Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Niezwykła, frapująca książka - składająca się z esejów i tekstów publicznych wystąpień Vonneguta. Nie są to wykłady, lecz zaprawione słynnym, swoistym poczuciem humoru, pisarz, bardzo osobiste rozważania na najrozmaitsze tematy. Z uderzającą szczerością autor opowiada o sobie i swojej rodzinie, mówi o sztuce i wybitnych postaciach kultury, o zjawiskach z pogranicza socjologii, historii, etyki.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej
Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 295
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KURTVONNEGUT
Najwybitniejszy prześmiewca naszych czasów, nazwany „prorokiem zagłady”.
Kun Vonnegut, Jr. (1922) studiował na uniwersytetach w Tennessee i Chicago. Debiutował w roku 1950 jako autor opowiadań fantastyczno-naukowych publikowanych w różnych pismach. W 1952 roku wydał pierwszą powieść, Pianolę, następnie ukazały się m.in.: Kocia kołyska (1963), Rzeźnia numer 5 (1969), Śniadanie mistrzów (1973), Galapagos (1985), Hokus Pokus (1990) oraz zbiór esejów Losy gorsze od śmierci (1991).
Z niecierpliwością oczekiwana jest owiana tajemnicą, zapowiadana jako rewelacja literacka powieść Timequake, zakupiona już przez Wydawnictwo Amber.
Książki Vonneguta to pełne uroku i swoistego humoru opowieści, w których fantazja przeplata się z rzeczywistością. Pisarz, wyczulony na absurdalność życia, piętnuje wynaturzenia naszego stulecia - ustawiczne wojny, dehumanizację jednostki w społeczeństwie, którym rządzi technologia, czyniąc spustoszenie w środowisku naturalnym człowieka. Vonnegut jest mistrzem stylu lapidarnego, dosadnego, afo rystycznego.
Losy gorsze od śmierci
Vonnegut obnaża siebie, Amerykę, świat i jeszcze kilka innych rzeczy...
Niezwykła, frapująca książka - składająca się z esejów i tekstów publicznych wystąpień Vonneguta. Nie są to wykłady, lecz zaprawione słynnym, swoistym poczuciem humoru pisarza, bardzo osobiste rozważania na najrozmaitsze tematy. Z uderzającą szczerością autor opowiada o sobie i swojej rodzinie, mówi o sztuce i wybitnych postaciach kultury, o zjawiskach z pogranicza socjologii, historii, etyki.
VONNEGUT
Kurt VONNEGUT
Losy gorsze od śmierci
przekład
Jan Rybicki
AMBER Warszawa 1994
Tytuł oryginału
Fates Worse than Death
Projekt graficzny okładki
Maciej Sadowski
Projekt graficzny serii i fotografia na okładce
Copyright © 1994 by Maciej Sadowski
Redakcja merytoryczna
Mirella Remuszko
Redakcja techniczna
Anna Wardzała
Original English language edition Copyright © 1991 by Kurt Vonnegut
All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.
This edition published by arrangement with G.P. Putnam's Sons, a division of The Putnam Berkley Group, Inc.
For the Polish edition
Copyright © 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-741-1
Wszelkie postacie tak żywe, jak umarłe, są całkowicie przypadkowe i jako takie nie powinny być brane dosłownie. Autor nie zmienił ani jednego nazwiska żadnej z występujących tu osób, bo Bóg Wszechmogący i tak chroni niewinnych.
Pamięci Kurta Yonneguta seniora
Boże, który wspierałeś mnie dotąd, pozwól mi nada.1 prowadzić to dzieło i wszystko, co czynię w obecnym wcieleniu, bym — gdy ostatniego dnia będę zdawać sprawę z powierzonych mi talentów — otrzymał przebaczenie w imię Jezusa Chrystusa, Pana Naszego. Amen
SAMUEL JOHNSON zapis w dzienniku z dnia 3. kwietnia 1753, podczas pracy nad
Słownikiem języka angielskiego *
I dlatego 3. kwietnia można uważać za „Dzień Pisarza”.
Przedmowa
Na zdjęciu obok, zrobionym przez Jill Krementz (moją żonę) jestem z wielkim pisarzem niemieckim, Heinrichem Böllern (byłym szeregowcem piechoty, podobnie jak ja, Norman Mailer, James Jones i Gore Vidal). Jedziemy autobusem turystycznym na zwiedzanie Sztokholmu w czasie międzynarodowego zjazdu PENklubu, organizacji pisarzy (Poetów, Po-wieściopisarzy, Eseistów, Nowelistów) odbywającego się w 1973 roku. Właśnie opowiedziałem Böllowi o pewnym niemieckim weteranie drugiej wojny światowej (moim znajomym stolarzu z przylądka Cod), który przestrzelił sobie udo, żeby go nie wysłali na front wschodni. Rana zagoiła się, zanim jeszcze dojechał do szpitala (była mowa o sądzie wojennym i plutonie egzekucyjnym, ale tymczasem Armia Czerwona wzięła do niewoli cały szpital). Böll odparł na to, że najlepiej postrzelić się przez bochenek chleba, żeby w skórze nie zostały spalone ziarenka prochu. Z tego właśnie śmiejemy się na zdjęciu. (Trwała wówczas wojna wietnamska, podczas której na pewno wielu piechurów zastanawiało się, czy nie zranić się własnoręcznie, a potem udać, że dokonał tego wróg).
Później (kiedy już przestaliśmy się śmiać) stwierdził, że po wojnie francuscy pisarze, Jean-Paul Sartre i Albert Camus, uganiali się za niemieckimi kolegami po piórze, żeby ich zapytać: „A jak wyście to widzieli?” (Podobnie jak Sartre i Camus, Böll także miał otrzymać literacką nagrodę Nobla). Na rok przed śmiercią — w 1984 — Böll, który skończył wówczas sześćdziesiąt siedem lat (ja osiągnąłem ten wiek rok temu, a nadal palę tyle, co on), zaprosił mnie do telewizyjnego dialogu o niemieckości, nagrywanego i opracowywanego dla BBC. Poczułem się zaszczycony, bo uwielbiałem i tego człowieka, i jego twórczość. Zaproszenie przyjąłem. Program był kompletnym niewypałem, mglisty, melancholijny i dość bezsensowny, choć co jakiś czas wyświetlają go w amerykańskiej telewizji kablowej, kiedy akurat nie mają nic lepszego. (Służymy tam jako pakuły owinięte wokół tandetnej biżuterii w wielkim pudle, żeby się nie obiła). Zapytałem go wtedy, jaka jest najniebezpieczniejsza wada narodowa Niemców, a on odparł: „Posłuszeństwo”.
A oto ostatnie słowa, jakie wypowiedział do mnie za życia (chodził już wtedy o dwóch laskach, a dalej dymił jak komin; w zimnej, londyńskiej mżawce wsiadał do taksówki na lotnisko): „Och, Kurt, tak mi ciężko, tak mi c i ę ż k o”. Był jednym z ostatnich wśród swych rodaków, którzy czuli jeszcze żal i wstyd z powodu roli, jaką odegrał ich kraj w drugiej wojnie światowej i tego, co ją poprzedziło. Na stronie wyznał mi, że nie cierpią go za to, że pamięta, gdy przyszedł czas zapomnienia.
Czas zapomnienia.
Przedmowę pisze się zwykle na samym końcu, chociaż właśnie ją pierwszą ma zobaczyć czytelnik. Minęło sześć miesięcy od ukończenia zasadniczej części niniejszej książki. Dopiero teraz, gdy wraz z moją redaktorką, Faith Sale *, szykujemy to stworzenie do spania, doszywam dla niego taką kołderkę.
W tym czasie moja córka Lily zdążyła skończyć osiem lat. Zawaliło się imperium rosyjskie. Całą broń, której, jak nam się zdawało, mogliśmy kiedyś użyć na ZSRR, stosujemy teraz bez obciachu i oporu przeciwko Irakowi, państwu o szesnastokrotnie mniejszej liczbie ludności niż USA. Mowa, wygłoszona wczoraj przez naszego prezydenta, na temat dlaczego nie było innego wyjścia i musieliśmy zaatakować Irak, miała najwyższą oglądalność w historii telewizji, bijąc wieloletni rekord, należący, pamiętam, do Mary Martin w Piotrusiu Panu. Tak jest; również wczoraj następująco wypełniłem kwestionariusz przedstawiony mi przez brytyjski tygodnik Weekly Guardian'. Pytanie: Co jest dla pana doskonałym szczęściem? Odpowiedź: Wyobrażanie sobie, że gdzieś jest coś, co chce, żeby nam się tu podobało.
P: Kogo z żyjących podziwia pan najbardziej?
O: Nancy Reagan.
P: Jakiej cechy najbardziej nienawidzi pan u innych? O: Darwinizmu społecznego.
P: Jakim samochodem pan jeździ?
O: Hondą accord rocznik 1988.
P: Jaki jest pana ulubiony zapach?
O: Ten, który wydobywa się przez tylne drzwi piekarni.
P: Jakie jest pana ulubione słowo?
O: „Amen”.
P: Jaka jest pana ulubiona budowla?
O: Chrysler Building na Manhattanie.
P: Jakiego słowa lub zwrotu najbardziej pan nadużywa?
* Może rzeczywiście nazywa się tak pani redaktor tej książki, ale warto wiedzieć, że Faith to po angielsku wiara, zaś Sale — sprzedaż.
O: „Przepraszam”.
P: Kiedy i gdzie czuł się pan najszczęśliwszy?
O: Jakieś dziesięć lat temu mój fiński wydawca zabrał mnie w swym kraju do małej gospody na skraju wiecznej zmarzliny. Poszliśmy na spacer i znaleźliśmy dojrzałe jagody, zmrożone na krzaczkach. Roztapiały nam się w ustach. Było tak, jakby gdzieś istniało coś, co chce, żeby nam się tam podobało.
P: Jak chciałby pan umrzeć?
O: W katastrofie samolotowej na szczycie Kilimandżaro.
P: Jakiej umiejętności pragnąłby pan najbardziej dla siebie?
O: Gry na wiolonczeli.
P: Jaka jest pana najbardziej przeceniana zaleta?
O: Zęby.
K.V.
17. stycznia 1991.
Oto dalszy ciąg — nie żeby ktoś się szczególnie o niego upominał — książki zatytułowanej Niedziela palmowa (1980), będącej zbiorem esejów i mów mojego autorstwa, opatrzonych ulotnym, autobiograficznym komentarzem, służącym za tkankę łączną, gips i bandaż. A więc jeszcze raz przebieramy samo życie i poglądy za wielkie, nieprawdopodobne zwierzę, przypominające wytwory bujnej wyobraźni doktora Seussa (wielkiego pisarza oraz ilustratora książek dla dzieci), takie jak odąg, trząśl, loraks, albo choćby świszcz.
Albo jednorożec, ale to już nie jest wymysł Seussa.
(Doktor Seuss nazywał się naprawdę Theodor Geisel. Urodził się w roku 1904, a ja w 1922).
Gdy w roku 1940 poszedłem na uniwersytet Cor-nell, zapisałem się do studenckiej korporacji Delta Epsilon. Korporacja posiadała w piwnicy bar; jego ściany, na wiele lat, zanim ja tam trafiłem, ozdobił ołówkiem doktor Seuss. Potem jakiś inny artysta, członek Delta Epsilon, utrwalił owe rysunki farbą.
(Dla tych, którzy nie znają rysunków doktora Seussa: przedstawiają one zwierzęta o nieprawdopodobnej liczbie stawów, o kompletnie zwariowanych uszach, nosach, ogonach i nogach, zwykle w jaskrawych kolorach, takich, jakie podobno jawią się ludziom cierpiącym na delirium tremens. Ktoś mówił mi, że ludzie z delirium tremens znacznie częściej widują jednak białe myszki).
Doktor Seuss chodził do Dartmouth i nie należał do Delta Epsilon, ale ściany zarysował, gdy hulał w Ithaca z kolegą-malarzem, Hughem Troyem, który był w Cornell i Delta Epsilon. Troy okazał się również mistrzem dowcipu sytuacyjnego (na żadnym nie zarobił ani grosza. Wszystkie żarty pozostawały całkowicie pro publico bono). Kiedy studiowałem na pierwszym roku, Troy odwiedzał swą dawną korporację, racząc mnie i mych smarkatych współkor-porantów historyjkami o swych wyczynach.
Opowiedział nam, jak kiedyś udało mu się na trzech przystankach całkowicie opróżnić jeden wagon nowojorskiego metra. Wsiadł do niego z wieloma kumplami, którzy mieli udawać, że się nie znają. Działo się to w Nowy Rok o świcie. Każdy z konspiratorów trzymał w ręce egzemplarz Daily News z wielkim nagłówkiem KLĘSKA HOOVERA, ZWYCIĘSTWO ROOSEVELTA. Troy przechowywał je od roku, tzn. od czasu zdecydowanego zwycięstwa wyborczego Roosevelta (czyli musiało to być na samym początku 1934 roku. Miałem wtedy jedenaście lat, a Wielki Kryzys — cztery).
Innym razem Troy kupił ławkę, taką jak w parku, i uparł się, żeby wypisali mu rachunek. Razem z kolegą postawili ją w Central Parku, a gdy zobaczyli policjanta, porwali ławkę i rzucili się do ucieczki. Policjant dogonił ich, a wtedy Troy pokazał rachunek. Robili to wiele razy, aż wszyscy policjanci w tym rejonie wiedzieli już, że ławka należy do Troya. Wówczas dowcipnisie zaczęli zbierać inne ławki — policja nie reagowała — po czym ułożyli je w jeden wielki stos w jakimś zakątku parku.
Nawet w mych najbardziej sałatowych latach (bo byłem wtedy „zielony”) uważałem to za dość głupi dowcip — tyle zachodu... Ale słuchałem Troya z wielkim szacunkiem, bo na uniwersytet z Ivy League * trafiłem z państwowej szkółki z Indianapolis, żebym nabrał ogłady. (Gdybym poszedł na uniwersytet Indiana, Purdue, Wabash czy De-Pauw** byłbym teraz może kongresmenem albo senatorem).
Po wyjeździe Troya sam spróbowałem swych sił na polu dowcipu sytuacyjnego. Chodziłem na końcowe egzaminy z kilku ważnych przedmiotów, na które sam nie uczęszczałem. W trakcie egzaminu wstawałem, darłem na strzępy kartkę z pytaniami, rzucałem je w twarz egzaminatorowi i wychodziłem trzaskając drzwiami. Musiałem chyba zainspirować wielu naśladowców, bo nastąpiła prawdziwa epidemia takiego zachowania na egzaminach.
Sukces!
Mój ostatni wyczyn w Cornell, podobnie jak ten pierwszy, zrobił głupka wyłącznie ze mnie. Wszyscy mężczyźni musieli wówczas przez dwa lata chodzić na kurs oficerski. Chcecie, to wierzcie, chcecie, nie wierzcie: ja byłem w artylerii konnej (tak dawno to było). Pod koniec drugiego roku moich studiów Ameryka toczyła już wojnę z Niemcami, Włochami i Japonią. Zgłosiłem się do wojska i czekałem, aż mnie wezwą. Wizytował nas jakiś generał. Na inspekcji pojawiłem się udekorowany wszystkimi medalami i odznakami — pływackimi, harcerskimi, nawet za chodzenie do szkółki niedzielnej — jakie tylko zdołałem pożyczyć od kolegów. Chyba odbijało
* „Liga bluszczowa” — zbiorcze określenie najstarszych, najlepszych i/lub najbardziej renomowanych uniwersytetów amerykańskich. (Odtąd wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
★★ Uniwersytety niewiele gorsze od tych z Ivy League, ale mniej renomowane, bo znajdujące się na Środkowym Zachodzie.
17
2 — Losy gorsze od śmierci
mi już kompletnie, bo oblewałem równo wszystkie egzaminy, w tym też z kursu oficerskiego.
Generał zapytał, jak się nazywam, ale poza tym nic nie powiedział. Jestem jednak przeświadczony, że musiał to sobie zapamiętać, i słusznie, a jego raport z inspekcji wlókł się za mną, i słusznie, przez następne trzy lata mojej służby w wojsku, z góry przesądzając o tym, że nigdy nie wyszedłem poza rangę szeregowca. Dobrze mi tak; była to zresztą jedna z najlepszych rzeczy, jaka mi się przytrafiła (niedouczony starszy szeregowiec musi m y ś 1 e ć o tylu sprawach!).
Kiedy wojna się skończyła (czterdzieści pięć lat temu!), jak wszyscy inni miałem prawo do noszenia zgodnych z regulaminem i godnością żołnierza naszywek i wstążek. Ze złośliwą satysfakcją mogę teraz, gdy wiem, jak na nie zapracowałem, uznać, że warte są akurat tyle, co pożyczone błyskotki, które przypiąłem do munduru z okazji tej tak brzemiennej w skutki inspekcji na kursie oficerskim. Zaczęło się od kawału i na kawale się skończyło. To chyba dość udana zapowiedź przyszłych wypadków, co?
Czy to możliwe, żeby ktokolwiek poszedł na uniwersytet z Ivy League po to, by do końca życia pozostać starszym szeregowcem? Owszem: ja tak właśnie zrobiłem. (I Norman Mailer też. On również ma co opowiadać).
Należało do tradycji w indianapolitańskiej gałęzi naszej niegdyś wielkiej i trzymającej się razem rodziny, by jechać na studia na wschód, ale po skończeniu ich wrócić do Indianapolis. Wujek Aleks poszedł na Harvard. Jako pierwsze zadanie domowe miał napisać wypracowanie o tym, dlaczego chce studiować właśnie tam. Opowiadał mi, że zaczął swą pracę od następującego stwierdzenia: „Poszedłem na Harvard, bo na MIT * jest już mój starszy brat”.
* Massachusetts Institute of Technology — jedna z najbardziej prestiżowych uczelni technicznych USA.
Tym starszym bratem był Kurt senior, mój ojciec, który studiował wtedy architekturę. Wiele lat później, gdy wcielono mnie do armii jako starszego szeregowca bez możliwości awansu, ojciec powiedział: „I bardzo dobrze! Może wreszcie nauczą cię porządku!” (Potrafił zachowywać się bardzo zabawnie, ale wtedy wcale nie żartował. Miał całkiem poważną minę. To chyba świadczy o tym, jak okropnym byłem bałaganiarzem). Kiedy umarł, w geście freudowskiego kanibalizmu przestałem używać dodatku „junior” do nazwiska. (Przez to na liście moich dzieł występuję równocześnie jako ojciec i syn, Kurt Vonnegut i Kurt Vonnegut junior). Tak o nim napisałem w Architectural Digest'.
„Gdy mój ojciec miał lat sześćdziesiąt pięć, a ja dwadzieścia siedem, stwierdziłem kiedyś, uważając iż jest strasznie stary, że jego zawód musiał sprawiać mu ogromną przyjemność. Niespodziewanie odpowiedział, że to wcale nie było przyjemne, architektura zaś to nie sztuka, ale księgowość. Poczułem się oszukany, bo dotąd zawsze wpajał we mnie przekonanie, że architektura jest dla niego naprawdę świetną zabawą.
Teraz rozumiem, że to oszustwo, którego tak nagle zaniechał, było przejawem najwyższego honoru i odwagi. Gdy podrastaliśmy, ja i dwoje rodzeństwa, karmił nas złudzeniem, że nasz żwawy ojciec szczyci się dotychczasową karierą zawodową i cieszy się czekającymi go jeszcze, trudnymi ale ciekawymi wyzwaniami. W rzeczywistości Wielki Kryzys, a potem druga wojna światowa, kiedy właściwie nikt nic nie budował, o mało kompletnie nie usadziły Kurta Vonneguta seniora jako architekta. Między czterdziestym piątym a sześćdziesiątym pierwszym rokiem życia nie miał prawie nic do roboty. W czasach prosperity byłyby to najlepsze lata, w których jego oczywisty talent, renoma i dojrzałość mogłyby przekonać jakiegoś nie pozbawionego resztek wyobraźni klienta, że ojciec, nawet w Indianapolis, godny jest wielkości lub, jak kto woli, ubawu po pachy.
Nie zamierzam opowiadać tu o zupkach dla bezrobotnych, choć od jakiegoś czasu znów o nich u nas głośno. W czasie Wielkiego Kryzysu w naszym domu zawsze znalazło się coś do jedzenia. Mimo to ojciec musiał zamknąć biuro, założone jeszcze przez jego ojca, pierwszego dyplomowanego architekta w Indianie, i zwolnić wszystkich sześciu pracowników. Co pewien czas trafiały mu się drobne zamówienia, ale teraz wiem, że były tak mało interesujące, iż usnęliby nad nimi licealiści uczący się rysunku technicznego. Gdyby nie smutny fakt, że rodzina potrzebowała pieniędzy, mógłby mówić wówczas to, co potem, po wojnie, gdy w kraju znowu zaczęło się ludziom lepiej powodzić, powiedział w mojej obecności niedoszłemu klientowi: „Wie pan co? Niech pan lepiej kupi sobie parę ołówków i trochę papieru w kratkę. Usiądzie pan razem z żoną, może akurat...” Wyraził to w bardzo miły sposób, emanował czystą życzliwością.
W czasie wojny kSmpletnie zarzucił architekturę. Pracował jako intendent w fabryce pił Atkinsa, gdzie produkowano jakąś broń, pewnie bagnety. W tym czasie zmarła jego żona. Zrozumiał też, że gdy wojna się skończy, żadne z jego dzieci nie zamieszka w Indianapolis, że każde z nas będzie miało własną pracę daleko od rodzinnych stron. To znowu o mało go nie usadziło.
Kiedy do Indianapolis powrócił dobrobyt, ale nie dzieci, ojciec zaczął pracować w biurze projektowym kierowanym przez znacznie młodszych ludzi. Nadal cieszył się doskonałą renomą; był jednym z najbardziej kochanych ludzi w mieście; założył nawet, znane obecnie na cały świat, tamtejsze Muzeum Dziecięce. Szczególnie podziwiano go za projekt siedziby Bell Telephone na North Meridian Street, który zrobił jeszcze przed krachem na giełdzie.
Po wojnie w Bell Telephone postanowiono nadbudować jeszcze kilka pięter, ale tak, żeby w niczym nie różniły się od ośmiu już istniejących. Wynajęto do tego innego architekta, choć ojciec ani przedwcześnie się nie postarzał, ani się nie zapijał; naprawdę był w pełni sił. Dla firmy architekt to architekt. Ważne, że dostali projekt. Tyle właśnie jest romantyzmu w architekturze.
Wkrótce potem ojciec przeniósł się do okręgu Brown w stanie Indiana, gdzie spędził samotnie resztę życia jako garncarz. Zbudował sobie koło garncarskie. Zmarł w tej pagórkowatej okolicy w roku 1957, w wieku siedemdziesięciu dwóch lat.
Gdy teraz usiłuję przypomnieć sobie, jaki był, kiedy dorastałem — właśnie wtedy czerpał ze swej pracy zawodowej tak mało satysfakcji — wyobrażam go sobie jako Śpiącą Królewnę, pogrążoną w letargu, na polanie w gęstym lesie czekającą na księcia. Stąd już o krok do następnego skojarzenia: wszyscy architekci, jakich znam, i w dobrych, i w złych czasach, sprawiają wrażenie, że czekają na tego jednego, hojnego klienta, który sprawi, że staną się wreszcie wzniosłymi artystami, jakimi się urodzili.
Można więc uważać, że życie mojego ojca było dość ponurą bajką. Jeśli stał się Śpiącą Królewną, to w roku 1929 nie jeden, lecz kilku książąt, w tym Bell Telephone, zaczęło przedzierać się ku jego polance przez gęsty las, żeby go obudzić. Ale nagle książęta zachorowali na całe szesnaście lat, a przez czas ich pobytu w szpitalu zła czarownica zmieniła Śpiącą Królewnę w Śpiącego Rycerza.
Kiedy nadszedł Kryzys, przeniesiono mnie ze szkoły prywatnej do państwowej, więc przyprowadzałem teraz do domu nowych kolegów, żeby zobaczyli, jakiego mam ojca. To właśnie te dziesięcioletnie chłopskie dzieci z Indiany uświadomiły mi, że mój ojciec jest czymś równie egzotycznym, jak jednorożec.
W epoce, gdy mężczyźni z jego klasy społecznej nosili ciemne garnitury, białe koszule i monochromatyczne krawaty, ojciec ubierał się tak, jakby wszystko kupował w Armii Zbawienia. Ani jeden element jego garderoby nie pasował do pozostałych. Teraz wiem, oczywiście, że wszystko dobierał z wielką starannością, tak operując odmiennymi barwami i materiałami, by uzyskać efekt interesujący, a w rezultacie — piękny.
Podczas gdy inni ojcowie gawędzili ponuro o węglu, żelazie, zbożu, drewnie, cemencie i tak dalej, no i jeszcze o Hitlerze i Mussolinim, ojciec namawiał zarówno przyjaciół, jak i zdumionych nieznajomych, by zwrócili uwagę na jakiś przedmiot, znajdujący się w zasięgu ręki czy to w przyrodzie, czy wytworzony przez człowieka, i cieszyli się nim jak dziełem sztuki. Kiedy zacząłem grać na klarnecie, ogłosił, że ten czarny, nabijany srebrem instrument jest dziełem sztuki. Nieważne, czy wydobywała się z niego muzyka, czy nie. Uwielbiał szachy, chociaż w ogóle nie umiał w nie grać. Któregoś dnia przynieśliśmy mu z nowymi kolegami ćmę, żeby nam powiedział, co to za ćma. Nie wiedział, jak się nazywa, ale wszyscy zgodziliśmy się jak jeden mąż: było to dzieło sztuki.
Był też pierwszym obywatelem świata, jakiego widzieli w życiu moi nowi koledzy, i zapewne również ostatnim. Politykę i granice polityczne szanował akurat tak jak (znowu ten sam obraz) jednorożec. Piękno może powstawać wszędzie na świecie, i tyle.
AT&T wybudowało jeszcze inny budynek, ten na wyspie Manhattan, niedaleko miejsca, w którym mieszkam. Przedsiębiorstwo telefoniczne znów obyło się bez mojego ojca, którego i tak nie dałoby się już dobudzić. Zamiast niego wynajęto Philipa Johnsona, taką Śpiącą Królewnę, którą przez całe dorosłe życie łaskotały, by się zbudziła, całe tłumy żarliwych książąt.
Czy mam teraz szaleć ze złości, że Los nie dał ojcu tyle radości, co panu Johnsonowi?
Usiłuję wyobrazić sobie, że ojciec przemawia do mnie ponad przepaścią, dzielącą żywych od umarłych, i słyszę: „Nie żałuj mnie, że w sile wieku na próżno czekałem na romantyczne wyzwania. Jeżeli teraz, po tylu latach, chcesz wyryć coś na moim skromnym grobie na cmentarzu Crown Hill, napisz: »WYSTARCZYŁO MI, ŻE BYŁEM JEDNOROŻCEM«”.
Tyle artykuł. Ze wzruszeniem dodaję, że ojciec usiłował umożliwić sobie powrót do miłych sercu chwil (nic łatwiejszego dla Tralfamadorczyków z mojej powieści Rzeźnia numer pięć), naklejając miłe sercu pamiątki na płytkę pilśniową i pokrywając je lakierem bezbarwnym. To dzięki ojcu właśnie na ścianie mojego gabinetu wisi teraz tak zmumifikowany list:
„Drogi Tato!
Sprzedałem pierwsze opowiadanie do Collier’s. Wczoraj w południe dostałem wypłatę (750 dolarów minus 10 procent prowizji dla agenta). Wygląda na to, że w najbliższej przyszłości uda mi się sprzedać jeszcze dwie rzeczy.
Chyba coś drgnęło. Pieniądze wpłaciłem na konto, a kiedy i jeśli znowu coś sprzedam, zrobię to samo, dopóki nie będę miał równowartości rocznej pensji w General Electric. Wystarczą na to spokojnie cztery opowiadania, i nawet mi trochę zostanie (tego jeszcze u nas nie było), a wtedy rzucę tę cholerną, koszmarną pracę i póki życia nie poszukam drugiej, tak mi dopomóż Bóg.
Od lat nie czułem się tak szczęśliwy.
Całuję cię”.
List jest podpisany pierwszą literą mojego imienia, bo tak mnie nazywał. Nie jest to żaden kamień milowy w dziejach literatury, ale przy mojej osobistej, wąskiej ścieżynce od narodzin do śmierci piętrzy się jak Stonehenge. Nosi datę 28 października 1949 roku.
Na odwrocie ojciec dokleił list od siebie, wykaligrafowany jego pięknym charakterem pisma cytat z Kupca weneckiego:
Przysięga moja w niebie zapisana
Krzywoprzysięstwem mamże się obciążyć? 1
1
Przekład L. Ulricha.
Powiadają, że jeśli dziewica usiądzie na polanie w lesie zamieszkiwanym przez jednorożca, zwierzę to przyjdzie do niej i złoży jej głowę na podołku. Tak najlepiej złapać jednorożca. Bez wątpienia sposób ten odkryła jakaś dziewica, która siadła sobie na leśnej polanie i wcale nie zamierzała niczego łapać. Ten jednorożec, który przybiegł złożyć jej głowę na podołku, musiał narobić jej kupę wstydu. (Co dalej?)
W domu mojego dzieciństwa i młodości taką dziewicą była moja siostra Alice, zmarła wiele lat temu (cholernie mi jej brak), a nieuchwytnym, niesamowitym, zaczarowanym jednorożcem — ojciec. Nie potrafiłem go złapać ani ja, ani starszy brat, ten, co był na MIT, Bernard. Nie interesowaliśmy go zbytnio; jeśli o nas chodzi, nie robiliśmy z tego wielkiej tragedii. Byliśmy twardzi, dawaliśmy sobie radę, mieliśmy innych fanów.
(Kiedyś moja córka Edith wyszła bardzo nieszczęśliwie za człowieka nazwiskiem Geraldo Rivera, który teraz, gdy piszę te słowa, przeprowadza w popołudniowych programach telewizyjnych wywiady z ludźmi, którym przytrafiło się coś niezwykłego.
Wspominam o nim w tym miejscu, ponieważ niektórych z jego gości napastowali seksualnie członkowie bliskiej rodziny. Dodaję szybko, że mojej siostry, starszej ode mnie o pięć lat, nasz łagodny ojciec nigdy nie napastował seksualnie. Jak dziewica, w której podołku składał głowę jednorożec, była w najgorszym razie po prostu zadziwiona).
Nasz ojciec, gdy ja, jego najmłodsze dziecko go poznałem, rozpaczliwie pragnął bezkrytycznej przyjaźni osoby płci podobno litościwej, ponieważ nasza mama (a jego żona) stopniowo traciła rozum. Późną nocą, zawsze tylko w ciszy domowego ogniska, nigdy przy gościach, dawała upust nienawiści do ojca, nienawiści żrącej jak kwas fluorowodorowy. Kwas fluorowodorowy potrafi przegryźć się przez szklaną butlę, potem przez blat stołu, potem przez podłogę i tak dalej, aż do Piekła.
(Ale nie przez wosk. Za moich czasów w korporacji Delta Epsilon — większość jej członków kształciła się w przedmiotach technicznych — w Cornell krążył dowcip: „Jeśli uda ci się odkryć doskonały rozpuszczalnik, to w czym go będziesz przechowywać?” Poza tym znacznie lepszym rozpuszczalnikiem niż kwas fluorowodorowy jest woda, tylko że woda nie potrafi przegryźć się przez szkło).
W Niedzieli palmowej upierałem się, że nie leczona i nie rozpoznana choroba umysłowa mamy była wywołana przez szkodliwe substancje chemiczne, nie te, które sama produkowała w swoim organiźmie, ale te, które przyjmowała doustnie, a konkretnie alkohol i nieograniczone wprost ilości zapisywanych jej przez lekarza barbituranów. (Nie dożyła czasów, kiedy lekarz szpikowałby ją amfetaminą). Z chęcią uwierzyłbym w dziedziczność jej choroby, ale wśród moich amerykańskich przodków (skrupulatnie wyliczonych w Niedzieli palmowej) brak klinicznych wariatów. A zresztą co mnie to obchodzi? Przodków się nie wybiera, a mózg i całą resztę traktuję jako wybudowany na wiele lat przed moim urodzeniem dom, w którym mieszkam.
Naprawdę mieszkam w domu na Manhattanie, wybudowanym przez spekulanta nazwiskiem L.S. Brooks w roku 1862. Ma pięć i pół metra długości i czternaście metrów szerokości, parter i dwa piętra (dom, nie Brooks. Brooks postawił dwadzieścia identycznych domów, i to wszystkie naraz!)
W czasie obrzydliwej kampanii o urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej między Bushem a Dukakisem (kiedy to obaj kandydaci obiecywali, że zajmą się ochroną wszystkich bogatych ludzi o jasnej skórze przed wszystkimi biednymi o ciemnej skórze), poproszono mnie, bym wygłosił mowę na konferencji Amerykańskiego Związku Psychiatrów w Filadelfii. Mój odziedziczony mózg i struny głosowe powiedziały zebranym, co następuje:
„Witam wszystkich z najwyższym szacunkiem. Trudno uszczęśliwić nieszczęśliwych, chyba że potrzeba im tego, co łatwo przepisać: na przykład jedzenia, schronienia czy współczucia i towarzystwa, albo wolności.
To wielki zaszczyt dla mojego zawodu, polegającego na opowiadaniu dla pieniędzy historyjek, prawdziwych i nieprawdziwych, że zaprosiliście mojego przyjaciela i kolegę po piórze, Elie Wiesela oraz mnie, byśmy wystąpili tu przed wami. Może słyszeliście o badaniach doktor Nancy Andreassen z Centrum Medycznego Uniwersytetu Iowa, która przeprowadziła serię wywiadów z zawodowymi pisarzami, wykładającymi podczas słynnych warsztatów pisarskich, jakie odbywają się na tamtejszej uczelni. Chodziło o sprawdzenie czy nasze, pisarskie nerwice różnią się od nerwic całości społeczeństwa. Okazało się, że większość z nas, w tym ja sam, to osobnicy z wyraźną predylekcją do depresji pochodzący z rodzin obciążonych skłonnościami... do depresji.
Z badań tych wyprowadzam pewną zasadę, oczywiście bardzo ogólną: nie masz szans zostać dobrym, poważnym pisarzem, jeśli nie wykazujesz skłonności do depresji.
Z historii kultury pochodzi inna reguła, która, zdaje się, już się nie sprawdza, a mianowicie że pisarz amerykański, jeżeli chce zdobyć Nagrodę Nobla, musi być alkoholikiem: Sinclair Lewis, Eugene O’Neill, John Steinbeck, samobójca Ernest Hemingway. Według mnie reguła nie sprawdza się dlatego, że w naszym kraju wrażliwość artystyczna przestała być uważana za cechę czysto kobiecą. Dziś nie musiałem już pojawić się na tej mównicy po pijanemu ani wczorajszego wieczoru przyłożyć komuś w barze, by udowodnić, że nie jestem tym, kogo nie tak dawno uważano za istotę szczególnie odrażającą, czyli homoseksualistą.
Elie Wieselowi sławę przyniosła książka pod tytułem Noc, opowiadająca o potwornościach Holocaustu widzianych oczyma chłopca, którym wtedy był. Ja zdobyłem sławę pisząc Rzeźnię numer pięć, książkę o amerykańsko-brytyjskiej reakcji na ten sam Holocaust, czyli o zbombardowaniu Drezna — widzianej oczyma młodzika, starszego szeregowca piechoty amerykańskiej, którym wtedy byłem. Obaj nosimy niemieckie nazwiska, podobnie jak doktor Dichter, który nas tu zaprosił, i wielu sławnych pionierów waszej dziedziny. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że przodkowie wielu z nas tu zebranych, tak Żydów jak gojów, to poddani cesarstwa niemieckiego i austrowęgierskiego, skąd wywodzi się tyle wspaniałych dzieł muzycznych, naukowych, malarskich i teatralnych, lecz pozostałości owych mocarstw dały nam koszmar, z którego, w moim mniemaniu, nigdy się nie przebudzimy.
Holocaust tłumaczy prawie wszystko, dlaczego Elie Wiesel pisze to, co pisze i jest tym, kim jest. Zbombardowanie Drezna ani trochę nie tłumaczy, dlaczego piszę to, co piszę i jestem tym, kim jestem. Na pewno wiecie to stokrotnie lepiej ode mnie i możecie zaproponować tysiące mądrych wyjaśnień, co jest tego przyczyną. Mnie Drezno w ogóle nie obchodziło. Nikogo tam nie znałem, a zanim spłonęło, nie było mi tam szczególnie dobrze, zapewniam. W domu, w Indianapolis, widywałem drezdeńską porcelanę, ale już wtedy, podobnie jak teraz, uważałem, że jest ona w większości kiczowata. To zresztą kolejny dar od narodów niemieckojęzycznych, obok psychoanalizy i Czarodziejskiego fletu: to bezcenne słowo k i c z.
A w dodatku porcelana drezdeńska nie jest wyrabiana w Dreźnie, tylko w Miśni, więc należało spalić Miśnię, a nie Drezno.
Oczywiście to tylko żart. Już taki jestem, że powiem wszystko, byle tylko błysnąć dowcipem, często w najokropniejszych sytuacjach; to zresztą jeden z powodów, dla których jak dotąd już dwie kobiety gorzko żałowały, że wyszły za mnie za mąż. Każde piękne miasto to skarb całego świata, a nie tylko jednego narodu, więc zniszczenie któregokolwiek z nich jest katastrofą na skalę światową.
Zanim zostałem żołnierzem, byłem dziennikarzem, więc w Dreźnie zachowywałem się jak dziennikarz — podglądacz cudzych nieszczęść. Obserwator z zewnątrz. Elie Wiesel, widząc to, co widział — a on w dodatku był chłopcem, nie młodym mężczyzną, jak ja — tkwił w samym środku tego, co się działo. Nalot na Drezno — szybka, chirurgiczna akcja, jak uwielbiają mówić specjaliści od wojskowości, okazał się zgodny z arystotelesowskim ideałem tragedii, której akcja rozgrywa się w ciągu dwudziestu czterech godzin. Holocaust ciągnął się, ciągnął i ciągnął. Mnie Niemcy chcieli utrzymać przy życiu, kierując się przekonaniem, że w pewnym momencie uda się im wymienić mnie i moich towarzyszy niewoli za swoich żołnierzy. Niemcy, oczywiście przy współudziale podobnie jak oni myślących Austriaków, Węgrów, Słowaków, Francuzów, Rumunów, Bułgarów i tym podobnych, chcieli zabić Elie Wiesela i wszystkich, których on znał, wszystkich, którzy choć trochę go przypominali. Chcieli zabić ich, tak jak zabili ojca Elie’ego — głodem, katorżniczą pracą, rozpaczą lub cyjankiem.
Elie Wiesel próbował utrzymać ojca przy życiu. I nie dał rady. Mój ojciec oraz prawie wszyscy ci, których znałem i kochałem, żyli sobie zdrowo i bezpiecznie w Indianapolis. Właściwą receptą na śmiertelną depresję, jaka zabiła ojca Elie Wiesela, było jedzenie, odpoczynek i czuła opieka, a nie lit, thora-zine, prozac czy tofranil *.
Jestem magistrem antropologii Uniwersytetu Chicagowskiego. Studentów tej dziedziny poezji uczy się szukać wytłumaczenia ludzkich radości i smutków — nie tych, które biorą się z wojen, ran, spektakularnych chorób i klęsk żywiołowych — w kulturze, społeczeństwie i historii. Tym samym wymieniłem właśnie czarne charaktery występujące w moich książkach, bo nigdy nie są nimi konkretne osoby. Moje czarne charaktery, powtarzam, to kultura, społeczeństwo i historia — jakoś nie działa na nie ani lit, ani thorazine, ani prozac, ani tofranil.
Jak większość pisarzy, trzymam w domu zaczątki wielu książek, które nie chcą się dać napisać. Jakieś dwadzieścia lat temu pewien lekarz przepisał mi ritalin **, żeby przekonać się, czy nie pomoże mi na
* Środki antydepresyjne.
* * Środek pobudzający centralny układ nerwowy. Mobili-
takie właśnie problemy. Natychmiast zorientowałem się, że ritalin to koncentrat czystej paranoi, i zaraz wyrzuciłem całą fiolkę do śmieci. Książka, z którą wówczas nie mogłem dać sobie rady, miała się nazywać Psychiatra z SS. Opowiadała o doktorze medycyny, psychoanalityku oddelegowanym podczas wojny do Oświęcimia. Miał leczyć z depresji członków personelu, niezadowolonych z tego, co tam się działo. W tamtych czasach miał im do zaoferowania wyłącznie terapię słowną. Było to jeszcze przed... Nieważne.
Chciałem dowieść, i może uda mi się dokonać tego tutaj, bez konieczności dokończenia tamtej książki, że od czasu do czasu w różnych częściach świata specjaliści od zdrowia psychicznego proszeni są o leczenie ludzi zdrowych, ale żyjących w cywilizacjach i społeczeństwach, które dostały szału.
Od razu powiem, że w naszym kraju nikt jeszcze o to nie prosi. Wydaje się, że głównym celem naszego społeczeństwa jest nauczenie inteligentnych i wykształconych jego przedstawicieli jak gadać bzdury, dzięki którym staną się bardziej popularni. Popatrzcie na Michaela Dukakisa. Popatrzcie na George’a Busha.
Wydaj e mi się, że zostałem tu zaproszony z powodu tego, co przytrafiło się mojemu drogiemu synowi Markowi Vonnegutowi, obecnie już doktorowi Vonnegutowi. Mark był świrem, i to wymyślnym: wyściełana cela, kaftan bezpieczeństwa, halucynacje, bójki z pielęgniarzami, te rzeczy. Potem mu przeszło i napisał o tym książkę pod tytułem The Eden Express*, którą wkrótce, z nowym po-słowiem, ma wznowić wydawnictwo Dell. Jego po-zuje uwagę, zwiększa zdolność asocjacji i koordynacji (za J. Podlewski, A. Chwalibogowska-Podlewska, „Leki współczesnej terapii”, PZWL Warszawa 1986).
* „Ekspres do Edenu”.
winniście wynająć na tę uroczystość. Znacznie mniej by was to kosztowało, a on w dodatku zna się na tym, o czym mówi.
I jest dobrym mówcą. Zawsze, kiedy ma odczyt dla psychiatrów, w pewnym momencie zadaje pewne pytanie, prosząc obecnych o podniesienie ręki. Zastąpię go teraz. Proszę o podniesienie ręki: ile z obecnych tu osób brało kiedyś thorazine? Dziękuję. A potem dodaje: „Ci, którzy jeszcze nie próbowali, niech koniecznie spróbują. Na pewno nie zaszkodzi”.
Z Kolumbii Brytyjskiej, gdzie założył komunę, zabrałem go do prywatnego domu wariatów, a tam postawiono diagnozę: schizofrenia. Ja też byłem przekonany, że ma schizofrenię. Nigdy nie widziałem, żeby tak zachowywał się ktoś, kto cierpi na depresję. My, chorzy na depresję, zwykle albo użalamy się nad sobą, albo śpimy. Ktoś, kto zachowuje się tak jak Mark (wkrótce po przyjęciu do kliniki podskoczył i przygrzmocił w żarówkę w suficie wyściełanej celi), na pewno może mieć wszystko, tylko nie depresję.
Tak czy inaczej Mark wyzdrowiał na tyle, że napisał książkę i ukończył medycynę na Harvardzie. Obecnie pracuje jako pediatra w Bostonie, ma żonę, dwóch wspaniałych synów i dwa wspaniałe samochody. Aż tu nagle, i to nie tak dawno, wielu przedstawicieli waszego zawodu ogłosiło, że on i paru innych, którzy opisali w książkach, jak to wyleczyli się ze schizofrenii, zostali po prostu mylnie zdiag-nozowani. I niezależnie od tego, jak byli nabuzowani w czasie choroby, tak naprawdę cierpieli na depresję. No cóż, może to i prawda.
Mark zareagował na tę nową diagnozę następująco: „Co za wspaniałe kryterium diagnostyczne! Wiemy teraz, że jeśli pacjent zdrowieje, to na pewno nie miał schizofrenii”.
Ale niestety, on także zrobi wszystko, żeby błysnąć dowcipem. Nieco spokojniejsze i bardziej odpowiedzialne rozważania na temat tego, co się z nim działo, można znaleźć w posłowiu do nowego wydania jego książki. Mam ze sobą kilka egzemplarzy. Gdyby ktoś je tu odbił na ksero, każdy, kto chce sobie poczytać, mógłby to wziąć do domu.
Mark nie jest już takim entuzjastą megawitamin jak wtedy, gdy jeszcze nie był lekarzem, ale nadal większe nadzieje pokłada w biochemii niż w gadaniu.
Na wiele lat przedtem, zanim Markowi odbiło, uważałem, że choroby umysłowe wywoływane są przez substancje chemiczne, i tak pisałem w moich opowiadaniach. Żadnego z moich bohaterów nie przyprawiało o szaleństwo jakieś wydarzenie lub inna postać. W chemiczne pochodzenie szaleństwa wierzyłem jeszcze jako chłopiec, bo bliski przyjaciel rodziny, mądry, dobroduszny i kwaśno-smutny doktor Walter Bruetsch, ordynator ogromnego, przerażającego stanowego szpitala dla obłąkanych w naszym mieście, mówił zawsze, że choroby wszystkich jego pacjentów mają podłoże chemiczne, i że niewiele da się dla tych ludzi zrobić bez rozszerzenia wiedzy chemicznej.
Wierzyłem mu.
Toteż kiedy oszalała moja mama, na wiele lat przed urodzeniem się mojego syna, i kiedy w końcu zabiła się, winiłem za to substancje chemiczne, choć miała strasznie ciężkie dzieciństwo. Mogę nawet wymienić dwie z tych substancji: fenobarbital i gorzała. Oczywiście pochodziły z zewnątrz; barbiturany zapisywał jej nasz rodzinny lekarz, bo chciał wyleczyć ją z bezsenności. Kiedy umarła, byłem w wojsku, a moja dywizja odpływała właśnie do Europy.
Udało nam się utrzymać jej obłęd w tajemnicy, bo przejawiał się głównie w domu, między północą
33
.3 — Losy gorsze od śmierci
a świtem. Udało nam się utrzymać w tajemnicy także jej samobójstwo, dzięki miłosiernemu i zapewne mającemu ambicje polityczne koronerowi.
Czemu ludzie zadają sobie tyle trudu, żeby utrzymać takie rzeczy w tajemnicy? Dlatego, że gdyby prawda wyszła na jaw, zmniejszałoby to szanse dzieci na dobre małżeństwo. Teraz wiecie już całkiem sporo o mojej rodzinie. Opierając się na tych informacjach, ci z was, których dzieci myślą już o małżeństwie, powinni zapowiedzieć im: róbcie, co chce-cie, tylko nie bierzcie ślubu z nikim, kto nosi nazwisko Vonnegut.
Mojej mamie nie pomógłby nawet doktor Bru-etsch, a był on największym specjalistą od obłędu w całym stanie Indiana. Może wiedział, że mama jest wariatką, a może nie. Gdyby nawet wiedział, że staje się nią po północy, choć bardzo ją lubił, byłby na pewno równie bezradny jak ojciec. W tamtych czasach w Indianapolis nie było nawet oddziału Anonimowych Alkoholików — może to by coś pomogło. Dopiero około 1955 roku miał go założyć jedyny brat ojca, Aleks, alkoholik.
I proszę — wygadałem się z kolejnym sekretem rodzinnym, bo opowiedziałem wam o wuju Aleksie.
A czy ja jestem alkoholikiem? Chyba nie. Alkoholikiem nie był ani mój ojciec, ani jedyne żyjące rodzeństwo, jakie mam, czyli mój starszy brat.
Jestem za to wielkim admiratorem Anonimowych Alkoholików, Anonimowych Hazardzistów, Anonimowych Kokainistów, Anonimowych Kolejkowi-czów, Anonimowych Żarłoków i tak dalej. Takie stowarzyszenia cieszą mnie jako kogoś, kto studiował antropologię, bo dają Amerykanom coś równie koniecznego do życia jak witamina C, coś, czego wielu z nas, członków tej szczególnej cywilizacji, zostało pozbawionych: wielką, szeroko rozumianą rodzinę. Istoty ludzkie prawie zawsze mogły liczyć na to, że wszyscy krewni i przyjaciele podtrzymają ich na duchu, dodadzą otuchy, rozweselą... Aż do czasu Wielkiego Eksperymentu Amerykańskiego, który jest eksperymentem nie tylko ze swobodą, ale również z odcinaniem korzeni, bezustanną tułaczką i niemożliwie zatwardziałą samotnością.
Jestem człowiekiem próżnym — inaczej nie stałbym tu przed wami z tym moim „bla, bla, bla” — nie tak jednak, by sądzić, że powiedziałem wam cokolwiek, czego dotąd nie wiedzieliście, poza błahostkami na temat mamy, wuja Aleksa i mojego syna. Wy spotykacie nieszczęśliwych ludzi co dzień, co godzina. Ja z całych sił staram się ich unikać. Udaje mi się stosować do trzech zasad dobrego życia określonych przez nieżyjącego już Nelsona Algrena, mojego kolegi po piórze i w depresji, który również był przedmiotem badań nad pisarzami, prowadzonych na uniwersytecie Iowa. Zasady te brzmią oczywiście następująco: nie jadać w knajpach zwanych „U mamy”, nie grać w karty z facetami, których nazywają „szef” i, co najważniejsze, nie chodzić do łóżka z ludźmi, którzy mają więcej kłopotów niż ja.
Jestem pewny, że każde z was, wypisując receptę pacjentom w lekkiej depresji, znacznie zdrowszym niż moja mama czy syn, myśli sobie: „Żałuję, że muszę szpikować cię pastylkami. Zrobiłbym wszystko, gdybym zamiast tego mógł wstawić cię w sam środek dużej, ciepłej aparatury reanimacyjnej wielkiej, szerokiej rodziny”.
I tak zakończyło się moje przemówienie do tych wszystkich psychiatrów zebranych w Filadelfii. Orzekli potem, że o t w a r ł e m się przed nimi (to znaczy wypaplałem im wszystkie rodzinne sekrety), i że nie spodziewali się, iż tak bardzo się o t w o r z ę. Miałem wtedy ze sobą odbitki komentarza mojego syna do tego koszmaru, który mu się przytrafił; rozdawałem je każdemu, kto chciał.Komentarz ten znajduje się w Dodatku do tej książki razem z mnóstwem innych rzeczy, które, gdybym ich tam nie wyrzucił, okropnie by nas opóźniały. (Dodatkowo przyśpieszyłem sprawy wrzucając w nawiasy wszystkie dygresje, uwagi na stronie, non sequitur(y), dializy, epikryzy, mejozy, anty frazy itd).
Gdy, późną nocą, mama dostawała szału, nienawiść i pogarda, którą obrzucała ojca, jednego z najłagodniejszych i najniewinniejszych mężczyzn, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi, wydawały się bezgraniczne i czyste, nieskażone myśleniem czy konkretnymi powodami. Od kiedy umarła — w dzień matki 1944 roku, na około miesiąc przed lądowaniem w Normandii, równie czystą nienawiść obserwowałem u kobiet może dziesięć razy. Nie wydaje mi się, żeby przedmiotem tej nienawiści był mężczyzna, którego to właśnie spotyka. Ojciec na pewno na nią nie zasługiwał. Według mnie jest to bardziej reakcja kobiet na całe wieki poddaństwa, choć mama i wszystkie inne, kierujące ją pod moim, jak im się zdawało, adresem, przypominały niewolnice akurat tak, jak Elżbieta I czy Kleopatra.
Mam teorię, że wszystkie kobiety noszą w sobie zakorkowany kwas fluorowodorowy, a moja mama miała go za dużo. Kiedy zegar wybijał północ (rzeczywiście mieliśmy w domu taki starodawny, stojący zegar, który wybijał godziny z wielką powagą), kwas wylewał się na zewnątrz, zupełnie jakby wymiotowała. Nic nie mogła poradzić. Biedna! Biedna!
Teoria ta jest samousprawiedliwieniem, bo daje do zrozumienia, że ani ojciec, ani ja nie zasługiwaliśmy na taką nienawiść. Nie ma o czym mówić. Kiedy byłem w Pradze, na cztery lata przed tym, jak artyści obalili komunistów, jeden z tamtejszych pisarzy powiedział mi, że Czesi uwielbiają tworzyć wymyślne teorie, tak spójne, że wydają się niepodważalne, a potem obalać je, drwiąc z samych siebie. Ja też. (Moim ulubionym pisarzem czeskim jest Kareł Ća-pek, którego czarodziejski esej literacki też wrzuciłem do Dodatku na dowód, że mam rację, kiedy się nim tak zachwycam).
Wracając jednak do ojca i siostry, jednorożca i dziewicy: ojciec, z którego był akurat taki freudysta, jak z Lewisa Carrolla, uczynił z Alice swe główne źródło pociechy i zachęty. Do końca wykorzystywał ich wspólny entuzjazm dla sztuk pięknych. Pamiętajcie, że Alice była zaledwie dziewczynką i nawet jeśli pominąć zażenowanie, z jakim przyjmowała w podo-łek głowę jednorożca, stresowało ją głównie to, że ojciec rozwodził się nad każdą z jej rzeźbiarskich i malarskich prac, jakby to była Pieta lub freski w kaplicy sykstyńskiej. W późniejszym życiu (które w całości trwało tylko czterdzieści jeden lat) zrobiło to z niej okropnie leniwą artystkę. (Gdzie indziej co chwila cytuję jej powiedzenie: „Jeżeli ktoś ma talent, nie znaczy to wcale, że zaraz musi coś z tym robić”).
„Moja jedyna siostra Alice”, pisałem o niej, też w Architectural Digest, „była obdarzona sporym talentem malarsko-rzeźbiarskim, którego prawie nie wykorzystywała. Miała metr osiemdziesiąt wzrostu i platynowoblond włosy; powiedziała kiedyś, że mogłaby przejechać się na wrotkach po jakimś wielkim muzeum, na przykład po Luwrze, którego wtedy nie znała, którego nie miała szczególnej ochoty poznać, i którego nigdy nie było jej dane zwiedzić, a i tak obejrzałaby każdy mijany obraz. I że ponad szumem powietrza i terkotem kół wrotek po marmurowej posadzce słyszałaby głos wewnętrzny: »1 już, i już, i już«.
Rozmawiałem potem na ten temat ze znacznie bardziej od niej znanymi i pracowitymi artystami, i ci przyznali, że też potrafią prawie zawsze wydobyć z nieznanego obrazu całą jego wartość jednym łup! Chyba, że obraz jest do niczego; wtedy nie ma żadnego łup!
To każę mi znowu pomyśleć o ojcu, który chciał z całych sił zostać malarzem, gdy Wielki Kryzys zmusił go do przedwczesnego i niezamierzonego przejścia na emeryturę. Miał powody, by optymistycznie podchodzić do nowego zawodu, bo początkowe stadia jego obrazów, czy to martwych natur, portretów, czy krajobrazów, miały w sobie mnóstwo owego łup! Mama mówiła z czystej życzliwości: »Kurt, to naprawdę śliczne. A teraz tylko to d o k o ń c z«. Wtedy zawsze ojciec psuł cały efekt. Pamiętam portret, który namalował swojemu jedynemu bratu, Aleksowi, agentowi ubezpieczeniowemu. Zatytułował go Agent specjalny. Kiedy szkicował, na początku udało się mu kilkoma śmiałymi pociągnięciami uchwycić naraz kilka prawd o Aleksie, w tym leciutki akcent rozczarowania. Wuj Aleks był dumnym absolwentem Harvar-du; żałował chyba przez całe życie, że nie jest badaczem literatury, tylko agentem ubezpieczeniowym.
Ale kiedy ojciec dokończył portret, starając się, żeby każdy centymetr płótna pokryć równą ilością farby, wuj Aleks zniknął jak kamfora, a na jego miejscu pojawiło się skrzyżowanie pijaka z lubieżnie uśmiechniętą królową Wiktorią.
To było okropne.
No właśnie: najsławniejszą osobą odpowiedzialną za przerwanie pracy nad arcydziełem jest oczywiście »człowiek, który przyszedł z Porlock« i na całą wieczność rozproszył skupienie Samuela Taylora Coleridge’a tworzącego wiekopomny poemat Kubła Chan. Ale gdyby podczas Wielkiego Kryzysu w podobny sposób regularnie przeszkadzano mojemu ojcu, na jego śmiertelnie cichym strychu naszego domu w Indianapolis, przeszedłby do historii jako jeden z pomniejszych malarzy Indiany — a nie tylko jako, niech mi będzie wolno powiedzieć, dobry ojciec i wspaniały architekt.
W ogóle upieram się, że artystom należy przeszkadzać, szczególnie jeżeli od początku pracy nad dziełem idzie im dobrze. Ja sam, gdy czytam jakąś powieść albo oglądam sztukę czy film, i zostało jeszcze sporo rozdziałów czy scen, słyszę w mózgu wariację na temat »i już, i już, i już« mojej siostry, a brzmi to: »Kończ już, kończ już, kończ już. Kończ, na miłość boską«. No właśnie; a gdy dochodzę do dwóch trzecich własnej powieści czy sztuki, zdarza się, że nagle czuję dziwną lekkość i ulgę, jakbym płynął małą żaglówką do domu, z wiatrem w plecy.
Bo osiągnąłem znacznie więcej, jeśli akurat miałem dość szczęścia, niż mogłem się spodziewać gdy wyruszałem na morze.
Wyznanie to może wydać się ludziom pozbawionym poczucia humoru równie obciążające i barbarzyńskie jak marzenia mojej siostry, by przemknąć przez Luwr na wrotkach. Przynajmniej jest prawdziwe. Błagam więc ich, by zapomnieli o wszystkich moich zrodzonych z obłędu potworach, i pomyśleli o tragedii szekspirowskiego Hamleta, akt III, scena czwarta — zostały jeszcze trzy akty, jeszcze dziewięć scen. Hamlet zabija niewinnego, wiernego, nudnego starucha, Poloniusza, wziąwszy go za świeżo upieczonego męża matki. Spostrzega, kogo zamordował, i oznajmia z co najmniej mieszanymi uczuciami: »Nieszczęsny, wścibski, nadgorliwy głupcze, żegnaj!« *
* Przekład S. Barańczaka. U Barańczaka Hamlet przekłuwa Poloniusza w 3. scenie aktu III.
I już, i już, i już. Niech nikt się nie rusza. Wprowadźcie człowieka z Porlock. Kurtyna. The end.
Reguła, którą nazywam: »Dwie Trzecie Arcydzieła To Aż Nadto« znajduje często potwierdzenie nawet w tak krótkich formach, jak niniejszy artykuł. Teraz zrobię to, co mama nazywała »dokończeniem«, które, jeśli nie chcę zaprzeczyć sam sobie, musi być tak puste jak rozmowy pod koniec przyjęcia, te wszystkie: »O Boże, jak późno«, »Zdaje się, że brakło lodu« i »Pamiętasz, gdzie położyłaś płaszcz?«
Jest taki wzór na napisanie dobrze skonstruowanej trzyaktówki; nie wiem, skąd pochodzi, a brzmi tak: »Akt I — pytajnik. Akt II — wykrzyknik. Akt III — kropka«. A ponieważ ludzie normalni chcą we wszystkich dziedzinach sztuki tylko pytajników i wykrzykników, znaczenie kropki jest dla mnie właśnie dokładnie takie samo, jak kariery malarskiej ojca i siostry, czyli żadne — zero, nic.
Jeżeli zaś chodzi o faceta z Porlock w jego powszednim trudzie, i krzywdę, jaką podobno wyrządził Coleridge’owi, należy postawić pytanie, czy rzeczywiście pozbawił czegokolwiek miłośników poezji. Gdy nieszczęsny, wścibski, nadgorliwy głupiec wlazł tam, gdzie go nie proszono, Coleridge miał już na papierze trzydzieści wersów, a ostatnie z nich to:
Raz dziewczę z cymbałkami
Stanęło w mym widzeniu
Etiopskie rysy miała
I na cymbałkach grała
Pieśń o aborskiej górze 1
»Dziewczę z cymbałkami«! Co za poezja!
Gdyby człowiek z Porlock był moim służącym, a ja wiedziałbym dokładnie, co tam się wyprawia z drugiej strony drzwi, wysłałbym go natychmiast, gdy tylko Coleridge napisał dwa pierwsze wersy:
W Xanadu kazał Kubła Chan wznieść cud
Pałac rozkoszy, gdzie przepych bez końca;”
(I tu artykuł kończy się, powiedziawszy wszystko, co było do powiedzenia, w dwóch trzecich długości).
Ja sam od czasu do czasu tworzę obrazy. Na tytułowej stronie Dodatku można zobaczyć typowy przykład mojej grafiki. Kilka lat temu (w 1980 roku) miałem nawet własną wystawę rysunków w Greenwich Village, nie dlatego, że były dobre, ale dlatego, że jestem sławny.
Kiedyś zrobiłem zdjęcie na okładkę książki mojej żony, Jill Krementz. Ustawiła aparat, powiedziała, gdzie mam stanąć i jak przycisnąć migawkę. Po ukazaniu się książki, z moim nazwiskiem pod zdjęciem, właściciel pewnej galerii zaproponował mi autorską wystawę moich zdjęć. Byłaby to wystawa nie tylko jednego autora, ale i jednego zdjęcia. To właśnie jest sława. Dopadnie człowieka wszędzie. Zazdrość was zżera, co?
(Jestem trzecim z kolei członkiem amerykańskiej gałęzi rodu, po moich córkach, Nanette Prior i Edith Squibb, który miał własną wystawę; drugim, po moim synu, Marku, który spędził jakiś czas w domu wariatów; pierwszym, który rozwiódł się i ożenił ponownie. O moim krótkim pobycie w wariatkowie opowiem później. To już tyle lat, trzy czy cztery książki temu).
W końcu udało mi się napisać książkę o malarzu. Nosi tytuł Sinobrody, a pomysł wziął się stąd, że Esquire zamówiło u mnie coś o abstrakcyjnym ekspresjoniście Jacksonie Pollocku; czasopismo to przygotowywało na swoje pięćdziesięciolecie specjalny numer. Miały się tam znaleźć artykuły o pięćdziesięciu Amerykanach, którzy urodzili się na tej ziemi i wywarli największy wpływ na losy kraju od 1932 roku. Chciałem pisać o Eleanor Roosevelt, ale ją zaklepał już sobie Bill Moyers.
(Truman Capote, z którym sąsiaduję w lecie na Long Island, obiecał im, że napisze coś o Cole Porterze, ale potem, dosłownie w ostatniej chwili, uraczył ich esejem o mojej sąsiadce z Manhattanu, Katharine Hepburn, albo — albo. Esquire nie miało wyjścia, musiało wydrukować artykuł o Katharine Hepburn).
„Jackson Pollock (1912—1956) — napisałem wtedy — był malarzem, który w okresie, kiedy go najbardziej podziwiano, czyli od roku 1947, malował w ten sposób, że rozkładał płótno na podłodze pracowni i kapał na nie, opryskiwał i oblewał farbą. Urodził się w Cody w stanie Wyoming, miasteczku nazwanym tak na cześć legendarnego twórcy martwych zwierząt, Buffalo Billa Cody’ego. Buffalo Bill dożył starości, a Jackson Pollock pojechał na wschód, do stanu Nowy Jork, i zmarł tam tragicznie w wieku czterdziestu czterech lat, jako pionier prądu w sztuce zwanego obecnie ekspresjonizmem abstrakcyjnym, przyczyniwszy się znacznie bardziej niż ktokolwiek inny do tego, że nasz kraj, a szczególnie Nowy Jork, stał się nie kwestionowanym ośrodkiem światowego malarstwa awangardowego.
Zanim się pojawił, Amerykanów podziwiano za prekursorstwo w jednej tylko dziedzinie sztuki, czyli w jazzie. Podobnie jak wszyscy wielcy muzycy jazzowi, Pollock został mistrzem i znawcą tej pociągającej przypadkowości, której starali się unikać jak ognia bardziej tradycyjni twórcy.
Na trzy lata przed tym, zanim zabił siebie i dopiero co poznaną dziewczynę, wjeżdżając w drzewo na spokojnej wiejskiej drodze, Pollock zaniechał sposobu malowania, z powodu którego pewien krytyk nazwał go »Jackiem-plackiem«. Znowu używał pędzla do nakładania farby. Zaczynał od pędzla jako przeciwnik przypadkowości. Niech dowiedzą się wszyscy, zwłaszcza filistrzy, że człowiek ten potrafiłby namalować z fotograficzną dokładnością przeprawę Ojca Narodu przez rzekę Delaware2, gdyby tylko takie tableau znajdowało się w kręgu zainteresowania i pasji malarza oraz jego wieku. W swym rzemiośle otrzymał najstaranniejsze wykształcenie, a uczył się między innymi u najbardziej wymagającego amerykańskiego mistrza realizmu, geniusza antymodernizmu, Thomasa Harta Bentona.
Pollock pozostał w cywilu przez całą drugą wojnę światową, chociaż był wtedy w sile wieku. Odrzucono go zapewne z powodu alkoholizmu, z którym zresztą od czasu do czasu dawał sobie radę; na przykład między rokiem 1948 a 1950 nie wypił ani kropelki. Malował, uczył innych i sam siebie przez całą wojnę, gdy tak wielu jego amerykańskich kolegów musiało przerwać pracę, a dyktatorzy nakazywali malarzom europejskim, jego rówieśnikom, jak mają malować, albo używali ich jako mięso dla armat i krematoriów.
A więc to właśnie Pollock, choć znany głównie z tego, że zerwał z przeszłością, był jednym z nielicznych młodych artystów, którzy podczas wojny bez przerwy analizowali dzieje sztuki i w pokoju rozmyślali nad tym, jak rozwinie się w przyszłości.
Pollock zadziwia nawet ludzi obojętnych dla malarstwa, a to dlatego, że gdy pracował, całkowicie poddawał swą wolę podświadomości. W 1947 roku, osiem lat po śmierci Freuda, napisał: »Kiedy jestem w obrazie, nie wiem, co się ze mną dzieje«. Można powiedzieć, że w czasie, gdy Zachód entuzjazmował się pokojem i harmonią, które podobno można osiągnąć dzięki medytacji, stanowi pośredniemu między snem a jawą, on malował tematy religijne.
Wyróżniał się tym spośród pionierów wielkich ruchów artystycznych, że jego koledzy i naśladowcy nakładali farbę inaczej niż on. Wszyscy impresjoniści francuscy malowali mniej więcej tak samo, wszyscy kubiści malowali mniej więcej tak samo, i tak musiało być, bo rewolucje, w których brali udział, były pomimo całej uduchowionej interpretacji rewolucjami czysto technicznymi. Pollock nie zapoczątkował jakiejś tam szkoły kapaczy albo rozlewaczy. Tak malował tylko on. Malarze, którzy choć trochę przyznawali się do spuścizny po nim, malowali tak różnie, jak różne są zwierzęta w Afryce: Mark Rothko, Willem de Kooning, James Brooks, Franz Kline, Robert Motherwell, Ad Reinhardt, Barnett Newman i tak dalej. Przy okazji jest to również lista osobistych przyjaciół Pollocka. Zdaje się, że wszystkie rozwijające się grupy artystyczne zaczynają od stworzenia sztucznej, wielkiej rodziny. Rodziny Pollocka nie łączyły wspólne poglądy na to, jak powinien wyglądać obraz; natomiast jej członkowie byli zgodni co do tego, skąd czerpać natchnienie: z podświadomości, tej części umysłu, która nie rejestruje podobieństw, która nie wie, co to moralność, co to polityka, która nie musi w nieskończoność powtarzać tych samych, wymęczonych tematów.
James Brooks, w wieku lat siedemdziesięciu siedmiu będący jedną z głównych figur tego nurtu, opisał mi kiedyś w prywatnej rozmowie idealne nastawienie malarza, który chce, by jego dłońmi rządziła podświadomość, tak jak robił to Pollock: »Pierwsze machnięcie muszę zrobić sam, ale potem upieram się, żeby przynajmniej połowę pracy zrobiło za mnie płótno«.
Płótno, czyli podświadomość, zastanawia się przez chwilę nad tym machnięciem, a potem przekazuje dłoni malarza, jak ma reagować na ten pierwszy ślad pędzla — taką a taką farbą, taką a taką fakturą. Potem, jeśli wszystko idzie jak należy, płótno pomyśli znowu nad tym, co się pojawiło, i przedstawia następne sugestie. Płótno zmienia się w planszę domina.
Czy wymyślono kiedykolwiek bardziej inteligentne doświadczenie na stwierdzenie istnienia podświadomości? Czy jakikolwiek inny eksperyment psychologiczny pozwala wyciągnąć wniosek, że istnieje część umysłu pozbawiona ambicji i wiedzy, a mimo to świetnie znająca się na pięknie?
Czy jakakolwiek inna teoria artystycznego natchnienia równie bezpośrednio nakazuje malarzowi, by w swej pracy całkowicie zapomniał o życiu? We wszystkich dziełach ekspresjonizmu abstrakcyjnego, jakie można znaleźć w muzeach, w domach kolekcjonerów sztuki i w skarbcach spekulantów, bardzo mało jest sugestii kształtu, na przykład dłoni, twarzy, stołu lub miski pełnej pomarańcz, czy słońca, księżyca lub kieliszka wina.
Czy jakikolwiek moralista mógłby domagać się lepszej reakcji malarzy na drugą wojnę światową, obozy śmierci, Hiroszimę i całą resztę, niż obrazy bez osób czy wizerunków, bez aluzji nawet do dobrodziejstw Natury? Przecież na pełnię mamy teraz inne określenie: »księżyc dla bombardierów«. Nawet zwykła pomarańcza sugeruje obecnie chorą planetę albo poniżoną ludzkość, jeśli kto przypomni sobie, że komendant Oświęcimia, jego żona i dzieci jedli codziennie różne smaczne rzeczy i nie przeszkadzał im tłusty dym z pieców.
Większość prądów artystycznych tego oszalałego na punkcie mody wieku pod względem długości życia przypomina chrząszcze; niektórym udaje się dorównać wiekiem koniom albo psom. A teraz, w dwadzieścia pięć lat po śmierci Jacksona Pollocka, mamy więcej entuzjastycznych ekspresjonistów abstrakcyjnych niż kiedykolwiek. Niech więc dowiedzą się wszyscy, zwłaszcza filistrzy, że wszystkie eksperymenty udowodniły, iż tylko jeden rodzaj człowieka potrafi stworzyć ważny obraz traktując płótno jak planszę domina: człowiek cudownie uzdolniony, a równie biegły w swym rzemiośle i szanujący dzieje sztuki, jak legendarny obecnie posiadacz kategorii E z Cody.
Willem de Kooning, zapewne też wielki malarz, a do tego Europejczyk z pochodzenia, powiedział kiedyś o Pollocku: »Jackson przetarł nam drogę«”.
Koniec. Dotarło?
Trochę przesadziłem z moim entuzjazmem dla kapaniny Pollocka. (Hipokryta!). A mówi do was człowiek, który spędził kawał życia w galeriach komercyjnych i muzeach malarstwa. Kiedy chcę odróżnić obraz dobry od złego, idę za radą mojego kumpla, Syda Salomona, abstrakcyjnego ekspresjonisty. Powiedział: „Musisz najpierw obejrzeć milion obrazów”. Po czymś takim człowiek już się nie pomyli.
Powód, dla którego nie bardzo lubię tę kapaninę, no, chyba że we wzorach tkanin, jest bardzo prymitywny: nie widzę w nich horyzontu. Mogę się obejść bez informacji w obrazie, ale mój układ nerwowy — i pewnie wszystkich zwierząt na Ziemi — zawsze chce wiedzieć jedno: gdzie jest horyzont. Taka nowo narodzona sarna, na przykład, która zaraz gdy tylko zostanie wydana na świat musi wstać, a może nawet uciekać przed drapieżnikiem. Jestem pewny, że pierwszą informacją, jaką jej oczy przekazują do mózgu, jest położenie horyzontu. Podobnie dzieje się z ludźmi, którzy budzą się ze snu lub omdlenia — zanim zaczną myśleć, muszą wiedzieć, gdzie jest horyzont.
I dlatego znający swój fach producenci naklejają na pudłach z delikatnymi rzeczami, takimi jak ludzki układ nerwowy, taki oto znak:
T
Z Franklin Library poproszono mnie o specjalną przedmowę do eleganckiego wydania Sinobrodego (z ilustracjami mojej córki, Edith Squibb). Oto dalszy ciąg bełkotu o malowaniu, które i mnie, i ojcu wychodziło raczej miernie.
„Chcę powiedzieć wszystkim moim krewnym i znajomym z Anonimowych Alkoholików — zacząłem — że słusznie zrobili popadając w nałóg. Życie bez nałogów niewarte jest »kubła śliny«, jak mówi to piękne, amerykańskie powiedzenie. Problem polega na tym, że wybrali do tego śmiertelną truciznę.
Bo istnieją też nałogi nieszkodliwe, a ich świetnymi przykładami są rzeczy, którymi zajmują się dzieci. Potrafią wstawić się na parę godzin pewnym dokładnie określonym aspektem tej Kupy Wszystkiego, czyli Wszechświata, na przykład wodą, śniegiem, błotem, kolorem, kamieniami (małymi, którymi rzucają, dużymi, pod które zaglądają), echem, wydawaniem śmiesznych odgłosów, biciem w bębenek i tak dalej. Uczestniczy w tym tylko dwoje: dziecko i Wszechświat. Dziecko daje coś z siebie Wszechświatowi, a Kupa Wszystkiego daje dziecku coś śmiesznego, pięknego, a czasem rozczarowanie, strach, nawet ból. A dziecko uczy Wszechświat, jak się z nim dobrze bawić, jak być miłym, a nie złym.