Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ona – czterdziestoletnia świeżo upieczona rozwódka, matka dwóch zbuntowanych nastolatków, profesjonalna i zdystansowana dziennikarka sportowa, która marzy, by wreszcie zacząć żyć tylko dla siebie.
On – kolorowy ptak, młody, utalentowany, żywiący się adrenaliną żużlowiec, który prowadzi życie bez hamulców, biorąc z niego to, co najlepsze, i nie przejmując się opinią innych.
Los sprawi, że niespodziewanie drogi tych dwojga się splotą. Zaiskrzy między nimi już od początku znajomości i połączy ich ogromna chemia, ale na przeszkodzie temu związkowi stoi jeden mały szczegół... osiemnaście lat różnicy wieku!
Niezwykle namiętna historia miłości, która z wielu powodów nie ma prawa się udać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
Na początku nie zwracasz uwagi na to, że łóżko jest małe i wąskie. Mówisz sobie, że przecież zmieścicie się we dwoje na materacu o szerokości sześćdziesięciu centymetrów. Co tam kołdra! Sam fakt, że jesteście w sobie zakochani, sprawia, że nikt i nic nie jest w stanie wam przeszkodzić. Chcecie być tylko razem. Oddychać tym samym powietrzem. Wszystko robić razem. Cały czas. Zawsze razem.
Nieco później rzeczywistość lekko nadgryza romantyzm. Zaczynasz dostrzegać wady i niedoskonałości drugiej połówki. To chwila, gdy odczuwasz potrzebę udowodnienia swojej niezależności. Tego, że w pojedynkę też potrafisz funkcjonować, że druga osoba nie definiuje cię jako człowieka. Ty kochasz jego, on ciebie, ale wiecie, że dacie radę żyć osobno. Wkrótce pojawiają się pierwsze problemy, pierwsze poważniejsze kłótnie. Realizm wystawia was na próbę. Kwestią czasu jest, kiedy sześćdziesiąt centymetrów ulega podwojeniu.
Gorzej, jeśli na tym się nie kończy.
Gorzej, kiedy kumulują się niewyjaśnione problemy, narastają żale i wzajemne pretensje.
Gorzej, gdy zauroczenie mija, tematy do rozmów znikają, a wspólny czas spędzany wyłącznie na fizyczności to wszystko.
Gorzej, bo okazuje się, że miłość nie wystarcza, że stabilizacja, kredyt na mieszkanie, ślub, dzieci nie cementują związku.
I nim się obejrzysz, znów masz sześćdziesięciocentymetrowy materac, tyle że… na dwóch osobnych łóżkach, w dwóch oddzielnych budynkach. Nagle okazuje się, że prawie nic was nie łączy. Nawet kredyt, bo mieszkania też już macie dwa osobne. Jedyne, co w pewnym sensie na zawsze was jednoczy, to dzieci – ich dobro i przelotne spotkania co dwa tygodnie podczas przekazywania sobie potomstwa.
Twoje poukładane do tej pory życie się wali. Jak grom z jasnego nieba atakuje cię rzeczywistość. Jesteś po czterdziestce, masz dwóch nastoletnich synów, od lat się nie rozwijasz, dałaś się pochłonąć rodzinie, poświęciłaś się dla dzieci, nie przeżyłaś niczego szalonego i być może już nie będziesz miała okazji…
Prawie umierasz.
Tak jak ja.
Bezchmurne niebo i ciepłe promienie słońca zapowiadają wiosnę. Ruch na drodze jest niewielki, zważywszy, że to sobotnie południe. W radiu leci kawałek Craiga Davida Walking Away o zostawianiu problemów daleko za sobą, a ja pociągam nosem i staram się powstrzymać napływające do oczu łzy.
Nie rozumiem, dlaczego tak się czuję, bo przecież rozwiedliśmy się w zgodzie, spokojnie, bez emocji. Tak jak na parę dorosłych osób przystało. Oboje doszliśmy do tych samych wniosków. Nasze małżeństwo nie istniało od lat, trwało tylko dzięki sile przywiązania i dla dobra dzieci. Staliśmy się współlokatorami, którzy dzielili jedno łóżko. Po latach posuchy dorośliśmy do tego, by przyznać przed sobą, że to koniec. Nie było pretensji, płaczu, kłótni, awantur. Nie zachowywaliśmy się jak wiele par z naszego otoczenia. Chcieliśmy być ponad to… i dotychczas całkiem nieźle nam szło. Oczywiście nie licząc moich rodziców, dla których rozwód jedynej córki był największym zawodem i życiową klęską.
Mimo że minęło już osiem miesięcy, w głowie bez przerwy odtwarzam słowa Daniela, które wypowiedział po zakończonej rozprawie rozwodowej: „Dziękuję ci za te wspólne osiemnaście lat małżeństwa. Jestem wdzięczny za ten cały okres, kiedy dbałaś o nasz wspólny majątek i poświęciłaś się wychowaniu naszych cudownych synów. To były wspaniałe lata. Zawsze pozostaniesz ważną osobą w moim życiu. I zawsze możesz na mnie liczyć. Nie będziemy już małżeństwem, ale dwojgiem przyjaciół przecież możemy pozostać”.
No i zostaliśmy przyjaciółmi. Wbrew społecznym oczekiwaniom przy rozwodzie nie szarpaliśmy się o wspólny dobytek, samochody i dzieci. Zachowaliśmy się przemyślanie i odpowiedzialnie, bo oboje tacy jesteśmy. Mnie przypadł w udziale dom w Konstancinie, Danielowi apartament w centrum Warszawy, głównie dlatego, że jego klinika stomatologiczno-ortodontyczna mieści się w pobliżu. Dziećmi też się podzieliliśmy, a raczej czasem spędzanym z nimi, tak więc Tymek i Kostek dwa tygodnie mieszkają ze mną, dwa tygodnie z ojcem.
Choć można powiedzieć, że wszystko mieliśmy przemyślane, mój świat i tak legł w gruzach. Co prawda tylko ten wewnętrzny, zewnętrznie robiłam dobrą minę do złej gry. Udawałam, że to nic takiego, że świetnie sobie radzę, że nie potrzebuję wolnego w pracy, bo jestem idealna, perfekcyjna, nie mam słabości… A potem po cichu płakałam w kuchni, łapiąc się na tym, że znów zaparzyłam dwie poranne kawy. Szlochałam w poduszkę, bo w sobotni wieczór przygotowałam jego ulubioną jagnięcinę w czerwonym winie, choć jej smaku nie cierpię. Złościłam się, gdy sama wnosiłam na strych świąteczne ozdoby. Krzyczałam z bezsilności, kiedy auto odmówiło mi posłuszeństwa na środku Puławskiej i musiałam prosić o pomoc kumpla z pracy.
Przetrwałam to wszystko. Zaczęłam na nowo. Ułożyłam plan na samotne życie, choć… może bardziej cyniczne niż kiedyś. Z uśmiechem przychodziłam na wspólne obiady, gdy świętowaliśmy koniec sezonu piłkarskiego naszych synów. Jakby nigdy nic siadałam obok Daniela na wywiadówce lub szkolnym przedstawieniu dla rodziców. Udawałam, że rozwód spłynął po mnie jak po kaczce. I tak aż do zeszłego miesiąca, gdy Daniel przedstawił mi oraz naszym chłopcom swoją nową partnerkę… instafluencerkę, której najwidoczniej prócz przeglądu uzębienia zaproponował dogłębniejsze oględziny. Od tamtej pory coś zaczęło we mnie pękać, powoli zrzucałam emocjonalny pancerz. Czarę goryczy przelała kolacja „dla starych przyjaciół”, jaką Daniel i jego nowa ukochana zorganizowali dwa tygodnie temu. Poszłam, bo tak wypadało, bo nie chciałam, by pomyślał, że mnie zranił. Ale widząc ich razem, tak upojonych miłością, zaczęłam analizować wszystkie nasze wspólne lata.
Czy na mnie też tak patrzył? Czy był równie szczęśliwy i zakochany? Czy wybrał ją, bo ja się zestarzałam? Bo moje ciało nie wyglądało już tak jak jej? Może kojarzyłam mu się tylko z matką jego dzieci? Z inkubatorem z rozstępami, który rodzi i wykarmia własną, nie tak jędrną i pełną piersią? A może chodziło o nasz seks? Może był zbyt nudny, przewidywalny…
Odpowiedzi na te i setki innych pytań nie dostałam. Jednak podczas tej kolacji zrozumiałam, że Daniel nie zaprosił mnie, by mi dogryźć czy upokorzyć mnie w towarzystwie naszych wspólnych znajomych. On zorganizował mi randkę w ciemno! Jakby tego było mało – z kolegą jego „słodkiej Igusi”. To był cios, którego nie wytrzymałam. Po prostu pękłam.
Po raz pierwszy od lat wzięłam wolne w pracy, a ponieważ chłopcy byli u Daniela, spakowałam torbę i wyjechałam. Tydzień w totalnej głuszy uświadomił mi, że nienawidzę takich miejsc. Dlatego dziś opuszczam Bory Tucholskie i zmierzam na weekend nad morze.
Nagle Craig David urywa w środku refrenu, a na wyświetlaczu pojawia się numer Marcina Szczygielskiego, dziennikarza i mojego partnera z kanału sportowego, a przede wszystkim jedynego przyjaciela, który sam zaproponował mi urlop, bym ochłonęła.
– Cześć, Karola! Jak tam… – Zacina się na moment. – No wiesz, łowienie rybek, chodzenie po lesie…
– Nuda! To nie dla mnie.
– O! To fantastyczna wiadomość! – Marszczę brwi, nie rozumiejąc jego entuzjazmu. – Jedziesz do Torunia, potrzebują kogoś na zastępstwo, bo…
– Chyba oszalałeś?! Wiesz, że mam jeszcze dwa dni urlopu. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów. Obiecałeś!
– Wiem, wiem, Karola. – Marcin ciężko wzdycha. – Ale Szczepańskiego złapała grypa, Jeżówka ma wywiad. Wysłałbym Krystka z Gdańska, ale tak się złożyło, że dziś gra Trefl Gdańsk z AZS Olsztyn, więc on też pracuje na stadionie. Mogę spróbować ściągnąć Goździalską…
– Ona jest na macierzyńskim – przypominam mu i stukam palcami o kierownicę, bo już czuję, dokąd zmierza ta rozmowa. Zaciskam usta w cienką kreskę, by przypadkiem nie wymsknęło mi się ani jedno z tysiąca przekleństw, które krążą mi po głowie.
– Dlatego pomyślałem o tobie. Aktualnie masz najbliżej do Torunia, nie jesteś chora, w ciąży ani w pracy.
– Nie jestem, bo mam urlop – sykam, choć kątem oka wypatruję miejsca, w którym mogłabym zawrócić. – Poza tym nie znam się na żużlu!
Cała ja. Posłuszna, oddana pracy i wiecznie dyspozycyjna matka Teresa kanału sportowego – Karolina Szarzyńska.
– Karola, mam cię błagać?! Błagam! Błagam na kolanach! Szef mi ukręci jaja, jeśli w pół godziny nikogo nie znajdę! Ty jesteś najlepsza! Wiesz o tym! Prześlę ci ściągi. Na stadionie nie będziesz sama, będą też Paweł Marczak i Góral. Dasz radę!
Prycham ze śmiechu pod nosem. Kiedy Marcin Szczygielski błaga, to musi być naprawdę kiepsko.
– Dobra, Szczygiel, ucisz się na moment! – Nadal udaję złą. – Hey, Siri, give me driving directions Motoarena Toruń.
– Dziękuję, dziękuję! Karola, ratujesz mi życie!
– A myślałam, że jaja.
– To też! Jesteśmy twoimi dłużnikami! Ja i moje…
– Błagam cię, Szczygiel, chodzę na pilates z twoją żoną! Nie muszę od ciebie słuchać o twojej anatomii. Już wszystko wiem od Kaśki! – Wybucham głośnym śmiechem.
– Bardzo zabawne – prycha Marcin, ale wiem, że poczuł niesamowitą ulgę.
Siedzimy w „Sześćdziesiątce” od początku istnienia kanału, wcześniej pracowaliśmy razem w Canal+ i Polsat Sport. Cholera, prawie osiemnaście lat z małą przerwą na mój dwukrotny urlop macierzyński. Jak by nie patrzeć, kawał czasu.
– Ale musisz mi przebukować hotel! Zaraz wyślę ci dane.
– Nie ma problemu. – Łagodny ton szybko ustępuje poważnemu i rzeczowemu. – Posłuchaj, to jest bardzo ważny mecz. KS Toruń jest gospodarzem, ale Sparta Wrocław będzie…
– Mecz? Serio? Mecz żużlowy?! – dopytuję.
Mężczyzna wzdycha ciężko, co utwierdza mnie w przekonaniu, że nic o tym sporcie nie wiem.
– I ty, kobieto, jesteś dziennikarzem sportowym?! Jakim cudem? Chyba przyjęli cię na ładne oczy i biust!
Ponownie staram się rozluźnić śmiechem.
– A ja byłam pewna, że to ze względu na ojca, byłego trenera reprezentacji piłki nożnej!
Chichot z moich ust jest coraz bardziej nerwowy. Nienawidzę być nieprzygotowana do pracy, tym bardziej że to relacja na żywo. Piłka nożna to mój konik. Czy chciałam, czy nie, tata już od dziecka zaraził mnie tym sportem. Tak jak później moich synów. Zaszczepił nam pasję, chęć rywalizacji i umiejętność pracy zespołowej. W młodości był piłkarzem Legii Warszawa, piłkarską emeryturę spędził jako trener, aż awansował na jednego z członków PZPN-u.
– To też! – Szczygiel zanosi się śmiechem.
– Dobra, to co z tym Spartaninem?
– Sparta Wrocław! Ewentualnie: Spartanie. Karola, serio, skup się. Wiem, że przechodzisz teraz ciężki okres.
– Super, że mi o tym przypomniałeś. Jakbym sama nie wiedziała, że po osiemnastu latach małżeństwa zostawił mnie mąż, po czym nie dość, że już sobie znalazł nową, to jeszcze próbuje i mi ułożyć życie. Chcesz mi jeszcze przypomnieć, że jestem czterdziestoletnią rozwódką, której najlepsze lata w telewizji już przemijają, bo gdzieś za horyzontem czai się nowa, młoda i przede wszystkim jędrna krew bez zmarszczek?!
Marcin milczy, ale ta cisza mówi mi wszystko.
– Nie gadaj, że szukają kogoś do wykopania?!
– Nie chciałem cię dobijać. Od miesiąca robią cięcia. Jak polegniesz, to wylecisz z roboty! A ja razem z tobą!
„Kurwa! Kurwa! Kurwa!” – przeklinam w myślach i kilkakrotnie uderzam dłońmi o kierownicę.
„Weź się w garść. Szarzyńska, weź się w garść!” – instruuję samą siebie. – „Oddychaj. Przecież uwielbiasz być dziennikarzem sportowym. Kochasz to. Uwielbiasz zapach rywalizacji, smak zwycięstwa”.
– Ja wiem, że ty jesteś ta poukładana, skrupulatna i dokładna, ale… góra chce świeżości, życia i pasji w naszych relacjach. A ty… no wiesz, jesteś…
– Jestem sztywną profesorką i bynajmniej nie ma to nic wspólnego z kategorią z Pornhuba.
Marcin nawet nie musi zaprzeczać. Wiem, jaka jestem. W pracy mam stalowe nerwy. Cechuje mnie opanowanie, zawsze zachowuję trzeźwość umysłu. Lecz niejednokrotnie słyszałam też, że jestem zbyt poważna, pozbawiona emocji, choć jednocześnie skrupulatna i dokładna. Myślę, że to dlatego szef mnie trzyma, choć chętnie przerzuciliby mnie do programu informacyjnego. Jednak mam coś, czego żadna wypchana kwasem dwudziestka mi nie zabierze – wiedzę, doświadczenie, znajomości i wykształcenie, bo chociaż nie praktykuję, jestem psychologiem sportowym.
Biorę głęboki oddech.
– Jak już to jesteś milf! – Marcin próbuje ratować sytuację żartem.
– Nie jest to pocieszające – burczę. – Dobra, nawijaj! Mów wszystko, co muszę wiedzieć!
– KS Toruń podpisał kontrakt na trzy kolejne lata ze wschodzącą gwiazdą, Anglikiem o polsko-rosyjskich korzeniach, który mieszka w Hiszpanii.
– Większego miksu europejskiego nie mogli przetransferować? – nabijam się.
– Nicki Knoxville to dwudziestodwulatek, który aktualnie zdobywa wszystkie tytuły. Jeździł w Dani i Rosji. Australia oferowała mu kosmiczne pieniądze, ale on się uparł na Polskę. W zeszłym roku zdobył tytuł mistrza w Grand Prix. Każdy spekuluje, czy w tym sezonie też mu się uda. To, kurwa, objawienie, niekonwencjonalny geniusz, kolorowy ptak, którego ciężko okiełznać! On może rozsławić czarny sport na całą Polskę…
Podniecenie Marcina zaczyna mi się udzielać. Czuję dreszczyk emocji. To jest coś, co mnie napędza w tej robocie.
– Szczeniak jest FE-NO-ME-NAL-NY! Zapamiętaj jego nazwisko!
*
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zapamiętam jego nazwisko do końca życia. Nie miałam też pojęcia, jak wiele będzie ono znaczyło… nie tylko dla sportu.
*
Dwie godziny później podjeżdżam pod stadion w Toruniu. Zerkam w lusterko. Gładko zaczesany, idealny kok w kolorze ciemny blond, jasna szminka dobrana pod kolor paznokci. Muskam korektorem zacienienia pod oczami – wynik przepłakanych miesięcy. Zresztą moje niebieskie źrenice nie błyszczą już jak niegdyś. Na szczęście w walizce mam białą koszulę, choć nie jest idealnie wyprasowana. Nie wzięłam ze sobą marynarki, tylko jasny wełniany kardigan, ale i tak wyglądam całkiem profesjonalnie. Włożyłam jeansy i sztyblety. Oby ujęcie było od pasa w górę.
Przypomnienie w telefonie informuje mnie, że właśnie rozpoczął się mecz Kostka, mojego szesnastoletniego syna. Dwie godziny później będzie grała drużyna Tymka. Wchodzę na stronę klubu sportowego i sprawdzam skład wybrany na dzisiejszy mecz. Następnie wysyłam wiadomość do matki Krystiana, przyjaciela Kostka, by po skończonym meczu zrelacjonowała mi jego przebieg i w razie gdyby coś się wydarzyło, informowała mnie na bieżąco. Kostek niestety jest w tym wieku, w którym relacja z matką schodzi na dalszy plan, w zasadzie rodzicielka idzie w odstawkę. Co więcej, to już wstyd, gdy zjawi się na meczu. W odróżnieniu do ojca, który dopinguje i solidaryzuje się w tym męskim sporcie, nie mówiąc o dziadku, uznanym sportowcu, którego niejeden kolega z drużyny mu zazdrości. Pocieszam się, że jeszcze przyjdzie taki dzień, gdy to on będzie zabiegał o moje zainteresowanie i znów zapragnie mieć silną więź ze mną. Obawiam się jednak, że to złudne nadzieje. Tymek, choć jest młodszy o cztery lata, wzoruje się na starszym bracie – jedną nogą wkracza w etap, w którym próbuje odnaleźć siebie, woli spędzać czas z kumplami, jednocześnie pozostaje rozdarty między dzieciństwem a okresem nastoletnim. Czasem ciężko mi na to patrzeć, gdy obawiając się krzywego spojrzenia lub docinek ze strony brata, rezygnuje z rozmowy ze mną, pożalenia się czy nawet wypłakania w moich ramionach, gdy coś nie idzie po jego myśli. Kocham ich obu ponad życie, jednocześnie szanuję ich oraz ich wybory, dlatego próbuję dać im przestrzeń, ograniczam swoją nadopiekuńczość do minimum, a ich piłkarskie poczynania coraz częściej sprawdzam, używając do tego internetu i kontaktów z innymi matkami bądź trenerami.
Chowam telefon, wygładzam koszulę, następnie wychodzę z auta i… szczęka mi opada, gdy widzę tłum kibiców. To nie tylko mężczyźni, ale także całe rodziny z dziećmi. Jest spokojnie, beztrosko i bezpiecznie. Można rzec, że atmosfera jest wręcz piknikowa. Zadziwiające. Spodziewałam się fanatyzmu szatańskiego sportu: ustawek, rac, kiboli, bójek…
Głośny warkot motocykli przykuwa moją uwagę. Zapach benzyny unosi się w rześkim kwietniowym powietrzu. Biorę głęboki oddech. To niebywałe, ale czuję, że zaciągam się magiczną energią, kipiącym testosteronem. Pędzę na spotkanie z nieznanym. Zaczepiam pierwszego ochroniarza i proszę o wskazanie sekcji dla dziennikarzy. Z trudem przeciskam się przez szeregi hałaśliwych fanów tego sportu. Na szczęście szybko odnajduję ekipę telewizyjną, a po chwili staję obok Pawła i Górala, technicznego. Z gniazda mamy widok zapierający dech w piersi. Stadion jest ogromny.
– I jak? – pyta Paweł.
– Ech, bywało lepiej. Macie tu kawę? – mówiąc to, udaję nieoczarowaną. Oto ja, pani bez emocji. Pełen profesjonalizm. Trzeźwy umysł. Stalowe nerwy.
– Mamy trochę czasu, zanim studio odda nam głos. Przygotowują jeszcze tor. – Mężczyzna wskazuje jeżdżące po torze traktory. – Zejdziemy do baru po kawę i pokażę ci park maszyn. Szara, musisz poczuć żużel, żeby wiedzieć, na co się piszesz! To jest dopiero sport, nie ta twoja piłeczka i symulanci w wymuskanych fryzurkach.
– Może jeszcze mam spróbować nawierzchni?! – ironizuję, na co Paweł przewraca tylko oczami.
– Proszę, to notatki od Szczygla. – Góral wręcza mi plik zadrukowanych kartek.
*
Parking, a raczej park maszyn wygląda jak powiększone mrowisko, w którym ekipy mechaników oraz zawodnicy uwijają się przed rozpoczęciem meczu. Między grupkami przechadzają się inni dziennikarze, fotoreporterzy, głównie mężczyźni. Kobiet jest niewiele, a szkoda. Choć w mgnieniu oka zauważam charakterystycznie ubrane dziewczyny – to tak zwane podprowadzające, ich głównym zadaniem jest wskazywanie zawodnikom pola startowego, ale z doświadczenia wiem, że bardziej liczy się ich wizualny odbiór niż sportowe zadanie. Miejsce, w którym się znajduję, przypomina zjazd fanów motocykli z podziałem na boksy dla zawodników. Jest tu gwarnie i czuć napiętą atmosferę.
– Gospodarze jeżdżą w czerwonych i niebieskich kaskach. – Paweł upija łyk mało aromatycznej kawy i wyjaśnia: – Goście w żółtych i białych. Na plastronach mają napisaną liczbę. Od jeden do osiem to goście, od dziewięć do szesnaście jadą gospodarze. – Mężczyzna zerka na mnie z pobłażaniem wymalowanym na twarzy. – Plastron to kamizelka na kevlarze… to znaczy na kombinezonie.
Przytakuję, udając, że to wszystko wiedziałam i niepotrzebnie mi przypominał. Rozglądam się. To miejsce napędza ryk odpalanych silników. Czuję, jak ze stresu trzęsą mi się dłonie. Upijam łyk letniej już kawy, napój smakuje unoszącą się w powietrzu benzyną. Żołądek zaciska mi się w supeł.
Zbliża się do nas jeden z zawodników. Ubrany w kombinezon, fachowo nazywany kevlarem, wygląda… męsko, tajemniczo, wręcz podniecająco. Cholera, na jego widok czuję żar rywalizacji. Jednak czar pryska w momencie, gdy mężczyzna zdejmuje kask. Rude kędziorki na głowie, twarz nieskalana zarostem i młodzieńczy trądzik.
– Ale dzieciaczek – mruczę.
Zerkam w notatki. To Emil Woronow, dwudziestolatek z Rosji, który osiągnął całkiem niezłe wyniki w zeszłym sezonie, ma obywatelstwo polskie, zawodnik toruńskiego klubu i jeden z młodszych uczestników, jakkolwiek większość z nich i tak ma mniej niż trzydzieści lat. Sport rządzi się swoimi prawami – wiek jest ważny. Wiem to. Bardziej jednak zaskoczył mnie ogólny wizualny odbiór. Zawsze śmieszyły mnie koleżanki wzdychające do facetów na motocyklach, ale teraz sama wpatruję się w tych chłopców sprawdzających swoje zabawki i czuję dziwne podniecenie.
– Te dzieciaki jeżdżą sto na godzinę bez hamulców. Ryzykują zdrowie i życie. Uderzają w bandy z taką prędkością i siłą, że to trudne do wyobrażenia. Łamią kości, kręgosłupy lub… – Paweł macha dłonią z pogardliwą miną. – A te twoje pionki przy kopaniu piłeczki płaczą, gdy złamią paznokietek albo lakier nie utrzyma grzywki.
Rozdziawiam usta zaskoczona jego agresywnym nastawieniem. Może nie znamy się aż tak dobrze, bo tylko tyle, ile umożliwia nam praca, jednak miałam go za normalnego i zabawnego faceta.
– Marczak! – Z oddali wyłania się ubrany w garnitur starszy mężczyzna.
– To prezes, podejdę się przywitać. Zaczekaj tu, nie rzucaj się w oczy i nie palnij głupoty! – mruczy groźnie Paweł, choć uśmiecha się od ucha do ucha, jakby właśnie prawił mi komplementy.
Oddalam się w stronę płyty stadionu i staram się być niewidzialna. Przeglądam po raz setny notatki, jednak z każdą kolejną kartką utwierdzam się w przekonaniu, że nie mam zielonego pojęcia, co robić. Czuję, że dopada mnie atak paniki. Wyciągam komórkę, a ponieważ jest tu cholernie głośno, przełączam aparat na tryb głośnomówiący.
– Szczygiel, przypomnij mi, co ja, do cholery, tu robię?
– Ratujesz moje jaja i swoją dupę przed zwolnieniem!
Wiatr wyrywa mi z rąk plik notek ze zdjęciami zawodników. Kartki wpadają oczywiście… w jedyną tutaj kałużę! Wszystkie znaki na niebie i ziemi dowodzą, że popełniłam błąd, zgadzając się na ten cyrk.
– Ożeż, kurwa!
Staram się pozbierać kartki, jednak większość z nich jest do wyrzucenia, papier ocieka mętną wodą. Próbuję ratować, co się da.
– Domyślam się, że Marczak będzie chciał ci dogryźć, ale nie on pierwszy. Wiesz, co myślą o kobietach w tej branży, że nadają się, by dopingować, a nie komentować…
– Nie kłam i po prostu powiedz mi, że mam szykować żółtą sukienkę i uśmiech numer pięć, bo od jutra będę zapowiadać pogodę po wiadomościach.
Chowam twarz w dłoniach. Tego mi brakowało. Po raz pierwszy od lat wzięłam urlop. Miałam odpocząć, odetchnąć po rozwodzie z Danielem, a nawet upić się z rozpaczy. Tymczasem stoję na arenie, której trybuny po brzegi wypełnione są kibicami, i w duchu krzyczę z przerażenia. Przez ostatnie pół roku starałam się wyjść na prostą, choć był to beznadziejny czas. Jeśli stracę teraz robotę, to…
– Kurwa! Kurwa! Kurwa!
– Karola, spokojnie. W życiu nie słyszałem, żebyś była tak spanikowana. Ty nawet przy mnie nie przeklinasz, a dziś… Oddychaj!
– Jak mam, kurwa, oddychać?! Śmierdzi tu jak w obskurnej budzie z zapiekankami, piwo pewnie też mają takiej samej jakości. Wpakowałeś mnie w jakieś bagno! – Wybucham histerycznym śmiechem. – Sorry! To nie bagno, to żużel!
– Pamiętaj, żużlu już nie ma. Nawierzchnia to sto procent granit. Motocykle nie ważą mniej niż siedemdziesiąt siedem kilogramów, nie mają hamulców, a także skrzyni biegów i nie jeżdżą na zwykłą benzynę. To, co czujesz w powietrzu, to nie są spalone na zapieksie pieczarki, tylko metanol! To bardzo niebezpieczny sport. Zawodnicy jeżdżą zawsze w lewo, cztery okrążenia, około sześćdziesięciu sekund. Po sygnale mają dwie minuty, żeby znaleźć się pod linią startu, inaczej odpadają z wyścigu. Zawodników rozpisałem ci ze szczegółami, ale tylko ty umiesz uszczknąć ze Szczygielowej Wikipedii najlepsze smaczki.
– Szczygiel, w takich momentach rozumiem, dlaczego pracujemy razem! Chociaż jak sobie pomyślę, że mogłabym oglądać zgrabne i wysportowane pośladki siatkarzy na stadionie w Gdańsku, to mam pewne obiekcje.
– A co tobie się nie podoba w Toruniu? – Wyczuwam w jego tonie odrobinę kpiny.
– W pracy lubię łączyć przyjemne z pożytecznym! Spektakularne widowisko sportowe, szczypta adrenaliny oraz rywalizacji, a do tego wysportowane ciała, na których mogę zawiesić oko! A oni w tych swoich strojach wyglądają jak Power Rangers na motocyklach! – żartuję, czując, jak powoli uchodzi ze mnie stres.
– Jestem czerwonym! – Szczygiel się śmieje. – A jak ci powiem, że góra na tę okazję zarezerwowała nam noc w hotelu i razem z Wiki jesteśmy w drodze do ciebie…
Wiktoria to makijażystka z telewizyjnego studia i moja najlepsza przyjaciółka. Niestety, gdy pochłaniają cię życie rodzinne, małżeństwo i dzieci, twoimi przyjaciółmi stają się współpracownicy, bo tylko ich spotykasz regularnie. O przyjaciółkach z młodzieńczych lat zapomniałam już, podobnie jak one o mnie, gdy byłam w pierwszej ciąży.
– Karola! Mam moeta! I szpilki! – krzyczy podekscytowana Wiki.
– Uwielbiam was!
– Czyli teraz już możesz spokojnie wrócić do gniazda i pokazać, na co cię stać? – Chce wiedzieć Marcin.
– Mało tego! Skopię dupska wszystkim niedowiarkom! – wołam odważnie. – Nawet bez szpilek! – dodaję, patrząc na swoje sztyblety i jeansy. Najmniej profesjonalny uniform, jaki kiedykolwiek na sobie miałam.
– Mam jeszcze jednego newsa. Dziś, po prawie rocznym zawieszeniu, wraca na tor Chris Clever…
– Zawieszeniu? – Zerkam w notatki.
Dwudziestotrzyletni Australijczyk, dwa tytuły mistrza świata juniorów. Wielu widzi w nim przyszłego multimedalistę, choć początkowo mało kto dawał mu szansę. Według trenerów to chłopak o szalonej naturze, urodzony na motorze, półdziki człowiek, którego da się ułożyć do pewnego momentu, potem w pewnych obszarach idzie własną drogą. Zerkam na fotografię. Piegowaty blondynek, jeszcze chłopięca uroda, jednak w zielonookim spojrzeniu kryje się szaleństwo. Intrygujący. Boże, jacy oni są młodzi.
– Można powiedzieć – Marcin parska zduszonym śmiechem – że Chris, Nicki i Emil mają bardzo podobne upodobania pod względem sposobu spędzania wieczorów po zawodach… a raczej nocy.
– Okej, rozumiem. – Uśmiecham się pod nosem, czytając, że przed jednym z meczów u zawodnika wykryto alkohol. Emil jeździ agresywnie i zdarzają mu się spięcia z zawodnikami, a nawet z sędziami. O Nickim niestety jest niewiele informacji, ze zdjęcia też nic nie wyczytam, bo jest zalane, dlatego uszczypliwie pytam: – Czemu o tym Knoxville’u, objawieniu i chwale narodu, mam tak mało danych?
– Ogranicza wywiady do minimum, w zasadzie ich nie udziela. Tyle udało mi się wyciągnąć z ogólnodostępnych informacji od drużyny, sponsorów i z internetu. – Z zaskoczenia wzruszam brwiami. To rzadkość wśród sportowców, zwłaszcza dobrych, by nie dzielili się z mediami szczegółami swoich osiągnięć bądź planami. – Ciężko określić jego styl. Często ma słabe starty, ale wystarczy pół okrążenia i wyprzedza wszystkich. Jest szybki. Kończy zazwyczaj pierwszy.
– Ej! – W głosie Wiki słychać zawód. – To brzmi jak relacja z seksualnych uniesień siedemnastolatka! – stwierdza i wszyscy wybuchamy śmiechem.
Rozłączam się i biorę głęboki wdech. Czuję na sobie czyjś wzrok. Kątem oka dostrzegam stojącego nieopodal chłopaka w ciemnych okularach i czapce z daszkiem z logotypem jednego ze sponsorów imprezy. Bacznie mnie obserwuje. Zapewne należy do obsługi toru, ewentualnie ekipy mechaników. Wytatuowanymi dłońmi opuszcza daszek czapki, by ukryć twarz. Widzę, że ma niezły ubaw z widowiska, jakie zrobiłam.
– Co się tak gapisz? – rzucam. Nawet z tej odległości widzę jego spojrzenie zza ciemnych szkieł. – Nie masz nic do roboty? Nie musisz pojeździć traktorkiem czy tą spluwaczką?
– To jest ciągnik i polewaczka – odpowiada po polsku, jednak ze wschodnioeuropejskim akcentem.
– Jeden chu… – Nie kończę, tylko prycham, widząc jego pewny siebie, wyrażający rozbawienie wyraz twarzy.
– Tak właściwie to dwa. Dwóch facetów je prowadzi – stwierdza, tym razem po angielsku.
– Zawsze jesteś taki mądry?!
– A ty taka krzykliwa?
Co za bezczelny typ.
Poirytowana obracam się w jego stronę, a on robi coś, co sprawia, że miękną mi nogi. Uśmiecha się do mnie tak… tak olśniewająco. Szerokie usta, pełne wargi, równiutkie zęby. Uśmiech z dołeczkiem w policzku, zaliczany do połowicznych, gdy tylko jeden kącik się unosi. Normalnie uznałabym go za arogancki, jednak te dołeczki… Chłopak jest śliczny jak z obrazka.
– To twoja odpowiedź?
Uśmiecha się śmielej, unosząc brew. Ta mina, twarz, uśmiech, świdrujące spojrzenie przepalające szkiełka okularów… To wszystko sprawia, że odbiera mi mowę. Nie wiem, co się ze mną dzieje.
– A myślałem, że jesteś bardziej wygadana. Trudno. – Poprawia daszek czapki i rusza w głąb parku maszyn. – Do zobaczenia.
*
Godzinę później rozpoczyna się widowisko. Stadion wypełnia gwar kibiców oraz warkot maszyn. To mieszanka wybuchowa, która sprawia, że atmosfera jest pełna podekscytowania. W sekcji dziennikarskiej zebrał się spory tłum fotoreporterów, reporterów mniejszych i większych stacji sportowych oraz korespondentów sportowych portali internetowych, którzy na bieżąco na komputerach spisują wyniki. Po raz kolejny ze smutkiem konstatuję, że kobiety w tej grupie stanowią niewielki odsetek. A szkoda.
Z tego, co już wiem, teraz głos ma studio, z naszej strony jest tylko obraz. Kamera prezentuje stadion, kibiców oraz tor przygotowany do meczu. Pojawiają się reklamy sponsorów oraz wywiady z parku maszyn przeprowadzane przez jednego z naszych korespondentów. Na szczęście nas nie będą pokazywać, więc mój nieformalny strój nie stanowi problemu. Siadam przy biurku obok Marczaka.
– Jezu, większego bałaganu nie można było zrobić? – pytam, odsuwając notatki, kubki i inne niepotrzebne przedmioty należące do Pawła.
– Przepraszam, zapewne u was, na Narodowym, panują królewskie warunki.
Jad w jego tonie uświadamia mi, że nie będzie to przyjemnie spędzony czas. Daję za wygraną i po prostu odpuszczam. Dyskusja z nim nie ma sensu. Poprawiam się na krześle i czekam na sygnał, kiedy wchodzimy na żywo. Tymczasem następuje prezentacja zawodników obu drużyn. Jako pierwsze na tor wyjeżdża ogromnych rozmiarów auto w klubowych barwach Torunia, na którym jadą sportowcy.
– Nie zawsze tak wyjeżdżają, ale sponsor się uparł na tego potwora – szepcze Góral, wskazując pojazd. – Ja tam wolę, kiedy jadą po kolei na swoich motocyklach. Dobra, wchodzimy za pięć, cztery….
Zawodnicy, choć ubrani w profesjonalne kombinezony, nie mają na głowach kasków i zorientowanie się, kto jest kim, nie sprawia mi aż tak wielkich problemów. Jednak Góral ma rację, gdyby wyjeżdżali kolejno, byłoby to bardziej czytelne dla takich laików jak ja. Studio oddaje głos i wchodzimy na antenę. Marczak rozpoczyna, nawiązując do poprzedzającej wejście rozmowy o frekwencji:
– Spokojnie, mecz jeszcze się nie zaczął. Liczba atrakcji i punktów gastronomicznych przed Motoareną skutecznie przyciąga… Sami państwo rozumiecie. – Na ten wymuszony dowcip mam ochotę przewrócić oczami. – Jestem pewien, że już za moment, już za chwileczkę wszyscy zasiądą na trybunach, by obserwować prezentacje, bo to robi wrażenie! Obie drużyny, zawodnicy, mechanicy i my, dziennikarze oraz kibice, jesteśmy gotowi na rozpoczęcie nowego sezonu! Jak moi koledzy ze studia zdążyli państwu przekazać, dziś obok mnie zasiada wyjątkowy gość. Kobieta, która najprawdopodobniej zna się na piłce nożnej lepiej niż ja. Karolina Szarzyńska, która już zdążyła pogrozić paluszkiem na panujący na stadionie bałagan.
– Nie, nie, Pawełku, mówiłam o bałaganie, jaki masz na stanowisku pracy. – Szybkie odbicie piłeczki i mina Marczaka wprawiają mnie w doskonały nastrój. Pora się wykazać. – Witam państwa serdecznie. Mówi Karolina Szarzyńska. Niezmiernie się cieszę, że mogę debiutować w takim towarzystwie, w tak niesamowicie efektownym obiekcie sportowym, z tak wspaniałą publicznością i równie fenomenalnymi zawodnikami. Co do stanowiska pracy, muszę wspomnieć, że tor przygotowano na dzisiejszy mecz wręcz idealnie. Ponoć dobry tor to taki, na którym gospodarze wygrywają. Jak jednak wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach. Kiedy my z Pawłem popijaliśmy kawę, sztab ludzi pracował, by nawierzchnia była odpowiednio nawilżona i ubita. I co najważniejsze, po długiej zimie nie ma dziur, jak bywa na większości lokalnych dróg.
– Tak, tak, to prawda, choć jedni lubią jeździć na torze twardym, śliskim, a inni na bardziej przyczepnym. – Wyczuwam, że Marczak nie spodziewał się, że odpowiem na jego zaczepkę. – Przejdźmy do prezentacji. Przed nami torunianie. Z jedynką Emil Woronow. Dwójka Chris Clever, który wraca po zeszłorocznym zawieszeniu.
Skupiam uwagę na jadących zawodnikach. Zerkam kolejno na Woronowa, Clevera i… Nie, to niemożliwe! Mrugam kilkakrotnie, by się upewnić.
– Z trójeczką…
– Słodki Jezu…
– Nie, Karolino, jestem więcej niż pewien, że to nie Jezus – naśmiewa się Paweł.
W tym momencie dociera do mnie, że powiedziałam to na głos. Z zażenowania kręcę głową, ale nie odrywam wzroku od chłopaka… tego chłopaka z parku maszyn!
– Trójeczka to nikt inny jak Nicki Knoxville, nowy nabytek drużyny, w którym pokładamy duże nadzieje. Z numerem cztery…
Marczak przedstawia kolejnych zawodników, a ja nie mogę przestać się gapić. Jak mogłam popełnić taki błąd? Jako dziennikarka sportowa i dzisiejsza, choć w zastępstwie, komentatorka meczu, nie rozpoznałam zawodnika! Ba, wzięłam go za kogoś z obsługi stadionu. Przeklęte zniszczone notatki! Natychmiast odpalam Instagrama i wyszukuję jego profil. W myślach odtwarzam nasze spotkanie, próbując przypomnieć sobie wszystkie słowa, jakie wypowiedziałam. Namierzam jego profil. Po chwili już wiem, że schrzaniłam sprawę na starcie. Chociaż w jednym się nie pomyliłam – facet wygląda jak marzenie. Większość zdjęć jest związana ze sportem, sponsorami, stadionami. Prywatnych postów praktycznie nie ma, poza kilkoma z wydźwiękiem żartobliwym, jak to, na którym „dziękuje” za królewskie ugoszczenie w hotelu, trzymając w dłoniach miskę płatków na mleku.
*
Staram się nie skupiać na popełnionym błędzie, a tym bardziej nie przyznawać się do niego przed Marczakiem, który z minuty na minutę staje się coraz większym bucem.
– Posłuchaj, Karola – zagaduje Góral – kojarzysz ten moment: mecz, przejęcie piłki, akcja do bramki, podniesiony ton i coraz szybsza artykulacja komentatorów? – Przytakuję głową, a on uśmiecha się i mówi: – Tu będzie tak podczas każdego biegu. Przygotuj się. Wchodzimy za trzy, dwa, jeden…
Sposób, w jaki Paweł rozpoczyna zapowiedź pierwszego biegu, to coś niebywałego. To zaszczepienie w widzu emocji od pierwszej sekundy, bez nieśmiałości, subtelnej gry wstępnej czy dawkowania. To zrzut bomby. Start! Tu nie ma czasu na delikatność. W każdej innej sytuacji powiedziałabym, że pośpiech nie jest dobrym sprzymierzeńcem, szybkość generuje pomyłki, a zbytnia wylewność jest niewskazana, jednak tu… to zalety. Mam nieodparte wrażenie, że wszyscy zebrani na stadionie trzymają dłoń na manetce gazu i czekają na moment, gdy zwolnią sprzęgło.
Na linii startu ustawiają się czterej zawodnicy. Zagrzebują koła w nawierzchni, próbując dopasować się do toru… bądź tor do nich. Pierwszą parą drużyny gospodarzy są Clever oraz Woronow. Ponoć to idealne połączenie, choć nieco wybuchowe. Z gości mamy Klimczaka i Wolfa. Całkiem niezłe wyniki w zeszłym sezonie, dobrze przygotowani na obecny. Stojący pomiędzy zawodnikami kierownik startu sprawdza ich ustawienie.
– Mamy jeszcze kilkanaście sekund do startu, więc mała podpowiedź dla Karoliny oraz tych z państwa, którzy po raz pierwszy mają do czynienia z czarnym sportem. Punktacja jest następująca: pierwsze miejsce – trzy punkty, drugie – dwa punkty, trzecie – jeden, czwarte – okrągłe zero.
Marczak przerywa, bo sędzia wydaje nakaz gotowości, zapalając zielone światło. Napięcie rośnie. Z ciszą kibiców kontrastuje ryk motorów na torze. Sędzia, przebywający w wieżyczce sędziowskiej, zwalania taśmę startową. Gdy taśma odskakuje w górę, zawodnicy zwalniają sprzęgło i ruszają. Inaugurują tym samym pierwszy bieg.
– Jak zwykle Woronow ukradł start! – Ciężko odczytać mi emocje Marczaka i nie wiem, czy to dobra wiadomość, czy zła. – Wolf jedzie po małej i szuka miejsca, by się wślizgnąć, ale to Clever wykorzystuje przestrzeń! Rozpędza się! – Mężczyzna coraz bardziej podnosi głos, a minęło dopiero dziesięć sekund. Nagle gwałtownie milknie, by za chwilę ryknąć: – I piekło w drugim łuku! Co wyprawia Clever?! Tu się wszystko przekotłuje jeszcze raz! – Paweł macha ręką, choć nikt z widzów nie może tego widzieć. – Klimczak przed Woronowem. Jadą na trzy do dwóch. Ileż razy oni już się wymienili pozycjami?! Ale co to?! Woronow robi nożyce i wpada przed Klimczaka. Wygrywa Clever, drugi Woronow, potem Wolf i Klimczak! – Paweł bierze głęboki wdech i zerka na mnie.
Nie wiem, co mam robić, nie wiem, co powiedzieć, nic nie wiem. Mam pustkę w głowie, choć jedno muszę przyznać: to robi wrażenie.
– Proszę państwa, ale wyścig! Co to był za bieg! Piękne rozpoczęcie sezonu nam zgotowali ci panowie! – Paweł zaśmiewa się i ciągnie: – Tak jak moi koledzy ze studia wspomnieli, to najlepszy prezent na moje czterdzieste trzecie urodziny!
Zaskoczona zerkam w jego stronę. O tym też nie wiedziałam. Niech to szlag! Karola, nie masz wyjścia, teraz albo nigdy! Musisz się wepchnąć, bo inaczej zginiesz! Przełykam ślinę, zaciskam trzęsące się dłonie i z podobnym entuzjazmem co Paweł, wołam:
– To się dopiero nazywa promocja dyscypliny! W wykonaniu całej czwórki oczywiście! Aż chciałoby się zobaczyć ten bieg jeszcze raz!
Na ekranie odtwarza się powtórka, którą omawia Paweł. Góral wystawia w moją stronę uniesiony kciuk. Zerkam do programu dzisiejszego meczu, sprawdzam opisy kolejnych zawodników w notatkach, by być bardziej przygotowana na kolejne piętnaście biegów. Tym razem chcę spróbować wbić się w relację od samego początku. Muszę się wykazać, inaczej mnie zwolnią.
– Przypomnij mi, ile średnio trwa jeden bieg? – pytam, gdy następuje chwila ciszy. Jak mniemam, studio ma głos, choć nie jestem pewna, bo Marczak nie był na tyle życzliwy, by mnie poinformować.
– Zazwyczaj od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu sekund.
– Szybko…
– No widzisz, Karolinko, taki sport.
Słysząc jego pobłażliwy ton, ciśnienie mi wzrasta. Nie zastanawiając się, stwierdzam:
– I pomyśleć, że ci zawodnicy jeżdżą tak szybko w dzień jak większość facetów po czterdziestce w nocy – prycham i z niewinnym uśmiechem dodaję: – A tak w ogóle wszystkiego najlepszego, Pawełku!
Zadowolona z siebie unoszę wzrok i… dostaję mikro-zawału na widok Górala, który z przerażeniem macha ręką. Jesteśmy na żywo. Kurwa! Co we mnie wstąpiło?! Teraz to już na pewno mogę pożegnać się z robotą.
– Tak jak wszyscy przed chwilą mogliśmy usłyszeć – Paweł z premedytacją i szyderczym uśmiechem podkreśla wagę tych słów – szybkość nie wybacza nikomu. Przejdźmy do kolejnych czterech okrążeń tej sportowej dramaturgii.
*
Wówczas nie rozumiałam, jaki rodzaj dramaturgii miał na myśli Marczak. Owszem, podczas meczu doszło do kilku, na szczęście niegroźnych, incydentów. Nigdy nie zapomnę tego uczucia, gdy zobaczyłam po raz pierwszy, jak zawodnik z impetem uderza w bandę. Uczucia, jakie temu towarzyszą, można porównać z chwilową utratą zdolności wypuszczania z płuc powietrza. Cały stadion na moment przestaje oddychać. To minuty narastającej grozy, oczekiwania na wezwanie medyków, czasem nawet cudu… Aż wreszcie zawodnik podnosi się, otrzepuje z kurzu i po chwili jak gdyby nigdy nic ponownie wsiada na motocykl.
*
Gdy wreszcie po wielu godzinach opuszczam miejsce mojego dziennikarskiego upokorzenia, myślę tylko o porażce… Swojej, bo drużyna z Torunia wygrała 51 do 39, tym samym zapewniła sobie bardzo dobry start w tym sezonie. Ja zapewne koniec.
Normalnie wsiadłabym do auta, puściła głośno muzykę i po prostu się rozpłakała. Nie jest mi to jednak dane, gdyż pod stadionem czekają na mnie Szczygiel, z przepraszającym wyrazem twarzy i butelką szampana, oraz rozochocona Wiki wraz z moimi szczęśliwymi szpilkami, w których zazwyczaj przeprowadzam wywiady. Powinnam być dumna, że mam taki team, że mam swoich ludzi, którzy są moim wsparciem, tylko że ja… chciałabym, by ktoś mnie przytulił, potrzymał za rękę, pocałował i powiedział, że jeszcze będzie dobrze, że jedna porażka nie przekreśla całej mojej kariery, że nie jestem nieomylna i nic złego się nie stało.
Boże, kiedy ostatni raz splotłam palce z jakimkolwiek mężczyzną?! Nie licząc moich synów, choć oni też już wyrośli z trzymania mamusi za rączkę – przecież to wstyd. Z Danielem tworzyliśmy parę, która gesty miłości, delikatnie rzecz ujmując, wykorzystywała tylko na czas gry wstępnej w łóżku. Nic poza tym. Kiedy ostatni raz słyszałam słowa wsparcia od niego? Też nie pamiętam. Może to moja wina? Przez całe dorosłe życie kreuję Karolinę Szarzyńską jako profesjonalistkę, inteligentną kobietę w męskim świecie sportu. Może to wizerunek, który płoszy mężczyzn i zniechęca do okazywania uczuć? Może i ja tłamszę samą siebie, nie pozwalając sobie na chwilę słabości? Gdybym rozpłakała się przy Danielu, pewnie powiedziałby coś w stylu: „No już, już”. Moja matka stwierdziłaby, żebym nie przesadzała, bo inni mają gorzej, a ojciec, że sama tego chciałam i mogłam pójść w sport tak, jak mi polecał, a nie komentować, jak inni grają.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki