Alraune. Historia pewnej żyjącej istoty - Hanns Heinz-Ewers - ebook

Alraune. Historia pewnej żyjącej istoty ebook

Heinz-Ewers Hanns

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowe tłumaczenie słynnej dekadenckiej powieści, pełnej grozy i perwersyjnego erotyzmu

Profesor medycyny Jakob ten Brinken wespół ze swoim siostrzeńcem, studentem Frankiem Braunem, postanawiają przeprowadzić iście diabelski eksperyment. Pragną wcielić w życie średniowieczny mit o mandragorze, magicznej roślinie, która miała wyrastać z ziemi pod szubienicą, zapłodniona przez nasienie skazańca. Tak zrodziła się Alraune, córka ulicznicy i skazanego na śmierć mordercy, prawdziwa femme fatale, piękna i okrutna kochanka o tajemniczych mocach, doprowadzająca mężczyzn do szaleństwa i śmierci.

Powieść niemieckiego pisarza Hannsa Heinza Ewersa została wydana w 1911 roku i w krótkim czasie doczekała się wielu wznowień i przekładów na inne języki, a nawet została kilkakrotnie zekranizowana. Stanisław Przybyszewski uznał tę książkę za jedno z najciekawszych dzieł początku XX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 480

Oceny
3,7 (6 ocen)
2
2
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
linka07

Z braku laku…

Trochę rozminęłam się z tą książką. Momentami nawet mnie interesowała, ale jednak częściej miałam ochotę ją po prostu odłożyć i już do niej nie wracać.
00

Popularność




Hanns Heinz Ewers Alraune. Historia pewnej żyjącej istoty Tytuł oryginału Alraune. Die Geschichte eines lebenden Wesens Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2024 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2024All rights reserved Redakcja Beata Kozieł Korekta Julia Młodzińska, Michał Trusewicz Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak Projekt okładki Urszula Gireń Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

PRZYGRYWKA

Jak chcesz zaprzeczyć, kochana przyjaciółko, że istnieją stworzenia — nie ludzie, nie zwierzęta — osobliwe istoty, które powstały z nikczemnej żądzy absurdalnych myśli?

Dobre jest, przecież wiesz, moja słodka przyjaciółko, dobre jest prawo, dobre są wszystkie reguły i wszystkie surowe normy. Dobry jest wielki Bóg, który stworzył te normy, te reguły i prawa. I dobry jest człowiek, który ich przestrzega, który podąża jego ścieżkami w pokorze i w cierpliwości, i w wiernym naśladowaniu swojego dobrego Boga.

Kimś innym jest jednak książę, który nienawidzi dobrego. On rozbija prawa i normy. On stwarza — dobrze to sobie zapamiętaj — przeciw naturze.

On jest podły, jest zły. I zły jest człowiek, który tak postępuje jak on. On jest dzieckiem szatana.

Złe jest, bardzo złe, sięgać do odwiecznych praw, wyrywać je zuchwałą ręką z ich spiżowych ram.

Zły może właśnie tak czynić — ponieważ pomaga mu szatan, który jest potężnym panem; on może stwarzać wedle swoich własnych butnych życzeń i woli. Może czynić rzeczy, które skruszą wszelkie reguły, odwrócą wszystkie prawa natury i postawią je na głowie. Jednak on dobrze się pilnuje, a kłamstwem jest i szaleńczym oszustwem to, co tylko stworzy. Wznosi się to w górę i rośnie do samego nieba — jednak ostatecznie runie i pogrzebie w gruzach zarozumiałego głupca, który to wymyślił.

• • •

Jego Ekscelencja Jakob ten Brinken, doktor medycyny, profesor zwyczajny i rzeczywisty radca tajny, stworzył tę osobliwą dziewczynę, stworzył ją — wbrew wszelkiej naturze. Stworzył ją całkiem sam, chociaż pomysł należał do kogoś innego. I ta istota, którą dali potem ochrzcić i której nadali imię ­Alraune, wzrastała i żyła jak każde ludzkie istnienie. Wszystko, co wzięła do ręki, stawało się złotem, gdziekolwiek spojrzała, tam zaczynały promieniować gwałtowne zmysły. Dokąd jednak tchnął jej trujący oddech, tam krzyczały wszelkie występki, a z ziemi, którą dotknęły jej delikatne stopy, wyrastały blade kwiaty śmierci. A tym, kto ją zabił, był ten, który ją kiedyś wymyślił: Frank Braun, podążający drogą obok życia.

• • •

Nie dla ciebie, jasnowłosa siostrzyczko, pisałem tę książkę. Twoje oczy są błękitne i dobre, i nic nie wiedzą o grzechu. Twoje dni są jak ciężkie kwiatostany niebieskiej glicynii, spadające jak krople na miękki dywan: a tylko moja lekka stopa stąpa po nim delikatnie pośród pobłyskujących słońcem pergoli twoich słodkich dni. Nie dla ciebie pisałem tę książkę, moja jasnowłosa dziecinko, luba siostrzyczko moich cichych jak sen dni.

Pisałem ją za to dla ciebie, dzika, grzeszna siostro moich płomiennych nocy. Kiedy zapada ciemność, kiedy groźne morze pochłania piękne złoto słońca, wtedy fale przeszywa nagły, zatruty zielenią promień. To pierwszy krótki chichot grzechu nad owocem śmierci trwożnego dnia. I on rozpościera się nad spokojną wodą, wznosi się do góry, chełpi się w ognistych, żółtych i czerwonych, niemiłosiernie fioletowych barwach. A występek zionie poprzez głęboką noc, wydycha swoje trujące tchnienie daleko nad całą ziemię.

A ty już czujesz jego gorący oddech. Wtedy otwierają się szeroko twoje oczy, podnosi się zuchwalej młoda pierś. Wtedy przechodzi drżenie przez twoje nozdrza, rozpościerają się szeroko wilgotne od gorączki dłonie. Wtedy opadają mieszczańskie zasłony wszystkich słodkich dni, wtedy wąż rodzi się z czarnej nocy. Wtedy rozpiera się, siostro, twoja dzika dusza, rada każdej hańbie, pełna wszelakiego jadu. A pośród katuszy i krwi, i pośród pocałunków i żądz triumfuje z rozkoszy — wznosi okrzyk — pod wszystkie niebiosa i do wszystkich piekieł.

Siostro moich grzechów, dla ciebie pisałem tę książkę.

ROZDZIAŁ PIERWSZY, który ukazuje, jaki był dom, gdzie przyszła na świat myśl zwana Alraune

Biały dom, w którym Alraune ten Brinken zaistniała — dawno temu, zanim się narodziła, zanim jeszcze została poczęta — ten dom znajdował się nad Renem. Trochę za miastem, przy szerokiej willowej ulicy, która ciągnie się od starego arcybiskupiego pałacu, gdzie dzisiaj mieści się uniwersytet. Tam się znajdował. A wtedy zamieszkiwał go pan radca sądowy, Sebastian Gontram.

Szło się od strony ulicy, przez długi zapuszczony ogród, który nigdy nie widział ogrodnika. Wchodziło się do budynku, od którego odpadał stiuk, szukało się dzwonka i nie znajdowało żadnego. Wołało się i krzyczało i nikt nie przychodził. W końcu popychało się drzwi i wchodziło do środka, wspinało się po brudnych, nigdy niemytych drewnianych schodach. A jakiś wielki kot wyskakiwał z ciemności.

Albo też — wielki ogród ożywał tysiącem małp. To były dzieci Gontramów: Frieda, Philipp, Paulche, Emilche, Jösefche i Wölfche. Były wszędzie, chowały się w gałęziach drzew, wpełzały w głębokie jamy w ziemi. Potem psy, dwa bezczelne szpice i jeden bastard foks. Do tego karłowaty pinczer pana mecenasa Manassego, coś na kształt brunatnej pigwowej kiełbaski, coś okrągłego jak kuleczka, niewiele większego od dłoni. Nazywał się Cyklop.

A wszystko to hałasowało i wrzeszczało. Wölfchen, w wieku ledwie co jednego roku, leżał w wózku dziecięcym i darł się, głośno, uparcie, godzinami. Tylko Cyklop mógł pobić ten rekord, ujadał, ochryple i bezowocnie, nieustająco. Nie ruszał się z miejsca jak Wölfchen, wydzierał się tylko, wył tylko.

Chłopcy Gontramów ganiali po zaroślach, do późnego popołudnia. Frieda, najstarsza, miała uważać; pilnować, żeby bracia byli grzeczni. Ale ona sobie myślała: przecież oni są grzeczni. Więc siedziała z tyłu, w rozpadającej się altanie z bzowiny, ze swoją przyjaciółką, małą księżniczką Wołkońską. Obie plotkowały i spierały się ze sobą, były zdania, że już wkrótce skończą czternaście lat i wtedy już będą mogły najpewniej wyjść za mąż. Albo przynajmniej będzie można mieć choć jakiegoś wielbiciela. Jednak obie były pobożne i postanowiły jeszcze trochę zaczekać, jeszcze czternaście dni, aż będzie po pierwszej komunii świętej.

Wtedy dostawało się długie suknie. Wtedy było się dorosłymi. Wtedy można już było mieć wielbiciela.

Wydały się sobie bardzo cnotliwe po takiej decyzji. I zastanawiały się, czy nie byłoby dobrze od razu pójść do kościoła, na nabożeństwo majowe. Trzeba się było w tych dniach wyciszyć, trzeba było być poważnymi i rozsądnymi.

— A poza tym może będzie tam też ten Schmitz! — powiedziała Frieda Gontram.

Ale mała księżniczka zmarszczyła nosek.

— Fuj, ten Schmitz! — odparła.

Frieda wzięła ją pod ramię.

— A ci Bawarczycy, ci z niebieskimi czapkami!

Olga Wołkońska zaśmiała się.

— Ci? To jest hałastra! Wiesz, Friedo, wytworni studenci w ogóle nie chodzą do kościoła!

To akurat była prawda, wytworni studenci czegoś takiego nie robią.

Frieda westchnęła. Odepchnęła szybko wózek z wrzeszczącym Wölfchenem na bok i kopnęła Cyklopa, który chciał ją ugryźć w stopę.

Nie, nie, księżniczka miała rację, pomysł z kościołem był do niczego.

— Lepiej zostańmy tutaj! — zdecydowała. I dziewczynki wróciły ponownie do altanki z bzowiny.

Wszystkie dzieci Gontramów miały nieskończony głód życia. Nie wiedziały tego — ale podejrzewały to, czuły coś takiego we krwi, że muszą umrzeć młodo, świeżo, w kwiecie wieku. Że mają dla siebie tylko niewielki odcinek czasu danego innym ludziom. Więc brały ten czas w trójnasób, hałasowały i harcowały, obżerały się i poiły życiem do przesytu. Wölfchen wrzeszczał w swoim wózku, darł się sam jeden tak bardzo, jakby tu były trzy niemowlaki. Jego bracia natomiast uganiali się po ogrodzie, wszędzie było ich pełno, dokazywali, broili, jakby tu były ze cztery tuziny malców, a nie tylko ich czterech. Brudni, zasmarkani i obdarci, ciągle gdzieś krwawiący, a to z przecięcia palca, a to z pokancerowanego kolana albo innego porządnego otarcia.

Kiedy słońce zachodziło, chłopcy Gontramów cichli. Wracali do domu, szli do kuchni. Łapczywie połykali ogromne góry chleba z masłem, grubo obłożonego szynką albo kiełbasą. I wypijali wodę, którą potężnie zbudowana służąca lekko zabarwiała czerwonym winem. Potem myła ich ta sama służąca. Rozbierała, wkładała do balii, brała szare mydło i twardą szczotkę. Szorowała ich jak parę kaloszy. Jednak czyści nie byli nigdy. I znów wrzeszczały i szalały te dzikusy w swoich drewnianych wiadrach.

Potem śmiertelnie zmęczeni wczołgiwali się do łóżek, zwalali się na nie jak worki z ziemniakami, i więcej już się nie ruszali. Zawsze zapominali się przykryć; o to troszczyła się służąca.

• • •

Jak zwykle o tej godzinie przyszedł do domu mecenas Manasse. Wspiął się po schodach, uderzył laską po kolei w kilkoro drzwi; nie otrzymał żadnej odpowiedzi i w końcu sam wkroczył do środka.

Pani Gontram zbliżyła się do niego. Była wysoka, prawie dwa razy wyższa od pana Manassego. On sam był raczej karłem, okrąglutkim jak kuleczka i bardzo podobnym do swojego okropnego psa, Cyklopa. Krótka szczecina wyrastała mu wszędzie z policzków, brody i warg, a z jej środka wystawał nos, mały i okrągły, jak rzodkiewka. Kiedy mówił, to jakby szczekał, było tak, jakby wciąż chciał coś pochwycić pyskiem.

— Dobry wieczór, pani Gontram — powiedział. — Mojego pana kolegi nie ma jeszcze w domu?

— Dobry wieczór, panie mecenasie — odparła wysoka kobieta. — Rozgość się pan, proszę.

Niewielki Manasse zawołał:

— Czy mojego pana kolegi nie ma jeszcze w domu!? I niech pani każe zabrać to dziecko, bo przecież nie rozumie się swoich własnych słów!

— Czego? — zapytała pani Gontram.

Potem wyjęła antyfon z uszu.

— Ach tak! — kontynuowała. — To jest Wölfche! Powinieneś pan sobie także sprawić taką rzecz, mecenasie, wtedy nic nie będziesz pan słyszał.

Podeszła do drzwi i zawołała:

— Billa, Billa! Albo Frieda! Nie słyszycie!? Zabierzcież wreszcie stąd Wölfchena do siebie!

Była jeszcze w podomce, koloru brzoskwiniowego. Bujne, kasztanowe włosy upięła sobie niedbale, połowa z nich opadała na boki. Jej czarne oczy wydawały się nieskończenie wielkie, szeroko, szeroko otwarte i pełne palącego, niesamowitego ognia. Jednak czoło zagłębiało się przy skroniach, zapadał się też wąski nos, a skóra bladych policzków naciągnięta była ciasno na wystających kościach. Wielkie gorączkowe plamy paliły się na nich mocno wypiekami.

— Masz pan jakieś dobre cygaro, panie mecenasie? — zapytała.

Wyjął swoje etui, gniewnie, prawie wściekle.

— Ile też już pani dzisiaj wypaliła, pani Gontram?

— Może ze dwadzieścia. — Zaśmiała się. — Ale pan wiesz przecież, tych wstrętnych ćmików za cztery fenigi sztuka! Dobrze by mi zrobiła odmiana. Więc dajże mi pan takie jedno grube!

I wyjęła sobie jedno ciężkie, prawie czarne meksykańskie.

Pan Manasse jęknął:

— No, jak też pani myśli? Jak długo ma się to jeszcze tak ciągnąć?

— Ej tam! — rzuciła. — Nie denerwuj się pan tak. Jak długo? Przedwczoraj pan radca sanitarny zawyrokował: jeszcze sześć miesięcy. Ale wiesz pan, dokładnie to samo zawyrokował już przed dwoma laty. Nadal uważam: one wcale nie galopują, lecz jadą pięknie kłusem, te moje galopujące suchoty.

— Gdyby pani przynajmniej nie chciała tak dużo palić! — zaszczekał mały adwokacik.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem, uniosła sine, wąskie wargi wysoko ponad lśniące zęby.

— Co? Co też pan, panie Manasse? Nie palić? Zamknij się pan łaskawie! A co mi jeszcze pozostało innego? Rodzić dzieci, każdego roku jedno, prowadzić dom z tymi wszystkimi bachorami, do tego te galopujące suchoty — i nawet nie wolno mi raz po raz zakurzyć? — Zakopciła, dmuchając mu gęstym dymem prosto w twarz, aż zakaszlał.

Spojrzał na nią, na poły zjadliwie, na poły przyjaźnie i z podziwem. Ten mały Manasse był bezczelny jak nikt inny, gdy tylko stał przy barierce mównicy w sądzie, nigdy nie miał problemu z wtrąceniem jakiegoś dowcipnego albo ostrego, bezlitosnego słowa. Szczekał, ujadał, gryzł wokół siebie, bez respektu i bez najmniejszych obaw. Tu jednak, wobec tej wysuszonej kobiety, której ciało było już samym tylko szkieletem, a jej głowa w szyderczym grymasie szczerzyła się jak czaszka trupa, który od lat stoi do trzech czwartych zakopany w grobie i sam sobie ze śmiechem przysypuje ostatnią ćwiartkę ciała, tu odczuwał lęk. Te niesforne, połyskujące loki, które ciągle jeszcze rosły, stawały się wciąż obfitsze, wciąż pełniejsze, jakby ich podłoże użyźniała sama śmierć, te równiutkie, błyszczące zęby, które obejmowały mocno czarny niedopałek grubego cygara, te oczy, przeogromne, pozbawione nadziei, tęsknoty, całkiem bez świadomości swojego tlącego się jeszcze żaru — zmuszały go do zamilknięcia i czyniły go jeszcze mniejszym, niż był, prawie mniejszym nawet niż jego pies.

Ach, on był bardzo wykształcony, ten adwokat Manasse. Nazywali go chodzącą encyklopedią i nie było niczego, czego nie potrafiłby objaśnić od razu, na zawołanie. Teraz więc pomyślał: ona jest wyznawczynią Epikura. Śmierć jej nie dotyczy, myśli pewnie. Jak długo żyje, śmierci nie ma. A kiedy przyjdzie, wtedy jej już nie będzie.

On jednak, Manasse, widział całkiem wyraźnie, że śmierć już tu była obecna, chociaż kobieta jeszcze żyła. Była już obecna od dawna, snuła się wszędzie wokoło po tym domu. Bawiła się w ciuciubabkę z tą kobietą, która nosiła już na sobie jej piętno, kazała krzyczeć jej naznaczonym dzieciom i biegać po ogrodzie. Po prawdzie jednak — nie galopowała. Jechała pięknie kłusem, w tym miała rację. Jednak tylko tak dla kaprysu. Tylko tak, ponieważ bawiło ją igrać z tą kobietą i jej głodnymi życia dziećmi, jak kota bawią igraszki ze złotą rybką w szklanej kuli.

„Ach, jej w ogóle tu nie ma!” — utrzymywała ta kobieta, pani Gontram, leżąc na szezlongu całymi dniami i paląc wielkie czarne cygaro, i czytała nigdy niekończące się powieści, trzymając w uszach antyfon, by nie słyszeć hałasu, jaki robiły dzieci. „Ach, jej w ogóle tu nie ma!? Nie ma jej tu?” — szczerzyła się śmierć szyderczo i zaśmiewała się do mecenasa spod tej żałosnej maski, zakopciła, dmuchając mu gęstym dymem prosto w twarz.

Mały Manasse widział ją, widział ją wystarczająco dokładnie. Wpatrywał się w nią, długo rozmyślając, która śmierć z ich gromadnej plejady jest właśnie tą tutaj obecną. Czy tą z obrazu Dürera? Albo też z Böcklina? Albo jakąś gwałtowną śmiercią Harlekina z Boscha czy Bruegla? Albo w ogóle taką szaloną, nieodpowiedzialną śmiercią z Hogartha, Goyi, Rowlandsona, Ropsa czy Callota?

To nie była żadna z nich. Ta śmierć tu, która siedziała przed nim, była śmiercią, z którą można było obcować, była odpowiednio mieszczańska i do tego romantyczna, była śmiercią nadreńską, jak z Rethela. Była jedną z tych śmierci, z którą daje się porozmawiać, jedną z tych, która lubi żartować, która pali cygara, pije wino i potrafi się śmiać.

„Dobrze, że pali! — pomyślał Manasse. — To bardzo dobrze: wtedy nie czuje się jej zapachu”.

• • •

Potem przyszedł radca sądowy Gontram.

— Dobry wieczór, kolego! — powiedział. — Też już w domu? To dobrze.

I zaczął długą opowieść, relacjonował dokładnie, co się wszystko dzisiaj wydarzyło, w kancelarii i w sądzie.

Same osobliwe rzeczy. Wszystko, co tylko mogło się przytrafić prawnikowi w całym jego długim życiu, to zdarzało się panu Gontramowi codziennie. Nadzwyczaj osobliwe sytuacje, czasami wesołe i całkiem komiczne, a czasami krwawe i niezmiernie tragiczne.

Tyle że — nie było w tym ani słowa prawdy. Radca sądowy odczuwał tę samą nieprzezwyciężalną odrazę do prawdy, jaką miał do kąpieli, a nawet do miednicy z wodą, kłamał, kiedy tylko otwierał usta, a kiedy spał, śnił o nowych kłamstwach. Każdy wiedział, że kłamie, ale każdy chętnie go jednak słuchał, ponieważ jego wyssane z palca historie były wesołe i dobre, a nawet jeśli takie nie były, to i tak sposób, w jaki je serwował, był dobry.

Był człowiekiem dobrze po czterdziestce, z już siwiejącym, krótkim, bardzo przerzedzonym zarostem i wyłysiałą głową. Nosił złote binokle na długim, czarnym sznurku, które zawsze przekrzywiały mu się na nosie, lecz pozwalały widzieć jego błękitnym, krótkowzrocznym oczom. Był nieporządny, niechlujny i niedomyty, zawsze z plamami atramentu na palcach.

Był kiepskim prawnikiem i gorącym przeciwnikiem jakiejkolwiek pracy. Tę pozostawiał swoim aplikantom — oni jednak także nic nie robili, bo właśnie z tego powodu zgłaszali się do niego do kancelarii, by nic nie robić, a potem często całymi tygodniami nie pojawiali się w biurze. Pozostawiał ją więc naczelnikowi kancelarii i pisarzom: ci głównie spali. A jeśli się czasem budzili, wtedy robili tylko jeden wpis, który brzmiał: „Odmawiam”. A potem przybijali pod nim pieczęć z autografem radcy sądowego.

A mimo to jego praktyka prosperowała bardzo dobrze, o wiele lepiej niż ta uczonego i dowcipnego Manassego. Rozumiał język prostego ludu i potrafił wdawać się w pogaduszki z każdym człowiekiem. Był lubiany przez wszystkich sędziów i adwokatów, ponieważ nigdy nie czynił trudności, wszystko zostawiał swojemu biegowi. Dla izby karnej i dla przysięgłych był na wagę złota, o tym wszyscy dobrze wiedzieli. Kiedyś pewien prokurator stwierdził:

— Wnioskuję, by oskarżonemu nie odmawiać uznania okoliczności łagodzących: broni go radca sądowy Gontram.

Okoliczności łagodzące — te zawsze uzyskiwał dla swoich klientów. Natomiast Manasse otrzymywał je niezwykle rzadko, mimo swojej uczoności i swojego ostrego języka.

A poza tym było coś jeszcze na rzeczy. Radca sądowy Gontram prowadził kilka spraw, głośnych, potężnych procesów, które wzbudziły sensację w całym kraju. Toczył walkę w sprawach ciągnących się całymi latami, we wszystkich instancjach, i w końcu je wygrywał. W takich przypadkach bowiem budziła się w nim nagle ta wyjątkowa, gdzieś uśpiona energia. Taka całkiem beznadziejna sprawa, sześciokrotnie przegrany, omal niemożliwy do wygrania proces, który przechodził od jednego do drugiego adwokata, taki przypadek z zawikłanymi międzynarodowymi powiązaniami — o których nie miał bladego pojęcia — to potrafiło go zainteresować. Bracia Koschenowie z Lennep, trzykrotnie skazani na śmierć, dla nich w końcu uzyskał jednak uniewinnienie, po czwartym wznowieniu postępowania sądowego, mimo oczywistego dowodu poszlakowego. A w głośnym sporze o miliony kopalni cynku w Kelmis w neutralnym Moresnecie, w którym to nie wyznawał się żaden prawnik z żadnego z trzech krajów — a z pewnością najmniej ze wszystkich orientował się w nim Gontram — to jednak ostatecznie on osiągnął zwycięski werdykt. Teraz zaś prowadził, od trzech lat, wielki proces o unieważnienie małżeństwa księżnej Wołkońskiej.

A co dziwne: człowiek ten nigdy nie mówił o tym, co faktycznie osiągnął. Każdemu, kogo napotkał, nadawał do uszu samych łgarstw o swoich bezczelnie zmyślonych prawniczych bohaterskich zagrywkach — ale przez jego usta nie przeszło ani jedno słówko na temat tego, co mu się faktycznie udało przeforsować. Tak to już z nim było: odrazą napawała go wszelka prawda.

Pani Gontram oznajmiła:

— Zaraz będzie kolacja. I przygotowałam też kruszon. I świeżą nalewkę, Waldmeistera. Czy mam się jeszcze pójść przebrać?

— Zostań, w czym jesteś, kobieto — zdecydował radca sądowy. — Manasse nie ma nic przeciwko.

Przerwał sobie:

— O Boże, jak ten dzieciak się wydziera! Nie możesz go jakoś uspokoić?

Kobieta przeszła koło niego długim, powolnym krokiem. Otworzyła drzwi do przedpokoju; tam służąca przepchnęła wózek z niemowlakiem. Wzięła Wölfchena na ręce, przyniosła go i posadziła na wysokim, czworokątnym, kanciastym krzesełku dziecięcym.

— Nie dziwota, że tak wrzeszczy! — powiedziała spokojnie. — Jest całkiem mokry.

Jednak nie pomyślała nawet o tym, by go przewinąć.

— Bądź wreszcie cicho, mały diable — kontynuowała — nie widzisz, że mamy gościa?

Jednak Wölfchenowi w ogóle nie przeszkadzały odwiedziny. Pan Manasse wstał, poklepał go, pogłaskał po tłustych policzkach, przyniósł mu dużego pajaca do zabawy. Ale dziecko odepchnęło maskotkę, darło się dalej, wrzeszczało bez przerwy. A Cyklop wtórował mu pod stołem.

Wtedy matka powiedziała:

— Poczekaj tylko, mój kochany słodziaczku. Mam coś dla ciebie.

Wyjęła z ust czarny, przeżuty niedopałek cygara i wetknęła go niemowlęciu do buzi.

— Tu, masz, Wölfche, to jest dopiero palce lizać!? Co?

I dziecko od razu się uspokoiło, cmokało, ssało, promieniało przeszczęśliwe, rozglądając się wielkimi, uśmiechniętymi oczyma.

— No, widzisz pan, mecenasie, jak trzeba postępować z dziećmi — oznajmiła wysoka kobieta. Mówiła stanowczo i spokojnie, całkiem poważnie. — A wy, mężczyźni, w ogóle nie znacie się na dzieciarni.

Nadeszła służąca, zameldowała, że nakryto już do stołu. Potem, gdy państwo udali się do jadalni, podeszła niezgrabnym krokiem do dziecka.

— Fuj! — rzuciła i wyrwała mu niedopałek z buzi.

Wölfchen natychmiast zaczął znowu wrzeszczeć. Wzięła go na ręce, kołysała w tę i we w tę, zaśpiewała mu rzewną piosenkę ze swojej walońskiej ojczyzny. Jednak nie miała więcej szczęścia od pana Manassego; dziecko darło się tylko i darło. Wtedy wzięła znów niedopałek, napluła nań, wytarła go w brudny fartuch kuchenny, aby zgasić ciągle jeszcze tlący się żar. Wsadziła go z powrotem do czerwonej buzi Wölfchena.

Wzięła dziecko z wózka, rozebrała je, umyła, dała mu czyste rzeczy i zawinęła delikatnie w jego becik. Wölfchen nie ruszał się, na wszystko się spokojnie zgadzał, cichy i zadowolony. I zasnął, z błogim uśmiechem i ciągle jeszcze z obrzydliwym czarnym niedopałkiem w ustach.

O tak, miała z pewnością rację ta wysoka kobieta. Znała się dobrze na dzieciach. A przynajmniej — na dzieciach Gontramów.

W jadalni państwo posilali się przy kolacji aż do późnego wieczoru, a radca sądowy opowiadał. Pili lekkie wino z Ruwer; dopiero na koniec pani Gontram przyniosła bolę.

Jej mąż zaciągnął się krytycznie:

— Każ jednak przynieść szampana — powiedział.

Ale ona postawiła naczynie z kruszonem na stole:

— Nie mamy już więcej wina musującego poza tym w kruszonie. Jest tylko w piwnicy jeszcze jedna butelka szampana, Pommery.

Spojrzał na nią ze zdziwieniem przez swoje binokle i pokiwał z niedowierzaniem głową.

— No wiesz, z ciebie to jest dopiero gospodyni! Nie mamy już szampana, a ty nie wspominasz mi o tym ani słowem? Coś takiego! Nie ma w domu szampana! Każ więc przynieść butelkę Pommery. Tego byłoby naprawdę szkoda na bolę.

Potrząsał głową w tę i we w tę.

— Nie ma szampana! Coś takiego! — powtarzał. — Musimy od razu się o jakiegoś postarać. Podejdź, kobieto, podaj mi pióro i papier, muszę napisać do księżnej.

Jednak kiedy papier leżał już przed nim, odsunął go od siebie.

— Ach — westchnął — przez cały dzień tak bardzo się napracowałem. Napisz ty, kobieto, podyktuję ci.

Pani Gontram nie ruszyła się z miejsca. Pisać? Tego jej jeszcze brakowało!

— Ani mi się śni — odparła.

Radca sądowy rzucił spojrzenie do Manassego:

— Jak pan sądzi, panie kolego? Mógłby mi pan wyświadczyć tę przysługę? Jestem taki wyczerpany.

Mały adwokacik spojrzał na niego wściekle.

— Wyczerpany? — szydził. — Od czego? Od snucia opowieści? Chciałbym tylko wiedzieć, od czego ma pan zawsze pobrudzone atramentem palce, panie radco sądowy. Bo od pisania na pewno nie.

Pani Gontram roześmiała się.

— Ach, panie Manasse, to było jeszcze przed ostatnimi świętami Bożego Narodzenia, kiedy musiał podpisać chłopcom mierne cenzurki! Zresztą, o co się handryczyć? Każcie napisać Friedzie.

I zawołała przez okno Friedę.

Frieda przyszła, a z nią wkroczyła także Olga Wołkońska.

— To miłe, że ty też tu jesteś! — powitał ją radca sądowy. — Jadłyście już kolację?

Ale dziewczynki już jadły, na dole w kuchni.

— Usiądź tutaj, Friedo — zaproponował ojciec — tutaj.

Frieda posłuchała.

— Dobrze! Teraz weź pióro i pisz to, co ci powiem.

Ale Frieda była nieodrodnym dzieckiem Gontramów, nienawidziła pisać. W okamgnieniu poderwała się z krzesła.

— Nie, nie! — zawołała. — Olga powinna pisać, ona potrafi to o wiele lepiej ode mnie.

Księżniczka stała przy sofie; także nie chciała. Jednak jej przyjaciółka miała sposób, by ją skłonić do uległości.

— Jeśli nie napiszesz — szepnęła — to nie pożyczę ci grzechów na pojutrze!

To pomogło. Pojutrze był dzień spowiedzi, a jej kartka z grzechami wyglądała jeszcze bardzo mizernie. Nie powinno się było grzeszyć w tym podniosłym przedkomunijnym czasie, ale spowiadać się z grzechów trzeba było obowiązkowo. Trzeba było dochodzić, solidnie się przebadać, przemyśleć i wyszukać, czy nie uda się gdzieś jeszcze znaleźć jakiegoś grzechu. Ale księżniczka w ogóle się na tym nie znała. Natomiast Frieda potrafiła to doskonale. Jej kartka z grzechami budziła zazdrość całej klasy, szczególnie grzechy myślą wynajdywała doskonale, od razu sypała tuzinami. Miała to po ojcu: mogła częstować wszystkich naokoło mnóstwem takich grzechów, natomiast jeśli raz czy drugi faktycznie jakiś popełniła, o tym spowiednik z pewnością się nie dowiadywał.

— Napisz, Olgo — szeptała — a wtedy pożyczę ci osiem ciężkich grzechów.

— Dziesięć — zażądała księżniczka. A Frieda Gontram skinęła głową; było jej to całkowicie obojętne, mogłaby nawet zaryzykować dwadzieścia grzechów, byle tylko nie musiała pisać.

Olga Wołkońska usiadła przy stole, wzięła pióro i spojrzała pytająco.

— Zatem pisz! — powiedział radca sądowy. — Wielce Szanowna Księżna Pani…

— Czy to do mojej mamy? — zapytała księżniczka.

— Oczywiście, do kogóż by innego? Pisz! Wielce Szanowna Księżna Pani…

Księżniczka nie pisała.

— Jeśli to jest do mamy, mogę przecież napisać po prostu: kochana mamo!

Radca sądowy zniecierpliwił się.

— Pisz, co chcesz, moje dziecko, tylko pisz.

A ona napisała: „Kochana mamo!”.

A potem dalej pod dyktando radcy sądowego:

— Niestety z przykrością muszę Pani donieść, że nasze sprawy nie posuwają się najlepiej do przodu. Jestem zmuszony bardzo intensywnie nad tym myśleć, a nie można myśleć, jeśli się nie ma nic do wypicia. Nie mamy nawet kropelki szampana w domu. Proszę nam przysłać z łaski swojej, w interesie Pani procesu, kosz wina musującego, kosz szampana Pommery i sześć butelek…

— St. Marceaux! — zawołał mały adwokacik.

— St. Marceaux — kontynuował radca sądowy. — To jest mianowicie ulubiona marka kolegi Manassego, który także czasami mi pomaga. Z najlepszymi życzeniami. Pani oddany…

— Teraz widzi pan, panie kolego — powiedział — jak gorzka niesprawiedliwość spotkała mnie z pana strony! Nie dość, że sam dyktowałem list, to jeszcze podpisuję go też teraz sam, własnoręcznie!

I postawił na nim swój autograf.

Frieda odwróciła się połowicznie od okna.

— Jesteście gotowi? Tak? No to chcę wam tylko powiedzieć, że to było całkiem niepotrzebne. Mama Olgi właśnie zajechała i teraz idzie przez ogród.

Widziała już księżnę od dłuższego czasu, jednak spokojnie milczała i nie przerywała im. Skoro Olga już otrzymała od niej dziesięć pięknych grzechów, to powinna przecież na to trochę zapracować! Tacy byli wszyscy Gontramowie, ojciec, matka i dzieci: pracowali bardzo, bardzo niechętnie, ale naprawdę z chęcią przypatrywali się temu, gdy inni to czynili.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki