Ale w jej lśniących, szeroko rozwartych oczach nie było cienia ascetyzmu, gdy patrzyła przed siebie, nie tyle widząc świadomie, ile chłonąc intensywność własnego nastroju i dostojną wspaniałość popołudnia – długich pokosów światła między dalekimi szeregami lip o stykających się cieniach.
Wszyscy – młodzi czy starzy (to znaczy wszyscy w owych czasach przed reformą) – uznaliby ją za przedmiot godny uwagi, gdyby przypisywali ten dar jej oczu i policzków świeżo zrodzonym wyobrażeniom młodej miłości. Poezja uświęciła złudzenia Chloe co do Strephona, tak jak należy uświęcić każdą wzruszającą, spontaniczną ufność. Naszych ojców i matek nigdy nie znudził dramat panny Pippin we wszystkich kolejnych kostiumach, wielbiącej młodego Pumpkina i pielęgnującej swoje marzenia na wszystkich pokrętnych drogach ich niekończącego się koleżeństwa. Jeśli tylko Pumpkin będzie miał figurę, która wytrzyma dezawantaże fraka, wszyscy będą uważali nie tylko za naturalne, ale i niezbędne dla doskonałości kobiecej natury, by słodkie dziewczątko natychmiast uwierzyło w jego cnotę, jego szczególne talenty, a przede wszystkim – jego całkowitą szczerość. Zapewne jednak nikt z żyjących w owych czasach – a już z pewnością nikt z żyjących w okolicach Tipton – nie okazałby życzliwego zrozumienia dla marzeń panny, której pojęcie o małżeństwie brało swój koloryt tylko z egzaltowanego zachwytu nad celami życia, zachwytu karmionego wyłącznie własnym żarem, takiego, w którym nie ma miejsca na rozważanie szczegółów ślubnej wyprawy, wzoru stołowego srebra ani nawet myślenie o zaszczytach czy miłych radościach, będących udziałem matrony w kwiecie wieku.
Przyszło właśnie Dorotei do głowy, że pan Casaubon, być może, pragnie się z nią ożenić, a ta możliwość wzbudziła w niej coś w rodzaju uniżonej wdzięczności. Jakaż by to była dobroć z jego strony! Jakby skrzydlaty posłaniec stanął niespodziewanie na jej drodze i wyciągnął ku niej dłoń! Na dłuższą chwilę ogarnęło ją poczucie czegoś nieokreślonego, co niby gęsta, letnia mgła wsączyło się w jej myśli, przesłaniając pragnienie, by jej życie przyniosło wspaniałe owoce. Cóż mogłaby robić, cóż powinna czynić – ona, kobieta u progu życia dopiero, a przecie posiadająca żywą świadomość i ogromne potrzeby umysłu, jakich nie mogła zaspokoić edukacja dla młodych panien, edukacja na miarę pisków i poglądów gadającej myszy. Gdyby miała w sobie odrobinę zarozumialstwa i głupoty, mogłaby dojść do wniosku, że młoda, majętna chrześcijanka winna znaleźć cel życia w wiejskiej dobroczynności, patronowaniu uboższemu duchowieństwu, czytaniu Postaci niewiast biblijnych, ukazujących osobiste przeżycia Sary pod Starym Prawem oraz Dorkas – pod Nowym – mając w perspektywie małżeństwo z mężczyzną, za którego, jeśli się okaże mniej od niej bogobojny, jako że zajmuje się sprawami niewyjaśnianymi przez religię, będzie się mogła modlić, i którego będzie mogła niekiedy napominać. Takie satysfakcje życiowe nie mogłyby zadowolić biednej Dorotei. Intensywność jej uczuć religijnych, wpływ, jaki wywierały na jej życie – to tylko jedna strona natury z przyrodzenia żarliwej, abstrakcyjnej i intelektualnie konsekwentnej: taka natura borykająca się ze swoim losem na wąskiej ścieżce wytyczonej przez powierzchowną wiedzę, obwarowana powinnościami towarzyskimi, które wydawały się jej labiryntem dróg bez znaczenia, plątaniną ścieżek okolonych murem i wiodących donikąd – taka natura musiała sprawić, że stanie się coś, co będzie zaskakujące dla wszystkich, jako dowód zarówno egzaltacji, jak i braku logiki. Dorotea pragnęła podbudować gruntowną wiedzą to, co wedle jej wyobrażeń było najlepsze; nie chciała żyć w pozornej akceptacji zasad, którymi nikt się nie kierował. Cała jej młodzieńcza pasja podsycała dotąd ten głód duszy; związek, który wydawał się jej tak pociągający, mógłby ją uwolnić od dziewczęcego uzależnienia od niewiedzy i umożliwić dobrowolne podporządkowanie się przewodnikowi, który powiódłby ją po najwspanialszym gościńcu.
„Uczyłabym się wtedy wszystkiego – mówiła do siebie, idąc żwawo wąską, konną ścieżką przez las. – Obowiązkiem moim byłoby kształcenie się, tak aby mu pomagać w jego wielkim dziele. W naszym życiu nie byłoby nic pospolitego. Codzienność równałaby się u nas wielkości. To tak, jakbym wyszła za Pascala. Nauczyłabym się widzieć prawdę w tym samym świetle, w jakim ją widzą wielcy ludzie. Wiedziałabym już, co mam robić, kiedy będę starsza; stwierdziłabym dowodnie, że można prowadzić niezwykłe życie – teraz – tu, w Anglii. Dziś wcale nie jestem pewna, w jaki sposób powinno się czynić dobro: wydaje się, jakbym szła z misją do ludzi, których języka nie znam. Chyba żeby chodziło o budowanie porządnych chat dla farmerów, co do tego nie może być wątpliwości. Och, może będę w stanie sprawić, żeby ludzie w Lowick dobrze mieszkali. Zrobię masę projektów, jeśli tylko czas mi na to pozwoli”.
Tu powstrzymała się nagle, wyrzucając sobie, że zarozumialstwo każe jej liczyć na niepewne wydarzenia, ale wysiłek, by skierować myśli w innym kierunku, został jej oszczędzony dzięki pojawieniu się galopującego jeźdźca, który wypadł zza zakrętu drogi. Lśniąca sierść kasztana i dwa piękne setery nie pozostawiały wątpliwości, że jeźdźcem jest sir James Chettam. Kiedy zobaczył Doroteę, zeskoczył natychmiast z konia i przekazawszy go groomowi, zbliżył się do niej, trzymając w ramionach coś białego, co oba setery obwąchiwały w ogromnym podnieceniu.
– Cóż to za przemiłe spotkanie – zaczął, zdejmując kapelusz i ukazując faliste, lśniące blond włosy. – Przyspieszyło przyjemność, której wyglądałem.
Dorotea poczuła irytację. Doprawdy, ten miły baronet, istotnie, odpowiedni mąż dla Celii, przesadza w staraniach, by zdobyć sympatię również jej starszej siostry. Nawet ewentualny przyszły szwagier może człowiekowi zajść za skórę, jeśli jest przesadnie wyrozumiały, widzi w rozmówczyni zbyt wiele dobrego i przytakuje, choć ona mu się przeciwstawia. W głowie jej się nie mieściło, że baronet mógł aż tak się pomylić, by uderzać do niej w konkury; wszystkie wysiłki umysłu skupiła na przekonywaniu się o czymś wręcz przeciwnym. W tej chwili wydał się jej natrętem, a jego dłonie z dołeczkami wywoływały zdecydowaną niechęć. Na jej policzkach pojawił się rumieniec wzburzenia i na powitanie przybyłego odpowiedziała z pewną wyniosłością.
Sir James wytłumaczył sobie te rumieńce w sposób najbardziej dla niego korzystny i pomyślał, że panna Brooke nigdy jeszcze nie wyglądała tak ładnie.
– Przywiozłem tu małego petenta – zaczął – a raczej przywiozłem go, by sprawdzić, czy zostanie zaaprobowany, nim jeszcze złoży swą prośbę. – Wyjął biały kłębek spod pachy. Był to malutki szczeniak, maltańczyk, jedna z najbardziej prostodusznych zabawek natury.
– Z przykrością patrzę na takie stworzenie, hodowane wyłącznie po to, by stać się salonowym pieszczochem – powiedziała Dorotea, której opinia powstawała w tym właśnie momencie (jak to bywa z opiniami) pod wpływem gorączki poirytowania.
– Czemu to? – zdziwił się sir James, idąc obok niej.
– Sądzę, że wszystkie pieszczoty, jakimi się je obsypuje, nie dają tym stworzeniom szczęścia. Są zbyt bezradne; ich istnienie jest zbyt kruche. Łasica czy mysz, która musi sobie sama zdobywać pożywienie, jest bardziej interesująca. Lubię sobie wyobrażać, że otaczające nas zwierzęta mają duszę, która trochę przypomina naszą, i albo dbają o swoje własne sprawy, albo są naszymi towarzyszami, jak ten tutaj Mnich. Tamte stworzenia to pasożyty.
– Rad jestem, że wiem, iż pani ich nie lubi – powiedział poczciwy sir James. – Sam nigdy bym takiego nie trzymał, ale damy na ogół lubią takie maltańskie pieski. Hej, John, zabierz tego psa.