Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Beethoven i dżinsy to powieść Krystyny Siesickiej poruszająca problematykę ludzkich uczuć. Bohaterami jest warszawska rodzina Lenkiewiczów. Joanna i Stefan są kochającym się małżeństwem posiadającym dwójkę dzieci: Miśkę - uczennicę klasy maturalnej i Alka - studenta psychologii. Joanna jak każda kochająca matka martwi się o swoje dzieci, boi się, że się od niej oddalają, nie może pogodzić się z tym, że dorośleją. Dręczą ją także ciągłe wyrzuty sumienia spowodowane nieumyślnym uśmierceniem swojego brata w czasie powstania warszawskiego. Miśka także nie narzeka na brak problemów. Nie jest pewna swoich uczuć co do niewidomego Piotra. Jednak są one na tyle silne, że kiedy pojawia się nadzieja operacji chłopaka, Miśka rozmawia z lekarzem i prosi go o pomoc. Dla Piotra jest także gotowa rzucić wymarzone studia. Licealistka ma także problemy z nauczycielką języka francuskiego, która, jak się później okazuje była heroiczną uczestniczką powstania warszawskiego.
Książka dostępna w zasobach:
Gminna Biblioteka Publiczna w Kijewie Królewskim
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 151
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KRYSTYNA SIESICKA
BEETHOVEN I DŻINSY
BEETHOVEN i dżinsy
KRYSTYNA SIESICKA
LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA
Opracowanie graficzne:
ELŻBIETA MURAWSKA
LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA
1969
I
Melodia złagodniała, przycichła, żeby po chwili znowu ogarnąć salę Filharmonii gwałtownym zrywem. Stefan Lenkiewicz otworzył oczy i spojrzał w bok. Asia siedziała przy nim z głową lekko wysuniętą do przodu, z uchylonymi ustami, pogrążona w całkowitym zasłuchaniu. Dlatego lubił te koncerty, dlatego na nie chodził. Nie interesowała go muzyka ani wykonawcy, jedynie twarz Asi uwolniona od trudu codzienności, jeszcze jeden instrument na tej sali. To była twarz, która grała. Drżeniem ust, zmrużeniem oczu, leciutkimi skurczami policzków. Chwilami Lenkiewicz opuszczał głowę, nieomal zawstydzony, że znowu nie oparł się pokusie i podejrzał Asię w tej absolutnie intymnej czynności, którą było dla niej słuchanie dobrego koncertu.
Oboje, Miśka i Alek, byli podobni do Asi. Jednakże rysom, które po niej odziedziczyli, towarzyszyła twardość rysów Stefana, twarz Asi była bowiem nieprawdopodobnie delikatna i łagodna. Obserwując swoje dzieci, Lenkiewicz często szukał w ich spojrzeniach, uśmiechach, gestach tego wszystkiego, co przypominało mu Asię, bo nie było na świecie istoty, którą byłby w stanie kochać bardziej niż ją.
Pałeczka dyrygenta znieruchomiała nagle. Asia nie biła brawa, przeciwnie, opuściła nisko głowę, jakby przytłoczona odgłosem uderzających o siebie dłoni. Nie umiała tak łatwo jak inni wydobywać się ze stanu wewnętrznej koncentracji i Lenkiewicz położył rękę na jej ramieniu, przypominając w ten sposób o istnieniu świata. Asia popatrzyła na niego spojrzeniem na wpół jeszcze skierowanym w głąb siebie, ale już na tyle obecna, żeby powiedzieć z nikłym uśmiechem:
— Pójdziemy chyba, Stefan...
Zwykle, o ile nie padał deszcz, wracali z Filharmonii piechotą. Tego dnia wieczór był pogodny i ciepły. Szli obok siebie w milczeniu, Lenkiewicz po wyjściu z koncertu nigdy nie rozpoczynał rozmowy pierwszy czekając, aż Asia odzyska równowagę. Wreszcie roześmiała się krótko, zaczepnie.
— Pozbierałaś się? — zapytał.
— Tak. Ale cudownie było. Szkoda, że ty nie umiesz słuchać. Masę tracisz!
— Niczego nie tracę, kiedy jestem z tobą. To czysty zysk. Zawsze. Dlaczego tak lecisz? Nie masz już przecież malutkich dzieci w domu, Asiu!
— W ogóle nie wiem, czy mam dzieci w domu. Kiedy wychodziłam, ich jeszcze nie było.
Westchnęła. Stefan spojrzał na jej twarz. „Instrument zamknięty w futerale!” — pomyślał.
— On znowu gdzieś poszedł! — mówiła Asia. — Na pewno z tym chłopakiem, którego nawet nie znam. Tyle co przez telefon...
— Mogłaś zapytać, dokąd idzie. Dlaczego nie zapytałaś?
— Sam mi powiedział. „Mamo, idę spotkać się z Dudkiem.” No i co? Myślisz, że ja wiem, kto to jest ten Dudek? Gdzie mieszka? Co robi? Nic nie wiem.
— Alek nie ma dwóch lat! — zauważył Stefan spokojnie.
— Niestety. Wołałam go, kiedy miał dwa lata. O Miśkę też się martwię.
— Martwić się o Miśkę to luksus. Matura? Przeżyliśmy maturę Alka, przeżyjemy maturę Miśki. Nie widzę dramatu!
Asia obserwowała czubki swoich czarnych pantofli. Lewy, prawy. Lewy, prawy. Lewy...
— Przypomnij sobie, ile gwałtu było cztery miesiące temu, kiedy zdawał Alek! No, przypomnij sobie! Pamiętasz? Krople nie krople, spać nie mogłaś, jeść nie chciałaś. A Alek i jadł, i spał, i niewiele się tym wszystkim przejmował. Tylko ty przeżywałaś. Nie możesz tak się wypalać, Asiu, to nie ma sensu! Z Miśką będzie podobnie, przekonasz się. Ona zresztą...
Lewy, prawy. Lewy, prawy. Lewy...
— Ja w ogóle nie myślę o Miśki maturze...
— W takim razie czym się martwisz?
... prawy. Lewy...
— Asiu?
— Ten Piotr.
— Piotr! — parsknął Stefan z rozbawieniem. — Inne miasto, listy od czasu do czasu! Kobieto!
— Był w Osadzie w tym roku, ciebie natomiast nie było. Nic nie wiesz. A ja obserwowałam ich, rozmawiałam z Miśką.
— Mówiłaś mi.
— Właśnie. T ciebie to nie niepokoi?
— Nie. Wakacyjny, przelotny wzrost uczuć.
— Synoptyk z ciebie żaden!.—Zauważyła Asią żartobliwie. — Radziłeś mi wziąć parasolkę, a tymczasem jest piękna pogoda. Obawiam się, że w prognozie na temat Miśki też popełniasz błąd.
— A co to szkodzi, że ona pisuję do niego? Papier dużo wytrzyma.
— Bagatelizujesz tę sprawę. Gdyby to był inny chłopiec, ja też nie widziałabym problemu. Ale to jest Piotr, czy ty tego nie możesz zrozumieć?
Stefan podniósł głowę.
— Spójrz! — powiedział. — Pali się światło w kuchni i w łazience. Oni są. I teraz powiedz sama, czy warto było tak gnać na złamanie karku?
*
Nogi były bardzo ładne. Miśka oparła je o brzeg wanny i oglądała z zadowoleniem wysmukłe łydki, gładkie kolana, opalone uda. „Pierwszorzędne nogi! — pomyślała z ulgą. — Chociaż to jedno jest bezbłędne.” Zanurzyła je z powrotem, przymknęła oczy i zaczęła nucić półgłosem ostatni przebój sopockiego festiwalu. Letnia kąpiel wyraźnie poprawiła jej nastrój i w chwili, kiedy wyskakiwała z wanny, czuła się właściwie całkowicie pogodzona z przykrą okolicznością, że minął dopiero jeden tydzień roku szkolnego i że cała reszta jest jeszcze przed nią, łącznie z uporczywą wizją matury.
Stojąc boso na kamiennej posadzce Miśka otuliła się kąpielowym ręcznikiem i spojrzała w lustro. Od dawna uważała, że kąpielowe ręczniki są niezwykle twarzowe, ale szlafrok frote w białoróżowe pasy, który zastała w domu po powrocie z Osady, również nie był zły. Właśnie ściągała go paskiem, kiedy uchyliły się drzwi od łazienki.
— Boso! — stwierdziła Asia. — Na kamiennej posadzce. Po kąpieli.
Miśka pośpiesznie wsunęła stopy w klapki.
— „Nigdy więcej nie patrz na mnie takim wzrokiem” — zanuciła. — Jak wam się udał koncert, mamo?
— Jak mogę nie patrzeć na ciebie takim wzrokiem, kiedy język już mi skołowaciał od powtarzania jednego i tego samego! Koncert był boski. Jedliście kolację?
— Jedliśmy. Alek zrobił dla was kanapki, stoją w kuchni na stole przykryte talerzem. Mamo, z nas dwojga on jest z pewnością tą lepszą połową. Czy tatuś też wrócił?
— Tak.
— To genialnie. Mam do niego nie cierpiący zwłoki interes. Jestem bez grosza!
— Tatuś, też.
— No, to ja nie wiem, co będzie. Ja muszę na składki, na kapcie, na cztery bruliony w kratkę i dwa w linie, na książkę do propedeutyki, na...
— Dalsze wyliczanie mija się z celem, Misiu... Musisz sobie obciąć tę grzywkę, wchodzi ci do oczu.
— Jesteś rozbrajająco konkretna, mamo!
— Powiedz, ile potrzebujesz w sumie. Dam ci z pieniędzy na życie, jakoś sobie poradzę. Idę zjeść kolację, przyjdź do nas, jak się uczeszesz.
Miśka szybko rozczesała wilgotne włosy. Dodawała w pamięci pozycję do pozycji i stanęła w progu pokoju rodziców z gotowym rachunkiem.
— Potrzebuję siedemdziesiąt trzy złote polskie i pięćdziesiąt groszy tej samej narodowości.
— Urocza dziewczyna... — mruknął Stefan zatrzymując szklankę z herbatą w połowie drogi do ust. — Ten zwrot w jej wykonaniu brzmi jak melodia!
— Przodująca dójka... — roześmiał się Alek.
— Mamo, niech on się odczepi! Tak mówisz, jakbyś nigdy w życiu do szkoły nie chodził! Ciekawa jestem, ile ty będziesz potrzebował, kiedy się zacznie rok akademicki. O, proszę, od razu wsadził nos w gazetę!
Miśka oparła się o framugę drzwi i przez chwilę przyglądała się rodzicom. Lubiła czasami popatrzeć na nich z boku, jak na obcych. Uważała ich za niezwykle malowniczych. Teraz Lenkiewiczowie siedzieli na tapczanie i jedli kolację. Asia z podwiniętymi nogami, ale jak zwykle prościutka, z tą bezbłędną linią pleców, którą Miśka umiała jedynie naśladować, z tą głową ciemną, zgrabną przypominała drobną, skośnooką Japonkę. A ojciec był jak twierdza. Może nie tyle wygląd zewnętrzny, ile jego sposób bycia zawsze nasuwał Miśce to skojarzenie. Właściwie bardzo niedawno zauważyła, że ojciec nie jest wcale potężnie zbudowany ani specjalnie wysoki. Był jednak twierdzą, murem, fosą obronną. Zwłaszcza dla Asi. To on nauczył ich szczególnego kultu dla tej” drobnej, kruchej osóbki. Kultu, który ostatnio zaczął im ciążyć. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Miśka dostrzegła, że ojciec nie jest Herkulesem, zrozumiała również, że i Asia nie posiada wyłącznie cech bogini. Była człowiekiem. Łatwiej jest kochać bogów niż ludzi. Pomimo wszystko.
— Dziwni jesteście — powiedziała Miśka nagle. — Zupełnie nie potrafię sobie wyobrazić, jak wyglądaliście dwadzieścia lat temu. Wydaje mi się, że musieliście wyglądać tak samo jak teraz!
— To ci się źle wydaje — roześmiała się Asia. — Wyglądaliśmy nieco inaczej.
— Nie wiem właśnie, bo odkąd was pamiętam...
— Miśka! — Alek gwałtownie potrząsnął gazetą. — Czytałaś dzisiejsze „Życie”?
— Nie. Bo co?
— Przeczytaj. Tu jest coś, co powinno zainteresować właśnie ciebie!
— Mianowicie?
— Posłuchaj: „W pierwszym kwartale przyszłego roku odwiedzi Polskę znany chirurg szwedzki, profesor Adams. Na prośbę PAN-u wygłosi on cykl wykładów i wykona szereg pokazowych operacji. Profesor Adams jest wybitnym specjalistą w zakresie chirurgii oka...”.
— Chirurgii oka? — powtórzyła Miśka pytająco.
— Masz! Przeczytaj sama.
Miśka pomału ruszyła w stronę Alka. Jedną ręką przytrzymywała szlafrok pod samą szyją, drugą wyciągnęła sztywno przed siebie sięgając po gazetę. Mokre kosmyki włosów oblepiały jej twarz, pozbawioną nagle wszelkiego wyrazu.
— Czytaj, Ofelio! Lunatyczko! — Alek podał jej „Życie Warszawy”.
Usiadła na poręczy fotela, Alek czubkiem buta podsunął opadający z jej stopy sandał. Potem pomału podniósł głowę i spojrzał na matkę. Nie poruszył jej tekst notatki. Jadła spokojnie, przytrzymując długim, cienkim palcem krążek pomidora, który zsuwał się z chleba.
— Spadnie... — powiedział Alek ostrzegawczo.
— Nie zdąży — Asia wsunęła do ust resztę kanapki.
Miśka opuściła gazetę.
— I ty, Alek, myślisz, że... że on mógłby Piotra?
*
Alek obudził się późno z tym niejasnym uczuciem zawieszenia w próżni, które towarzyszyło mu od chwili, kiedy Miśka rozpoczęła rok szkolny, a on pozostawał w domu, bez przydziału właściwie, bo obranie ziemniaków na obiad zajmowało mu zaledwie parę minut. Wykłady na psychologii zaczynały się w pierwszych dniach października, więc Alek miał przed sobą kilka dni wakacji. Mniej więcej od tygodnia usiłował nawiązać kontakt z Dudkiem. Bezskutecznie jednak. Po ostatniej rozmowie, którą odbyli, Dudek zniknął z horyzontu, jak gdyby przestraszony czy wręcz zniechęcony ostrą formą, jaką w końcu przybrała. Nie zjawił się na umówione spotkanie, chociaż Alek długo czekał przed Klubem Międzynarodowej Książki i Prasy, a więc w miejscu, które Dudek, nie wiadomo właściwie dlaczego, darzył szczególnym sentymentem.
— Bo to tak dobrze brzmi — wyjaśnił kiedyś ogólnikowo. — Międzynarodowy Klub, rozumiesz?
Alek odparł wtedy złośliwie, że druga część tej nazwy najwyraźniej nie jest dla Dudka istotna, skoro ją pomija, no i oczywiście popełnił błąd pozwalając sobie na tę zgryźliwość.
Leżąc teraz w łóżku Alek po raz setny usiłował dociec, czym ostatecznie zraził Dudka do siebie. Trudno było wiecznie traktować go jak mimozę, bo mimozą nie był, a nawet i nie chciał nią być, miał cięty język i wyrobione mięśnie. Delikatnością uczuć też nie grzeszył, chociaż Alek uparcie łudził się nadzieją, że poza jego brutalnością coś się kryje. Bardzo chciał przejrzeć i skorygować tę gierkę, którą Dudek prowadził z życiem, ale na darmo tłumaczył mu, że i w tej grze, jak w każdej innej, chwyty poniżej pasa są niedozwolone.
— Bracie! — śmiał się Dudek. — Co ty tam wiesz! Ja gram, żeby wygrać.
Mądrzył się. Był młodszy od Alka o dobre dwa lata, czasami jednak mądrzył się jak stary, to było wściekle irytujące, a jednocześnie sprawiało, że Alek nie mógł wytrzymać w roli obojętnego kibica. Ta ich znajomość, nawiązana przypadkiem, stawała się dla niego coraz bardziej pasjonująca, zwłaszcza może od chwili, kiedy Dudek rechotliwym śmiechem skwitował wiadomość, że od października Alek zaczyna studiować psychologię.
— Rany, człowieku! W czymś takim to bym się nie babrał za żadne pieniądze. To już wołałbym zostać wyrwizębem, daję słowo. Kiedyś byłem w takiej poradni, nie myśl sobie. W podstawówce, w piątej klasie. Ty, słuchaj, co za głupoty tam ze mną wyprawiali, co za głupoty, bracie, to się w głowie nie mieści!
Tak, od tamtej chwili znajomość z Dudkiem stała się dla Alka sprawą bardziej złożoną, kiedy więc usłyszał teraz umowny dzwonek do drzwi, porwał się z tapczana i pognał otworzyć, jakby w obawie, że stojący na schodach Dudek może się nagle zdematerializować.
— Cześć! Nie nadymaj się, bo ja wtedy nie mogłem przyjść! — wytłumaczył się z punktu. — Sam jesteś?
— Sam, właź.
— Tośmy w duecie? Bez świadków?
— Bez.
— Dobra. A ty w betach? O tej porze? Gnijesz! Ubieraj się. Możemy iść. Ale już!
— Dokąd? Pogadamy u mnie.
— Ubieraj się, no! Wszystko ci trzeba tłumaczyć jak niemowlęciu?
Alek wzruszył ramionami, ale ruszył w stronę łazienki.
— Chodź, muszę się umyć.
Dudek przysiadł na brzegu wanny. Nie odzywał się. Obserwował Alka i niecierpliwie stukał czubkiem półbuta o kamienną posadzkę.
— Dokąd ci tak pilno? — zapytał wreszcie Alek energicznie zaciągając węzeł krawata.
— Nigdzie. Dobrą masz tę szczotkę do włosów. Gdzie kupiłeś?
— Nie moja. Siostry. Lepsza niż grzebień, fakt.
Dudek zakasłał, chrząknął, westchnął i wreszcie powiedział z lekkim zakłopotaniem:
— Więc widzisz, to jest tak... masz chwilę czasu?
— Bo co?
— Mówiłeś kiedyś, że chcesz poznać moich kumpli, nie?
— Mówiłem.
— No! To chodź.
— Teraz?
— A na co chcesz czekać?
— Na nic nie chcę czekać, tylko ty, Dudek, jesteś chłopak nie z tej ziemi! — roześmiał się Alek. — Najpierw słyszeć o tym nie chciałeś, a teraz gwałt!
— Namyśliłem się. Chodź, powiem ci po drodze.
Nie od razu powiedział. Pogwizdywał, uśmiechał się, dopiero po jakimś czasie spoważniał, spojrzał na Alka i rzucił zapalczywie:
— Ja wiem, o co tobie chodzi, Alek. Balona to ty ze mnie nie zrobisz, warto, żebyś wiedział.
— Niby o co ma mi chodzić?
— O środowisko, nie? Chcesz z siebie zrobić speca od trudnej młodzieży, co? Dlaczego nie, ja ci chętnie ułatwię.
Mówił teraz kpiąco, pogardliwie. I szedł coraz szybciej, ale to już nie był pośpiech, tylko irytacja.
— Ułatwię ci. Komu innemu, nie. Tobie tak.
— Czym sobie zasłużyłem...?
— Niczym. Taką mam fantazję.
— Ale czy ci twoi będą chcieli ze mną gadać?
— Dlaczego nie? Gadają ze wszystkimi, to są przecież normalni ludzie, tacy jak ty. Ty sobie wyobrażasz, że moja paczka to jakiś gang? Żaden gang. Przyjaźnimy się. Z kim ja się mam przyjaźnić, z tobą? Przecież byś nie chciał, ja też bym nie chciał. Do przyjaźni ludzie muszą się dobierać, żadne umowy tego nie załatwią. Ja się dobieram ze swoimi, ty ze swoimi. Ty patrzysz z góry na moją paczkę, ja na twoją, nikt o to nie ma pretensji!
Tę pretensję słychać było w każdym słowie Dudka, w jego tonie lekceważącym i fałszywie obojętnym, Alek zauważył to.
— Wcale nie patrzę z góry na twoją paczkę — mruknął. — Jesteś krańcowy.
Dudek roześmiał się, ale nie odpowiedział. W milczeniu dochodzili do osiedla. Bloki jaśniały świeżą bielą, bardzo czyste, nowe.
— Kto tu mieszka? — zapytał Alek, kiedy stanęli przed jednym z nich.
— Jacek Fagot.
— To pseudonim?
— Skąd! Nazwisko. — Dudek znowu roześmiał się drwiąco. — A co? Ty myślisz, że człowiek to już nie może nazywać się Fagot?. Chyba sam widzisz, jakie masz podejście do nas. Pseudonim! Ha! Ty twardo sądzisz, że my jesteśmy zorganizowani? Zawiedziesz się. Tak jak się pewno zawiodłeś w tej chwili. Zobaczyłeś fajny dom, nie? Bardziej luksusowy. Centralne, winda i różne tam udogodnienia. A myślałeś, że to będzie melina, taka jak na filmach. Rudery na peryferiach, piwnica albo coś. To by ci pasowało? A ja ci powiem, że jeszcze żaden z nas nikomu gęby brzytwą nie chlasnął. My nie z tych.
Otworzył drzwi i ukłonił się nisko.
— Pan hrabia pozwoli!
Przywitali się z Alkiem zwyczajnie, jak starzy znajomi, tyle tylko że podając rękę każdy mruknął swoje imię. Potem tamci usiedli i dalej rozgrywali partię czegoś, czego Alek nie znał. Nie mieli brudnych, przetłuszczonych kart, tylko nową, błyszczącą talię. Zauważył to i pomyślał, że jednak Dudek miał rację. Wszystko wyglądało inaczej, niż się tego spodziewał, wchodził tu z pewną określoną wizją środowiska, która okazywała się całkowicie błędna. Podniósł wzrok i rozejrzał się po pokoju. Dopiero wtedy zauważył, że przy oknie stoi dziewczyna. Jej kolorowa sukienka zlewała się w jedno z różnobarwną zasłoną i dlatego Alek nie dostrzegł jej wcześniej. Przyglądała mu się uważnie, tym spojrzeniem prosto w oczy, trochę bezczelnym, trochę pobłażliwym. Kiedy zbliżył się do niej, Jacek Fagot warknął:
— To Majka, moja dziewczyna!
*
— Co ty tam robisz, Lenkiewiczówna?
Miśka podniosła się z miejsca.
— Nic nie robię, madame...
— Właśnie o to mi chodzi! Ty nic nie robisz od początku roku! I jeszcze się do tego oficjalnie przyznajesz!
— Myślałam, że pani pyta o to, co robię w tej chwili. Nie robiłam nic złego, więc powiedziałam...
— Nie robiłaś nic złego! Jeszcze tego tylko brakuje, żebyś robiła coś złego! I zwracam ci uwagę, że odpowiadasz mi w sposób niezbyt grzeczny.
— Mnie się zdaje, że byłam uprzejma dla pani, madame...
Pani Złotnicka zsunęła okulary do połowy nosa, przytrzymała ręką brązową oprawkę i ponad nią wpatrywała się w Miśkę ironicznym spojrzeniem.
— Powiedz mi, moja droga, jak twoi rodzice z tobą wytrzymują?
Miśka opuściła głowę.
— No widzisz! — zawołała madame tryumfalnie. — Oni w ogóle nie mogą z tobą wytrzymać, jestem tego zupełnie pewna! Szczera odpowiedź na moje pytanie nawet nie przechodzi ci przez gardło. Bo rodzice w ogóle z tobą nie wytrzymują! Pamiętam wypowiedź twojej matki na ostatniej wywiadówce. Doskonale sobie przypominam. Twoja matka powiedziała, że...
— Moja mama nie była na ostatniej wywiadówce, madame. Pani ją z kimś myli... — wtrąciła Miśka cicho.
— Jeszcze lepiej! Matka tak trudnej dziewczyny jak ty w ogóle nie pojawia się na wywiadówce! — Madame rozejrzała się po klasie. — Słyszycie? To jest właśnie to, przed czym zawsze przestrzegam — skandowała uroczyście — przestrzegam przed rodzicami, którzy ciężar wychowania zrzucają...
— Na ostatniej wywiadówce był mój ojciec, mama była wtedy chora! — powiedziała Miśka z trudem hamując łzy.
— Zrobiłaś tłumaczenie?
— Tak.
— Podaj mi swój zeszyt, proszę.
Miśka podeszła do stolika i podała zeszyt obłożony lśniącym, kolorowym papierem.
— Cóż to za okładka?
— To jest strona tytułowa z zagranicznego magazynu. Jest na niej bardzo efektowne zdjęcie z Florydy. Myślałam... — Miśka urwała niepewnie.
— Myślałaś, że co?
— Myślałam, że zeszyt będzie dobrze wyglądał, i on chyba naprawdę...
— To nie jest pierwsza klasa szkoły podstawowej! — przerwała jej pani Złotnicka sucho. — Ja was nie uczę robienia wycinanek tylko władania obcym językiem. Jeżeli jednak zależy ci na tego rodzaju ozdobach, to proszę bardzo.
Przebiegła wzrokiem tekst tłumaczenia. Miśka czekała w napięciu.
— Słabiutko — powiedziała madame z ubolewaniem — bardzo słabiutko. Dużo błędów. Źle. Niedobrze rozpoczynasz rok szkolny, Lenkiewiczówna. Ta praca jest niedostateczna, siadaj. Okładka! — dorzuciła. — Okładka to jeszcze nie wszystko.
Kiedy rozległ się dzwonek i pani Złotnicka wyszła z klasy, Miśka z pasją wrzuciła brulion do torby.
— Nigdy nie będę umiała zrobić porządnego tłumaczenia, dopóki ona nas uczy! To jest ponad moje siły. Nienawidzę jej i nienawidzę francuskiego. Ona mi obrzydziła ten piekielny język! Ona sobie wyobraża, że może nam ubliżać i traktować nas... Odczep się! — fuknęła strząsając z ramienia czyjąś rękę. Dopiero później odwróciła głowę, żeby zobaczyć, czyja to była ręka.
— Przepraszam... — powiedziała bez tchu. — Ja panią strasznie przepraszam...
Zuzanna Wernerowa uśmiechnęła się z przymusem, zresztą każdy jej uśmiech sprawiał wrażenie przywoływanego z trudem. Miała piękną twarz, ale nieskończenie poważną i smutną. Uczyła historii. Marek Warowny twierdził, że w jej oczach znaleźć można odbicie wszystkich dziejowych klęsk. Ale Miśka kochała ją i Zuzanna Wernerowa wiedziała o tym.
— Skończ ten monolog, Misiu, nerwy odmawiają ci posłuszeństwa... — pani Wernerowa zawahała się i po chwili dodała półgłosem: — Zupełnie tak jak madame. Tym łatwiej powinnaś ją zrozumieć.
— Postaram się — odparła Miśka przez zaciśnięte zęby.
A jednak wyszła ze szkoły wstrząśnięta. Każda niesprawiedliwość budziła w niej natychmiastowy bunt, który opanowany na siłę, przeradzał się w krańcowe uczucie zupełnej bezsilności. Madame uczyła w ich klasie zaledwie drugi rok. Ten, który minął, obfitował w ciągłe zatargi między nią a uczniami. Miśka nie była tu wyjątkiem, każdy właściwie miał o coś żal do madame i ona miała żal do każdego. Jednakże ani klasa nie mogła zniszczyć madame, ani ona klasy.