Bez hamulców - Aleksandra Pakuła - ebook + audiobook + książka

Bez hamulców ebook

Pakuła Aleksandra

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ona – czterdziestoletnia świeżo upieczona rozwódka, matka dwóch zbuntowanych nastolatków, profesjonalna i zdystansowana dziennikarka sportowa, która marzy, by wreszcie zacząć żyć tylko dla siebie.

On – kolorowy ptak, młody, utalentowany, żywiący się adrenaliną żużlowiec, który prowadzi życie bez hamulców, biorąc z niego to, co najlepsze, i nie przejmując się opinią innych.

Los sprawi, że niespodziewanie drogi tych dwojga się splotą. Zaiskrzy między nimi już od początku znajomości i połączy ich ogromna chemia, ale na przeszkodzie temu związkowi stoi jeden mały szczegół... osiemnaście lat różnicy wieku!

Niezwykle namiętna historia miłości, która z wielu powodów nie ma prawa się udać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 277

Oceny
4,7 (218 ocen)
164
45
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IwonaLuis86
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Rany....w takim momencie???ale super się czyta
20
kaktusowaona71

Nie oderwiesz się od lektury

„Bez Hamulców” Aleksandry Pakuły- to historia, która, (można spokojnie przyjąć) została napisana przez samo życie. Na wskroś prawdziwa i mimo, że bardzo lekka w swojej formie i okraszona wieloma humorystycznymi akcentami, to jednak absolutnie nie jest to książka płytka i do stosowania jedynie w celach rekreacyjno - odmóżdżających. To historia z wątkiem postrzeganym przez ogół społeczeństwa jako dość kontrowersyjny, czyli o miłości między starszą ( sporo) kobietą i młodym mężczyzną. Na szczęście owa kontrowersja ostatnimi laty jakby ciut maleje. Przypuszczam, że niektóre osoby mogą się czuć zniesmaczone na samą myśl o takim połączeniu, ale zaręczam, że nie ma tu niczego – podkreślam - NICZEGO - niestosownego. Całość jest skomponowana bardzo zgrabnie, płynnie i niezmiernie interesująco, bo udało się autorce połączyć realne przedstawienie życia, wraz z jego przypadkami, z emocjami miotającymi naszą bohaterką. Żeby było jeszcze lepiej, to nie jest to książka jednowymiarowa z jednym tylko ...
10
xalexxi

Dobrze spędzony czas

Przyjemna lektura
00
Korteress55

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam serdecznie.
00
yuna96

Dobrze spędzony czas

Brawo dla autorki za sięgnięcie po motyw reverse age gap - romans w którym to kobieta jest starsza od mężczyzny. Takich książek wciąż za mało na polskim rynku
00

Popularność




Prolog

Na początku nie zwra­casz uwagi na to, że łóżko jest małe i wąskie. Mówisz sobie, że prze­cież zmie­ści­cie się we dwoje na mate­racu o sze­ro­ko­ści sześć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów. Co tam koł­dra! Sam fakt, że jeste­ście w sobie zako­chani, spra­wia, że nikt i nic nie jest w sta­nie wam prze­szko­dzić. Chce­cie być tylko razem. Oddy­chać tym samym powie­trzem. Wszystko robić razem. Cały czas. Zawsze razem.

Nieco póź­niej rze­czy­wi­stość lekko nad­gryza roman­tyzm. Zaczy­nasz dostrze­gać wady i nie­do­sko­na­ło­ści dru­giej połówki. To chwila, gdy odczu­wasz potrzebę udo­wod­nie­nia swo­jej nie­za­leż­no­ści. Tego, że w poje­dynkę też potra­fisz funk­cjo­no­wać, że druga osoba nie defi­niuje cię jako czło­wieka. Ty kochasz jego, on cie­bie, ale wie­cie, że dacie radę żyć osobno. Wkrótce poja­wiają się pierw­sze pro­blemy, pierw­sze poważ­niej­sze kłót­nie. Realizm wysta­wia was na próbę. Kwe­stią czasu jest, kiedy sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów ulega podwo­je­niu.

Gorzej, jeśli na tym się nie koń­czy.

Gorzej, kiedy kumu­lują się nie­wy­ja­śnione pro­blemy, nara­stają żale i wza­jemne pre­ten­sje.

Gorzej, gdy zauro­cze­nie mija, tematy do roz­mów zni­kają, a wspólny czas spę­dzany wyłącz­nie na fizycz­no­ści to wszystko.

Gorzej, bo oka­zuje się, że miłość nie wystar­cza, że sta­bi­li­za­cja, kre­dyt na miesz­ka­nie, ślub, dzieci nie cemen­tują związku.

I nim się obej­rzysz, znów masz sześć­dzie­się­cio­cen­ty­me­trowy mate­rac, tyle że… na dwóch osob­nych łóż­kach, w dwóch oddziel­nych budyn­kach. Nagle oka­zuje się, że pra­wie nic was nie łączy. Nawet kre­dyt, bo miesz­ka­nia też już macie dwa osobne. Jedyne, co w pew­nym sen­sie na zawsze was jed­no­czy, to dzieci – ich dobro i prze­lotne spo­tka­nia co dwa tygo­dnie pod­czas prze­ka­zy­wa­nia sobie potom­stwa.

Twoje poukła­dane do tej pory życie się wali. Jak grom z jasnego nieba ata­kuje cię rze­czy­wi­stość. Jesteś po czter­dzie­stce, masz dwóch nasto­let­nich synów, od lat się nie roz­wi­jasz, dałaś się pochło­nąć rodzi­nie, poświę­ci­łaś się dla dzieci, nie prze­ży­łaś niczego sza­lo­nego i być może już nie będziesz miała oka­zji…

Pra­wie umie­rasz.

Tak jak ja.

Bieg 1

Bez­chmurne niebo i cie­płe pro­mie­nie słońca zapo­wia­dają wio­snę. Ruch na dro­dze jest nie­wielki, zwa­żyw­szy, że to sobot­nie połu­dnie. W radiu leci kawa­łek Cra­iga Davida Wal­king Away o zosta­wia­niu pro­ble­mów daleko za sobą, a ja pocią­gam nosem i sta­ram się powstrzy­mać napły­wa­jące do oczu łzy.

Nie rozu­miem, dla­czego tak się czuję, bo prze­cież roz­wie­dli­śmy się w zgo­dzie, spo­koj­nie, bez emo­cji. Tak jak na parę doro­słych osób przy­stało. Oboje doszli­śmy do tych samych wnio­sków. Nasze mał­żeń­stwo nie ist­niało od lat, trwało tylko dzięki sile przy­wią­za­nia i dla dobra dzieci. Sta­li­śmy się współ­lo­ka­to­rami, któ­rzy dzie­lili jedno łóżko. Po latach posu­chy doro­śli­śmy do tego, by przy­znać przed sobą, że to koniec. Nie było pre­ten­sji, pła­czu, kłótni, awan­tur. Nie zacho­wy­wa­li­śmy się jak wiele par z naszego oto­cze­nia. Chcie­li­śmy być ponad to… i dotych­czas cał­kiem nie­źle nam szło. Oczy­wi­ście nie licząc moich rodzi­ców, dla któ­rych roz­wód jedy­nej córki był naj­więk­szym zawo­dem i życiową klę­ską.

Mimo że minęło już osiem mie­sięcy, w gło­wie bez prze­rwy odtwa­rzam słowa Daniela, które wypo­wie­dział po zakoń­czo­nej roz­pra­wie roz­wo­do­wej: „Dzię­kuję ci za te wspólne osiem­na­ście lat mał­żeń­stwa. Jestem wdzięczny za ten cały okres, kiedy dba­łaś o nasz wspólny mają­tek i poświę­ci­łaś się wycho­wa­niu naszych cudow­nych synów. To były wspa­niałe lata. Zawsze pozo­sta­niesz ważną osobą w moim życiu. I zawsze możesz na mnie liczyć. Nie będziemy już mał­żeń­stwem, ale dwoj­giem przy­ja­ciół prze­cież możemy pozo­stać”.

No i zosta­li­śmy przy­ja­ciółmi. Wbrew spo­łecz­nym ocze­ki­wa­niom przy roz­wo­dzie nie szar­pa­li­śmy się o wspólny doby­tek, samo­chody i dzieci. Zacho­wa­li­śmy się prze­my­śla­nie i odpo­wie­dzial­nie, bo oboje tacy jeste­śmy. Mnie przy­padł w udziale dom w Kon­stan­ci­nie, Danie­lowi apar­ta­ment w cen­trum War­szawy, głów­nie dla­tego, że jego kli­nika sto­ma­to­lo­giczno-orto­don­tyczna mie­ści się w pobliżu. Dziećmi też się podzie­li­li­śmy, a raczej cza­sem spę­dza­nym z nimi, tak więc Tymek i Kostek dwa tygo­dnie miesz­kają ze mną, dwa tygo­dnie z ojcem.

Choć można powie­dzieć, że wszystko mie­li­śmy prze­my­ślane, mój świat i tak legł w gru­zach. Co prawda tylko ten wewnętrzny, zewnętrz­nie robi­łam dobrą minę do złej gry. Uda­wa­łam, że to nic takiego, że świet­nie sobie radzę, że nie potrze­buję wol­nego w pracy, bo jestem ide­alna, per­fek­cyjna, nie mam sła­bo­ści… A potem po cichu pła­ka­łam w kuchni, łapiąc się na tym, że znów zapa­rzy­łam dwie poranne kawy. Szlo­cha­łam w poduszkę, bo w sobotni wie­czór przy­go­to­wa­łam jego ulu­bioną jagnię­cinę w czer­wo­nym winie, choć jej smaku nie cier­pię. Zło­ści­łam się, gdy sama wno­si­łam na strych świą­teczne ozdoby. Krzy­cza­łam z bez­sil­no­ści, kiedy auto odmó­wiło mi posłu­szeń­stwa na środku Puław­skiej i musia­łam pro­sić o pomoc kum­pla z pracy.

Prze­trwa­łam to wszystko. Zaczę­łam na nowo. Uło­ży­łam plan na samotne życie, choć… może bar­dziej cyniczne niż kie­dyś. Z uśmie­chem przy­cho­dzi­łam na wspólne obiady, gdy świę­to­wa­li­śmy koniec sezonu pił­kar­skiego naszych synów. Jakby ni­gdy nic sia­da­łam obok Daniela na wywia­dówce lub szkol­nym przed­sta­wie­niu dla rodzi­ców. Uda­wa­łam, że roz­wód spły­nął po mnie jak po kaczce. I tak aż do zeszłego mie­siąca, gdy Daniel przed­sta­wił mi oraz naszym chłop­com swoją nową part­nerkę… insta­flu­en­cerkę, któ­rej naj­wi­docz­niej prócz prze­glądu uzę­bie­nia zapro­po­no­wał dogłęb­niej­sze oglę­dziny. Od tam­tej pory coś zaczęło we mnie pękać, powoli zrzu­ca­łam emo­cjo­nalny pan­cerz. Czarę gory­czy prze­lała kola­cja „dla sta­rych przy­ja­ciół”, jaką Daniel i jego nowa uko­chana zor­ga­ni­zo­wali dwa tygo­dnie temu. Poszłam, bo tak wypa­dało, bo nie chcia­łam, by pomy­ślał, że mnie zra­nił. Ale widząc ich razem, tak upo­jo­nych miło­ścią, zaczę­łam ana­li­zo­wać wszyst­kie nasze wspólne lata.

Czy na mnie też tak patrzył? Czy był rów­nie szczę­śliwy i zako­chany? Czy wybrał ją, bo ja się zesta­rza­łam? Bo moje ciało nie wyglą­dało już tak jak jej? Może koja­rzy­łam mu się tylko z matką jego dzieci? Z inku­ba­to­rem z roz­stę­pami, który rodzi i wykar­mia wła­sną, nie tak jędrną i pełną pier­sią? A może cho­dziło o nasz seks? Może był zbyt nudny, prze­wi­dy­walny…

Odpo­wie­dzi na te i setki innych pytań nie dosta­łam. Jed­nak pod­czas tej kola­cji zro­zu­mia­łam, że Daniel nie zapro­sił mnie, by mi dogryźć czy upo­ko­rzyć mnie w towa­rzy­stwie naszych wspól­nych zna­jo­mych. On zor­ga­ni­zo­wał mi randkę w ciemno! Jakby tego było mało – z kolegą jego „słod­kiej Igusi”. To był cios, któ­rego nie wytrzy­ma­łam. Po pro­stu pękłam.

Po raz pierw­szy od lat wzię­łam wolne w pracy, a ponie­waż chłopcy byli u Daniela, spa­ko­wa­łam torbę i wyje­cha­łam. Tydzień w total­nej głu­szy uświa­do­mił mi, że nie­na­wi­dzę takich miejsc. Dla­tego dziś opusz­czam Bory Tuchol­skie i zmie­rzam na week­end nad morze.

Nagle Craig David urywa w środku refrenu, a na wyświe­tla­czu poja­wia się numer Mar­cina Szczy­giel­skiego, dzien­ni­ka­rza i mojego part­nera z kanału spor­to­wego, a przede wszyst­kim jedy­nego przy­ja­ciela, który sam zapro­po­no­wał mi urlop, bym ochło­nęła.

– Cześć, Karola! Jak tam… – Zacina się na moment. – No wiesz, łowie­nie rybek, cho­dze­nie po lesie…

– Nuda! To nie dla mnie.

– O! To fan­ta­styczna wia­do­mość! – Marsz­czę brwi, nie rozu­mie­jąc jego entu­zja­zmu. – Jedziesz do Toru­nia, potrze­bują kogoś na zastęp­stwo, bo…

– Chyba osza­la­łeś?! Wiesz, że mam jesz­cze dwa dni urlopu. Pierw­szy raz od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Obie­ca­łeś!

– Wiem, wiem, Karola. – Mar­cin ciężko wzdy­cha. – Ale Szcze­pań­skiego zła­pała grypa, Jeżówka ma wywiad. Wysłał­bym Krystka z Gdań­ska, ale tak się zło­żyło, że dziś gra Trefl Gdańsk z AZS Olsz­tyn, więc on też pra­cuje na sta­dio­nie. Mogę spró­bo­wać ścią­gnąć Goź­dzial­ską…

– Ona jest na macie­rzyń­skim – przy­po­mi­nam mu i stu­kam pal­cami o kie­row­nicę, bo już czuję, dokąd zmie­rza ta roz­mowa. Zaci­skam usta w cienką kre­skę, by przy­pad­kiem nie wymsknęło mi się ani jedno z tysiąca prze­kleństw, które krążą mi po gło­wie.

– Dla­tego pomy­śla­łem o tobie. Aktu­al­nie masz naj­bli­żej do Toru­nia, nie jesteś chora, w ciąży ani w pracy.

– Nie jestem, bo mam urlop – sykam, choć kątem oka wypa­truję miej­sca, w któ­rym mogła­bym zawró­cić. – Poza tym nie znam się na żużlu!

Cała ja. Posłuszna, oddana pracy i wiecz­nie dys­po­zy­cyjna matka Teresa kanału spor­to­wego – Karo­lina Sza­rzyń­ska.

– Karola, mam cię bła­gać?! Bła­gam! Bła­gam na kola­nach! Szef mi ukręci jaja, jeśli w pół godziny nikogo nie znajdę! Ty jesteś naj­lep­sza! Wiesz o tym! Prze­ślę ci ściągi. Na sta­dio­nie nie będziesz sama, będą też Paweł Mar­czak i Góral. Dasz radę!

Pry­cham ze śmie­chu pod nosem. Kiedy Mar­cin Szczy­giel­ski błaga, to musi być naprawdę kiep­sko.

– Dobra, Szczy­giel, ucisz się na moment! – Na­dal udaję złą. – Hey, Siri, give me dri­ving direc­tions Moto­arena Toruń.

– Dzię­kuję, dzię­kuję! Karola, ratu­jesz mi życie!

– A myśla­łam, że jaja.

– To też! Jeste­śmy two­imi dłuż­ni­kami! Ja i moje…

– Bła­gam cię, Szczy­giel, cho­dzę na pila­tes z twoją żoną! Nie muszę od cie­bie słu­chać o two­jej ana­to­mii. Już wszystko wiem od Kaśki! – Wybu­cham gło­śnym śmie­chem.

– Bar­dzo zabawne – pry­cha Mar­cin, ale wiem, że poczuł nie­sa­mo­witą ulgę.

Sie­dzimy w „Sześć­dzie­siątce” od początku ist­nie­nia kanału, wcze­śniej pra­co­wa­li­śmy razem w Canal+ i Pol­sat Sport. Cho­lera, pra­wie osiem­na­ście lat z małą prze­rwą na mój dwu­krotny urlop macie­rzyń­ski. Jak by nie patrzeć, kawał czasu.

– Ale musisz mi prze­bu­ko­wać hotel! Zaraz wyślę ci dane.

– Nie ma pro­blemu. – Łagodny ton szybko ustę­puje poważ­nemu i rze­czo­wemu. – Posłu­chaj, to jest bar­dzo ważny mecz. KS Toruń jest gospo­da­rzem, ale Sparta Wro­cław będzie…

– Mecz? Serio? Mecz żuż­lowy?! – dopy­tuję.

Męż­czy­zna wzdy­cha ciężko, co utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, że nic o tym spo­rcie nie wiem.

– I ty, kobieto, jesteś dzien­ni­ka­rzem spor­to­wym?! Jakim cudem? Chyba przy­jęli cię na ładne oczy i biust!

Ponow­nie sta­ram się roz­luź­nić śmie­chem.

– A ja byłam pewna, że to ze względu na ojca, byłego tre­nera repre­zen­ta­cji piłki noż­nej!

Chi­chot z moich ust jest coraz bar­dziej ner­wowy. Nie­na­wi­dzę być nie­przy­go­to­wana do pracy, tym bar­dziej że to rela­cja na żywo. Piłka nożna to mój konik. Czy chcia­łam, czy nie, tata już od dziecka zara­ził mnie tym spor­tem. Tak jak póź­niej moich synów. Zaszcze­pił nam pasję, chęć rywa­li­za­cji i umie­jęt­ność pracy zespo­ło­wej. W mło­do­ści był pił­ka­rzem Legii War­szawa, pił­kar­ską eme­ry­turę spę­dził jako tre­ner, aż awan­so­wał na jed­nego z człon­ków PZPN-u.

– To też! – Szczy­giel zanosi się śmie­chem.

– Dobra, to co z tym Spar­ta­ni­nem?

– Sparta Wro­cław! Ewen­tu­al­nie: Spar­ta­nie. Karola, serio, skup się. Wiem, że prze­cho­dzisz teraz ciężki okres.

– Super, że mi o tym przy­po­mnia­łeś. Jak­bym sama nie wie­działa, że po osiem­na­stu latach mał­żeń­stwa zosta­wił mnie mąż, po czym nie dość, że już sobie zna­lazł nową, to jesz­cze pró­buje i mi uło­żyć życie. Chcesz mi jesz­cze przy­po­mnieć, że jestem czter­dzie­sto­let­nią roz­wódką, któ­rej naj­lep­sze lata w tele­wi­zji już prze­mi­jają, bo gdzieś za hory­zon­tem czai się nowa, młoda i przede wszyst­kim jędrna krew bez zmarsz­czek?!

Mar­cin mil­czy, ale ta cisza mówi mi wszystko.

– Nie gadaj, że szu­kają kogoś do wyko­pa­nia?!

– Nie chcia­łem cię dobi­jać. Od mie­siąca robią cię­cia. Jak pole­gniesz, to wyle­cisz z roboty! A ja razem z tobą!

„Kurwa! Kurwa! Kurwa!” – prze­kli­nam w myślach i kil­ka­krot­nie ude­rzam dłońmi o kie­row­nicę.

„Weź się w garść. Sza­rzyń­ska, weź się w garść!” – instru­uję samą sie­bie. – „Oddy­chaj. Prze­cież uwiel­biasz być dzien­ni­ka­rzem spor­to­wym. Kochasz to. Uwiel­biasz zapach rywa­li­za­cji, smak zwy­cię­stwa”.

– Ja wiem, że ty jesteś ta poukła­dana, skru­pu­latna i dokładna, ale… góra chce świe­żo­ści, życia i pasji w naszych rela­cjach. A ty… no wiesz, jesteś…

– Jestem sztywną pro­fe­sorką i by­naj­mniej nie ma to nic wspól­nego z kate­go­rią z Por­n­huba.

Mar­cin nawet nie musi zaprze­czać. Wiem, jaka jestem. W pracy mam sta­lowe nerwy. Cechuje mnie opa­no­wa­nie, zawsze zacho­wuję trzeź­wość umy­słu. Lecz nie­jed­no­krot­nie sły­sza­łam też, że jestem zbyt poważna, pozba­wiona emo­cji, choć jed­no­cze­śnie skru­pu­latna i dokładna. Myślę, że to dla­tego szef mnie trzyma, choć chęt­nie prze­rzu­ci­liby mnie do pro­gramu infor­ma­cyj­nego. Jed­nak mam coś, czego żadna wypchana kwa­sem dwu­dziestka mi nie zabie­rze – wie­dzę, doświad­cze­nie, zna­jo­mo­ści i wykształ­ce­nie, bo cho­ciaż nie prak­ty­kuję, jestem psy­cho­lo­giem spor­to­wym.

Biorę głę­boki oddech.

– Jak już to jesteś milf! – Mar­cin pró­buje rato­wać sytu­ację żar­tem.

– Nie jest to pocie­sza­jące – bur­czę. – Dobra, nawi­jaj! Mów wszystko, co muszę wie­dzieć!

– KS Toruń pod­pi­sał kon­trakt na trzy kolejne lata ze wscho­dzącą gwiazdą, Angli­kiem o pol­sko-rosyj­skich korze­niach, który mieszka w Hisz­pa­nii.

– Więk­szego miksu euro­pej­skiego nie mogli prze­trans­fe­ro­wać? – nabi­jam się.

– Nicki Kno­xville to dwu­dzie­sto­dwu­la­tek, który aktu­al­nie zdo­bywa wszyst­kie tytuły. Jeź­dził w Dani i Rosji. Austra­lia ofe­ro­wała mu kosmiczne pie­nią­dze, ale on się uparł na Pol­skę. W zeszłym roku zdo­był tytuł mistrza w Grand Prix. Każdy spe­ku­luje, czy w tym sezo­nie też mu się uda. To, kurwa, obja­wie­nie, nie­kon­wen­cjo­nalny geniusz, kolo­rowy ptak, któ­rego ciężko okieł­znać! On może roz­sła­wić czarny sport na całą Pol­skę…

Pod­nie­ce­nie Mar­cina zaczyna mi się udzie­lać. Czuję dresz­czyk emo­cji. To jest coś, co mnie napę­dza w tej robo­cie.

– Szcze­niak jest FE-NO-ME-NAL-NY! Zapa­mię­taj jego nazwi­sko!

*

Wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łam, że zapa­mię­tam jego nazwi­sko do końca życia. Nie mia­łam też poję­cia, jak wiele będzie ono zna­czyło… nie tylko dla sportu.

*

Dwie godziny póź­niej pod­jeż­dżam pod sta­dion w Toru­niu. Zer­kam w lusterko. Gładko zacze­sany, ide­alny kok w kolo­rze ciemny blond, jasna szminka dobrana pod kolor paznokci. Muskam korek­to­rem zacie­nie­nia pod oczami – wynik prze­pła­ka­nych mie­sięcy. Zresztą moje nie­bie­skie źre­nice nie błysz­czą już jak nie­gdyś. Na szczę­ście w walizce mam białą koszulę, choć nie jest ide­al­nie wypra­so­wana. Nie wzię­łam ze sobą mary­narki, tylko jasny weł­niany kar­di­gan, ale i tak wyglą­dam cał­kiem pro­fe­sjo­nal­nie. Wło­ży­łam jeansy i szty­blety. Oby uję­cie było od pasa w górę.

Przy­po­mnie­nie w tele­fo­nie infor­muje mnie, że wła­śnie roz­po­czął się mecz Kostka, mojego szes­na­sto­let­niego syna. Dwie godziny póź­niej będzie grała dru­żyna Tymka. Wcho­dzę na stronę klubu spor­to­wego i spraw­dzam skład wybrany na dzi­siej­szy mecz. Następ­nie wysy­łam wia­do­mość do matki Kry­stiana, przy­ja­ciela Kostka, by po skoń­czo­nym meczu zre­la­cjo­no­wała mi jego prze­bieg i w razie gdyby coś się wyda­rzyło, infor­mo­wała mnie na bie­żąco. Kostek nie­stety jest w tym wieku, w któ­rym rela­cja z matką scho­dzi na dal­szy plan, w zasa­dzie rodzi­cielka idzie w odstawkę. Co wię­cej, to już wstyd, gdy zjawi się na meczu. W odróż­nie­niu do ojca, który dopin­guje i soli­da­ry­zuje się w tym męskim spo­rcie, nie mówiąc o dziadku, uzna­nym spor­towcu, któ­rego nie­je­den kolega z dru­żyny mu zazdro­ści. Pocie­szam się, że jesz­cze przyj­dzie taki dzień, gdy to on będzie zabie­gał o moje zain­te­re­so­wa­nie i znów zapra­gnie mieć silną więź ze mną. Oba­wiam się jed­nak, że to złudne nadzieje. Tymek, choć jest młod­szy o cztery lata, wzo­ruje się na star­szym bra­cie – jedną nogą wkra­cza w etap, w któ­rym pró­buje odna­leźć sie­bie, woli spę­dzać czas z kum­plami, jed­no­cze­śnie pozo­staje roz­darty mię­dzy dzie­ciń­stwem a okre­sem nasto­let­nim. Cza­sem ciężko mi na to patrzeć, gdy oba­wia­jąc się krzy­wego spoj­rze­nia lub doci­nek ze strony brata, rezy­gnuje z roz­mowy ze mną, poża­le­nia się czy nawet wypła­ka­nia w moich ramio­nach, gdy coś nie idzie po jego myśli. Kocham ich obu ponad życie, jed­no­cze­śnie sza­nuję ich oraz ich wybory, dla­tego pró­buję dać im prze­strzeń, ogra­ni­czam swoją nado­pie­kuń­czość do mini­mum, a ich pił­kar­skie poczy­na­nia coraz czę­ściej spraw­dzam, uży­wa­jąc do tego inter­netu i kon­tak­tów z innymi mat­kami bądź tre­ne­rami.

Cho­wam tele­fon, wygła­dzam koszulę, następ­nie wycho­dzę z auta i… szczęka mi opada, gdy widzę tłum kibi­ców. To nie tylko męż­czyźni, ale także całe rodziny z dziećmi. Jest spo­koj­nie, bez­tro­sko i bez­piecz­nie. Można rzec, że atmos­fera jest wręcz pik­ni­kowa. Zadzi­wia­jące. Spo­dzie­wa­łam się fana­ty­zmu sza­tań­skiego sportu: usta­wek, rac, kiboli, bójek…

Gło­śny war­kot moto­cy­kli przy­kuwa moją uwagę. Zapach ben­zyny unosi się w rześ­kim kwiet­nio­wym powie­trzu. Biorę głę­boki oddech. To nie­by­wałe, ale czuję, że zacią­gam się magiczną ener­gią, kipią­cym testo­ste­ro­nem. Pędzę na spo­tka­nie z nie­zna­nym. Zacze­piam pierw­szego ochro­nia­rza i pro­szę o wska­za­nie sek­cji dla dzien­ni­ka­rzy. Z tru­dem prze­ci­skam się przez sze­regi hała­śli­wych fanów tego sportu. Na szczę­ście szybko odnaj­duję ekipę tele­wi­zyjną, a po chwili staję obok Pawła i Górala, tech­nicz­nego. Z gniazda mamy widok zapie­ra­jący dech w piersi. Sta­dion jest ogromny.

– I jak? – pyta Paweł.

– Ech, bywało lepiej. Macie tu kawę? – mówiąc to, udaję nie­ocza­ro­waną. Oto ja, pani bez emo­cji. Pełen pro­fe­sjo­na­lizm. Trzeźwy umysł. Sta­lowe nerwy.

– Mamy tro­chę czasu, zanim stu­dio odda nam głos. Przy­go­to­wują jesz­cze tor. – Męż­czy­zna wska­zuje jeż­dżące po torze trak­tory. – Zej­dziemy do baru po kawę i pokażę ci park maszyn. Szara, musisz poczuć żużel, żeby wie­dzieć, na co się piszesz! To jest dopiero sport, nie ta twoja piłeczka i symu­lanci w wymu­ska­nych fry­zur­kach.

– Może jesz­cze mam spró­bo­wać nawierzchni?! – iro­ni­zuję, na co Paweł prze­wraca tylko oczami.

– Pro­szę, to notatki od Szczy­gla. – Góral wrę­cza mi plik zadru­ko­wa­nych kar­tek.

*

Par­king, a raczej park maszyn wygląda jak powięk­szone mro­wi­sko, w któ­rym ekipy mecha­ni­ków oraz zawod­nicy uwi­jają się przed roz­po­czę­ciem meczu. Mię­dzy grup­kami prze­cha­dzają się inni dzien­ni­ka­rze, foto­re­por­te­rzy, głów­nie męż­czyźni. Kobiet jest nie­wiele, a szkoda. Choć w mgnie­niu oka zauwa­żam cha­rak­te­ry­stycz­nie ubrane dziew­czyny – to tak zwane pod­pro­wa­dza­jące, ich głów­nym zada­niem jest wska­zy­wa­nie zawod­ni­kom pola star­to­wego, ale z doświad­cze­nia wiem, że bar­dziej liczy się ich wizu­alny odbiór niż spor­towe zada­nie. Miej­sce, w któ­rym się znaj­duję, przy­po­mina zjazd fanów moto­cy­kli z podzia­łem na boksy dla zawod­ni­ków. Jest tu gwar­nie i czuć napiętą atmos­ferę.

– Gospo­da­rze jeż­dżą w czer­wo­nych i nie­bie­skich kaskach. – Paweł upija łyk mało aro­ma­tycz­nej kawy i wyja­śnia: – Goście w żół­tych i bia­łych. Na pla­stro­nach mają napi­saną liczbę. Od jeden do osiem to goście, od dzie­więć do szes­na­ście jadą gospo­da­rze. – Męż­czy­zna zerka na mnie z pobła­ża­niem wyma­lo­wa­nym na twa­rzy. – Pla­stron to kami­zelka na kevla­rze… to zna­czy na kom­bi­ne­zo­nie.

Przy­ta­kuję, uda­jąc, że to wszystko wie­dzia­łam i nie­po­trzeb­nie mi przy­po­mi­nał. Roz­glą­dam się. To miej­sce napę­dza ryk odpa­la­nych sil­ni­ków. Czuję, jak ze stresu trzęsą mi się dło­nie. Upi­jam łyk let­niej już kawy, napój sma­kuje uno­szącą się w powie­trzu ben­zyną. Żołą­dek zaci­ska mi się w supeł.

Zbliża się do nas jeden z zawod­ni­ków. Ubrany w kom­bi­ne­zon, fachowo nazy­wany kevla­rem, wygląda… męsko, tajem­ni­czo, wręcz pod­nie­ca­jąco. Cho­lera, na jego widok czuję żar rywa­li­za­cji. Jed­nak czar pry­ska w momen­cie, gdy męż­czy­zna zdej­muje kask. Rude kędziorki na gło­wie, twarz nie­ska­lana zaro­stem i mło­dzień­czy trą­dzik.

– Ale dzie­cia­czek – mru­czę.

Zer­kam w notatki. To Emil Woro­now, dwu­dzie­sto­la­tek z Rosji, który osią­gnął cał­kiem nie­złe wyniki w zeszłym sezo­nie, ma oby­wa­tel­stwo pol­skie, zawod­nik toruń­skiego klubu i jeden z młod­szych uczest­ni­ków, jak­kol­wiek więk­szość z nich i tak ma mniej niż trzy­dzie­ści lat. Sport rzą­dzi się swo­imi pra­wami – wiek jest ważny. Wiem to. Bar­dziej jed­nak zasko­czył mnie ogólny wizu­alny odbiór. Zawsze śmie­szyły mnie kole­żanki wzdy­cha­jące do face­tów na moto­cy­klach, ale teraz sama wpa­truję się w tych chłop­ców spraw­dza­ją­cych swoje zabawki i czuję dziwne pod­nie­ce­nie.

– Te dzie­ciaki jeż­dżą sto na godzinę bez hamul­ców. Ryzy­kują zdro­wie i życie. Ude­rzają w bandy z taką pręd­ko­ścią i siłą, że to trudne do wyobra­że­nia. Łamią kości, krę­go­słupy lub… – Paweł macha dło­nią z pogar­dliwą miną. – A te twoje pionki przy kopa­niu piłeczki pła­czą, gdy zła­mią pazno­kie­tek albo lakier nie utrzyma grzywki.

Roz­dzia­wiam usta zasko­czona jego agre­syw­nym nasta­wie­niem. Może nie znamy się aż tak dobrze, bo tylko tyle, ile umoż­li­wia nam praca, jed­nak mia­łam go za nor­mal­nego i zabaw­nego faceta.

– Mar­czak! – Z oddali wyła­nia się ubrany w gar­ni­tur star­szy męż­czy­zna.

– To pre­zes, podejdę się przy­wi­tać. Zacze­kaj tu, nie rzu­caj się w oczy i nie pal­nij głu­poty! – mru­czy groź­nie Paweł, choć uśmie­cha się od ucha do ucha, jakby wła­śnie pra­wił mi kom­ple­menty.

Odda­lam się w stronę płyty sta­dionu i sta­ram się być nie­wi­dzialna. Prze­glą­dam po raz setny notatki, jed­nak z każdą kolejną kartką utwier­dzam się w prze­ko­na­niu, że nie mam zie­lo­nego poję­cia, co robić. Czuję, że dopada mnie atak paniki. Wycią­gam komórkę, a ponie­waż jest tu cho­ler­nie gło­śno, prze­łą­czam apa­rat na tryb gło­śnomówiący.

– Szczy­giel, przy­po­mnij mi, co ja, do cho­lery, tu robię?

– Ratu­jesz moje jaja i swoją dupę przed zwol­nie­niem!

Wiatr wyrywa mi z rąk plik notek ze zdję­ciami zawod­ni­ków. Kartki wpa­dają oczy­wi­ście… w jedyną tutaj kałużę! Wszyst­kie znaki na nie­bie i ziemi dowo­dzą, że popeł­ni­łam błąd, zga­dza­jąc się na ten cyrk.

– Ożeż, kurwa!

Sta­ram się pozbie­rać kartki, jed­nak więk­szość z nich jest do wyrzu­ce­nia, papier ocieka mętną wodą. Pró­buję rato­wać, co się da.

– Domy­ślam się, że Mar­czak będzie chciał ci dogryźć, ale nie on pierw­szy. Wiesz, co myślą o kobie­tach w tej branży, że nadają się, by dopin­go­wać, a nie komen­to­wać…

– Nie kłam i po pro­stu powiedz mi, że mam szy­ko­wać żółtą sukienkę i uśmiech numer pięć, bo od jutra będę zapo­wia­dać pogodę po wia­do­mo­ściach.

Cho­wam twarz w dło­niach. Tego mi bra­ko­wało. Po raz pierw­szy od lat wzię­łam urlop. Mia­łam odpo­cząć, ode­tchnąć po roz­wo­dzie z Danie­lem, a nawet upić się z roz­pa­czy. Tym­cza­sem stoję na are­nie, któ­rej try­buny po brzegi wypeł­nione są kibi­cami, i w duchu krzy­czę z prze­ra­że­nia. Przez ostat­nie pół roku sta­ra­łam się wyjść na pro­stą, choć był to bez­na­dziejny czas. Jeśli stracę teraz robotę, to…

– Kurwa! Kurwa! Kurwa!

– Karola, spo­koj­nie. W życiu nie sły­sza­łem, żebyś była tak spa­ni­ko­wana. Ty nawet przy mnie nie prze­kli­nasz, a dziś… Oddy­chaj!

– Jak mam, kurwa, oddy­chać?! Śmier­dzi tu jak w obskur­nej budzie z zapie­kan­kami, piwo pew­nie też mają takiej samej jako­ści. Wpa­ko­wa­łeś mnie w jakieś bagno! – Wybu­cham histe­rycz­nym śmie­chem. – Sorry! To nie bagno, to żużel!

– Pamię­taj, żużlu już nie ma. Nawierzch­nia to sto pro­cent gra­nit. Moto­cy­kle nie ważą mniej niż sie­dem­dzie­siąt sie­dem kilo­gra­mów, nie mają hamul­ców, a także skrzyni bie­gów i nie jeż­dżą na zwy­kłą ben­zynę. To, co czu­jesz w powie­trzu, to nie są spa­lone na zapiek­sie pie­czarki, tylko meta­nol! To bar­dzo nie­bez­pieczny sport. Zawod­nicy jeż­dżą zawsze w lewo, cztery okrą­że­nia, około sześć­dzie­się­ciu sekund. Po sygnale mają dwie minuty, żeby zna­leźć się pod linią startu, ina­czej odpa­dają z wyścigu. Zawod­ni­ków roz­pi­sa­łem ci ze szcze­gó­łami, ale tylko ty umiesz uszczk­nąć ze Szczy­gie­lo­wej Wiki­pe­dii naj­lep­sze smaczki.

– Szczy­giel, w takich momen­tach rozu­miem, dla­czego pra­cu­jemy razem! Cho­ciaż jak sobie pomy­ślę, że mogła­bym oglą­dać zgrabne i wyspor­to­wane pośladki siat­ka­rzy na sta­dio­nie w Gdań­sku, to mam pewne obiek­cje.

– A co tobie się nie podoba w Toru­niu? – Wyczu­wam w jego tonie odro­binę kpiny.

– W pracy lubię łączyć przy­jemne z poży­tecz­nym! Spek­ta­ku­larne wido­wi­sko spor­towe, szczypta adre­na­liny oraz rywa­li­za­cji, a do tego wyspor­to­wane ciała, na któ­rych mogę zawie­sić oko! A oni w tych swo­ich stro­jach wyglą­dają jak Power Ran­gers na moto­cy­klach! – żar­tuję, czu­jąc, jak powoli ucho­dzi ze mnie stres.

– Jestem czer­wo­nym! – Szczy­giel się śmieje. – A jak ci powiem, że góra na tę oka­zję zare­zer­wo­wała nam noc w hotelu i razem z Wiki jeste­śmy w dro­dze do cie­bie…

Wik­to­ria to maki­ja­żystka z tele­wi­zyj­nego stu­dia i moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka. Nie­stety, gdy pochła­niają cię życie rodzinne, mał­żeń­stwo i dzieci, two­imi przy­ja­ciółmi stają się współ­pra­cow­nicy, bo tylko ich spo­ty­kasz regu­lar­nie. O przy­ja­ciółkach z mło­dzień­czych lat zapo­mnia­łam już, podob­nie jak one o mnie, gdy byłam w pierw­szej ciąży.

– Karola! Mam moeta! I szpilki! – krzy­czy pod­eks­cy­to­wana Wiki.

– Uwiel­biam was!

– Czyli teraz już możesz spo­koj­nie wró­cić do gniazda i poka­zać, na co cię stać? – Chce wie­dzieć Mar­cin.

– Mało tego! Sko­pię dup­ska wszyst­kim nie­do­wiar­kom! – wołam odważ­nie. – Nawet bez szpi­lek! – dodaję, patrząc na swoje szty­blety i jeansy. Naj­mniej pro­fe­sjo­nalny uni­form, jaki kie­dy­kol­wiek na sobie mia­łam.

– Mam jesz­cze jed­nego newsa. Dziś, po pra­wie rocz­nym zawie­sze­niu, wraca na tor Chris Cle­ver…

– Zawie­sze­niu? – Zer­kam w notatki.

Dwu­dzie­sto­trzy­letni Austra­lij­czyk, dwa tytuły mistrza świata junio­rów. Wielu widzi w nim przy­szłego mul­ti­me­da­li­stę, choć począt­kowo mało kto dawał mu szansę. Według tre­ne­rów to chło­pak o sza­lo­nej natu­rze, uro­dzony na moto­rze, pół­dziki czło­wiek, któ­rego da się uło­żyć do pew­nego momentu, potem w pew­nych obsza­rach idzie wła­sną drogą. Zer­kam na foto­gra­fię. Pie­go­waty blon­dy­nek, jesz­cze chło­pięca uroda, jed­nak w zie­lo­no­okim spoj­rze­niu kryje się sza­leń­stwo. Intry­gu­jący. Boże, jacy oni są mło­dzi.

– Można powie­dzieć – Mar­cin par­ska zdu­szo­nym śmie­chem – że Chris, Nicki i Emil mają bar­dzo podobne upodo­ba­nia pod wzglę­dem spo­sobu spę­dza­nia wie­czo­rów po zawo­dach… a raczej nocy.

– Okej, rozu­miem. – Uśmie­cham się pod nosem, czy­ta­jąc, że przed jed­nym z meczów u zawod­nika wykryto alko­hol. Emil jeź­dzi agre­syw­nie i zda­rzają mu się spię­cia z zawod­nikami, a nawet z sędziami. O Nic­kim nie­stety jest nie­wiele infor­ma­cji, ze zdję­cia też nic nie wyczy­tam, bo jest zalane, dla­tego uszczy­pli­wie pytam: – Czemu o tym Kno­xville’u, obja­wie­niu i chwale narodu, mam tak mało danych?

– Ogra­ni­cza wywiady do mini­mum, w zasa­dzie ich nie udziela. Tyle udało mi się wycią­gnąć z ogól­no­do­stęp­nych infor­ma­cji od dru­żyny, spon­so­rów i z inter­netu. – Z zasko­cze­nia wzru­szam brwiami. To rzad­kość wśród spor­tow­ców, zwłasz­cza dobrych, by nie dzie­lili się z mediami szcze­gó­łami swo­ich osią­gnięć bądź pla­nami. – Ciężko okre­ślić jego styl. Czę­sto ma słabe starty, ale wystar­czy pół okrą­że­nia i wyprze­dza wszyst­kich. Jest szybki. Koń­czy zazwy­czaj pierw­szy.

– Ej! – W gło­sie Wiki sły­chać zawód. – To brzmi jak rela­cja z sek­su­al­nych unie­sień sie­dem­na­sto­latka! – stwier­dza i wszy­scy wybu­chamy śmie­chem.

Roz­łą­czam się i biorę głę­boki wdech. Czuję na sobie czyjś wzrok. Kątem oka dostrze­gam sto­ją­cego nie­opo­dal chło­paka w ciem­nych oku­la­rach i czapce z dasz­kiem z logo­ty­pem jed­nego ze spon­so­rów imprezy. Bacz­nie mnie obser­wuje. Zapewne należy do obsługi toru, ewen­tu­al­nie ekipy mecha­ni­ków. Wyta­tu­owa­nymi dłońmi opusz­cza daszek czapki, by ukryć twarz. Widzę, że ma nie­zły ubaw z wido­wi­ska, jakie zro­bi­łam.

– Co się tak gapisz? – rzu­cam. Nawet z tej odle­gło­ści widzę jego spoj­rze­nie zza ciem­nych szkieł. – Nie masz nic do roboty? Nie musisz pojeź­dzić trak­tor­kiem czy tą splu­waczką?

– To jest cią­gnik i pole­waczka – odpo­wiada po pol­sku, jed­nak ze wschod­nio­eu­ro­pej­skim akcen­tem.

– Jeden chu… – Nie koń­czę, tylko pry­cham, widząc jego pewny sie­bie, wyra­ża­jący roz­ba­wie­nie wyraz twa­rzy.

– Tak wła­ści­wie to dwa. Dwóch face­tów je pro­wa­dzi – stwier­dza, tym razem po angiel­sku.

– Zawsze jesteś taki mądry?!

– A ty taka krzy­kliwa?

Co za bez­czelny typ.

Poiry­to­wana obra­cam się w jego stronę, a on robi coś, co spra­wia, że miękną mi nogi. Uśmie­cha się do mnie tak… tak olśnie­wa­jąco. Sze­ro­kie usta, pełne wargi, rów­niut­kie zęby. Uśmiech z dołecz­kiem w policzku, zali­czany do poło­wicz­nych, gdy tylko jeden kącik się unosi. Nor­mal­nie uzna­ła­bym go za aro­gancki, jed­nak te dołeczki… Chło­pak jest śliczny jak z obrazka.

– To twoja odpo­wiedź?

Uśmie­cha się śmie­lej, uno­sząc brew. Ta mina, twarz, uśmiech, świ­dru­jące spoj­rze­nie prze­pa­la­jące szkiełka oku­la­rów… To wszystko spra­wia, że odbiera mi mowę. Nie wiem, co się ze mną dzieje.

– A myśla­łem, że jesteś bar­dziej wyga­dana. Trudno. – Popra­wia daszek czapki i rusza w głąb parku maszyn. – Do zoba­cze­nia.

*

Godzinę póź­niej roz­po­czyna się wido­wi­sko. Sta­dion wypeł­nia gwar kibi­ców oraz war­kot maszyn. To mie­szanka wybu­chowa, która spra­wia, że atmos­fera jest pełna pod­eks­cy­to­wa­nia. W sek­cji dzien­ni­kar­skiej zebrał się spory tłum foto­re­por­te­rów, repor­te­rów mniej­szych i więk­szych sta­cji spor­to­wych oraz kore­spon­den­tów spor­to­wych por­tali inter­ne­to­wych, któ­rzy na bie­żąco na kom­pu­te­rach spi­sują wyniki. Po raz kolejny ze smut­kiem kon­sta­tuję, że kobiety w tej gru­pie sta­no­wią nie­wielki odse­tek. A szkoda.

Z tego, co już wiem, teraz głos ma stu­dio, z naszej strony jest tylko obraz. Kamera pre­zen­tuje sta­dion, kibi­ców oraz tor przy­go­to­wany do meczu. Poja­wiają się reklamy spon­so­rów oraz wywiady z parku maszyn prze­pro­wa­dzane przez jed­nego z naszych kore­spon­den­tów. Na szczę­ście nas nie będą poka­zy­wać, więc mój nie­for­malny strój nie sta­nowi pro­blemu. Sia­dam przy biurku obok Mar­czaka.

– Jezu, więk­szego bała­ganu nie można było zro­bić? – pytam, odsu­wa­jąc notatki, kubki i inne nie­po­trzebne przed­mioty nale­żące do Pawła.

– Prze­pra­szam, zapewne u was, na Naro­do­wym, panują kró­lew­skie warunki.

Jad w jego tonie uświa­da­mia mi, że nie będzie to przy­jem­nie spę­dzony czas. Daję za wygraną i po pro­stu odpusz­czam. Dys­ku­sja z nim nie ma sensu. Popra­wiam się na krze­śle i cze­kam na sygnał, kiedy wcho­dzimy na żywo. Tym­cza­sem nastę­puje pre­zen­ta­cja zawod­ni­ków obu dru­żyn. Jako pierw­sze na tor wyjeż­dża ogrom­nych roz­mia­rów auto w klu­bo­wych bar­wach Toru­nia, na któ­rym jadą spor­towcy.

– Nie zawsze tak wyjeż­dżają, ale spon­sor się uparł na tego potwora – szep­cze Góral, wska­zu­jąc pojazd. – Ja tam wolę, kiedy jadą po kolei na swo­ich moto­cy­klach. Dobra, wcho­dzimy za pięć, cztery….

Zawod­nicy, choć ubrani w pro­fe­sjo­nalne kom­bi­ne­zony, nie mają na gło­wach kasków i zorien­to­wa­nie się, kto jest kim, nie spra­wia mi aż tak wiel­kich pro­ble­mów. Jed­nak Góral ma rację, gdyby wyjeż­dżali kolejno, byłoby to bar­dziej czy­telne dla takich laików jak ja. Stu­dio oddaje głos i wcho­dzimy na antenę. Mar­czak roz­po­czyna, nawią­zu­jąc do poprze­dza­ją­cej wej­ście roz­mowy o fre­kwen­cji:

– Spo­koj­nie, mecz jesz­cze się nie zaczął. Liczba atrak­cji i punk­tów gastro­no­micz­nych przed Moto­areną sku­tecz­nie przy­ciąga… Sami pań­stwo rozu­mie­cie. – Na ten wymu­szony dow­cip mam ochotę prze­wró­cić oczami. – Jestem pewien, że już za moment, już za chwi­leczkę wszy­scy zasiądą na try­bu­nach, by obser­wo­wać pre­zen­ta­cje, bo to robi wra­że­nie! Obie dru­żyny, zawod­nicy, mecha­nicy i my, dzien­ni­ka­rze oraz kibice, jeste­śmy gotowi na roz­po­czę­cie nowego sezonu! Jak moi kole­dzy ze stu­dia zdą­żyli pań­stwu prze­ka­zać, dziś obok mnie zasiada wyjąt­kowy gość. Kobieta, która naj­praw­do­po­dob­niej zna się na piłce noż­nej lepiej niż ja. Karo­lina Sza­rzyń­ska, która już zdą­żyła pogro­zić palusz­kiem na panu­jący na sta­dio­nie bała­gan.

– Nie, nie, Pawełku, mówi­łam o bała­ga­nie, jaki masz na sta­no­wi­sku pracy. – Szyb­kie odbi­cie piłeczki i mina Mar­czaka wpra­wiają mnie w dosko­nały nastrój. Pora się wyka­zać. – Witam pań­stwa ser­decz­nie. Mówi Karo­lina Sza­rzyń­ska. Nie­zmier­nie się cie­szę, że mogę debiu­to­wać w takim towa­rzy­stwie, w tak nie­sa­mo­wi­cie efek­tow­nym obiek­cie spor­to­wym, z tak wspa­niałą publicz­no­ścią i rów­nie feno­me­nal­nymi zawod­ni­kami. Co do sta­no­wi­ska pracy, muszę wspo­mnieć, że tor przy­go­to­wano na dzi­siej­szy mecz wręcz ide­al­nie. Ponoć dobry tor to taki, na któ­rym gospo­da­rze wygry­wają. Jak jed­nak wia­domo, dia­beł tkwi w szcze­gó­łach. Kiedy my z Paw­łem popi­ja­li­śmy kawę, sztab ludzi pra­co­wał, by nawierzch­nia była odpo­wied­nio nawil­żona i ubita. I co naj­waż­niej­sze, po dłu­giej zimie nie ma dziur, jak bywa na więk­szo­ści lokal­nych dróg.

– Tak, tak, to prawda, choć jedni lubią jeź­dzić na torze twar­dym, śli­skim, a inni na bar­dziej przy­czep­nym. – Wyczu­wam, że Mar­czak nie spo­dzie­wał się, że odpo­wiem na jego zaczepkę. – Przejdźmy do pre­zen­ta­cji. Przed nami toru­nia­nie. Z jedynką Emil Woro­now. Dwójka Chris Cle­ver, który wraca po zeszło­rocz­nym zawie­sze­niu.

Sku­piam uwagę na jadą­cych zawod­ni­kach. Zer­kam kolejno na Woro­nowa, Cle­vera i… Nie, to nie­moż­liwe! Mru­gam kil­ka­krot­nie, by się upew­nić.

– Z tró­jeczką…

– Słodki Jezu…

– Nie, Karo­lino, jestem wię­cej niż pewien, że to nie Jezus – naśmiewa się Paweł.

W tym momen­cie dociera do mnie, że powie­dzia­łam to na głos. Z zaże­no­wa­nia kręcę głową, ale nie odry­wam wzroku od chło­paka… tego chło­paka z parku maszyn!

– Tró­jeczka to nikt inny jak Nicki Kno­xville, nowy naby­tek dru­żyny, w któ­rym pokła­damy duże nadzieje. Z nume­rem cztery…

Mar­czak przed­sta­wia kolej­nych zawod­ni­ków, a ja nie mogę prze­stać się gapić. Jak mogłam popeł­nić taki błąd? Jako dzien­ni­karka spor­towa i dzi­siej­sza, choć w zastęp­stwie, komen­ta­torka meczu, nie roz­po­zna­łam zawod­nika! Ba, wzię­łam go za kogoś z obsługi sta­dionu. Prze­klęte znisz­czone notatki! Natych­miast odpa­lam Insta­grama i wyszu­kuję jego pro­fil. W myślach odtwa­rzam nasze spo­tka­nie, pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie wszyst­kie słowa, jakie wypo­wie­dzia­łam. Namie­rzam jego pro­fil. Po chwili już wiem, że schrza­ni­łam sprawę na star­cie. Cho­ciaż w jed­nym się nie pomy­li­łam – facet wygląda jak marze­nie. Więk­szość zdjęć jest zwią­zana ze spor­tem, spon­so­rami, sta­dio­nami. Pry­wat­nych postów prak­tycz­nie nie ma, poza kil­koma z wydźwię­kiem żar­to­bli­wym, jak to, na któ­rym „dzię­kuje” za kró­lew­skie ugosz­cze­nie w hotelu, trzy­ma­jąc w dło­niach miskę płat­ków na mleku.

*

Sta­ram się nie sku­piać na popeł­nio­nym błę­dzie, a tym bar­dziej nie przy­zna­wać się do niego przed Mar­cza­kiem, który z minuty na minutę staje się coraz więk­szym bucem.

– Posłu­chaj, Karola – zaga­duje Góral – koja­rzysz ten moment: mecz, prze­ję­cie piłki, akcja do bramki, pod­nie­siony ton i coraz szyb­sza arty­ku­la­cja komen­ta­to­rów? – Przy­ta­kuję głową, a on uśmie­cha się i mówi: – Tu będzie tak pod­czas każ­dego biegu. Przy­go­tuj się. Wcho­dzimy za trzy, dwa, jeden…

Spo­sób, w jaki Paweł roz­po­czyna zapo­wiedź pierw­szego biegu, to coś nie­by­wa­łego. To zaszcze­pie­nie w widzu emo­cji od pierw­szej sekundy, bez nie­śmia­ło­ści, sub­tel­nej gry wstęp­nej czy daw­ko­wa­nia. To zrzut bomby. Start! Tu nie ma czasu na deli­kat­ność. W każ­dej innej sytu­acji powie­dzia­ła­bym, że pośpiech nie jest dobrym sprzy­mie­rzeń­cem, szyb­kość gene­ruje pomyłki, a zbyt­nia wylew­ność jest nie­wska­zana, jed­nak tu… to zalety. Mam nie­od­parte wra­że­nie, że wszy­scy zebrani na sta­dio­nie trzy­mają dłoń na manetce gazu i cze­kają na moment, gdy zwol­nią sprzę­gło.

Na linii startu usta­wiają się czte­rej zawod­nicy. Zagrze­bują koła w nawierzchni, pró­bu­jąc dopa­so­wać się do toru… bądź tor do nich. Pierw­szą parą dru­żyny gospo­da­rzy są Cle­ver oraz Woro­now. Ponoć to ide­alne połą­cze­nie, choć nieco wybu­chowe. Z gości mamy Klim­czaka i Wolfa. Cał­kiem nie­złe wyniki w zeszłym sezo­nie, dobrze przy­go­to­wani na obecny. Sto­jący pomię­dzy zawod­ni­kami kie­row­nik startu spraw­dza ich usta­wie­nie.

– Mamy jesz­cze kil­ka­na­ście sekund do startu, więc mała pod­po­wiedź dla Karo­liny oraz tych z pań­stwa, któ­rzy po raz pierw­szy mają do czy­nie­nia z czar­nym spor­tem. Punk­ta­cja jest nastę­pu­jąca: pierw­sze miej­sce – trzy punkty, dru­gie – dwa punkty, trze­cie – jeden, czwarte – okrą­głe zero.

Mar­czak prze­rywa, bo sędzia wydaje nakaz goto­wo­ści, zapa­la­jąc zie­lone świa­tło. Napię­cie rośnie. Z ciszą kibi­ców kon­tra­stuje ryk moto­rów na torze. Sędzia, prze­by­wa­jący w wie­życzce sędziow­skiej, zwa­la­nia taśmę star­tową. Gdy taśma odska­kuje w górę, zawod­nicy zwal­niają sprzę­gło i ruszają. Inau­gu­rują tym samym pierw­szy bieg.

– Jak zwy­kle Woro­now ukradł start! – Ciężko odczy­tać mi emo­cje Mar­czaka i nie wiem, czy to dobra wia­do­mość, czy zła. – Wolf jedzie po małej i szuka miej­sca, by się wśli­zgnąć, ale to Cle­ver wyko­rzy­stuje prze­strzeń! Roz­pę­dza się! – Męż­czy­zna coraz bar­dziej pod­nosi głos, a minęło dopiero dzie­sięć sekund. Nagle gwał­tow­nie milk­nie, by za chwilę ryk­nąć: – I pie­kło w dru­gim łuku! Co wypra­wia Cle­ver?! Tu się wszystko prze­ko­tłuje jesz­cze raz! – Paweł macha ręką, choć nikt z widzów nie może tego widzieć. – Klim­czak przed Woro­nowem. Jadą na trzy do dwóch. Ileż razy oni już się wymie­nili pozy­cjami?! Ale co to?! Woro­now robi nożyce i wpada przed Klim­czaka. Wygrywa Cle­ver, drugi Woro­now, potem Wolf i Klim­czak! – Paweł bie­rze głę­boki wdech i zerka na mnie.

Nie wiem, co mam robić, nie wiem, co powie­dzieć, nic nie wiem. Mam pustkę w gło­wie, choć jedno muszę przy­znać: to robi wra­że­nie.

– Pro­szę pań­stwa, ale wyścig! Co to był za bieg! Piękne roz­po­czę­cie sezonu nam zgo­to­wali ci pano­wie! – Paweł zaśmiewa się i cią­gnie: – Tak jak moi kole­dzy ze stu­dia wspo­mnieli, to naj­lep­szy pre­zent na moje czter­dzie­ste trze­cie uro­dziny!

Zasko­czona zer­kam w jego stronę. O tym też nie wie­dzia­łam. Niech to szlag! Karola, nie masz wyj­ścia, teraz albo ni­gdy! Musisz się wepchnąć, bo ina­czej zgi­niesz! Prze­ły­kam ślinę, zaci­skam trzę­sące się dło­nie i z podob­nym entu­zja­zmem co Paweł, wołam:

– To się dopiero nazywa pro­mo­cja dys­cy­pliny! W wyko­na­niu całej czwórki oczy­wi­ście! Aż chcia­łoby się zoba­czyć ten bieg jesz­cze raz!

Na ekra­nie odtwa­rza się powtórka, którą oma­wia Paweł. Góral wysta­wia w moją stronę unie­siony kciuk. Zer­kam do pro­gramu dzi­siej­szego meczu, spraw­dzam opisy kolej­nych zawod­ni­ków w notat­kach, by być bar­dziej przy­go­to­wana na kolejne pięt­na­ście bie­gów. Tym razem chcę spró­bo­wać wbić się w rela­cję od samego początku. Muszę się wyka­zać, ina­czej mnie zwol­nią.

– Przy­po­mnij mi, ile śred­nio trwa jeden bieg? – pytam, gdy nastę­puje chwila ciszy. Jak mnie­mam, stu­dio ma głos, choć nie jestem pewna, bo Mar­czak nie był na tyle życz­liwy, by mnie poin­for­mo­wać.

– Zazwy­czaj od pięć­dzie­się­ciu do sie­dem­dzie­się­ciu sekund.

– Szybko…

– No widzisz, Karo­linko, taki sport.

Sły­sząc jego pobłaż­liwy ton, ciśnie­nie mi wzra­sta. Nie zasta­na­wia­jąc się, stwier­dzam:

– I pomy­śleć, że ci zawod­nicy jeż­dżą tak szybko w dzień jak więk­szość face­tów po czter­dzie­stce w nocy – pry­cham i z nie­win­nym uśmie­chem dodaję: – A tak w ogóle wszyst­kiego naj­lep­szego, Pawełku!

Zado­wo­lona z sie­bie uno­szę wzrok i… dostaję mikro-zawału na widok Górala, który z prze­ra­że­niem macha ręką. Jeste­śmy na żywo. Kurwa! Co we mnie wstą­piło?! Teraz to już na pewno mogę poże­gnać się z robotą.

– Tak jak wszy­scy przed chwilą mogli­śmy usły­szeć – Paweł z pre­me­dy­ta­cją i szy­der­czym uśmie­chem pod­kre­śla wagę tych słów – szyb­kość nie wyba­cza nikomu. Przejdźmy do kolej­nych czte­rech okrą­żeń tej spor­to­wej dra­ma­tur­gii.

*

Wów­czas nie rozu­mia­łam, jaki rodzaj dra­ma­tur­gii miał na myśli Mar­czak. Ow­szem, pod­czas meczu doszło do kilku, na szczę­ście nie­groź­nych, incy­den­tów. Ni­gdy nie zapo­mnę tego uczu­cia, gdy zoba­czy­łam po raz pierw­szy, jak zawod­nik z impe­tem ude­rza w bandę. Uczu­cia, jakie temu towa­rzy­szą, można porów­nać z chwi­lową utratą zdol­no­ści wypusz­cza­nia z płuc powie­trza. Cały sta­dion na moment prze­staje oddy­chać. To minuty nara­sta­ją­cej grozy, ocze­ki­wa­nia na wezwa­nie medy­ków, cza­sem nawet cudu… Aż wresz­cie zawod­nik pod­nosi się, otrze­puje z kurzu i po chwili jak gdyby ni­gdy nic ponow­nie wsiada na moto­cykl.

*

Gdy wresz­cie po wielu godzi­nach opusz­czam miej­sce mojego dzien­ni­kar­skiego upo­ko­rze­nia, myślę tylko o porażce… Swo­jej, bo dru­żyna z Toru­nia wygrała 51 do 39, tym samym zapew­niła sobie bar­dzo dobry start w tym sezo­nie. Ja zapewne koniec.

Nor­mal­nie wsia­dła­bym do auta, puściła gło­śno muzykę i po pro­stu się roz­pła­kała. Nie jest mi to jed­nak dane, gdyż pod sta­dio­nem cze­kają na mnie Szczy­giel, z prze­pra­sza­ją­cym wyra­zem twa­rzy i butelką szam­pana, oraz roz­ocho­cona Wiki wraz z moimi szczę­śli­wymi szpil­kami, w któ­rych zazwy­czaj prze­pro­wa­dzam wywiady. Powin­nam być dumna, że mam taki team, że mam swo­ich ludzi, któ­rzy są moim wspar­ciem, tylko że ja… chcia­ła­bym, by ktoś mnie przy­tu­lił, potrzy­mał za rękę, poca­ło­wał i powie­dział, że jesz­cze będzie dobrze, że jedna porażka nie prze­kre­śla całej mojej kariery, że nie jestem nie­omylna i nic złego się nie stało.

Boże, kiedy ostatni raz splo­tłam palce z jakim­kol­wiek męż­czy­zną?! Nie licząc moich synów, choć oni też już wyro­śli z trzy­ma­nia mamusi za rączkę – prze­cież to wstyd. Z Danie­lem two­rzy­li­śmy parę, która gesty miło­ści, deli­kat­nie rzecz ujmu­jąc, wyko­rzy­sty­wała tylko na czas gry wstęp­nej w łóżku. Nic poza tym. Kiedy ostatni raz sły­sza­łam słowa wspar­cia od niego? Też nie pamię­tam. Może to moja wina? Przez całe doro­słe życie kreuję Karo­linę Sza­rzyń­ską jako pro­fe­sjo­na­listkę, inte­li­gentną kobietę w męskim świe­cie sportu. Może to wize­ru­nek, który pło­szy męż­czyzn i znie­chęca do oka­zy­wa­nia uczuć? Może i ja tłam­szę samą sie­bie, nie pozwa­la­jąc sobie na chwilę sła­bo­ści? Gdy­bym roz­pła­kała się przy Danielu, pew­nie powie­działby coś w stylu: „No już, już”. Moja matka stwier­dzi­łaby, żebym nie prze­sa­dzała, bo inni mają gorzej, a ojciec, że sama tego chcia­łam i mogłam pójść w sport tak, jak mi pole­cał, a nie komen­to­wać, jak inni grają.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki