Anioł łez #4. Splecione skrzydła - Layla Wheldon - ebook
NOWOŚĆ

Anioł łez #4. Splecione skrzydła ebook

Layla Wheldon

0,0

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Zakończenie pięknej opowieści o miłości, która uskrzydla

Miłość jest jedną z najpotężniejszych rzeczy na świecie. W imię miłości człowiek jest w stanie zrobić wszystko, nawet przekroczyć swoje własne granice moralne.

Daniel przysięgał zrobić wszystko, by wrócić do Diany, a ona obiecała mu, że będzie czekała.

Diana i Daniel na co dzień posługują się fałszywymi imionami i lawirują na granicy kłamstwa i prawdy, by móc przetrwać w świecie sławy, mafii i gangów. Lata ciągłych pożegnań, kradzionych dni i tęsknoty zdają się zbliżać ku końcowi.

Oboje znają ryzyko i wiedzą z czym się wiąże powrót Daniela na stałe do Stanów, ale są gotowi na wszystko, byleby mimo przeciwnościom losu, znów być razem.

W pewnym momencie Daniel będzie musiał podjąć decyzję, której konsekwencje na zawsze wpłyną na przyszłość jego samego, Diany i Chrisa. Młody mężczyzna będzie miał szansę odzyskać swoją prawdziwą tożsamość i oczyścić swoje imię, ale cena może okazać się zbyt wysoka.

Książka dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Layla Wheldon

Anioł łez #4

Splecione skrzydła

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Redaktor prowadzący: Barbara Lepionka Korekta: M.T. Media Projekt okładki: Justyna Sieprawska Fotografia na okładce została wykorzystana za zgodą Shutterstock.

Helion S.A. ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63e-mail: [email protected] WWW: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttps://editio.pl/user/opinie/al4spl_ebook Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-289-2104-7 Copyright © Layla Wheldon 2024

Kup w wersji papierowejPoleć książkę na Facebook.comOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » Nasza społeczność

Dla tych, którzy pokochali Dianę i Daniela równie mocno jak ja.

Rozdział 1

Diana

20 listopada2014 roku

Odkąd Daniel wyjechał do Sydney, przeczytałam cały scenariusz w ciągu ledwie kilku dni. Historia mnie porwała, wciągnęła, złamała mi serce i je zdeptała. Aż do końca miałam nadzieję na jej szczęśliwe zakończenie. Niestety scenarzyści uparcie chcieli zachować motyw Romea i Julii w filmie, do którego miałam napisać piosenkę przewodnią.

Serenity Collins i Tage Malcher odbyli swoją pierwszą randkę – to był spacer po plaży i zaczęli spotykać się tam, gdy mieli wolną chwilę. Z czasem oboje wymykali się wcześnie rano z domu, żeby móc spędzić ze sobą kilka godzin przed szkołą. Oglądali razem często wschody słońca.

Niestety rodzice dziewczyny dowiedzieli się o tym i zabronili jej umawiać się z chłopakiem od Malcherów. Oczywiście ona ich zignorowała, a uczucie między dwojgiem młodych rosło z każdym dniem.

Ojciec Tage’a równie stanowczo jak rodzice Serenity zakazywał młodym się spotykać. Siostra Tage'a Nette kryła brata przed rodzicami. Była jedyną osobą z obu rodzin, która wspierała zakochanych.

W jednej z kluczowych scen w scenariuszu podczas rodzinnego obiadu prawda dotycząca waśni między rodzinami wyszła na jaw. Serenity próbowała przekonać rodziców, by odpuścili, a wówczas jej ojciec powiedział, dlaczego nigdy nie ma zamiaru pogodzić się z rodziną Malcherów. Podczas wojny w Wietnamie dziadek Tage’a zostawił ciężko rannego dziadka Serenity na polu bitwy i ten zmarł. Dla Collinsów było to nie do wybaczenia.

Punktem zwrotnym filmu był ślub kuzyna Tage’a. Na weselu pijany pan młody zaczął obraźliwie się wyrażać o Serenity. Równie pijany Tage rzucił się na niego z pięściami. Zrządzeniem losu obaj upadli na szklany stół, który pod ciężarem ich ciał się stłukł. Duży odłamek przebił na wylot klatkę piersiową kuzyna głównego bohatera i ten zmarł w ciągu kilku minut, zanim przyjechało pogotowie. Policja zabrała Tage’a do aresztu, a gdy Serenity dowiedziała się, co się wydarzyło i co czeka jej ukochanego, załamała się.

Tage stanął przed sądem za nieumyślne spowodowanie śmierci. Rodzina chłopaka nie chciała niczego zdradzić Serenity, a ponieważ dowiedzieli się, że Nette mu pomagała, to jej także nie podawali żadnych informacji. Kiedy Tage był w areszcie, karmili Nette kłamstwami, które ona przekazywała Serenity. Stwierdzili, że Tage ma przed sobą dwadzieścia lat odsiadki (w rzeczywistości otrzymał wyrok czterech lat więzienia) i że nie chce widzieć Serenity. Chce dać jej wolność, żeby na niego nie czekała. Podobno kazał przekazać, że między nimi koniec. Rodzice Tage’a kłamali, mówiąc, że postąpił honorowo i żeby Serenity dała mu spokój. Rodzice dziewczyny popierali tę decyzję i tylko wlewali córce do głowy kolejne nieprawdziwe rzeczy na temat jej ukochanego: był mordercą. Zabił własnego kuzyna.

Serenity wpadła w depresję, a jej zły stan przez kolejne miesiące się pogłębiał. Rodzina dziewczyny nie chciała przyjąć do wiadomości tego, w jak złym stanie jest Serenity. Udawali, że wszystko jest w porządku.

Podobnie było z rodziną Tage’a – przekazywali synowi nieprawdziwe informacje o Serenity. Mówili mu na przykład, że dziewczyna nie zamierza się nim przejmować i ma nowego ukochanego. Że zapomniała o nim i uważa go za mordercę.

Dziewczyna w końcu po dwóch latach pojechała do więzienia, gdzie trzymali Tage’a. Ale ten, z powodu kłamstw swojej rodziny, nie zgodził się na widzenie z nią. Serenity nie wróciła do domu. W drodze powrotnej trafiła na plażę, gdzie kiedyś się spotykała z Tage’em, i o wschodzie słońca zażyła opakowanie leków nasennych ukradzionych wcześniej matce. Popiła je wódką i zasnęła, gdy pierwsze promienie słoneczne muskały jej twarz.

O śmierci Serenity zrobiło się głośno. Idealna, piękna córka bogatych rodziców nagle zmarła.

Dowiedział się o tym także Tage i wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju. Gdy w końcu opuścił więzienie, po czterech latach, pojechał na plażę, gdzie Serenity odebrała sobie życie. Tam, gdzie kiedyś często się spotykali. O wschodzie słońca wszedł do wody. Wchodził coraz głębiej i głębiej, aż stracił dno pod stopami. Nie potrafił pływać. Utonął, gdy słońce rozjaśniało niebo. Na tym scenariusz się kończył.

Płakałam, czytając ostatnie strony.

Rolę Serenity dostała Sylvia Clarke i gdy z początkiem listopada dostałam do obejrzenia kilka scen, które miały się znaleźć w zwiastunie, byłam zachwycona. I cóż, ponownie się popłakałam. Sylvia była do tej roli idealna. Z kolei Tage’a zagrał debiutujący młody chłopak o kalifornijskiej urodzie. Miał jasne kręcone włosy i oczy w kolorze spokojnego oceanu.

Po zobaczeniu zwiastuna od razu poczułam przypływ natchnienia. To mi wystarczyło.

Młodzieńcza, pierwsza miłość. Nieszczęśliwi kochankowie, którym sprzyjał los, bo ciągle ich ze sobą stykał. Jednak ze względu na konflikty rodzinne, dawną urazę i głęboko zakorzenioną nienawiść ich historia skończyła się tragicznie.

Moja wyobraźnia działała. Zaczęłam w głowie tworzyć własny film.

Przez kolejne dwa tygodnie próbowałam napisać tekst piosenki, ale melodia mi się wymykała, a słowa uciekały. Miałam je na końcu języka, spisywałam je na kartce, jednak to wciąż nie było to.

W czwartek dwudziestego listopada po osiemnastej siedziałam w pokoju przy laptopie. Pisałam interpretację tekstu na zajęcia, ale nie mogłam się skupić.

Ogarniała mnie senność. Za oknem było już ciemno mimo wczesnego wieczoru. Tęskniłam za słońcem, za ciepłem. Westchnęłam ciężko, bo wiedziałam, że długie, nocne i zimowe wieczory dopiero się zaczynają. Zeszłej nocy spadł pierwszy w tym roku śnieg.

Kaden zabrał Chrisa na spacer, żebym mogła zająć się pisaniem, ale jak na złość byłam na to zbyt zmęczona. Wczoraj nie mogłam zasnąć, za dużo myślałam. Nie potrafiłam uspokoić myśli ani się wyciszyć. Usłyszałam ciche pukanie do drzwi.

Oderwałam oczy od pustej strony w Wordzie, na którą gapiłam się chyba już pół godziny. Znowu zaczęło padać. Jeśli pogoda utrzyma się tak przez cały grudzień, będziemy mieć białe święta, pomyślałam. Jednak wolałam nie wybiegać myślami do grudnia i świąt. Do Nowego Roku. Bo wtedy momentalnie przypominałam sobie o Danielu, a nie mogłam sobie na to pozwolić.

Skupiłam się na drzwiach. Ktoś stał po drugiej stronie i czekał, aż się odezwę. To na pewno Alison, chociaż jak na nią było za wcześnie: dochodziła dwudziesta pierwsza.

– Proszę! – zawołałam.

Alison weszła do pokoju, w jednej ręce trzymała pudełko z pączkami, a w drugiej kubek z parującą kawą ze starbucksa.

– Pomyślałam, że przyda ci się mała pomoc – oświadczyła z promiennym uśmiechem.

– Dzięki. Pilnie potrzebuję kawy.

– Wiem, siedzisz tutaj całe popołudnie i wieczór. Kaden powiedział, że nie zjadłaś z nimi kolacji.

– Jestem po uszy zakopana w pracy, niestety.

Alison kiwnęła głową. Kto jak kto, ale ona doskonale zdawała sobie sprawę, jak to jest.

Podeszła bliżej i postawiła pudełko z pączkami na blacie mojego biurka.

– Kaden nie wie o pączkach, więc nie będzie marudził, że szkodzimy swojemu zdrowiu. – Mrugnęła do mnie porozumiewawczo, a ja zaśmiałam się cicho.

Wzięłam jednego pączka i skosztowałam go. Poczułam w ustach słodki smak lukru i czekolady. Znad kubka z kawą unosił się aromatyczny zapach piernika.

– Jesteś moją bohaterką – wymamrotałam z pełnymi ustami.

Zmarnowałam kilka godzin, siedząc i próbując coś z siebie wykrzesać, bo musiałam oddać tę pracę najpóźniej w poniedziałek. Potem była przerwa z okazji Święta Dziękczynienia, nie mieliśmy zajęć od wtorku aż do kolejnego poniedziałku.

– Słuchaj… – zaczęła Alison, opierając się biodrem o moje biurko i splatając ramiona na piersiach.

Miała na sobie za duży, pomarańczowy sweter z wydrukowanym wielkim indykiem. Upolowała go w jakimś podrzędnym ciucholandzie za bezcen i uwielbiała go. Mnie ten sweter bawił i byłam pewna, że to dlatego Ally go założyła. Rano, gdy wychodziła na zajęcia, miała na sobie zwykły czarny pulower.

Nie podobał mi się jej ton i wiedziałam, jakie tematy poruszy. Westchnęłam ciężko i usiadłam wygodniej na krześle przy biurku. Nie przerywałam jedzenia pączka, chociaż apetyt nieco mi zmalał.

– Lily i państwu Williams bardzo zależy na twojej obecności podczas świąt, Di.

I oto jest. Temat, którego nie miałam ochoty poruszać. Dostałam zaproszenie na Święto Dziękczynienia od rodziców Daniela oraz od Lily. Zaprosili także mojego brata i Raven. Miałam dylemat, bo przecież nie mogłam ot tak pojechać do nich z Chrisem, a to święto było dla mnie ważne i nie chciałam go spędzać z dala od syna. Wystarczy, że nie będzie przy mnie Daniela w tym dniu. Chociaż szczerze mówiąc, miałam cień nadziei, że może Daniel wróci za tydzień. To też był powód, dla którego nie chciałam nigdzie się ruszać na Święto Dziękczynienia.

Odkąd Daniel wyjechał, rozmawialiśmy tylko dwa razy, tak było lepiej dla nas obojga. Potrzebowaliśmy się skupić na swoich życiach, które na razie przebiegały oddzielnie. Musiałam mu pozwolić pozamykać wszystkie sprawy. Nie chciał mi niczego obiecywać, żeby nie łamać kolejnych przysiąg, więc nie podał żadnego konkretnego terminu swojego powrotu na stałe.

– Diano? – zapytała Alison, gdy milczałam.

– Ale co niby miałabym zrobić z Chrisem?

– Mógłby zostać z Kadenem. Powiedz, że możesz u nich być na przykład dwa lub trzy dni, a potem wróć. Chris już zostawał bez ciebie kilka dni, nic mu nie będzie.

– Tyle że wtedy Kaden musiałby spędzić święta samotnie. Co ze mnie by była za przyjaciółka, jeślibym mu na to pozwoliła?

– Kaden nie spędzi świąt sam. Już z nim o tym rozmawiałam i mam plan. Raven wie o naszym pomyśle i nie zamierza się awanturować.

Gapiłam się na nią zaskoczona.

– Jak to? Co wyście wymyślili?

– Kaden i Chris polecą z nami, rozdzielimy się dopiero na lotnisku w Spokane. Kaden pojedzie do swojej mamy i brata, weźmie ze sobą Chrisa…

– Że co? – Zamrugałam powoli i chyba niechcący podniosłam głos, bo Alison się nieco skrzywiła. – Jakim cudem Raven się na to zgodziła?

– Nikt nie wiedział, że byłaś w ciąży, i nikt nie wie, że Chris jest synem Daniela. Kaden powie, że to dziecko jego koleżanki z pracy, która musi pracować całe święta. Raven się zgodziła, bo cóż, przecież nie widziałyście się od marca, a ja jej nie widziałam od zeszłych świąt. Poza tym w Spokane będą wtedy wszyscy, Louise też wraca… – Jej głos nagle nieco ucichł i odchrząknęła. – Znaczy wiesz, wszyscy prócz Daniela i Caspra. Ale pozostali z naszej paczki wracają do miasta. Moglibyśmy się wszyscy razem spotkać…

Patrzyłam na nią naprawdę zaskoczona. Nie spodziewałam się takiego pomysłu.

Jeszcze raz pomyślałam o tym planie. Rzeczywiście, Chris byłby bezpieczny, a jednocześnie mogłabym się z nim zobaczyć. Spotkałabym Jasona, Elodie, Louise, Raven… Naprawdę stęskniłam się za nimi wszystkimi. Państwo Williams nalegali, żebym zatrzymała się u nich na czas mojego pobytu w mieście.

– Wszystko świetnie, ale jest mały szczegół, dla którego nie chcę być w przyszłym tygodniu w Spokane.

– Crownsowie – powiedziała Alison takim tonem, jak gdyby wymawiała nazwę choroby.

– Właśnie. Prawnik powiedział, że jakoś na dniach dostaną pismo.

Dziewiętnastego stycznia następnego roku miała się odbyć rozprawa przeciwko Crownsom. Dzięki pomocy między innymi pana Williamsa i Daisy zdobyłam twarde dowody. Nawet mój brat zeznawał.

Wiedziałam, że to Święto Dziękczynienia, a także Boże Narodzenie dzieciaki mieszkające u Crownsów spędzą jeszcze z nimi, ale jeśli dopisze mi szczęście, to już na kolejne święta podopieczni Crownsów powinni się znajdować w innych, oby znacznie lepszych domach. Zamierzałam o to walczyć i nie dać się zastraszyć. Nie chciałam także wysłuchiwać kolejnych potoków wyzwisk i obelg, na które mogę być narażona, jeśli pojadę do Spokane i przez przypadek natknę się na znienawidzonych rodziców zastępczych.

– Crownsowie nie będą cię nękali – zapewniła stanowczo. – Nawet jeśli jakimś cudem się dowiedzą, że wróciłaś do Spokane, to przecież Raven nie pozwoli im do ciebie podejść.

– Raven na pewno nie będzie robiła mi awantury o zabranie Chrisa? – zapytałam z powątpieniem.

– Na pewno!

Ostatecznie uznałam, że skoro tak, to w sumie może taki wyjazd wyjdzie na dobre nam wszystkim. Kaden będzie mógł się zobaczyć z mamą i bratem, a Chris z Samem. Mój brat zaczynał coraz natarczywiej dopytywać, kiedy wpadnę do niego z synem. On z powodu pracy i studiów nie dałby rady wyrwać się na kilka dni do Nowego Jorku.

Swoją drogą byłam szczęśliwa, że Williamsowie zaprosili Sama. Zapewne mój brat więcej czasu spędzał teraz z Lily, bo szczerze wątpię, aby zaprosili go tylko ze względu na mnie.

Alison wyszła, a ja z nową energią, naładowana cukrem i kofeiną, zabrałam się do pisania. Udało mi się skończyć pracę w dwie godziny. To był mój rekord. Pod koniec jednak byłam okropnie zmęczona i nawet niedawno wypita kawa nie mogła temu zaradzić. Postanowiłam nie wracać już dzisiaj do pisania piosenki, nie dałabym rady się skupić. Musiałam zrobić sobie wolne.

Gdy wyszłam z pokoju, zobaczyłam Kadena na kanapie z Chrisem. Mój syn spał pod kocem, nadal miał lekko wilgotne włoski po kąpieli. Tulił do siebie mocno pluszowego Nemo. Kaden oglądał w Discovery Science jakiś program o huraganach. Zerknął w moją stronę.

– Dziękuję za pomoc – powiedziałam cicho i podeszłam do kanapy.

– Nie ma sprawy. – Ściszył jeszcze bardziej telewizor. – Jak tam praca?

– Udało mi się skończyć. Jutro ją oddam. Powinno być dobrze.

Wzięłam ostrożnie śpiącego synka na ręce. Złapał mocniej Nemo jedną ręką i wtulił się we mnie, wzdychając przez sen.

***

Następnego dnia po południu zadzwoniłam do pana Williamsa i powiedziałam, że z wielką chęcią przyjadę i że udało mi się dostać wolne.

– To cudowna wiadomość! – Wyczułam, jak się uśmiecha. – Wspaniale będzie znowu cię zobaczyć, Diano.

Nie rozumiałam, dlaczego on i jego żona są dla mnie tacy dobrzy, ale zrobiło mi się ciepło na sercu. To było miłe mieć gdzie wracać, pomyślałam z lekkim uśmiechem błądzącym na ustach. Pan Williams zaczął mi opowiadać o planach na kolejne świąteczne dni. Zamierzał w czarny piątek udać się na zakupy z żoną. Pani Williams uwielbiała w tym dniu polować na okazje. Nie chodziło wcale o niskie ceny, bo Williamsom pieniędzy nie brakowało. Po prostu lubiła znajdować przedmioty z jak największą zniżką. Traktowała to jak wyzwanie.

Gdy skończyłam rozmawiać, zadzwoniłam do brata. Nie posiadał się z radości, gdy mu powiedziałam, że przyjadę do Spokane. Wyznał mi, że kupił prezent dla Chrisa z okazji drugich urodzin, które mój syn obchodził czwartego października.

– Chris i tak jeszcze nie ogarnia dat. Najważniejsze jednak, że dostanie ode mnie swój spóźniony urodzinowy prezent.

Naprawdę byłam szczęśliwa, że tak wiele osób dba o mojego syna. Sam uwielbiał Chrisa i gdyby mógł, to by go rozpieścił do granic możliwości.

– Proszę, tylko powiedz, że to nic głośnego.

– Nie, spokojnie – zapewnił ze śmiechem. – Prezent nie wydaje z siebie żadnych dźwięków.

Odetchnęłam z ulgą. Chris ostatnio wypatrzył w sklepie niezwykle głośną zabawkę w postaci dużego zabawkowego telefonu i uwielbiał się nią bawić i wciskać gumowe guziki. Razem z Alison i Kadenem staraliśmy się jakoś chować tę zabawkę wieczorami, inaczej nie dało się wytrzymać. Opowiedziałam o tym bratu podczas naszej ostatniej rozmowy i cieszyłam się, że o tym pamiętał. Przeklęci niech będą ci, którzy wymyślają tak głośne zabawki dla dzieci.

Po rozmowie z bratem odłożyłam na bok telefon i z westchnieniem spojrzałam na pustą kartkę przede mną. Długopis leżał obok mnie, a w śmietniku przy biurku piętrzył się już stos pomazanych kartek.

Kaden znowu zaproponował, że zajmie się Chrisem, gdy wróciłam z zajęć. Powiedział, że to dla niego żaden problem. Siedzieli teraz razem i próbowali zrobić lunch. Chris uparł się, że pomoże Kadenowi w przygotowywaniu kanapek, więc życzyłam im powodzenia, zanim zaszyłam się w pokoju.

Próbowałam skupić się nad tekstem piosenki, ale bez powodzenia. Nagle odezwał się mój telefon. W pierwszej chwili myślałam, że to może Sam zapomniał mi jeszcze o czymś powiedzieć, ale tak nie było.

Na wyświetlaczu widniał numer pani Crowns.

– Szlag – wymamrotałam pod nosem.

Skąd, u diabła, ona miała mój numer? Ja jej go nie podawałam. Mój brat też w życiu by jej go nie udostępnił.

Prawda, mam ten sam numer telefonu od lat. Pewnie powinnam go była zmienić, jednak nie chciałam utrudniać Georgii, Percy’emu i reszcie kontaktu ze mną.

Nagle mnie olśniło. Dałam im numer na kartce. Kazałam im wykuć go na pamięć i zniszczyć kartkę.

Cholera jasna!

Nie było innej opcji: jakimś cudem pani Crowns dorwała tę kartkę, zanim moje przybrane rodzeństwo ją zniszczyło. Nie widziałam innego wyjaśnienia.

I pani Crowns musi dzwonić akurat teraz, gdy już przyklepałam swój przyjazd do Spokane, pomyślałam z goryczą. Cudownie. Gdyby zadzwoniła wcześniej, zanim dałam się namówić Alison, pewnie zdecydowałabym się jednak zostać w Nowym Jorku.

Naprawdę nie miałam ochoty z nią rozmawiać, w ogóle. Nie miałam jej nic do powiedzenia. Zastanawiałam się nad zignorowaniem jej, jednak wiedziałam, że wtedy pewnie będzie non stop do mnie wydzwaniała. Zablokowanie jej numeru uznałam za dziecinny krok. W końcu nie bałam się z nią rozmawiać, choć z drugiej strony nie chciałam pozwolić jej wylać na siebie wiadra pomyj…

Z ciężkim westchnieniem odebrałam.

– Tak?

– Coś ty sobie myślała, dziewczyno? – wysyczała pani Crowns, a ja nie mogłam powstrzymać skrzywienia się. – Czyś ty oszalała?!

Kilka lat temu skuliłabym się na dźwięk jej głosu. Teraz poczułam przypływ irytacji i naprawdę się wkurzyłam. Veronica Crowns nie miała prawa tak się do mnie odzywać. Nie zasłużyłam sobie na takie traktowanie i nie zamierzałam się na nie godzić. Nie byłam już jej podopieczną.

– Myślałam o tym, że nie powinniście być rodziną zastępczą dla żadnego dziecka więcej, jak się łatwo domyślić…

– Jak możesz tak mówić, gówniaro?!

– Dodam także – kontynuowałam niezrażona jej oburzonym głosem – że nie życzę sobie takiego tonu w rozmowie ze mną.

– Co proszę? Ledwo osiągnęłaś pełnoletność i już myślisz, że pozjadałaś wszystkie rozumy!

– Nie dawałam numeru telefonu ani tobie, ani twojemu mężowi z oczywistego powodu: nie mam wam nic do powiedzenia. Nie mam czasu na wysłuchiwanie tego, jak plujesz jadem, więc powiedz mi, z jakiego powodu dzwonisz?

Kobieta wzięła krótki, szybki wdech. Było słychać, że jest w szoku.

– Jak śmiesz zwracać się do mnie takim tonem?!

Zacisnęłam palce wokół telefonu i ugryzłam się w język. Jestem lepsza od niej i nie będę się na niej emocjonalnie wyżywała, pomyślałam.

Miałam ochotę naprawdę jej wygarnąć, że przez te wszystkie lata zniszczyła mi psychikę, moje poczucie własnej wartości. Ten jej fanatyzm, przemoc psychiczna i fizyczna raniły moją duszę i mimo upływu czasu nadal jeszcze czułam ukłucie bólu na wspomnienie lat spędzonych pod jej dachem.

– Zwracam się do ciebie o wiele milej niż ty do mnie – odpowiedziałam spokojnym tonem, najchłodniej jak tylko byłam w stanie. Nie pozwolę jej się sprowokować. – Więc? Jeśli nie masz do mnie żadnych pytań, rozłączam się i blokuję twój numer.

Veronica Crowns milczała, chyba się zapowietrzyła. Słyszałam, jak ciężko oddycha po drugiej stronie. W końcu się odezwała:

– Masz natychmiast wycofać się z tych niedorzecznych zeznań i przestań sobie wyobrażać, że możesz iść do sądu z byle czym. Niczego nie zyskasz.

– Zgodnie z prawem mogę iść do sądu z czymkolwiek chcę, jeśli mam pieniądze na to, by pokryć koszty sądowe. Tak się składa, że je mam. Wynajęłam również dobrego prawnika, a tobie i Thomasowi radzę zrobić to samo. Do zobaczenia w sądzie dziewiętnastego stycznia.

Tym razem nie czekałam na jej odpowiedź. To byłoby bez celu. Ta kobieta nie potrafiła dostrzec swojej winy w czymkolwiek.

Rozłączyłam się i zablokowałam jej numer. Momentalnie poczułam się lepiej i mogłam swobodniej oddychać. Kolejny ciężar zniknął z moich ramion.

Rozdział 2

Daniel

27 listopada 2014 roku

Bez problemu wmówiłem wykładowcom, że pilnie potrzebuję wrócić do Stanów w grudniu, by móc opiekować się schorowaną, umierającą ciotką. Pomogło mi też to, że udało mi się o kilka tygodni wcześniej zaliczyć wszystkie obowiązkowe zajęcia. Mogłem szybciej podejść do egzaminów i w ten sposób już w połowie listopada skończyłem studia z jednymi z najwyższych ocen na roku, starałem się jednak nie wychylać i zrobiłem wszystko, by osiągnąć wyniki niższe niż dziesięciu najlepszych studentów. Ludzie zwracają na ciebie uwagę nie tylko wtedy, gdy jesteś w czymś zły, ale także gdy się wybijasz w jakiejś dziedzinie. Mnie zależało na stopniach, ale też na pozostaniu w cieniu najwybitniejszych.

Po odebraniu dyplomu odszedłem z księgarni, miałem zamiar już stuprocentowo skupić się na pracy w agencji. Szczerze mówiąc, naprawdę lubiłem pracować w księgarni i uznałem, że po powrocie do Stanów mógłbym na początek spróbować znaleźć zatrudnienie właśnie w takim miejscu. Szukanie pracy w moim zawodzie nie będzie raczej łatwe.

Poinformowałem Cedrica oraz Harveya o ukończeniu studiów i odejściu z drugiej pracy, ponieważ chciałem pracować u nich w pełnym wymiarze godzin. Pogratulowali mi i dostałem od nich komplet wizytówek z napisem „Callahan Morgan, prywatny detektyw”.

W piątek dwudziestego ósmego listopada planowałem ponownie pojechać na farmę Otford i spróbować wreszcie porozmawiać z Dylanem Robsonem. Udało mi się dowiedzieć dzień wcześniej, że wrócił już do pracy.

By przygotować grunt pod obserwację Robsona, zacząłem chodzić na lekcje jazdy konnej. Starałem się uczęszczać na nie chociaż raz w tygodniu. Gdybym zjawił się tam nagle i ot tak zaczął węszyć, wyglądałoby to podejrzanie.

Jazda konna nigdy nie była czymś, czego chciałem doświadczyć, ale finalnie okazało się, że to polubiłem. I było to znacznie trudniejsze, niż z boku wyglądało, dlatego moje regularne wizyty nie były niczym nadzwyczajnym. Ot, kolejny chętny do nauczenia się, jak radzić sobie z tymi majestatycznymi, pięknymi zwierzętami.

Cały czas jeździłem na lonży, radziłem sobie zbyt słabo, aby instruktor pozwolił mi na samodzielną jazdę, ale przed lekcją oraz po niej miałem czas na spacerowanie po terenie farmy i nikt nie zwracał na mnie uwagi.

Uprzedziłem wczoraj wieczorem Cedrica, że dzisiaj nie będzie mnie w biurze. Nie był z tego powodu zbytnio zadowolony, bo nadal miałem do zrobienia jeszcze swoją część pracy w archiwum, ale sprawa Cressidy była priorytetem. Każda poszlaka była cenna.

Wstałem wcześniej niż zwykle, o szóstej rano. Byłem umówiony na lekcję jazdy konnej o ósmej, a dojazd zajmował mi jakieś pięćdziesiąt minut. Wolałem jednak zjawić się nieco przed czasem, żeby mieć chwilę na rozejrzenie się po okolicy.

W Spokane była trzynasta. Kusiło mnie, żeby zadzwonić do Diany… Ale o tej porze była pewnie na zajęciach. Z ciężkim westchnieniem zwlokłem się z łóżka i poszedłem pod prysznic. Musiałem się dobudzić i skupić myśli.

Chwilę przed siódmą wsiadłem do samochodu i ruszyłem, po drodze zahaczając o starbucksa, by wziąć kawę na wynos. Gdy upiłem łyk kawy, kolejny raz pomyślałem o Dianie. Przetarłem oczy, wypiłem kolejny łyk i wyjechałem z parkingu. Musiałem odsunąć na bok wspomnienia.

Na miejsce dotarłem kwadrans przed ósmą.

Starałem się nie łudzić za bardzo, że coś z tego wyjdzie, musiałem wszystko robić na chłodno. Wystarczy, że powiem jedno słowo nie tak, a Robson może mi kazać spadać na drzewo i dodatkowo powiedzieć szefowej, że go nachodzę, a wtedy dostanę zakaz wstępu na teren. Temat Cressidy był tabu na farmie, zdążyłem już się zorientować. Ludzie nie lubili o tym rozmawiać ze względu na ciężką sytuację przed kilkoma laty, tuż po zniknięciu dziewczyny. Robson był przesłuchiwany, a cały obszar przeszukano. Była to koszmarna antyreklama i przez kilka tygodni farma miała mniejszą liczbę kursantów, ponadto dwa kolejne letnie turnusy dla młodzieży zostały odwołane.

Zanim wysiadłem z samochodu, wziąłem kilka głębokich wdechów.

– Nie spieprz tego – powiedziałem do siebie, patrząc w lusterko, i wyszedłem.

Tego roku australijska wiosna była wyjątkowo deszczowa i ciepła, drobny deszcz padał od samego rana, odkąd tylko wyszedłem z mieszkania. Nałożyłem kaptur bluzy na głowę i ruszyłem wolnym krokiem w kierunku stajni.

Kursanci mogli pomagać stajennym przy koniu, na którym mieli lekcje, żeby oprócz samej jazdy uczyć się również dbania o zwierzę, dlatego też mój widok nikogo nie zdziwił.

Tego dnia byłem jednym z pierwszych kursantów, jazdy zaczynały się właśnie o ósmej. W stajni dostrzegłem Millie i Clarę, pracowały na farmie i zajmowały się sprzątaniem w boksach. Przy dwudziestu koniach miały co robić.

Ruszyłem między boksami w stronę wałacha, na którym jeździłem. Tulpar był pięknym dziesięcioletnim kasztanem. Imię dostał po skrzydlatym koniu z mitologii tureckiej. Przy boksie Tulpara dostrzegłem Dylana Robsona i nie mogłem uwierzyć we własne szczęście. Okazja do rozmowy natrafiała się sama.

Podszedłem wolnym krokiem do Dylana, który siodłał Tulpara i cicho coś do niego mówił. Mężczyzna był po trzydziestce, krótkie ciemne włosy miał zaczesane do tyłu, na skroniach widać było małe zakola. Miał na sobie sprane dżinsy z nogawkami ubrudzonymi świeżym błotem. Gdy się poruszał, utykał na lewą nogę. Pamiątka po złamaniu.

Dylan mnie dostrzegł i kiwnął głową w moim kierunku.

– Ty musisz być Callahan. Dzisiaj jeździsz na Tulparze jako pierwszy, prawda? – spytał, a ja przytaknąłem. Stanąłem metr od niego i patrzyłem, jak kończy siodłać Tulpara.

Koń zerknął na mnie i cicho zarżał. Uśmiechnąłem się lekko.

– Tak, to ja – odezwałem się i wsunąłem dłonie w kieszenie spodni. – To ciebie zastępował przez ostatnie miesiące Lincoln. Mówił, że jest tylko tymczasowo, dopóki nie wrócisz. Podobno złamałeś paskudnie nogę. Jak się trzymasz?

Z tym ostatnim nieco podkoloryzowałem. Na twarzy mężczyzny pojawiło się lekkie zdziwienie, jak gdyby fakt, że jakiś pracownik o nim ze mną rozmawiał, był nietypowy. Nie miałem pojęcia, jakie relacje utrzymywał z resztą podwładnych.

– Tak, to prawda – odezwał się w końcu. – Jestem Dylan. A moja noga, cóż… – Z grymasem potarł się o lewe udo i mogłem dostrzec, że mimo dżinsów noga wydawała się szczuplejsza. – W najbliższym czasie mogę zapomnieć o ujeżdżaniu i trenowaniu koni.

W jego głosie usłyszałem cień bólu. Udawałem, że tego nie dostrzegłem, tym bardziej że Dylan skupił się ponownie na koniu, kończąc go oporządzać. Jego twarz pociemniała, jak gdyby wrócił wspomnieniami do chwili, gdy złamał nogę. Widać było, że nie lubi o tym rozmawiać i od razu przyszło mi do głowy, że może nie był to zwykły wypadek. Postanowiłem dowiedzieć się jak najwięcej.

Do stajni weszła Faith. Mimo kiepskiej pogody i wczesnej pory jak zawsze od rana promieniała. Czasami przypominała mi Lily z tym porannym entuzjazmem. Obie miały najwięcej energii z samego rana. Dla mnie podniesienie się z łóżka o szóstej było katorgą.

– Dzień dobry! Gotowy na lekcję? – zapytała wesoło dziewczyna i podeszła bliżej. – Przyznam, że widok twojego imienia jako pierwszego na liście dzisiaj mnie zaskoczył.

Nic dziwnego, zazwyczaj wolałem wpadać popołudniami.

– Gotowy jak tylko się da. Postanowiłem spróbować ćwiczyć rano, może wtedy lepiej mi będzie wszystko szło.

Mimo że polubiłem jazdę, niestety nie bardzo miałem do tego talent. Na szczęście Tulpar wybaczał mi błędy i nie wykorzystywał ich przeciwko mnie.

– I takie myślenie to ja lubię! – odparła i podeszła do Dylana i Tulpara.

Koń zarżał na jej widok i wyciągnął w jej stronę głowę.

Faith miała nieco ponad dwadzieścia lat. Jej ciemne włosy zaplecione były w ciasny warkocz i schowane pod brązową czapką z daszkiem. Z kieszeni bryczesów wyciągnęła kostkę cukru.

– Nie powinnaś mu tego dawać – mruknął z niezadowoleniem Dylan, ale nie powstrzymywał jej, gdy podsunęła kostkę swojemu podopiecznemu.

– Bez przesady, jedna kostka raz na kilka dni mu nie zaszkodzi. Ty sam jesz tylko zdrowe rzeczy? – Faith mrugnęła w jego stronę i pogłaskała chrapy zadowolonego konia.

Obserwowałem, jak Tulpar pochłonął kostkę cukru i z zainteresowaniem próbował wsadzić nos w kieszenie spodni Faith.

– Już nie mam, na dzisiaj starczy. – Dziewczyna ze śmiechem delikatnie odsunęła głowę ciekawskiego konia, po czym zwróciła się do mężczyzny: – Jak sprawdził się na rozgrzewce?

– Oprócz prób zrzucenia z siodła Millie wszystko było w porządku i jest gotowy do treningu – odezwał się Dylan i podał jej wodze. – Dzisiaj chyba wstał lewym kopytem.

O nie. To ostatnie, czego się spodziewałem. Przełknąłem ciężko ślinę. Naprawdę nie chciałem wylądować zaraz w błocie na padoku.

Starałem się ukryć niepokój i utrzymywać spokojny wyraz twarzy. Tulpar spojrzał na mnie, jak gdyby wyczuwał zmianę mojego nastroju i chciał powiedzieć: „Ludzi oszukasz, człowieku, ale mnie nie”.

– Pewnie się czegoś wystraszył. – Faith pogłaskała bok konia. – Zazwyczaj jest spokojny jak anioł.

Usiłowałem odsunąć na bok wszelkie swoje obawy, bo miałem zadanie do wykonania. Musiałem dowiedzieć się jak najwięcej o Dylanie i móc jakoś subtelnie go wypytać o wydarzenia związane z zaginięciem Cressidy.

Udałem się z Faith i Tulparem na lekcję, starając się jednocześnie okazać więcej entuzjazmu, niż czułem. Moja szansa na rozmowę z Dylanem w tamtej chwili przepadła, ale nie zamierzałem się poddawać.

Podczas godzinnej lekcji tylko raz byłem bliski upadku z siodła, więc nie mogłem narzekać. Faith również kilka razy upomniała mnie, żebym się rozluźnił, a nie siedział jak kłoda. Miałem pracować z koniem, a nie utrudniać mu życie. Bardzo zabawne, pomyślałem ironicznie, i starałem się nie zastanawiać nad tym, co by było, gdybym wylądował pod kopytami Tulpara. Skupiłem się na rozluźnieniu mięśni.

Tuż przed dziewiątą zacząłem dostrzegać więcej osób, pojawił się także autokar, z którego wysiadły dzieciaki w wieku około czternastu, piętnastu lat. Wycieczka szkolna.

Po skończonej lekcji Faith pozwoliła mi odejść, a sama wraz z Tulparem czekała na nadchodzącą grupę uczniów.

Skierowałem się na parking, ale gdy tylko uwaga Faith była skupiona na nastolatkach, obrałem kurs na ścieżkę prowadzącą do rzędu jednopiętrowych domów, gdzie mieszkali niektórzy pracownicy farmy. Pomieszkiwały tam osoby pracujące tymczasowo, głównie studenci latem. Zdążyłem się już zorientować po przejrzeniu w sieci ofert pracy z farmy. W sezonie domy były zazwyczaj pełne, teraz jednak tylko dom Dylana był zamieszkały.

Wcześniej sprawdziłem innych pracowników farmy i zdecydowana większość była z okolicy, maksymalnie dwadzieścia minut jazdy samochodem, więc nie potrzebowali mieszkać na terenie ośrodka. Tylko Robson pochodził spoza stanu Nowa Południowa Walia, przyjechał do Sydney pięć lat temu z małego miasteczka Waroona. Na tym trop się urywał, nie byłem już w stanie dokopać się do żadnych szczegółów dotyczących jego życia.

Dzięki wycieczce szkolnej nie tylko Faith była zajęta, ale również jeszcze dwóch innych instruktorów.

Wcześniej już ustaliłem, w którym domu mieszka Dylan. Nie było to trudne, jego dom jako jedyny nie wyglądał na opuszczony plus miał skrzynkę na listy z jego nazwiskiem.

Deszcz się nieco wzmógł, co przyjąłem z zadowoleniem. Szansa na to, że ktoś mnie teraz wypatrzy, była mała. W dodatku z powodu opadów kolejne zajęcia niemal na pewno będą się odbywały w zadaszonym padoku, nie na świeżym powietrzu.

Nim doszedłem do rzędu domków, poczułem pierwsze chłodne krople deszczu na karku, woda przesiąkła przez moją bluzę. Odwróciłem się za siebie i sprawdziłem, czy nie zostawiam po sobie śladów, na szczęście błoto ze żwirowej ścieżki już spływało w stronę jasnozielonej, wiosennej trawy.

Wszedłem między pierwszy a drugi dom i przemknąłem się za nimi do ostatniego budynku, w którym mieszkał Dylan. Gdy podszedłem bliżej, poczułem zapach świeżej farby, chociaż nie widziałem, gdzie budynek byłby malowany. Uniosłem głowę ku górze, a deszcz zaczął kropić na moją twarz.

Już miałem opuścić wzrok, gdy dostrzegłem otwarte okno na strychu. Nie było to wysoko, zaledwie piętro wyżej, ale nie widziałem wokół siebie niczego, na czym mógłbym stanąć, żeby tam sięgnąć. Ewidentnie to stamtąd dochodził świeży zapach malowania.

Może Dylan robił remont?

Wydawało się to dziwne, skoro nadal miał problemy z chodzeniem. Jakim cudem więc miałby zajmować się pracami? Chyba że kogoś wynajął, pomyślałem od razu i przywarłem ciaśniej do ściany budynku. Ostatnie, czego chciałem, to żeby człowiek wynajęty do malowania zobaczył mnie węszącego wokół domu i wypaplał wszystko swojemu pracodawcy.

Z tylnej kieszeni wyciągnąłem zwinięte lateksowe rękawiczki i je założyłem.

Nacisnąłem klamkę tylnych drzwi, ale były zamknięte. Nie miałem zamiaru podchodzić od frontu z obawy, że mimo wszystko ktoś mnie zobaczy. Z kieszeni spodni wyjąłem mały wytrych i zabrałem się za otwieranie zamka. Była to jedna z wielu czynności, których nauczyłem się podczas praktyki w agencji, od Cedrica. Według niego detektyw powinien zdobywać informacje wszędzie, gdzie jest to możliwe. Czasami wymaga to kreatywności i łamania prawa. Nic dziwnego, że na studiach o tym nikt nic nie mówił.

Zamek kliknął. Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Od razu nałożyłem na buty foliowe ochraniacze, żeby nie pozostawić błotnistych śladów.

Zapach farby stał się intensywniejszy. Zmarszczyłem nos i starałem się oddychać przez usta, nie chciałem się nabawić bólu głowy. Znalazłem się w składziku na drewno. Od podłogi po sufit widziałem stos starannie ułożonych szczap pozostałych po łagodnej zimie. Zapach suchego drzewa pozwolił mi nieco odpocząć od smrodu farby.

Otworzyłem kolejne drzwi, na szczęście nie były zamknięte na klucz, i wszedłem do sporego salonu. Tu wszystkie okna miały zasunięte rolety, przez które wpadało mało światła i słabo widziałem, za to nikt z zewnątrz mnie nie mógł dostrzec. Po drugiej stronie znajdowały się frontowe drzwi.

Powoli stąpałem po szarym dywanie i nasłuchiwałem. Jednak oprócz deszczu uderzającego w dach i okna nie słyszałem niczego innego. Wszedłem w głąb. W pomieszczeniu były tylko brązowa stara kanapa, brązowa niska komoda z czterema szufladami oraz stary telewizor, chyba nawet starszy niż ja. To jeden z tych dużych, ciężkich modeli. Wątpiłem, czy nadal działał.

Z prawej strony znajdowała się mała kuchnia połączona z jadalnią, oddzielona od niej wyspą kuchenną. W zlewie piętrzyła się góra naczyń. Podszedłem bliżej i po zaschnięciach i rozwoju pleśni stwierdziłem, że niektóre talerze leżą tutaj już co najmniej kilka dni. Zapach farby tak znieczulił mój nos, że przynajmniej nie czułem smrodu rozkładających się resztek. Wróciłem do salonu i przeszedłem powoli do uchylonych drugich drzwi prowadzących do sypialni. Wąskie, jednoosobowe łóżko było niepościelone, a na podłodze walały się brudne ubrania.

Cały czas zachowywałem się cicho i uważnie sprawdzałem każdy kąt. Nie mogłem zacząć przeszukiwać domu, dopóki nie będę miał stuprocentowej pewności, że jestem sam.

Pozostał jeszcze strych. Rozejrzałem się za schodami, zamiast tego w przedpokoju zauważyłem sznur wiszący kilka centymetrów nad moją głową. Pewnie to za jego pomocą wysuwało się schody.

Raz kozie śmierć, uznałem. Najwyżej szybko stąd wyjdę, a ktoś, kto tam ewentualnie jest, pomyśli, że jakiemuś dzieciakowi zachciało się żartów.

Pociągnąłem za sznur i klapa w suficie się uchyliła, a później wysunęła się z góry drewniana drabina. To była droga na strych? Dylan nie mógłby wejść tam sam, widziałem przecież, jak kulał.

Przez chwilę nasłuchiwałem, ale nikt się nie odezwał ani nie poruszył.

Podszedłem do drzwi frontowych i powoli nacisnąłem klamkę, by sprawdzić, czy są zamknięte. W razie gdybym musiał szybko się stąd zmywać, one były najbliżej.

Zamknięte. Uznałem jednak, że nie będę ryzykował otwierania również ich. Jeśli będę musiał szybko uciekać, nie starczy mi czasu na zamknięcie drzwi, a jeśli tylko jedne będą otwarte, Dylan może pomyśleć, że sam ich nie zamknął.

Wróciłem na chwilę do tylnych drzwi i wyciągnąłem z kieszeni mały czujnik ruchu w postaci dwóch metalowych pudełek. Ustawiłem je po obu stronach drzwi i uruchomiłem czarnym przyciskiem. W telefonie włączyłem aplikację, która wibracją miała mnie powiadomić, jeśli ktokolwiek przejdzie pomiędzy czujnikami. Nie była to tania zabawka, ale wolałem w razie czego zmyć się bez niej przez okno, niż tłumaczyć się policji wezwanej na miejsce.

Wróciłem do drabiny i wspiąłem się na strych. Deski skrzypiały z każdym moim krokiem. Było tutaj niemal pusto, dostrzegłem jedynie krzesło i jakąś szafę osłonięte białym materiałem. Duża część podłogi, tuż obok otwartego okna pomalowana była świeżą, brązową farbą w prawie takim samym odcieniu, jaki miały starsze deski. Nowo pomalowany kawałek był nieco ciemniejszy, ale z czasem może zjaśnieć po wyschnięciu.

Kucnąłem i przyjrzałem się wilgotnej farbie.

Dylan nie mógł tutaj wejść i sam pomalować podłogi, a deski zostały odświeżone zapewne kilka godzin temu. Może dzisiaj rano?

Wyciągnąłem z kieszeni mały szwajcarski scyzoryk. Wysunąłem ostrze i starłem trochę farby, żeby zobaczyć, co jest pod nią. Tutaj drewno było znacznie jaśniejsze, jak gdyby ktoś próbował dokładnie coś wyczyścić. Zacząłem drapać drewno intensywniej, było nieco wilgotne i wyczułem zapach amoniaku. Włączyłem latarkę w telefonie i zacząłem się przyglądać małej dziurce, którą zrobiłem. Pochyliłem się ku niej i pstryknąłem zdjęcie telefonem z fleszem, a później powiększyłem obraz, żeby dostrzec szczegóły.

Kolejną inwestycją, do której zachęcił mnie Cedric, był nowy telefon z bardzo dobrym aparatem. Po raz pierwszy miałem szansę docenić jego radę. Dostrzegłem słabą czerwień. Stawiałem na krew i o ile jakiś gość Dylana nie pił tutaj ostatnio czerwonego wina, mogłem dać sobie rękę uciąć, że mam rację.

Wyciąłem mały kawałek zaczerwienionego drewna i zawinąłem w chusteczkę, a potem schowałem do kieszeni. Wątpiłem, że cokolwiek da się z tego wyczytać, ale przynajmniej miałbym pewność co do swoich podejrzeń.

Zmarszczyłem brwi i postanowiłem na razie zostawić podłogę. Podszedłem do krzesła. Ściągnąłem z niego biały materiał, to samo zrobiłem z płachtą z szafy i stałem tak chwilę, patrząc na meble. Szafa miała jakieś półtora metra i była wyposażona w lustro. Rączki mebla zdemontowano, jak gdyby ktoś miał zamiar je wymienić. Otworzyłem powoli jedne drzwiczki.

Zlustrowałem wzrokiem wnętrze i przesunąłem palcami, by sprawdzić, czy nie ma tam drugiej ścianki, to samo zrobiłem z podłogą. Nic.

Miałem już zamykać szafę, gdy zauważyłem wyżłobienia, najpewniej po paznokciach, a na nich ciemnoczerwony kolor. Czyżby zaschnięta krew?

Poczułem przeszywający mnie chłód.

Starałem się nie szufladkować Dylana jako mordercę. Nadal nie miałem żadnych dowodów, musiałem myśleć chłodno.

Zrobiłem dokładne zdjęcia każdego wyżłobienia i również zeskrobałem odrobinę zabrudzonego drewna. Jeśli miałoby mi się udać wyciągnąć jakikolwiek ślad DNA, to raczej stąd, a nie z podłogi.

Zacząłem sobie zadawać pytania, dlaczego ktoś tak starannie pozbył się śladów na podłodze i uchwytach szafy, ale nie pomyślał o wnętrzu?

Minęły trzy lata, odkąd policja tutaj była i przeszukała dom Robsona. Od tamtej pory Dylan wypadł poza krąg podejrzanych i nikt się nim nie interesował. Co więcej, na farmie jego znajomi z pracy stawali za nim murem.

Czyżby to jednak on był winny porwania i morderstwa Cressidy? Myśli w mojej głowie pędziły jak szalone.

Jeśli zgłosiłbym się z tym teraz na policję, bez żadnego konkretnego dowodu, tylko wpakowałbym się w problemy, i to ogromne. Po pierwsze, nie mogłem zwracać na siebie uwagi, nadal byłem poszukiwany pod swoim prawdziwym nazwiskiem i przecież Callahan tak naprawdę nie żył. Po drugie, mogłem się założyć, że w ciągu kilku godzin te meble stąd znikną, a podłoga może zostanie pomalowana ponownie. I po trzecie, najważniejsze, cokolwiek tu się stało, sprawcą nie mógł być Dylan. Chyba że należał do tego niewielkiego procenta ludzi, którzy cierpią na upośledzenie ośrodka bólu. Analgezja wrodzona, o ile dobrze pamiętałem. Wtedy wspięcie się tutaj byłoby dla niego tylko czasochłonne. Ale nawet gdyby nie czuł bólu, jego noga zbyt długo była w gipsie. Nastąpił częściowy zanik mięśni w tej nodze i, co za tym idzie, jej osłabienie. Jak mógłby w takim stanie wnieść kogoś na górę?

Byłem bliski rozwiązania zagadki, w końcu, po długim czasie. Czułem to w kościach. Widziałem przed oczami rozsypane puzzle i palce mnie świerzbiły, by zadzwonić do Cedrica albo Harveya i podzielić się z nimi wszystkim, co do tej pory udało mi się odkryć. Ostudziłem jednak swój zapał. To za mało, stanowczo za mało, żeby cokolwiek ruszyło. Nadal musiałem zdobyć więcej informacji, przede wszystkim dowody i jakiekolwiek ślady obecności Cressidy w tym miejscu. A to wydawało się niemożliwe po takim czasie, skoro Dylan lub on i jakiś jego pomocnik zacierali ślady.

Podszedłem do krzesła i uważnie je obejrzałem. Na nóżkach były zarysowania od sunięcia po podłodze. Przeniosłem wzrok niżej, ponownie na drewniane deski, i dostrzegłem rysy. Niestety, oprócz tego nic więcej nie widziałem. Żadnych śladów krwi, włosów, materiału.

Zrobiłem zdjęcia wszystkiego, uwagę zwróciłem na nawet najmniejsze ślady, a później sięgnąłem po biały materiał i zakryłem meble. Zszedłem drabiną na dół i złożyłem ją, po czym wsadziłem klapę na swoje miejsce.

Przeszukałem starannie salon, zaglądając do wszystkich możliwych szuflad i szafek. Tak samo zrobiłem z sypialnią oraz kuchnią. Nie znalazłem niczego.

W pierwszej chwili miałem zamiar darować sobie łazienkę, czas leciał, a ja zaczynałem myśleć, że nie będzie tam nic, tak samo jak w pozostałych pomieszczeniach, jednak echo słów Cedrica rozbrzmiało w mojej głowie: „Zawsze sprawdź każde pomieszczenie”.

– No dobra, jak mus, to mus… – wymamrotałem pod nosem.

Podszedłem jednak najpierw do okna i podsunąłem nieco wyżej rolety. Deszcz nadal padał, chyba nawet intensywniej niż wcześniej. To już nie było na moją korzyść. Ktoś mógł pomyśleć o kontuzjowanej nodze Dylana i odesłać go do domu ze względu na pogodę i ryzyko przewrócenia się. Musiałem się spieszyć.

Wszedłem do łazienki, która była jeszcze brudniejsza niż kuchnia. Nie przypuszczałem, że to w ogóle możliwe. Starałem się powstrzymać żółć cisnącą mi się do ust od zapachu brudu i odoru wydobywającego się z od wieków niemytej toalety. Lustro nad umywalką było brudne, ochlapane, ze śladami pasty do zębów. Za lustrem znajdowała się szafka, otworzyłem ją i dostrzegłem jedynie rząd leków przeciwbólowych oraz środki higieniczne.

A więc Dylan odczuwał ból, co ostatecznie kazało mi go skreślić jako osobę, która byłaby w stanie wtaszczyć kogoś na strych. Zamknąłem szafkę i odsunąłem zasłonę od prysznica.

W brodziku znalazłem resztki niespłukanego żelu pod prysznic, a w odpływie znajdowały się włosy w odcieniu jasnego blond. Dylan miał brązowe włosy, nie mogły więc należeć do niego.

Pochyliłem się i ostrożnie wyciągnąłem kilka splątanych ze sobą jasnoblond włosów. Były średniej długości, ktoś, do kogo należały, miał fryzurę do ramion, może trochę dłuższą. Nadal były wilgotne, ale sucha część zaczynała się kręcić.

Jeśli moje podejrzenia były słuszne i została porwana kolejna dziewczyna, ona również miała kręcone włosy blond, jak Cressida.

Owinąłem włosy kawałkiem chusteczki i wsadziłem je do kieszeni spodni, tam gdzie trzymałem pozostałe potencjalne dowody.

Musiałem się stąd zmywać, myszkowałem tutaj już zdecydowanie za długo. Jeszcze sprowadzę na siebie kłopoty, w które nie mogłem wpaść. Nie teraz, skoro na szali było życie kolejnej dziewczyny. Każda godzina zmniejszała szansę, że zostanie znaleziona żywa, więc powinienem działać szybko.

Postanowiłem jednak jeszcze sprawdzić, czy nie ma tu jakichś schowków albo prowizorycznej piwnicy. Naciskałem na deski od podłogi i szukałem śladów tarcia, ale niczego nie znalazłem. Dom był za mały, aby móc gdzieś jeszcze ukryć ofiarę.

Nic więcej tutaj nie zdziałam, pomyślałem i ruszyłem szybkim krokiem ku tylnemu wyjściu. Zabrałem czujniki ruchu i po wyłączeniu ich schowałem obie części. Uchyliłem najpierw drzwi, by sprawdzić, czy nikogo nie ma w pobliżu, a później opuściłem dom. Zamknięcie z powrotem drzwi na zamek za pomocą wytrycha zajęło mi pięć cholernych minut, z czego każda piekielnie się dłużyła. Muszę nad tym popracować.

Gdy w końcu zamek wydał z siebie ciche „klik”, schowałem wytrych i ponownie się rozejrzałem, by się upewnić, że nie ma świadków mojej wizyty w domu Dylana. Zdjąłem rękawiczki, a z butów ochraniacze. Zwinąłem wszystko w kulkę i upchałem do tylnej kieszeni dżinsów z zamiarem pozbycia się ich przy pierwszej możliwej okazji. W końcu ruszyłem w kierunku parkingu.

Deszcz przestał padać i na żwirowej ścieżce pozostały za mną ślady, ale liczyłem na to, że nikt nie zwróci na nie uwagi. Gdy znalazłem się w samochodzie, wyciągnąłem telefon i wysłałem e-maila do Cedrica z krótkim opisem tego, co znalazłem. Załączyłem też zdjęcia.

W drodze powrotnej do Sydney zatrzymałem się na stacji benzynowej, kupiłem kawę, a w łazience w koszu na śmieci zostawiłem rękawiczki i foliowe buty owinięte w papier toaletowy. Nikt raczej nie będzie miał tutaj ochoty grzebać w śmieciach.

Gdy tylko znalazłem się w biurze, powitał mnie Harvey z pochmurną miną. Miał na sobie już lateksowe rękawiczki oraz kilka foliowych woreczków.

– Daj mi to, co znalazłeś, pojadę do znajomego, który pracuje w laboratorium, i poproszę o analizę – powiedział bez zbędnego powitania.

Rozumiałem go. Ja też byłem spięty od chwili, gdy dotarło do mnie, z czym się teraz mierzymy.

Udaliśmy się do gabinetu. Sięgnąłem do kieszeni i zacząłem po kolei podawać dowody Harveyowi, starałem się przy tym nie odwinąć chusteczek.

Zapisałem sobie w myślach, że gdy już się znajdę w Nowym Jorku, będę musiał nawiązać sieć znajomości. Była to podstawa pracy detektywa. Do wielu miejsc prywatny detektyw nie ma dostępu, ale jeśli ma kolegów chociażby w policji, jest mu o wiele łatwiej.

Gdy kończyłem oddawać Harveyowi swoje znaleziska, do gabinetu wszedł Cedric i oznajmił, że dzwonił na komisariat.

– Nikt nie zgłosił zaginięcia żadnej dziewczyny w Sydney i okolicach w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.

– Może to być nastolatka z innego stanu – zauważyłem.

– Teoretycznie tak – przyznał Harvey. – Ale to mało prawdopodobne. Podróż kilkaset kilometrów samochodem z porwaną dziewczyną zawsze jest ryzykiem. Na podstawie sprawy Cressidy możemy wywnioskować, że porywacz jest osobą wysoce ostrożną i inteligentną.

– To może być jego kolejna ofiara, niekoniecznie druga – mruknął Cedric z namysłem. – Musimy powiadomić policję, to już wyszło poza poszukiwanie zaginionej dziewczyny sprzed trzech lat. Tamta sprawa została zamknięta. Teraz chodzi o życie kolejnej dziewczyny.

Kurwa. Jeśli zgłosimy się teraz, będą pytali, skąd mamy dowody… Musiałem mieć nieciekawą minę, bo Cedric dodał po chwili:

– Nie obawiaj się, mogę to wziąć na siebie, by pokazać ci, jak z takich sytuacji można wybrnąć.

– Już nas z tego znają – dodał Harvey i zdjął rękawiczki. – Nic się tym nie martw. W chwili obecnej priorytetem jest odnalezienie tej biednej dziewczyny.

Na szczęście po swojemu zrozumieli mój niepokój. Dobrze się złożyło, nowe doświadczenie z pewnością mi się przyda.

– Najlepiej od razu przekazać dowody policji – powiedział Cedric. – Z odrobiną szczęścia wznowią sprawę Cressidy i jeśli oni także wrócą do poszukiwań, odnajdziemy zarówno tę nową dziewczynę, jak i samą Cressidę.

Harvey pokiwał głową.

– Tak, to ma więcej sensu. Ruszamy, panowie, w samochodzie opowiesz nam zmyśloną wersję wydarzeń, Cedricu.

Rozdział 3

Unikałem towarzystwa policji i od czasu mojej ucieczki ani razu nie byłem na komisariacie. Wprawdzie nie wysłano za mną międzynarodowego listu gończego, ale wiedziałem, że macki Rossich sięgają daleko. Postawiłem na Australię z tego powodu, że jest ostatnim miejscem, którym mogliby być zainteresowani, by zdobyć tu wpływy. Nie łudziłem się jednak, że nikogo tutaj nie mają.

Zmieniłem tożsamość i wygląd, więc byłem praktycznie nie do rozpoznania dla kogoś, kto miał tylko moje zdjęcie z czasów liceum. Wiedziałem jednak, że jeśli ktoś uparłby się, by mnie znaleźć, osiągnąłby w końcu swój cel.

Gdy wyszliśmy już z budynku na parking, wpadł mi do głowy pewien pomysł.

– Skoro i tak nie będę składał zeznań, może pojadę z powrotem na farmę Otford, by mieć na oku Dylana? – zaproponowałem, gdy Harvey wyłączył alarm w aucie. Obaj z Cedrikiem się zatrzymali i spojrzeli na mnie. – Może uda mi się czegoś nowego dowiedzieć, na przykład kto jest jego wspólnikiem.

– Rzeczywiście to możliwe, że nie działał sam – przyznał Cedric i zamilkł. – W porządku, to dobry pomysł. Będziemy w kontakcie i jeśli cokolwiek zauważysz, daj od razu znać, a ja przekażę policji.

– W porządku.

– Zanim się rozejdziemy, musimy ustalić wersję wydarzeń. – Cedric wsadził dłonie do kieszeni swojego płaszcza. – Powiem, że pojechaliśmy dzisiaj we dwóch na farmę Otford, ja byłem zainteresowany zapisaniem się na jazdy, a ty miałeś swoją lekcję. Kiedy oglądałem teren, usłyszałem dziwne dźwięki dobiegające z jednego z domów. Wszedłem więc do środka i znalazłem te dowody, ale nikogo nie zastałem. Uznałem, że ktoś uciekł wraz z porwaną osobą przez tylne drzwi.

– Jak wyjaśnisz fakt, że drzwi od frontu były także zamknięte? – zapytałem.

– Później Dylan je zamknął, naturalnie. Wiemy, że w sprawie bierze udział co najmniej jeszcze jedna osoba. Nawet gdyby Dylan zaprzeczył, nie ma żadnego dowodu na to, że ja się włamałem, bo jak rozumiem, zamek nie został uszkodzony w jakikolwiek sposób?

– Nie, byłem ostrożny.

– No właśnie. Nie ma również żadnego dowodu na to, że drzwi nie były wcześniej otwarte. Za to są ślady malowania i próby zakrycia plam po krwi oraz dowody, że kogoś trzymano w szafie na strychu. W każdym razie później znalazłem ciebie i teraz wracam, żeby zgłosić sprawę, a ty zostałeś na miejscu, żeby pilnować podejrzanego do czasu przybycia patrolu.

– Callahanie, niczym się nie przejmuj. Jak widzisz, wiemy, co robimy. – Harvey podszedł do mnie i poklepał mnie po ramieniu. – Jedź tam i miej oko na tego młodzieńca. Bądź pod telefonem.

– Musisz teraz zachować trzeźwość umysłu, Cal – dodał Cedric. – Możemy w końcu rozwiązać tę sprawę. Nie możemy sobie pozwolić na najmniejszy błąd. Obiecaliśmy rodzicom Cressidy i Shawna, że odnajdziemy ich dzieci. Spisałeś się dzisiaj na medal, oby tak dalej.

Denerwowałem się z zupełnie innego powodu, ale pokiwałem jedynie głową. Patrzyłem, jak Harvey wsiada do samochodu z Cedrikiem i odjeżdżają.

Poczułem burczenie w brzuchu i ścisk. Mimo nerwów kiszki grały mi marsza: rano zjadłem tylko skromne śniadanie. Postanowiłem w drodze na farmę skoczyć do mieszkania po jedzenie, rękawiczki jednorazowe i inne potrzebne rzeczy. Wolałem być przygotowany na wszystko.

Australia ma bardzo restrykcyjne prawo w kwestii posiadania broni palnej, nie miałem szans legalnie takiej zdobyć, a nie chciałem ryzykować bardziej, niż to było konieczne. Miałem więc tylko paralizator, szwajcarski scyzoryk i składany nóż.

Gdy byłem w mieszkaniu, po chwili wahania zamieniłem scyzoryk na nóż. Scyzoryk i tak musiałem wyczyścić i odkazić dokładnie ze śladów drewna, farby i zaschniętej krwi.

Wziąłem z kuchni dwa batony zbożowe i zrobiłem sobie szybko kanapkę z masłem orzechowym i dżemem. Zawinąłem ją w ręcznik papierowy i pospiesznie wyszedłem.

Dziesięć minut później byłem już w drodze z powrotem na farmę.

***

Nasza dobra passa znowu minęła. Policja przyjęła zgłoszenie, wysłali patrol i tak jak podejrzewałem wcześniej, szafy ani krzesła już nie było. Dylan i jego wspólnik się ich pozbyli.

Kabina prysznicowa oraz podłoga na strychu zostały wyszorowane silnie żrącym środkiem, który uniemożliwiał wyodrębnienie DNA. Okazało się również, że włosy nie posiadały cebulek, zostały ścięte i one również były bezużyteczne.

Owszem, z kawałka drewna z wnętrza szafy udało się uzyskać materiał genetyczny, jednak nie znaleziono w bazie żadnego, do którego by pasował.

Nie było dowodów, a Cedric i Harvey otrzymali zakaz wjazdu na teren farmy od właścicieli za to, że przez agencję ponownie ośrodkiem zainteresowała się policja, a jeden z pracowników został narażony na stres.

Cedric dostał jedynie pouczenie i usłyszał długie kazanie od policjanta z przesłaniem, że na przyszłość nie ma co próbować działać na własną rękę.

Cztery dni później siedziałem w biurze w kuchni z kubkiem kawy w dłoniach i gapiłem się w ekran laptopa.

W swoim gabinecie Harvey pracował nad nową sprawą. Agencja musiała się z czegoś utrzymywać, jak mi kiedyś wyjaśnił, więc jeśli jakaś sprawa ciągnie się długo i nie ma nowych poszlak, to jeden z nich zajmuje się kolejnym zleceniem, a drugi mozolnie kopie w starym. Tym razem „kopanie” spadło na mnie i Cedrica.

Cedric wszedł do kuchni i wstawił wodę w czajniku. Oparł się o blat i spojrzał na mnie.

– Kolejna lekcja, Cal. Bardzo często gdy ci się wydaje, że wpadłeś na dobry trop, sprawy ponownie się komplikują.

– Ona tam była, jestem tego pewny. I te nowe ślady…

– Wiem. Ale przekazałem ci, co mówiła policja: dopóki nikt nie zgłosi zaginięcia, tak naprawdę nie mają nawet kogo szukać. Nie mogą wejść ot tak do domu tego faceta. On sam się zgodził na przeszukanie i nic na niego nie mają.

– Znowu. Jak on to, do cholery, robi? Nie wygląda na jakiegoś geniusza.

– I na tym właśnie polega problem, jeśli chodzi o psychopatów, seryjnych morderców i tak dalej. Potrafią zacierać ślady. Musimy dalej drążyć.

Spojrzałem na kubek z dopitą kawą, już kolejną. Byłem zmęczony po weekendzie, słabo spałem, nie mogłem przestać myśleć o tej sprawie. Cały czas przed oczami miałem zakrwawione wydrapane ślady. Minęły kolejne cztery pieprzone dni, policja nic nie robiła, a ta nowa ofiara najpewniej również była martwa. Szukaliśmy już nie dwóch ciał, ale trzech.

Czułem gniew i frustrację. Cholerna policja i te ich procedury. Nie mówiłem na głos, co o tym wszystkim myślę i że to po prostu chory system. Zmarszczone czoło Cedrica zdradzało, że podziela wszystkie moje odczucia.

Była godzina szesnasta w poniedziałek, a oczy miałem na zapałkach. Dodatkowo pogoda w końcu się poprawiła i od rana świeciło słońce, temperatura utrzymywała się powyżej dwudziestu pięciu stopni. Jasne promienie drażniły moje oczy.

Ściągnąłem bluzę i powiesiłem ją na oparciu krzesła, a potem z lekkim skrzywieniem dopiłem resztki ohydnej, taniej i za słodkiej kawy.

Woda się zagotowała i Cedric zaczął robić kawę dla siebie, zerknął na mnie przez ramię.

– Zrobić ci kolejną?

– Nie, dzięki. Jeszcze jedna i serce mi wysiądzie – mruknąłem i postawiłem pusty kubek obok laptopa.

Patrzyłem, jak Cedric przyrządza swój napój, i przeczesałem dłonią moje już przydługie włosy.

– Siedzenie tutaj i czytanie od nowa tych samych dokumentów niewiele zmieni – odezwał się po chwili, stając tyłem do mnie. – Mogę ponownie się nimi zająć. Ty może pojedziesz na farmę i będziesz znowu obserwował Dylana?

Cedric miał rację, a ja sam na to nie wpadłem pewnie ze zmęczenia i zbyt dużej frustracji. Kiedy zacząłem się zbierać, dodał:

– Tylko nie siedź tam nie wiadomo jak długo. W nocy twój samochód jako jedyny na parkingu może wzbudzić niechciane zainteresowanie. Pamiętaj o bezpieczeństwie.

– Jasne. W ogóle myślę, że chyba na ten czas załatwię samochód z wypożyczalni.

Wcześniej, zanim kupiłem sobie auto, właśnie w ten sposób często się poruszałem. Sydney było rozległym miastem, a komunikacja miejska nie należała do najlepszych.

– Świetny pomysł – przytaknął mężczyzna. – Idź już.

Złapałem mój brudny kubek po kawie i przed wyjściem jeszcze pospiesznie go umyłem, a potem opuściłem biuro tak szybko, jak gdyby ktoś mnie ścigał lub jakby Cedric mógł zmienić zdanie.

Po wyjściu pojechałem najpierw do mieszkania, żeby wziąć chłodny prysznic, dobudzić się i wyglądać jak człowiek. Zamiast brać samochód, zamówiłem ubera i podjechałem do wypożyczalni. Wolałem pozostawić za sobą jak najmniej śladów. Wynająłem małą czarną skodę i udałem się na farmę.

Nadal było wcześnie, na miejscu roiło się od ludzi, a parking był pełny. Zaparkowałem w najbardziej oddalonym miejscu, jakie znalazłem, i po chwili postanowiłem wysiąść. Z samochodu i tak niczego bym nie zobaczył, a ze względu na ładną pogodę i tłumy ludzi mogłem się rozejrzeć bez zwracania na siebie większej uwagi. Założyłem ciemne okulary i ruszyłem żwirową ścieżką w stronę stajni. Szedłem pewnym krokiem, jak gdybym się z kimś umówił i prawie byłem spóźniony. Taki krok raczej zniechęcał ludzi i nie groziło mi, że zostanę zaczepiony.

W oddali dostrzegłem Faith w towarzystwie jednego ze starszych, spokojniejszych koni, na którego grzbiecie siedziała na oko dziesięcioletnia dziewczynka ze zdeterminowaną, skupioną miną.

Stanąłem w cieniu drzew i zwróciłem się ku rzędom domów w oddali. W ich pobliżu nikogo nie widziałem. Kolejny raz ruszyłem szybkim krokiem w stronę ścieżki prowadzącej za budynki, do lasu.

Miałem już skręcać za pierwszy dom, by tak jak ostatnio przejść za nim do tylnych drzwi budynku, w którym mieszkał Dylan, gdy usłyszałem zbliżające się kroki. Wycofałem się i schowałem za najbliższym drzewem. Modliłem się, żeby zakryło mnie całego, nie było zbyt szerokie. Nie miałem jednak wyjścia, jeśli zależało mi na byciu niezauważonym. Stanąłem bokiem dla pewności i wstrzymałem oddech. Pozostało mi tylko mieć nadzieję, że nikt nie wyjdzie ze stajni i nie spojrzy w moim kierunku.

Usłyszałem kroki, szybkie i ciężkie, a po chwili minął mnie Dylan. Widać było, że jest zdenerwowany: wyglądał, jak gdyby chciał w coś uderzyć, zaciskał mocno dłonie w pięści. Natychmiast przesunąłem się ostrożnie na drugą stronę drzewa, by pozostać dla niego niewidocznym.

Chwila, co?

Wychyliłem się zza drzewa i patrzyłem na oddalającego się Dylana, ale to nie mógł być on. Chyba że wcześniej tylko symulował, że kuleje? Teraz widziałem na własne oczy, jak sprawnie się porusza. Zupełnie, jak gdyby kilka miesięcy temu nie złamał nogi.

Ktoś tu kłamał. Tyle że współpracownicy Dylana naprawdę martwili się o jego zdrowie, mogłem to wywnioskować ze sposobu, w jaki o nim mówili. Rząd leków przeciwbólowych w jego szafce w łazience też o czymś świadczył. Opakowania były otwarte, musiał więc ich używać. Nawet gdyby symulował, to nadal kilka tygodni miał nogę wsadzoną w gips. W dalszym ciągu nastąpiłoby chociażby osłabienie mięśni w tej nodze.

Poprawiłem okulary na nosie i powoli ruszyłem za nim, zachowując odstęp.

Gdy zbliżył się do stajni, zwolnił i zaczął utykać na prawą nogę. Patrzyłem na to z niedowierzaniem, bo kiedy ostatnim razem go widziałem, kulał na lewą. Dylan minął stajnię i szedł dalej. Zorientowałem się szybko, że kieruje się na parking.

Chciałem dotrzeć tam przed nim, abym mógł wyjechać za jego autem. Wsunąłem dłonie do kieszeni spodni i przyspieszyłem, mijając go z nadzieją, że mnie nie rozpozna, skoro jest tak podenerwowany.

Ostatnie kilka metrów od samochodu musiałem się powstrzymywać przed biegiem. Dylan wsiadł już do swojego auta i zaczął odjeżdżać, zaparkował niemalże na początku i teraz plułem sobie w brodę, że ja stanąłem tak daleko. Pocieszające było to, że prowadziła stąd tylko jedna droga wewnętrzna do głównej i on również musiał nią jechać. Nie mógł mi uciec.

Dopadłem do samochodu i od razu zapaliłem silnik. Gdy tylko wyjechałem z parkingu, w oddali dostrzegłem tył szarego renaulta.

Musiałem wiedzieć, dokąd mu tak spieszno i to w takim stanie. Gdy ludzie są wkurzeni, często popełniają błędy. Harvey zawsze mawiał, żebym nigdy nie podejmował ważnych decyzji pod wpływem emocji. „Najpierw ochłoń, przejdź się, przewietrz głowę, a później wróć, zapoznaj się z danymi ponownie i wtedy podejmij decyzję, co dalej”.

Starałem się utrzymywać dystans dwóch, trzech aut między mną a Dylanem. Było to w miarę łatwe, bo po drodze jak na razie minęliśmy jedynie dwa skrzyżowania, ale mieliśmy zielone światło. Modliłem się, żebym nie musiał się zatrzymać na czerwonym – w takim wypadku odszukanie śledzonego samochodu zajęłoby mi chwilę.

Zbliżaliśmy się do kolejnych świateł, a te właśnie zmieniły się na czerwone. Dylan się zatrzymał, a ja kilkadziesiąt metrów za nim i sięgnąłem do telefonu, by napisać Cedricowi krótkiego esemesa, że jadę za Dylanem. Podałem też numer rejestracyjny.