Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Zbiór niepublikowanych dotąd krótkich form literackich Kurta Vonneguta obejmujący 10 opowiadań, list z frontu do rodziców, wspomnienie wojenne oraz okraszone cierpkim dowcipem przemówienie z 2007, którego słynny pisarz nie zdążył już wygłosić. Całość jest zilustrowana zabawnymi szkicami jego autorstwa. pełen zgryźliwego humoru głos w niekończącej się dyskusji o wojnie, pokoju i problemach humanitaryzmu.
Książka, z otwierającym ją ponadczasowym esejem o zniszczeniu Drezna przez aliantów, zawiera również teksty lżejsze, m.in. dowcipną opowieść o trzech amerykańskich żołnierzach siedzących pośród ruin i rozważających śmiertelnie istotną kwestię – jak będzie wyglądał ich pierwszy posiłek po powrocie do domu. Tytułowe opowiadanie to utrzymana w konwencji lekkiej grozy historia dwóch naukowców polujących na diabła.
[Opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4)
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (8)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 208
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KURT VONNEGUT (1922-2007) - amerykański pisarz, eseista i artysta grafik, a także wykładowca literatury na Uniwersytecie Harvarda oraz na City College w Nowym Jorku. Pierwsze doświadczenia dziennikarskie zdobywał pisując dla szkolnej gazetki. W latach 1940-43 studiował chemię i biologię na Cornell University. Zniechęcony słabymi wynikami w nauce wstąpił do armii amerykańskiej. Walczył na froncie II wojny światowej. W niemieckiej niewoli przeżył alianckie naloty dywanowe na Drezno, gdzie śmierć poniosło ponad 100 tys. cywilów. Te dramatyczne przeżycia odcisnęły piętno na jego psychice i zainspirowały do napisania uważanej za arcydzieło Rzeźni numer pięć (1968), ukazującej absurd wojny totalnej. Po kapitulacji Niemiec studiował antropologię na University of Chicago; był policyjnym reporterem, pracował w biurze prasowym General Electric. W 1950 czasopismo Collier's opublikowało jego pierwsze opowiadanie; rok później Vonnegut porzucił pracę w GE i poświęcił się całkowicie działalności literackiej. W 1952 wydał pierwszą (z czternastu) powieści, zatytułowaną Pianola. Do jego najgłośniejszych utworów należą m.in. Matka noc (1961), Kocia kołyska (1963), Śniadanie mistrzów (1973), Recydywista (1979) i Galapagos (1985). Ostatnie dzieła pisarza to powieść Trzęsienie czasu (1997) oraz pośmiertnie wydane antologie opowiadań Armagedon w retrospektywie (2008) i Look at the Birdie (2009).
Tytuły w Wydawnictwie Albatros
ARMAGEDON W RETROSPEKTYWIEPOPATRZ NA PTASZKATABAKIERA Z BAGOMBOHOKUS POKUSTRZĘSIENIE CZASU
Inne tytuły
ŚNIADANIE MISTRZÓWRZEŹNIA NUMER PIĘĆKOCIA KOŁYSKAMATKA NOCRECYDYWISTAPIANOLASYRENY Z TYTANAGALAPAGOSSINOBRODYRYSIO SNAJPERSLAPSTICK
NIECH PANA BÓG BŁOGOSŁAWI, PANIE ROSEWATERwww.vonnegut.com
KURT VONNEGUT
Wstęp napisał Mark Vonnegut
Z angielskiego przełożył
ROBERT SUDOŁ
AND OTHER NEW AND UNPUBLISHED WRITINGS ON WAR AND PEACE
Copyright © The Kurt Vonnegut Jr. Trust 2008Introduction copyright © Mark Vonnegut 2008All rights reserved including the right of reproductionin whole or in part in any form
Published by arrangement with G.P. Putnam’s Sons,a member of Penguin Group USA Inc.
Illustrations copyright © Kurt Vonnegut & Origami Express LLC 2008Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010Polish translation copyright © Robert Sudoł 2010
Redakcja: Beata SłamaIlustracje na okładce: Kurt VonnegutProjekt graficzny okładki i serii: Andrzej KuryłowiczSkład: Laguna
ISBN 978-83-7359-842-3
(oprawa twarda)
ISBN 978-83-7359-843-0
(oprawa miękka)
Firma Księgarska Jacek OlesiejukPoznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowewww.empik.comwww.merlin.plwww.gandalf.com.plwww.ksiazki.wp.pl
WYDAWNICTWO ALBATROSANDRZEJ KURYŁOWICZWiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
2010. Wydanie I/oprawa miękkaDruk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole
Spis treści
Wstęp
List Kurta Vonneguta do rodziny z maja 1945 roku
Kurt Vonnegut
w Clowes Hall w Indianapolis, 27 kwietnia 2007 roku
Płacz się rozlegnie na wszystkich ulicach
Wielki dzień
Karabiny przed masłem
Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, 1951
Rozchmurz się
Pułapka na jednorożca
Nieznany żołnierz
Łupy
Tylko ty i ja, Sammy
Biurko komendanta
Armagedon w retrospektywie
Spis ilustracji
Swojemu pisarstwu ufam najbardziej i wygląda na to, że inni najbardziej mu ufają, gdy wypowiadam się jak człowiek z Indianapolis, którym jestem.
Równie dobrze moglibyśmy rzucać tortami.
KURT, OCENIAJĄC EFEKTYWNOŚĆ RUCHU ANTYWOJENNEGO PRZECIWKO WOJNIE W WIETNAMIE
Dla mojego ojca pisanie było ćwiczeniem duchowym, jedynym zajęciem, w które wierzył. Chciał naprawiać świat, ale nigdy nie myślał, że jego pisarstwo wywrze większy wpływ na bieg spraw. Za wzór brał Jonasza, Lincolna, Melville’a i Twaina.
Przerabiał, przerabiał i przerabiał, mrucząc pod nosem to, co właśnie któryś raz napisał, kiwając głową, wymachując rękoma, zmieniając ton i rytm słów. Potem nieruchomiał, w zamyśleniu wyrywał z maszyny dopiero co zapisaną kartkę, zgniatał ją, wyrzucał i zaczynał od początku. Wydaje się, że to osobliwy sposób spędzania czasu przez dorosłego człowieka, ale ja byłem wtedy dzieckiem, które niewiele rozumiało.
Miał niebywały dryg do języków. Jako osiemdziesięcio-kilkulatek wciąż błyskawicznie rozwiązywał krzyżówki w „New York Timesie”, długopisem, i nigdy nie prosił o pomoc. Gdy tylko powiedziałem mu, że w łacinie czasownik stoi na końcu zdania, od razu potrafił przetłumaczyć moje prace domowe, nie uczywszy się nigdy tego języka. Jego powieści, przemowy, opowiadania, a nawet komentarze na obwolutach są starannie wycyzelowane. Ci, którzy myślą, że dowcipy i eseje przychodziły Kurtowi z łatwością albo spływały mu z palców, sami nigdy nie próbowali pisać.
Jeden z jego ulubionych dowcipów opowiada o facecie, który szmuglował taczki. Każdego dnia przez całe lata celnik skrupulatnie sprawdzał taczkę tego człowieka.
Gdy wreszcie miał odejść na emeryturę, zapytał go:
— Zakolegowaliśmy się. Sprawdzałem twoją taczkę codziennie przez wiele lat. Co ty przemycasz?
— Taczki, kolego.
Kurt często śmiał się ze swoich dowcipów tak bardzo, że w końcu zginał się wpół, zerkając do góry z głową przy kolanach. Jeśli dopadał go wtedy kaszel, wyglądało to dość groźnie.
Gdy poskarżyłem się, że płacą mi pięćdziesiąt dolarów za artykuł, na którego napisanie potrzebuję tygodnia, powiedział, że powinienem wziąć po uwagę, ile kosztowałoby mnie opublikowanie dwustronicowego ogłoszenia, że potrafię pisać.
Każdy, kto pisał lub próbował pisać, był dla Kurta człowiekiem wyjątkowym. Chciał pomagać takim ludziom. Niejeden raz słyszałem, jak tłumaczył powoli i cierpliwie pijakowi, który dorwał go przez telefon, co zrobić, żeby udało się opowiadanie albo żart — o taczce.
— Kto dzwonił?
— Nie wiem.
Gdy zaczynał pisać, wyruszał na wędrówkę. Wiedział — bo robił to nie pierwszy raz — że jeżeli będzie przebierał nogami, być może natknie się na coś wartościowego i pracując nad tym i pracując, przyswoi to sobie. Ale często zdarzało się, że Kurtowi brakowało wiary we własne siły. Martwił się, że każdy dobry pomysł, który przychodzi mu do głowy, może być ostatni, i że wszelkie pozorne sukcesy, które odniósł, skończą się i przeminą.
Martwił się, że ma patykowate nogi i kiepsko gra w tenisa.
Z trudem pozwalał sobie na bycie szczęśliwym człowiekiem, lecz nie potrafił ukryć radości, jaką odczuwał, gdy pisanie dobrze mu szło.
Najgorszymi okresami w jego życiu były te miesiące, a czasem bity rok, kiedy nie mógł pisać, kiedy był „zablokowany”. Próbował się odblokować na wszelkie sposoby. Psychiatria budziła w nim nieufność i podejrzliwość. Gdy miałem dwadzieścia kilka lat, wyrwało mu się, że boi się, iż wskutek terapii stałby się normalnym, przystosowanym człowiekiem, a to byłby koniec jego pisarstwa. Próbowałem go uspokoić, że psychiatrom daleko do aż takich wyników.
— Jeśli nie potrafisz pisać klarownie, to najprawdopodobniej nie myślisz wcale aż tak sprawnie, jak ci się wydaje — powiedział do mnie. Jeżeli uważacie, że gdzieś w swojej twórczości odstawił fuszerkę, to być może macie rację, ale żeby zyskać pewność, najlepiej przeczytajcie to jeszcze raz.
Dorastający w czasach Wielkiego Kryzysu chłopak z Indiany postanawia zostać pisarzem, do tego sławnym pisarzem, no i tak się dzieje. Jakie są szanse? Rzucał na ścianę mnóstwo makaronu, więc wyrobił sobie niezłe pojęcie, co się przylepi.
Gdy miałem szesnaście lat, nie dostał pracy jako nauczyciel angielskiego w Cape Cod Community College. Moja matka twierdziła, że chodzi do księgarń i na fałszywe nazwisko zamawia jego książki, żeby przynajmniej były w księgarniach, to wtedy może ktoś je kupi. Pięć lat później wydał Rzeźnię numer pięć i podpisał milionowy kontrakt na więcej tytułów. Niełatwo było do tego przywyknąć. Gdy większość ludzi patrzy teraz na to z perspektywy czasu, uznają za „oczywiste”, że Kurt został wziętym, a nawet sławnym pisarzem. Dla mnie to mogło się równie dobrze potoczyć inaczej.
Często mawiał, że musiał zostać pisarzem, bo nie potrafił być nikim innym. Nie był dobrym pracownikiem. W połowie lat pięćdziesiątych zatrudnił się na krótko w „Sports Illustrated”. Stawił się w redakcji i dostał polecenie napisania krótkiego tekstu o koniu wyścigowym, który przeskoczył ogrodzenie i próbował uciec. Przez cały ranek Kurt wpatrywał się w czystą kartkę, następnie napisał na maszynie: Koń przesadził pierdolone ogrodzenie, po czym wyszedł, żeby znów żyć na własny rachunek.
Nigdy nie spotkałem człowieka, którego mniej obchodziłoby jedzenie. Wynikało to chyba w jakiś sposób z jego nałogowego palenia. Gdy uskarżał się, że żyje za długo, odpowiadałem mu, że Bóg jest ciekaw, ile papierosów może wypalić istota ludzka, i z niecierpliwością czeka, co w następnej kolejności wyjdzie z ust Kurta. Trudno było traktować go poważnie, gdy mówił, że jest skończony i nie ma nic więcej do powiedzenia, bo zaczął tak mówić już jako czterdziestopięciolatek, a przecież jeszcze w wieku osiemdziesięciu paru lat wciąż zaskakiwał ludzi i pisał dobre teksty.
Najbardziej radykalną i najśmielszą myślą jest to, że być może w wytężonej pracy, wytężonym myśleniu, wytężonym czytaniu i wytężonym pisarstwie oraz w próbach, żeby się na coś przydać, kryje się jakiś sens.
Był pisarzem, który wierzył w magię procesu — w to, co sam z tego czerpał i co być może czerpali czytelnicy. Czas i uwaga czytelnika były dla niego rzeczą świętą. Nawiązywał z ludźmi kontakt na poziomie trzewi, bo był świadom, że treść nie wyczerpuje wszystkiego. Kurt był i jest czymś w rodzaju pierwszego kroku do nałogu albo łyżki do butów. Gdy czytelnik przekracza próg, inni pisarze stają się bardziej osiągalni.
— Czy jeszcze czyta mnie ktoś poza licealistami?
Uczył, jak opowiadać historie, uczył też czytelników, jak je czytać. Jego twórczość jeszcze przez długi czas będzie spełniać to zadanie. Był i jest pisarzem wywrotowym, ale nie w taki sposób, jak ludzie myślą. Był najmniej dzikim i szalonym człowiekiem, jakiego znałem. Żadnych narkotyków. Żadnych szybkich samochodów.
Zawsze starał się być po stronie aniołów. Nie wierzył, że wybuchnie wojna w Iraku — aż do ostatniego dnia. Z tego powodu pękło mu serce — nie dlatego, żeby Irak cokolwiek go obchodził, ale dlatego, że kochał Amerykę i uważał, że ojczyzna i rodacy Lincolna oraz Twaina znaleźliby inny sposób, żeby mieć rację. Wierzył — jak jego emigrujący przodkowie — że Ameryka może być światłem przewodnim i rajem na ziemi.
Był przekonany, że wszystkie te pieniądze, które wyda-jemy na zrzucanie bomb i zabijanie ludzi daleko stąd, napełniając świat strachem i nienawiścią wobec nas, byłyby lepiej spożytkowane, gdyby poszły na publiczną oświatę i biblioteki. Trudno sobie wyobrazić, że historia nie pokaże, iż miał słuszność — o ile już nie pokazała.
Czytanie i pisanie to działania wywrotowe same w sobie. Obalają bowiem nasze przekonanie, że sprawy muszą się układać tak, jak się układają, że człowiek jest sam, że nikt nigdy nie czuł tak, jak my czujemy. Gdy ludzie czytają Kurta, przychodzi im do głowy, że bieg rzeczy zależy od nich w o wiele większym stopniu, niż sądzili. Świat staje się nieco innym miejscem właśnie dlatego, że czytają cholerną książkę. No, tylko pomyślcie.
Wiadomo powszechnie, że Kurt miał depresję, ale jak to często bywa, gdy coś wiadomo powszechnie, są powody, by w to wątpić. Nie chciał być szczęśliwy i wypowiadał mnóstwo przygnębiających słów, ale uczciwie powiem, że nie sądzę, by cierpiał na depresję.
Przypominał ekstrawertyka, który chciał być introwertykiem, towarzyskiego faceta, który pragnął być samotnikiem, szczęściarza, który wołałby mieć pecha. Optymistę zgrywającego pesymistę w nadziei, że ludzie zwrócą na niego uwagę. Dopiero z nadejściem wojny w Iraku, pod koniec życia, stał się prawdziwym ponurakiem.
Doszło do dziwacznego, surrealistycznego zdarzenia, kiedy wziął za dużo pigułek i wylądował w szpitalu psychiatrycznym, ale wcale nie miałem poczucia, że coś mu grozi. Nie minął dzień, a Kurt brykał po świetlicy, grając w ping-ponga i zawierając znajomości. Wyglądało to, jak gdyby niezbyt przekonująco udawał kogoś cierpiącego na chorobę umysłową.
— Pański ojciec ma depresję — powiedział mi psychiatra w szpitalu. — Podamy mu antydepresant.
— Dobrze, ale nie wydaje mi się, żeby miał symptomy, które kojarzą się z depresją. Nie żyje w zwolnionym tempie, nie wygląda na smutnego, szybko wszystko chwyta.
— Ale próbował się zabić — rzekł psychiatra.
— No, tak jakby...
Żaden z leków, które zażywał, nie osiągnął toksycznego poziomu. Kurt brał zaledwie terapeutyczne dawki tylenolu.
— Nie uważa pan, że powinniśmy podać mu antydepresant? Coś musimy zrobić.
— Po prostu chciałem zaznaczyć, że nie wygląda na to, by miał depresję. Bardzo ciężko powiedzieć, co z nim jest. Nie twierdzę jednak, że jest zdrowy.
Różnica między wielbicielami Kurta a moimi polega na tym, że moi zdają sobie sprawę, iż są umysłowo chorzy.
Lepiej rzucał, niż łapał. Rutynowo pisał i mówił prowokujące, nie zawsze miłe rzeczy o osobach ze swojej rodziny. Nauczyliśmy się z tym żyć. Taki był Kurt. Ale kiedy ja napisałem w artykule, że pragnąc być sławnym pesymistą, być może zazdrości Twainowi i Lincolnowi ich martwych dzieci, dostał szału.
— Chciałem tylko zainteresować czytelników. Nikt oprócz ciebie nie weźmie tego zbyt poważnie.
— Wiem, jak to jest z żartami.
— Ja też.
Klik, klik, rozłączyliśmy się.
— W razie gdybym umarł, niech Bóg broni.
Co kilka lat przysyłał mi list, w którym instruował mnie, co mam zrobić w wypadku jego śmierci. Za każdym razem — oprócz ostatniego — potem następował telefon, żeby mnie uspokoić, iż nie jest to pożegnalny list samobójcy. Dzień przed tym, gdy wysłał mi ostatni list z cyklu „w razie gdybym umarł”, skończył pisać przemówienie, które miał wygłosić w Indianie na inaugurację roku Kurta Vonneguta. Dwa tygodnie później upadł, uderzył się w głowę i nieodwracalnie rozbił to swoje bezcenne jajo.
To ostatnie przemówienie zacząłem czytać znacznie wnikliwiej niż większość innych, bo poproszono mnie, bym je wygłosił. Ciągle się zastanawiałem: „Jak, na miłość boską, udaje mu się wciskać bezkarnie takie gówno?”. Dzięki publiczności. Szybko do mnie dotarło, że wygłaszam jego słowa do słuchaczy oraz do świata, który jest bez pamięci zakochany w moim ojcu i który poszedłby za nim w ogień.
Zdanie [Żyję] w takim celibacie jak pięćdziesiąt procent heteroseksualnych duchownych Kościoła rzymskokatolickiego nie ma głębszego sensu. Jełop [to] facet, który wkłada sobie sztuczną szczękę do zadka, żeby odgryzać nią guziki z tylnych siedzeń w taksówkach. Łasuch to ktoś, kto wącha siodełka dziewczęcych rowerów. Co się, na Boga, dzieje z moim ukochanym ojcem? A potem nagle mówił coś, co trafiało w samo sedno sprawy, co było zarazem oburzające i prawdziwe, a człowiek wierzył w to po części właśnie dlatego, że przed chwilą Kurt mówił o celibacie, jełopach i łasuchach.
— Nie chciałbym być lekarzem od niczego. To musi być najgorszy zawód świata.
Jedna z naszych ostatnich rozmów:
— Ile masz lat, Mark?
— Pięćdziesiąt dziewięć, tato.
— To dużo.
— Owszem.
Kochałem go bardzo.
Teksty te, w większości niedatowane i w ogóle dotąd niepublikowane, bronią się same. Nie wymagają żadnego komentarza z mojej strony. Jeśli nawet treść któregoś was nie zaciekawi, przyjrzyjcie się strukturze, rytmowi i doborowi słów. Jeżeli nie potraficie nauczyć się niczego o pisaniu i czytaniu od Kurta, to może powinniście zająć się czymś innym.
Ostatnie słowa w ostatnim przemówieniu, które napisał, są w jego przypadku równie dobrym pożegnaniem jak każde inne.
Dziękuję Wam za uwagę i już mnie nie ma.
Mark Vonnegut
1 września 2007 roku
(Od:
szer. K. Vonnegut Jr.
12102964 Armia Stanów Zjednoczonych
Do:
Kurt Vonnegut
Williams Creek
Indianapolis, Indiana
Drodzy Rodzice:
Dowiedziałem się, że prawdopodobnie w ogóle Was nie powiadomiono, że nie jestem już „zaginiony w akcji”. Przypuszczalnie nie dostaliście też żadnych listów, które pisałem z Niemiec. A to wymaga mnóstwa wyjaśnień, a konkretnie:
Od 19 grudnia 1944 roku byłem jeńcem wojennym, bo wtedy naszą dywizję rozbiła w pył ostatnia desperacka kontrofensywa Hitlera przez Luksemburg i Belgię. Natarło siedem fanatycznych dywizji pancernych, które oderwały nas od reszty Pierwszej Armii Hodgesa. Inne amerykańskie dywizje na naszych flankach zdołały się wycofać: my musieliśmy pozostać na miejscu i walczyć. Bagnety niewiele zdziałają przeciw czołgom: skończyła nam się amunicja, żywność i środki medyczne, a liczba zabitych przewyższała liczbę tych, którzy nadal mogli walczyć — zatem się poddaliśmy. Słyszałem, że Sto Szósta otrzymała za to pochwałę od prezydenta i jakieś brytyjskie odznaczenia od Montgomery’ego, ale niech mnie szlag, jeśli było warto. Należałem do tych nielicznych, którzy nawet nie zostali ranni. Za to Bogu dziękuję.
Nadludzie poprowadzili nas — bez jedzenia, wody i snu — do Limbergu, a to dystans chyba około dziewięćdziesięciu kilometrów, tam zaś załadowano nas po sześćdziesięciu do małych, niewietrzonych i nieogrzewanych wagonów bydlęcych. Nie było żadnych urządzeń sanitarnych — na podłodze walało się świeże krowie łajno. Nie było nawet tyle miejsca, byśmy się mogli wszyscy położyć. Połowa kładła się spać, a druga połowa stała. Na tej bocznicy w Limbergu spędziliśmy kilka dni, w tym Boże Narodzenie. W Wigilię RAF zbombardował i ostrzelał nasz nieoznaczony pociąg. Zginęło około stu pięćdziesięciu ludzi. Pierwszego dnia świąt dostaliśmy trochę wody i ruszyliśmy powoli przez Niemcy do dużego obozu jenieckiego w Muhlburgu, na południe od Berlina. W Nowy Rok wypuszczono nas z wagonów. Dla odwszawienia Niemcy zagnali nas pod natryski, z których płynął ukrop. Wielu naszych zmarło od szoku pod tymi natryskami — po dziesięciu dniach głodu, pragnienia i wystawienia na zimno. Ale ja nie.
Na mocy konwencji genewskiej oficerowie i podoficerowie nie muszą pracować, gdy zostaną wzięci do niewoli. Jak wiecie, jestem szeregowcem. Dziesiątego stycznia sto pięćdziesiąt takich podrzędnych istot jak ja wysłano do obozu pracy w Dreźnie. Zostałem ich przywódcą dlatego, że znam trochę niemiecki. Mieliśmy to nieszczęście, że trafili nam się sadystyczni i fanatyczni strażnicy. Odmówiono nam opieki lekarskiej i odzieży, kazano przez długie godziny wykonywać nadzwyczaj ciężkie prace. Na dzienne racje żywnościowe składało się dwieście pięćdziesiąt gramów czarnego chleba i pół kwarty niedoprawionej kartoflanki. Po tym, jak przez dwa miesiące rozpaczliwie próbowałem polepszyć nasze położenie, wywołując tylko dobrotliwe uśmieszki, powiedziałem wreszcie strażnikom, co z nimi zrobię, gdy przyjdą Rosjanie. Pobili mnie trochę. I zwolnili z funkcji przywódcy grupy. Bicie to było nic — jeden chłopak zmarł z głodu, a dwóch innych żołnierze SS zabili za kradzież jedzenia.
Mniej więcej 14 lutego nadlecieli Amerykanie, za nimi RAF, i wspólnym wysiłkiem w ciągu dwudziestu czterech godzin zgładzili dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi i zniszczyli całe Drezno — prawdopodobnie najpiękniejsze miasto na świecie. Ale mnie nie.
Potem zapędzono nas do wynoszenia trupów ze schronów przeciwlotniczych: kobiet, dzieci, starców; zginęli od wstrząsów, w ogniu albo się udusili. Cywile przeklinali nas i rzucali w nas kamieniami, kiedy taszczyliśmy ciała na wielkie stosy pogrzebowe w mieście.
Gdy generał Patton zdobył Lipsk, ewakuowano nas na piechotę do Hellexisdorfu na granicy saksońsko-czechosłowackiej. Pozostaliśmy tam do końca wojny. Strażnicy nas porzucili. Tego szczęśliwego dnia Rosjanie postanowili oczyścić nasz sektor z odosobnionych punktów oporu, które jeszcze pozostały. Ich samoloty (P-39) ostrzelały nas i zbombardowały, zabijając czternastu, ale nie mnie.
Ośmiu naszych ukradło zaprzęg i wóz. Przez osiem dni podróżowaliśmy, plądrując Sudetenland i Saksonię, żyjąc jak książęta. Rosjanie mają hopla na punkcie Amerykanów. Zgarnęli nas w Dreźnie. Stamtąd użyczonymi przez Amerykę ciężarówkami Forda dotarliśmy do naszych linii w Halle. Potem przetransportowano nas samolotami do Hawru.
Piszę z klubu Czerwonego Krzyża w obozie dla repatriowanych jeńców wojennych w Hawrze. Wspaniale mnie tu karmią i się mną zajmują. Oczywiście statki płynące do Ameryki pękają w szwach, więc muszę uzbroić się w cierpliwość. Mam nadzieję, że już za miesiąc będę w domu. Po powrocie czeka mnie dwadzieścia jeden dni rekonwalescencji w Atterbury, około sześciuset dolarów zaległego żołdu i — uwaga — sześćdziesiąt (60) dni urlopu.
Mam cholernie dużo do opowiedzenia, ale reszta musi zaczekać. Nie dostaję tu poczty, więc nie piszcie.
29 maja 1945 roku
Kocham Was
Kurt Jr.
w Clowes Hall w Indianapolis,
27 kwietnia 2007 roku
Dziękuję.
Stoję teraz przed Wami jako wzór, a to dzięki uprzejmości burmistrza Barta Petersona, niech Bóg go pobłogosławi za tę możliwość.
Jeśli to nie jest przyjemne, to już nie wiem, co jest przyjemne.
I tylko pomyślcie: zaledwie w ciągu trzech lat, podczas drugiej wojny światowej, awansowałem z szeregowca na kaprala, czyli do stopnia, który kiedyś miał Napoleon i Adolf Hitler.
Tak naprawdę jestem Kurt Vonnegut Junior. Tak właśnie moje dzieci, dziś już będące podobnie jak ja w zaawansowanym wieku średnim, ciągle mnie nazywają, gdy mówią o mnie za moimi plecami: Junior zrobił to albo Junior zrobił tamto.
Ilekroć spojrzycie na zegar Ayresa na skrzyżowaniu South Meridian Street i Washington Street, to proszę, pomyślcie o moim ojcu, Kurcie Vonnegucie seniorze, bo to on go zaprojektował. W dość zamierzchłej przeszłości razem ze swym ojcem, Bernardem Vonnegutem, zaprojektował cały ten cholerny budynek. Był też założycielem Orchard School i Muzeum Dziecięcego.
Jego ojciec, a mój dziadek, architekt Bernard Vonnegut, zaprojektował między innymi Athenaeum, które przed pierwszą wojną światową nazywano Das Deutsche Haus. Nie rozumiem, dlaczego zmienili tę nazwę na Athenaeum, chyba tylko po to, żeby wleźć w dupę paru Amerykanom greckiego pochodzenia.
Zapewne wszyscy wiecie, że zaskarżyłem do sądu wytwórcę papierosów Pall Mail, bo jego produkt mnie nie wykończył, a mam już osiemdziesiąt cztery lata. Posłuchajcie: po drugiej wojnie światowej, czyli ostatniej, którą dotąd wygraliśmy, studiowałem antropologię na Uniwersytecie Chicagowskim. Antropolodzy fizyczni badający czaszki sprzed tysięcy lat powiedzieli, że natura zaprojektowała nas na mniej więcej trzydzieści pięć lat życia, bo tyle właśnie potrafią wytrzymać nasze zęby bez wsparcia współczesnej stomatologii.
Czy to nie były stare dobre czasy? Trzydzieści pięć lat i już nas nie ma. A tyle się mówi o inteligentnym planowaniu! Teraz wszyscy z powojennego pokolenia, których stać na opiekę dentystyczną i ubezpieczenie zdrowotne, dożyją setki!
Może powinniśmy zakazać stomatologii. I może lekarze powinni przestać leczyć zapalenie płuc, które dawniej nazywano „przyjacielem starych ludzi”.
Ale najmniej zależy mi dzisiaj na tym, by was przygnębić. Pomyślałem więc o czymś, co możemy zrobić wszyscy razem i co będzie miało zdecydowanie optymistyczny wydźwięk. Pomyślałem, że możemy znaleźć twierdzenie, co do którego zgodzą się wszyscy Amerykanie, pomimo tragicznych i ostrych podziałów w naszym kraju: republikanie i demokraci, bogaci i biedni, heteroseksualiści i geje.
Pierwsze uniwersalne amerykańskie twierdzenie, które przyszło mi do głowy, brzmi: „Cukier jest słodki”.
Oczywiście tragiczne i ostre podziały w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej to nic nowego, zwłaszcza tutaj, w moim rodzinnym stanie Indiana. Kiedy byłem dzieckiem, w stanie tym znajdowała się główna siedziba Ku-Klux-Klanu oraz miejsce ostatniego linczu na obywatelu afroamerykańskim na północ od linii Masona-Dixona, czyli w miejscowości Marion, jak mi się wydaje.
W granicach tego stanu leżało — i leży do dziś — Terre Haute, które obecnie szczyci się więzieniem z najnowocześniejszą komorą śmierci, a które było miejscem urodzenia i domem przywódcy związkowego Eugene’a Debsa. Żył w latach 1855—1926 i poprowadził ogólnokrajowy strajk na kolei. Za sprzeciw wobec przystąpienia Ameryki do pierwszej wojny światowej trafił nawet na chwilę do więzienia.
Parokrotnie kandydował na prezydenta, z ramienia Partii Socjalistycznej, wypowiadając takie oto słowa: „Dopóki istnieje niższa warstwa społeczna, jestem jej częścią; dopóki istnieje element przestępczy, należę do niego; dopóki choć jedna dusza siedzi w więzieniu, nie jestem wolnym człowiekiem”.
Debs w dużej mierze zapożyczył to od Jezusa Chrystusa. Ale przecież tak trudno być oryginalnym. Wiem coś o tym!
No dobrze, ale co to za twierdzenie, na które mogą się zgodzić wszyscy Amerykanie? Oczywiście, że „cukier jest słodki”. Ale ponieważ jesteśmy na terenie uniwersytetu, możemy przecież wpaść na coś, co będzie miało większy ciężar intelektualny. Oto moja propozycja: „Mona Lisa, obraz Leonarda da Vinci wiszący w paryskim Luwrze, to dzieło doskonałe”.
Dobrze? Ręce w górę, bardzo proszę. Czy wszyscy się z tym zgadzamy?
W porządku, proszę opuścić ręce. Powiedziałbym, że jednogłośnie opowiedzieliśmy się za tym, że Mona Lisa to obraz doskonały. Kłopot tylko w tym — a jest to kłopot praktycznie ze wszystkim, w co wierzymy—że to nieprawda.
Posłuchajcie: nos ma skrzywiony w prawo, zgadza się? To oznacza, że prawa strona jej twarzy jest płaszczyzną cofniętą, odchodzącą niejako od widza, czy tak? Tymczasem rysy po tej stronie twarzy nie zostały odpowiednio zredukowane, żeby dać efekt trójwymiarowy. A przecież Leonardo mógł to zrobić bez trudu. Tylko że mu się nie chciało. Gdyby to był Leonardo da Indianapolis, tobym się dziś za niego wstydził.
Nic dziwnego, że ona ma taki krzywy uśmiech.
Być może ktoś chciałby mnie zapytać: „Czy pan nigdy nie może być poważny?”. Odpowiadam: „Nie”.
Gdy jedenastego listopada tysiąc dziewięćset dwudziestego drugiego roku przyszedłem na świat w Szpitalu Metodystów, a nasze miasto podlegało w tamtych czasach takiej samej segregacji rasowej, jak dzisiaj drużyny koszykarskie i futbolowe, położnik klepnął mnie w mój mały tyłeczek, żeby wspomóc oddychanie. Czy się rozpłakałem? Nie.
Powiedziałem do niego: „Panie doktorze, w kanale rodnym wydarzyła się zabawna historia. Podszedł do mnie menel i powiedział, że nie miał żadnego gryza od trzech dni. No to go ugryzłem!”.
Ale teraz poważnie, moi rodacy z Indiany, dziś wieczorem mam dla was dobre i złe nowiny. Żyjemy w najlepszych i najgorszych czasach. Jeszcze jakieś rewelacje?
Zła nowina jest taka, że Marsjanie wylądowali na Manhattanie i zamieszkali w hotelu Waldorf-Astoria. Dobra to taka, że pożerają tylko bezdomnych wszystkich kolorów skóry i sikają benzyną.
Czy jestem osobą religijną? Praktykuję religię zdezorganizowaną. Należę do nie-świętego nie-porządku. Pod wezwaniem Wiekuistej Konsternacji. Żyjemy w takim celibacie jak pięćdziesiąt procent heteroseksualnych duchownych Kościoła rzymskokatolickiego.
W rzeczywistości — a kiedy podnoszę prawą dłoń w ten sposób, to znaczy, że się nie zgrywam i daję słowo honoru, że to, co zaraz powiem, to prawda — a więc w rzeczywistości jestem honorowym przewodniczącym Amerykańskiego Stowarzyszenia Humanistycznego, na tym nadzwyczaj bezużytecznym stanowisku będąc następcą nieżyjącego już wybitnego pisarza science fiction Issaca Asimova. My, humaniści, postępujemy tak zacnie, jak tylko możemy, nie oczekując w zamian żadnej nagrody ani kary w życiu przyszłym. Służymy najlepiej jak potrafimy jedynej abstrakcji, z którą mamy cokolwiek wspólnego, a którą jest nasza społeczność.
Nie boimy się śmierci i wy też nie powinniście. Wiecie, co Sokrates powiedział o śmierci, po grecku oczywiście? Śmierć to tylko kolejna noc.
Jako humanista kocham naukę. Nienawidzę przesądu, który nigdy w życiu nie obdarzyłby nas bombą atomową.
Kocham naukę, i to nie tylko dlatego, że dała nam możliwości zdewastowania naszej planety. Nauka znalazła odpowiedź na dwa najistotniejsze pytania ludzkości: jak narodził się wszechświat i jak my oraz inne zwierzęta pozyskaliśmy te cudowne ciała, które mamy, z oczami, mózgiem, nerkami i tak dalej.
No dobra. A więc nauka wysłała teleskop Hubble’a w kosmos, żeby mógł uchwycić światło i jego nieobecność od samego początku czasu. No i teleskop wykonał to zadanie. Teraz wiemy, że kiedyś nie było absolutnie niczego, tak absolutnie idealnie niczego, że nie było nawet niczego ani kiedyś. Możecie to sobie wyobrazić? Nie możecie, bo nie ma czego sobie wyobrazić.
A potem nastąpiło to wielkie BANG! I z tego wzięło się całe to gówno.
A jak to się stało, że mamy nasze cudowne płuca, brwi, zęby, paznokcie u nóg, odbyty i tak dalej? Dzięki milionom lat selekcji naturalnej. Selekcja odbywa się wtedy, gdy jedno zwierzę umiera, a drugie kopuluje. Przetrwają najsilniejsi!
Ale uwaga! Jeśli zabijecie kogoś, czy to przypadkiem, czy celowo, a tym samym wzmocnicie nasz gatunek, to bardzo proszę, byście zaraz potem nie kopulowali. Bo z tego biorą się dzieci. Mówię to na wypadek, gdyby mama Wam nie powiedziała.
A tak, moi rodacy z Indiany, nigdy się nie wypierałem, że jestem jednym z Was: oto w rzeczy samej Apokalipsa, kres wszystkiego, jak prorokował święty Jan Ewangelista i święty Kurt Vonnegut.
W tej chwili, gdy do Was mówię, być może ostatni niedźwiedź polarny kona z głodu wskutek zmian klimatycznych, wskutek ludzkiej działalności. A mnie z całą pewnością będzie brakować niedźwiedzi polarnych. Ich małe są takie ciepłe i milusińskie, zupełnie jak nasze.
Czy ten stary pierdziel ma jakąkolwiek wskazówkę dla młodych w tych straszliwie burzliwych czasach? Hm, z całą pewnością wiecie, że nasz kraj jest jedynym z tak zwanych państw rozwiniętych, w którym nadal istnieje kara śmierci. I izby tortur. Uwaga, lepiej nie broić!
Posłuchajcie: Jeśli ktokolwiek z Was skończy na wózku w komorze śmierci, może tej w Terre Haute, tak oto powinny brzmieć jego ostatnie słowa: „To na pewno będzie dla mnie nauczką”.
Gdyby Jezus żył w naszych czasach, zabilibyśmy go za pomocą zastrzyku. Coś takiego nazywam postępem. Mu-sielibyśmy zabić go z tego samego powodu, z jakiego zabito go za pierwszym razem. Jego poglądy są po prostu zbyt liberalne.
Moja rada dla początkujących pisarzy? Nie używajcie średników! To transwestyckie hermafrodyty, niereprezentujące absolutnie niczego. Dają tylko do zrozumienia, że być może skończyliście studia wyższe.
A więc najpierw Mona Lisa, teraz średnik. Równie dobrze mogę ugruntować swoją reputację świra światowej klasy, mówiąc coś dobrego o Karolu Marksie, którego w tym kraju — a już na pewno w Indian-nie-miejscu — uważa się powszechnie za jednego z największych nikczemników, jacy kiedykolwiek stąpali po tej ziemi.
Fakt, wymyślił komunizm, którego od dawna uczą nas nienawidzić, bo jesteśmy bez reszty zakochani w kapitalizmie, a tym mianem określamy kasyna przy Wall Street.
Karol Marks miał nadzieję, że komunizm będzie tym systemem ekonomicznym, który w narodach uprzemysłowionych pozwoli otoczyć ludzi taką troską — zwłaszcza dzieci, starców i kaleki —jaką otaczano ich w plemionach i dużych rodzinach, zanim uległy one rozpadowi w wyniku rewolucji przemysłowej.
Uważam, że być może mądrze byłoby przestać tak bardzo psioczyć na komunizm — nie dlatego, że uznajemy go za świetną ideę, ale dlatego, że zastawiliśmy nasze wnuki i prawnuki po czubek głów u komunistycznych Chin.
Komunistyczne Chiny mają też wielką i doskonale wyposażoną armię — czyli coś, czego my nie mamy. Bo my ściubimy. Wolimy załatwić wszystkich bombą atomową.
Lecz znajdzie się mnóstwo ludzi, którzy powiedzą Wam, że najnikczemniejsze u Karola Marksa jest to, co powiedział o religii. Bo powiedział, że to opium dla ludu, jakby uważał, że religia jest czymś złym dla człowieka, więc chciałby się jej pozbyć.
Ale kiedy Marks to powiedział, w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku, użyte przez niego słowo „opium” nie miało charakteru czysto metaforycznego. W tamtych czasach prawdziwe opium było jedynym dostępnym środkiem przeciwbólowym — na ból zęba czy raka gardła, czy cokolwiek. Sam tego używał.
Jako szczery przyjaciel skrzywdzonych stwierdził, że cieszy się, iż mają coś, co może przynajmniej odrobinę złagodzić ich cierpienie, a tym czymś była religia. Za to właśnie lubił religię, i z całą pewnością nie chciał jej zlikwidować. Rozumiemy się?
Równie dobrze mógłby powiedzieć, jak dziś mówię ja: „Religia może być tylenolem dla wielu nieszczęśliwych ludzi i cieszę się, że jako taka skutkuje”.
Co do komunistycznych Chin: w oczywisty sposób potrafią robić interesy lepiej od nas, a być może są też inteligentniejsi, bez względu na to, czy to komuniści, czy nie. Przyjrzyjcie się, jak dobrze sobie radzą w naszych szkołach. Spójrzcie prawdzie w oczy! Jakiś czas temu mój syn Mark, pediatra, był członkiem komisji egzaminacyjnej Akademii Medycznej na Harvardzie i powiedział, że gdyby zasady selekcji były uczciwe, połowę przyjętych stanowiłyby Azjatki.
Ale wracając do Karola Marksa: jak bardzo czołobitni wobec Jezusa lub litościwego Boga Wszechmogącego byli przywódcy naszego kraju w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku, kiedy Marks wygłosił to niby nikczemne zdanie o religii? Przecież ustanowili prawo, które pozwalało wykorzystywać ludzi jak niewolników oraz zabraniało kobietom głosować i piastować urzędy — niech Bóg nas przed tym broni! — przez kolejne osiemdziesiąt lat.
Jakiś czas temu dostałem list od człowieka, który tkwił w amerykańskim systemie penitencjarnym, odkąd ukończył szesnaście lat. Wtedy miał czterdzieści dwa i właśnie wychodził na wolność. Spytał, co powinien zrobić. Poradziłem mu to, co poradziłby mu Karol Marks: „Przystań pan do Kościoła”.
A teraz proszę zauważyć, że podniosłem prawą rękę. A to oznacza, że się nie zgrywam, że wierzę, iż to, co zaraz powiem, jest prawdą. A więc: najwspanialszym amerykańskim osiągnięciem duchowym za mojego życia nie był nasz wkład w pokonanie nazistów, w czym odegrałem tak dużą rolę, ani obalenie bezbożnego komunizmu przez Ronalda Reagana, przynajmniej w Rosji.
Najwspanialszym amerykańskim osiągnięciem duchowym za mojego życia jest to, że obywatele amerykańscy afrykańskiego pochodzenia zachowali godność i szacunek do samych siebie, pomimo takiego, a nie innego traktowania ich przez białych Amerykanów, zarówno we władzach, jak i poza nimi, a to tylko z powodu koloru skóry, jak gdyby zasługiwali na pogardę i byli odrażający, a nawet zarażeni chorobą.
Z całą pewnością pomogły im ich Kościoły. I tu znowu mamy Karola Marksa. I Jezusa.
A jaki dar, którym Ameryka obdarzyła resztę świata, jest najbardziej ceniony przez tę resztę świata? To afroamerykański jazz i jego odmiany. Jak brzmi moja definicja jazzu? „Bezpieczny seks najwyższego rzędu”.
O ile się orientuję, dwaj najwybitniejsi Amerykanie za mojego życia to Franklin Delano Roosevelt i Martin Luther King.
Słyszałem sugestie, że Roosevelt nie żywiłby takiego współczucia dla niższych warstw społecznych, że byłby jeszcze jedną bogatą, zarozumiałą dupą wołową z klasy rządzącej, gdyby sam nie doświadczył poniżenia w postaci zapalenia istoty szarej rdzenia, czyli paraliżu dziecięcego. Nagle nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
Co możemy poradzić na globalne ocieplenie? Moglibyśmy chyba pogasić światła, ale proszę, nie róbmy tego. Nie przychodzi mi do głowy żaden sposób poprawienia stanu atmosfery. Jest o wiele za późno. Ale znalazłoby się coś, co mogę naprawić dzisiejszego wieczoru, i to właśnie tutaj, w Indianapolis. Chodzi o nazwę innego wspaniałego uniwersytetu, który zbudowano po moich czasach studenckich. Nazwaliście go I. U. P. U. I.
I. U. P. U. I.? Odbiło wam?
— Cześć, studiowałem na Harvardzie, a ty?
— Ja na I. U. P. U. I.
Mając nieograniczoną władzę nadaną mi przez burmistrza Petersona na cały rok dwa tysiące siódmy, niniejszym przemianowuję I. U. P. U. I. na Uniwersytet imienia Tarkingtona.
— Cześć, studiowałem na Harvardzie, a ty?
— A ja na Uniwersytecie Tarkingtona.
Czy to nie brzmi stylowo?
Zrobione. Koniec, kropka.
Za jakiś czas nikt nie będzie wiedział ani się przejmował, kim był Tarkington. No bo kogo dziś obchodzi, choćby tyle co pierdnięcie szczura, kim był Butler? Znajdujemy się w miejscu ufundowanym przez Clowesów, a ja znałem paru członków tej rodziny. Mili ludzie.
Ale powiem Wam jedno: nie stałbym tu dzisiaj przed Wami, gdyby nie służący mi za przykład żywot i działalność Bootha Tarkingtona, mieszkańca tego miasta. Podczas swego życia — w latach tysiąc osiemset sześćdziesiąt dziewięć—tysiąc dziewięćset czterdzieści sześć — które przez dwadzieścia cztery lata nałożyło się na moje, Booth Tarkington stał się w piękny sposób wziętym i szanowanym autorem utworów dramatycznych, powieści i opowiadań. Jego przezwisko w literackim świecie za które oddałbym wszystko — brzmiało „Dżentelmen z Indiany”.
Gdy byłem dzieckiem, chciałem być taki jak on.
Nigdy się nie spotkaliśmy. Nie wiedziałbym, co powiedzieć. Pewnie zatkałoby mnie z uwielbienia i zachwytu.
Owszem, i na mocy nieograniczonej władzy, nadanej mi przez burmistrza Petersona na cały rok, domagam się, by ktoś wystawił w Indianapolis sztukę Bootha Tarkingtona pod tytułem Alice Adams.
Słodkim zbiegiem okoliczności „Alice Adams” to także nazwisko ślubne mojej zmarłej siostry, niegdyś jasnowłosej seksbomby mającej sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, która leży teraz na Crown Hill razem z naszymi rodzicami, dziadami i pradziadkami oraz Jamesem Whitcombem Rileyem, najlepiej zarabiającym amerykańskim literatem swoich czasów.
Wiecie, co zwykła mawiać moja siostra Allie? Mawiała: „Rodzice rujnują ci pierwszą połowę życia, a dzieci drugą”.
James Whitcomb Riley, „Poeta z Indiany”, był najlepiej zarabiającym amerykańskim pisarzem swojej doby, od tysiąc osiemset czterdziestego dziewiątego do tysiąc dziewięćset szesnastego roku, ponieważ recytował swoją poezję za pieniądze w teatrach i salach wykładowych. Oto, jak potrafili się kiedyś zachwycać poezją zwykli Amerykanie. Wyobrażacie to sobie?
Chcecie usłyszeć, co kiedyś powiedział wybitny francuski pisarz Jean-Paul Sartre? Powiedział — po francusku, oczywiście — że „piekło to inni”. Odmówił przyjęcia Nagrody Nobla. Ja nigdy nie umiałem być tak niekulturalny. Bo wychowała mnie właściwie nasza afroamerykańska kucharka, która nazywała się Ida Young.
Podczas Wielkiego Kryzysu słyszało się, jak obywatele afroamerykańscy mawiali między innymi: „Sprawy stoją tak źle, że biali muszą wychowywać własne dzieci”.
Ale mnie wychowała właściwie nie tylko Ida Young, prawnuczka niewolników, kobieta inteligentna, dobra, honorowa, dumna, potrafiąca pisać i czytać oraz ładnie się wysławiać, rozważna i miła dla oka. Ida Young uwielbiała poezję i czytała mi wiersze.
Wychowali mnie właściwie także nauczyciele ze szkoły numer czterdzieści trzy, czyli szkoły imienia Jamesa Whitcomba Rileya, a potem z Shortridge High School. W tamtych czasach wybitni nauczyciele szkół państwowych byli lokalnymi sławami. Nawet po wielu latach odwiedzali ich wdzięczni dawni uczniowie, żeby opowiadać, jak sobie radzą w dorosłym życiu. Sam byłem takim sentymentalnym dorosłym człowiekiem.
Lecz wszyscy moi ulubieni nauczyciele już dawno podzielili los większości niedźwiedzi polarnych.
Najlepsze, co można zrobić w życiu, to zostać nauczycielem, pod warunkiem że kochamy to, czego uczymy, oraz że klasa składa się najwyżej z osiemnastu uczniów. Taka klasa to rodzina, takie panuje w niej poczucie i tak uczniowie się w niej zachowują.
Gdy moja klasa kończyła szkołę numer czterdzieści trzy — Wielki Kryzys trwał w najlepsze, mnóstwo bankructw i brak pracy, a Hitler zdobywał władzę w Niemczech — każdy z nas musiał napisać, co chciałby zrobić jako dorosły człowiek, żeby naprawić świat.
Ja napisałem, że będę leczył raka chemikaliami, pracując dla koncernu Eli Lilly.
Winien jestem podziękowanie satyrykowi Paulowi Krasnerowi za to, że wskazał wielką różnicę między George’em W. Bushem a Hitlerem: Hitler został wybrany.
Chwilę wcześniej wspomniałem o moim jedynym synu, Marku Vonnegucie. Pamiętacie? W związku z Akademią Medyczną na Harvardzie i Chinkami.
A więc on jest nie tylko pediatrą w okręgu bostońskim, ale też malarzem, saksofonistą i pisarzem. Napisał cholernie dobrą książkę pod tytułem Eden Express. Opowiada o jego załamaniu nerwowym. O celach z miękkimi ścianami i kaftanach bezpieczeństwa. Na studiach należał do drużyny zapaśniczej. Niezły z niego maniak!
W swojej książce opowiada o tym, jak wyzdrowiał na tyle, żeby ukończyć studia na harwardzkiej Akademii Medycznej. Eden Express, autor Mark Vonnegut.
Ale nie pożyczajcie tej książki. Kupcie ją, na miłość boską!
Każdego, kto pożycza książki zamiast je kupować, uważam za jełopa. Gdy przed milionem lat byłem uczniem w Shortridge High School, jełopa definiowało się jako kogoś, kto wkłada sobie sztuczną szczękę do zadka, żeby odgryzać nią guziki z tylnych siedzeń w taksówkach.
Ale spieszę dodać — na wypadek, gdyby dzisiaj wieczorem jakaś ulegająca wpływom młoda istota, zagubiona i pochodząca z dysfunkcyjnej rodziny, powzięła postanowienie, że jutro spróbuje być prawdziwym jełopem — iż nie ma już guzików na tylnych siedzeniach taksówek. Czasy się zmieniają!
Niedawno spytałem Marka, o co chodzi w życiu, bo nie mam bladego pojęcia. Powiedział: „Tato, jesteśmy tu po to, żeby pomóc sobie nawzajem przejść przez to, cokolwiek to jest”. Cokolwiek to jest. „Cokolwiek to jest”. Niezłe. Warte zapamiętania.
A jak powinniśmy postąpić w czasach tej apokalipsy? Powinniśmy być nadzwyczaj dobrzy dla siebie nawzajem, to na pewno. Ale też powinniśmy przestać być aż tak poważni. Żarty bardzo pomagają. I sprawcie sobie psa, jeśli jeszcze nie macie.
Ja sobie sprawiłem. To mieszaniec. W połowie pudel francuski, w połowie chiński szi-tsu.
Siu-psiu.
Dziękuję za uwagę i już mnie nie ma.
Pierwszego dnia naszego podstawowego szkolenia usłyszeliśmy rutynową gadkę, którą wygłosił mały żylasty porucznik: „Żołnierze, do tej pory byliście dobrymi, czystymi amerykańskimi chłopcami z typowym dla Amerykanów umiłowaniem honorowego postępowania i uczciwej rywalizacji. Jesteśmy tu po to, żeby to zmienić. Nasze zadanie polega na zrobieniu z was bandy najpodlejszych i najbrudniejszych zabijaków w dziejach świata. Odtąd możecie zapomnieć o regułach markiza Queensberry’ego i innych zbiorach zasad. Wszystkie chwyty dozwolone. Nigdy nie walcie człowieka w brzuch, skoro możecie go uderzyć poniżej pasa. Niech skurwiel zawyje z bólu. Zabijcie go we wszelki możliwy sposób. Macie go zabić, zabić, zabić, zrozumiano?”.
Jego słowa wywołały nerwowy śmiech i ogólne potakiwanie, że ma rację. „Czy Hitler i Tojo nie twierdzili, że Amerykanie to zgraja mięczaków? Ha! No, to się teraz przekonają!”. No i oczywiście Niemcy i Japonia się przekonały: bezwzględna demokracja wyładowała swoją niepohamowaną furię. To była podobno wojna rozumu z barbarzyństwem, a stawka stała się tak wysoka, że większość z nas, rozemocjonowanych wojaków, nie miała pojęcia, o co walczymy — oprócz tego, że nasz wróg to banda skurwieli. Była to wojna nowego typu — aprobowano wszelkie zniszczenie, wszelkie zabijanie. Niemcy pytali: „Dlaczego wy, Amerykanie, walczycie przeciwko nam?”. „Nie wiem, ale spuścimy wam porządne wciry” — brzmiała dyżurna odpowiedź.
Wielu ludzi rozkoszowało się ideą wojny totalnej: brzmiało to nowocześnie i szło w parze z naszą spektakularną techniką. Dla nich to było jak mecz piłki nożnej: „Do boju, do boju, tra-la-la-la-la-la”. Kiedy wracałem autostopem do domu z Camp Atterbury, podwiozły mnie trzy żony małomiasteczkowych handlowców, wszystkie w średnim wieku i pulchne. „Dużo zabiłeś tych Niemców?” — spytała ta siedząca za kierownicą, rozpoczynając wesołą pogawędkę. Odparłem, że nie wiem. Uznały to za wyraz skromności. Gdy wysiadałem, jedna z nich po matczynemu poklepała mnie po ramieniu. „Założę się, że chciałbyś teraz pojechać i zabić paru tych brudnych żółtków, co nie?”. Nastąpiły domyślne mrugnięcia okiem. Nie powiedziałem tym prostym kobietom, że zaledwie po tygodniu spędzonym na froncie zostałem wzięty do niewoli; a tym bardziej nie powiedziałem, co wiem i co myślę o zabijaniu brudnych Niemców, o wojnie totalnej. Przyczyną mojego ówczesnego i dzisiejszego strapienia jest wydarzenie, o którym amerykańska prasa donosiła tylko pobieżnie. W lutym 1945 roku unicestwiono niemieckie miasto Drezno, a wraz z nim ponad sto tysięcy istot ludzkich. Byłem tam. Niewielu zdaje sobie sprawę, jak twarda stała się Ameryka.
Znajdowałem się w grupie stu pięćdziesięciu szeregowców piechoty, wziętych do niewoli w trakcie bitwy o Ardeny i zapędzonych do pracy w Dreźnie. Powiedziano nam, że jak dotąd Drezno jest jedynym dużym miastem niemieckim, które uniknęło bombardowań. Tak się przedstawiała sytuacja w styczniu 1945 roku. Szczęście to Drezno zawdzięczało swemu mało wojennemu obliczu: szpitale, browary, zakłady spożywcze i ceramiczne, hurtownie medyczne, fabryki instrumentów muzycznych i tym podobne. Od wybuchu wojny miasto troszczyło się głównie o szpitale. Do tej oazy spokoju codzienne przybywały setki rannych ze wschodu i zachodu. Nocą słyszeliśmy głuchy grzmot odległych nalotów lotniczych. „Dzisiaj obrywa Chemnitz” — mówiliśmy, zastanawiając się, jak to jest, gdy człowiek znajduje się w dole pod rozwartymi komorami bombowymi i bystrymi młodymi mężczyznami wyposażonymi w pokrętła i celowniki. „Dzięki Bogu, że jesteśmy w otwartym mieście’” — myśleliśmy i tak samo myślało tysiące uchodźców — kobiet, dzieci i starców — których beznadziejna rzeka nadciągała z tlących się zgliszczy Berlina, Lipska, Wrocławia, Monachium... W efekcie tego napływu ludność miasta się podwoiła.
W Dreźnie nie było wojny. To prawda, że samoloty prawie codziennie przelatywały nad miastem przy zawodzeniu syren, ale zawsze były w drodze dokądś indziej. W dniu wypełnionym mozolną pracą alarmy przeciwlotnicze przynosiły chwilę ulgi, stanowiły wydarzenie towarzyskie, okazję do poplotkowania w schronach. W rzeczywistości schrony te miały wartość pustego gestu, były niezobowiązującym uznaniem trudnego położenia całego kraju: w najlepszym razie ich funkcję pełniły piwnice z winem i sutereny, do których wstawiono ławki, a okienka pozasłaniano workami z piaskiem. W śródmieściu, blisko budynków rządowych, znajdowało się parę bardziej stosownych bunkrów, lecz nie było niczego w stylu niezłomnej podziemnej fortecy, która sprawiała, że Berlin pozostawał nieczuły na codzienne bombardowania. Drezno nie miało powodu, żeby przygotowywać się na atak — i z tego wysnuła się upiorna opowieść.