Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rodzinne traumy i zbrodnie sprzed lat nie dadzą o sobie zapomnieć – oto thriller, którego ponury czar rośnie z każdą stroną.
Stare, brzydkie gospodarstwo odziedziczone po teściach, zagubione w lesie gdzieś między Bożą Wolą a Sumieniem. Marcin Bieńczuk nie ma pracy i pogrąża się w depresji, woli jednak epatować chłodem niż okazać bezsilność. Ani to, ani przesłuchanie w sprawie zabójstwa młodej kobiety nie pomagają rozwiązać jego małżeńskich problemów, a sekrety i nieporozumienia piętrzą się jak usterki w wiekowym domu.
Bezwładność to ubrana w kryminalną intrygę podróż przez mroki ludzkiej natury, pełne niekonsekwencji i chybionych wyborów, sięgające aż do granic moralności. Każdy toczy tu własną grę, błądząc po śladach wojennych zbrodni ku najciemniejszym pokusom.
„Teraz Julia nie mogła już nikomu nic powiedzieć. Umarła w straszny sposób i Renata wiedziała, że powinna rozpaczać, ale nie potrafiła.
Nie czuła żalu, a jedynie ulgę”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W każdej opowieści odbija się echo prawdy.
Nawet jeśli tego nie chcemy.
Najpierw był huk. Na moment wypełnił wilgotne powietrze nocy, wcisnął się głuchym echem między smukłe pnie buków i jodeł, a potem umilkł.
Następny wypełzł strach. Na polanę, między pozostałe po wycince kikuty drzew, nurzające się w oparach lepkiej mgły, niskie i nieruchome jak odrąbane trupom stopy.
Kobieta potykała się o korzenie i muldy zrytej ziemi. Każdy kolejny jej krok był trudniejszy, coraz mniej pewny. Nie zauważyła, kiedy zgubiła but. Biały, na koturnie, zupełnie niepasujący do tego miejsca. Podobnie jak jej krótka sukienka i rozmazany makijaż. Szare plamy ledwie majaczące w mroku.
Potknęła się i upadła, przyciskając dłonie do piersi. Bezskutecznie próbowała zatrzymać przesiąkającą przez materiał krew. Ciepłą i lepką.
– Mamo, mamusiu… – wyszeptała. – Pomóż mi, mamusiu… Błagam…
Gdy kilka godzin później szarzał świt, ona wciąż tam była. Drżąc z zimna, poruszała bezgłośnie ustami, kurczowo trzymała się gasnącego życia.
Bliżej południa zaczął siąpić deszcz. Blade słońce tylko na chwilę przecisnęło się przez knebel chmur, oświetliło mokry zgubiony but i upuszczoną dalej niedużą torebkę, w której głucho wibrował telefon. Ciało kobiety leżało nieruchomo. Przemoczone, samotne i martwe. Porzucone na pastwę leśnych zwierząt, które zdążą się do niego dobrać, zanim zostanie odnalezione.
*
Zostawiając za sobą wszystko i podążając za głosem serca, Marcin Bieńczuk spodziewał się, że to będzie przełomowy moment, który wyryje się trwale w jego pamięci. Tym bardziej że opuszczając Śląsk, nie tylko przekreślił budowaną z poświęceniem karierę, ale przede wszystkim odciął nić łączącą go z planami na przyszłość. Skrystalizowanymi i realnymi planami, które układały się w takie słowa jak awans, sukces i satysfakcja. Oczywiście uwzględniały również odniesienia do statusu majątkowego, ale o tym Marcin wspominał rzadko, uznając, że nie wypada rozmawiać o pieniądzach.
Czuł, że to dla niego ważna, o ile nie najważniejsza życiowa decyzja. Jedna z tych, o których opowiadają trenerzy personalni i o których czyta się ze szczegółami w biografiach ludzi sukcesu. Punkt zwrotny, reset, na który trudno się zdobyć, ale może się on stać rozbiegiem w wyścigu ku świetlanej przyszłości. Marcin Bieńczuk miał nadzieję, że za kilka lub kilkanaście lat sam będzie mógł opowiadać o chwili, która pozwoliła mu zmienić życie. Że będzie mógł ją celebrować.
Dwa miesiące później jego wspomnienia ograniczały się jednak do rozmazanych krajobrazów przesuwających się za oknem auta i niepokoju o to, co przyniesie przyszłość. Niepokoju, który nie tylko nie mijał wraz z upływającymi dniami, ale jątrzył się, dewaluując poczucie własnej wartości. Marcinowi wydawało się, że zawisł w jakiejś bańce, mrocznej dziurze zanurzonej w chaosie ambicji, zasad i przekonań, które jeszcze do niedawna pozwalały mu sprawnie funkcjonować, a teraz straciły znaczenie, nie przystając zupełnie do nowej rzeczywistości.
Przerażała go świadomość, że ambicje ostatecznie okazały się o wiele ważniejsze, niż mógł przypuszczać, a przy tym już nieodwracalnie zaprzepaszczone, bo na własne życzenie zamienił kierowniczą posadę w dużym mieście na margines bezrobocia. Jego własna decyzja i wszystkie konsekwencje, jakich nie wziął pod uwagę w chwili, gdy ją podejmował, teraz wpychały go w odrętwienie i bierność.
Marcin jednak nie przyznawał się do tego przed żoną, pozwalając, by w uczucie, które z trudem odbudowali, znów wcisnął się chłód. Wolał to niż okazanie słabości. Słabości, na którą nie mogło być miejsca. Nie tu i nie w tych warunkach.
Myślał o tym, wpatrując się w sufit sypialni, który oglądał każdego dnia po przebudzeniu. Ten widok w jakiś sposób działał na niego kojąco. Jak biała kartka, nadal czekająca, by dowolnie ją zapisać.
Dawniej zaczynał dzień od patrzenia na żonę, od porannych żartów lub czułości, od tego, co zawsze sprawiało im radość. Jednak od tygodnia, może dwóch, gdy Renata wstawała i szykowała się do pracy, wolał udawać, że śpi. Otwierał oczy dopiero, słysząc uruchamiany pod oknem silnik samochodu. Wstawał, gdy dźwięk cichł w dali, gdy było już pewne, że na kilka godzin zostawiła go w dużym domu wypełnionym zapachem przeszłości i świadomością, że wraz z przyjazdem do tego miejsca ich role się odwróciły.
Odwróciło się wszystko.
*
Dzwonek był starego typu. Zamiast przyjemnej dla ucha melodii wydawał z siebie głośny i irytujący dźwięk, kojarzący się ze zwarciem instalacji lub udarem w wiertarce.
– Kurwa! – Kubek rozbił się o kuchenne płytki, ochlapując stopy Marcina kawą. – Kurwa mać! – powtórzył, sięgając po rolkę papierowych ręczników. Całe szczęście, że kawa nie była już gorąca, a wyprasowane w kant spodnie wisiały bezpiecznie na wieszaku razem z marynarką.
Upewnił się, że nie zachlapał białej koszuli ani krawata, i wytarł nogi. Mokre skarpetki nie były problemem, mógł je zmienić. Spojrzał na zegarek – miał jeszcze czas.
Dzwonek odezwał się ponownie.
Marcin podszedł do okna. Widok zasłaniała gruba firanka i rozrośnięty żywotnik, którego zapomniał przyciąć. Mimo to dostrzegł, że przed furtką stoi bus.
Założył spodnie i wyszedł na ganek.
– Bieńczuk to tu?! – krzyknął na jego widok przysadzisty facet w znoszonym roboczym kombinezonie.
Stojący za nim samochód był żółty, z reklamą zajmującą niemal całą burtę. Uśmiechała się z niej skąpo odziana brunetka z kiepsko wkomponowanym w dłoń młotkiem i drabiną za plecami. Jej obnażony biust przysłonięty był nazwą firmy, składającą się z nazwiska właściciela i dopisku „bud”. Najwyraźniej na nic więcej nie starczyło inwencji ani rozsądku.
– Słucham? – Nie dosłyszał.
– Bieńczuk?
– Tak. – Zszedł po schodach i zbliżył się do furtki. – O co chodzi?
– Będziemy dach robić. – Mężczyzna skinął na swojego pomocnika, gestem nakazując mu wyładować sprzęt. – Cieknie, nie?
– Owszem cieknie, ale panowie… – Marcin spojrzał na zegarek. Dopiero teraz skojarzył nazwę firmy. – Przez telefon umawialiśmy się na piątek, a dziś jest wtorek. Dziś nie mogę…
– A my nie możemy w piątek. Tak wyszło… – Mężczyzna rozłożył ręce w przepraszającym geście. – Dziś nam wypadła jedna robota, więc przyjechaliśmy.
– A w przyszłym tygodniu?
– Następny i kolejny zabite, dalej trudno powiedzieć… Chyba że znów coś wypadnie jak dziś, to wtedy byśmy podjechali… Ale to nie wiadomo. Jesteśmy teraz i możemy naprawić. W piątek na pewno nie zrobimy. Pana decyzja, kierowniku.
Marcin Bieńczuk stłumił przekleństwo, które cisnęło mu się na usta. Przez chwilę analizował sytuację, aż w końcu skinął głową i otworzył furtkę.
– W porządku – mruknął. – Wchodźcie, pokażę wam gdzie…
Gdzie jest robota, to właśnie powinien dodać, ale nie dodał. Robota była wszędzie. Cały dom był do roboty.
Dom zupełnie inny od tego, o jakim Marcin marzył od dawna, którego projekt kupił prawie dwa lata wcześniej, w tajemnicy przed Renatą. Tamten z projektu był niski, parterowy, z dużym salonem, przejściową kuchnią i kilkoma pokojami. Z garażem wkomponowanym w bryłę i dwoma tarasami. Miał być pasywny, wyposażony w wydajną pompę ciepła, dachówki fotowoltaiczne, rekuperatory, centralny odkurzacz i zaawansowaną instalację smart home. Miał być czysty i nowoczesny. Adekwatny do ich potrzeb.
O tym projekcie i planach poważnej inwestycji, na której początek Marcin miał odłożone kilkadziesiąt tysięcy, a resztę mógł finansować kredytem lub rozłożyć w czasie, chciał powiedzieć żonie podczas urlopu w Toskanii. Liczył na to, że Renata będzie szczęśliwa i że w końcu przestanie się wszystkim dołować. Wierzył, że własny dom za miastem okaże się tym, czego oboje potrzebują, i że może dzięki niemu żona nie tylko odżyje, ale też za jakiś czas będą mogli wrócić do tematu, o którym od dawna nie chciała słyszeć. Do tematu dzieci.
Tak naprawdę właśnie Toskania miała być przełomem, punktem zwrotnym, który pozwoli wszystko poukładać. Miała być, ale nie była.
To się stało w sierpniu dwa tysiące osiemnastego. Miesiąc przed wyjazdem teść spadł z drabiny i poważnie się połamał. Teściowa miała już od dłuższego czasu problemy ze zdrowiem, więc trzeba się było nimi zająć.
Za pierwszym razem przyjechali oboje, gdy teść był jeszcze w szpitalu. Marcinowi było na rękę, że nie musi go widywać, bo od początku tlił się między nim a ojcem Renaty jakiś bliżej nieokreślony konflikt, którego nie złagodził ani ślub, ani mijający czas. Zupełnie jakby zbyt odmienne charaktery i spojrzenia na rzeczywistość nie potrafiły ze sobą pokojowo koegzystować choćby przez chwilę, jak gdyby zawsze musiały się trzeć. Dlatego Marcin tylko podrzucił żonę i czekał w samochodzie przed szpitalem. Wtedy wydawało mu się to właściwe.
Przywiózł ją jeszcze raz czy dwa, a potem Renata jeździła już sama. Na początku na krótko, potem, gdy matka słabła, zostawała coraz dłużej. Marcin nie przyjeżdżał w ogóle, zasłaniając się pracą i awansem, do którego był pierwszy na liście, choć oboje wiedzieli, że to tylko wymówka.
Gdy na początku dwa tysiące dziewiętnastego teść umarł w wyniku komplikacji pooperacyjnych, Renata zaczęła spędzać z matką prawie cały czas. Wracała do Marcina, na Śląsk, na kilka dni w miesiącu. Dni, kiedy nie mogli się nawzajem znieść.
Wiedział, że ona ma do niego żal o to, że zostawił ją z tym samą i że przez tyle miesięcy nie znalazł czasu, aby zobaczyć jej ojca, żeby się z nim pogodzić. Wiedział, ale nie potrafił zebrać się na odwagę, aby z nią porozmawiać i przeprosić.
Dla obojga to był koszmar. Prosta droga do całkowitego rozkładu uczucia, które ich łączyło i któremu poświęcili tak wiele. Szczególnie Renata.
*
Żona patrzyła na niego ze zdjęcia na telefonie. Tego samego, które zrobili podczas jednego z zagranicznych wojaży i na którym się wygłupiała. Przypisał je wtedy do jej numeru, kłamiąc, że to tylko na chwilę i później je skasuje. Nie skasował, nawet gdy zrobiła mu o to awanturę. Może już wtedy przeczuwał, że jakiś czas później zdjęcie stanie się dla niego ważne. Wyszła na nim idiotycznie, ale w jakiś niezrozumiały dla Marcina sposób utrwaliło nie tylko jej wygłupy, ale też to, co do niej wtedy czuł. A teraz mu o tym przypominało.
– Gdzie można podłączyć przedłużacz, kierowniku?
– Słucham? – Marcin zatrzymał palec tuż nad ekranem telefonu i spojrzał na robotnika stojącego w drzwiach kuchni. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien zwrócić mu uwagi na wprowadzony kilka dni wcześniej nakaz zasłaniania twarzy, ale ostatecznie uznał, że to nie ma sensu. Sam zresztą nawet nie wyjął z opakowania maseczki, którą zostawiła mu Renata, bo nie bardzo wierzył w tę całą histerię związaną z covidem.
– Chodzi o gniazdko, żeby pociągnąć przedłużacz na dach – doprecyzował mężczyzna.
– Chyba jest kontakt na strychu? – Marcin nie był pewien.
– Jest, ale nie działa.
– Więc proszę spróbować w korytarzu pod schodami.
– Dobra, a gdzie jest tablica rozdzielcza?
– Jaka?
– Chodzi o bezpieczniki, korki… Jakby wywaliło, to żebym wiedział, gdzie włączyć.
– Tu, na parterze, przy schodach, taka biała maskownica. – Ruchem głowy wskazał kierunek.
– Aha, w porządku… – Mężczyzna cofnął się, ale nie odszedł.
– Coś jeszcze? – spytał Marcin, zirytowany, że facet przeszkadza mu w wykonaniu telefonu, w rozpoczęciu rozmowy, na którą nie miał ochoty.
– Wie pan, kierowniku, ten dach… Cały by się przydało…
– Będziemy wymieniać – uciął. – Cały, ale jeszcze nie teraz. Teraz proszę załatać.
Odczekał, aż mężczyzna odejdzie, aż dźwięk jego kroków ucichnie na piętrze, i odblokował ekran telefonu. Jeszcze przez chwilę patrzył na zdjęcie Renaty, a potem wycofał się do listy kontaktów. Uznał, że ściąganie jej tu nie ma sensu, że jest już za późno.
Dlatego zamiast do żony zadzwonił do firmy, z której prezesem miał się spotkać. Połączono go z jego asystentką. Zapewne młodą i energiczną, co oceniał po głosie i sposobie formułowania zdań. Poprosił, aby wykreśliła go z dzisiejszego terminarza, a gdy potwierdziła, podziękował i się rozłączył.
Był pewny, że więcej jej nie usłyszy, że kobieta skreśli nie tylko jego nazwisko, ale też jego samego. Nie miał jej tego za złe. Nikomu niczego nie miał za złe. Nikomu prócz teściowej.
*
Teściowa nie była taka jak teść. Jej niechęć przejawiała się biernie. Nie próbowała na każdym kroku przypominać Marcinowi, że nie jest tym, kogo widzieliby u boku córki, ale za każdym razem traktowała go z pozbawioną emocji neutralnością. Zupełnie jakby byli obcymi ludźmi, którzy przypadkowo spotkali się na przystanku i zabijają czas niezobowiązującą rozmową. Jak gdyby mimo upływu lat nie łączyło ich nic poza miejscem, w którym akurat oboje przebywali.
Teściowa była niską, nieco przysadzistą kobietą, której nalana twarz tak bardzo kontrastowała z delikatnością rysów Renaty, że Marcin zastanawiał się, jak to możliwe, że jest jej matką. Niekształtne ciało wspierane na opuchniętych, żylastych nogach, powykrzywiane, spracowane palce i trwale zaczerwienione policzki, zachrypnięty głos, a nawet to, jak się poruszała, wydawało mu się antytezą kobiecego wdzięku i subtelności, tak bardzo pociągających w Renacie.
Pamiętał, jak mocno uderzył go ten kontrast, gdy po raz pierwszy tu przyjechał. Wtedy Renata była po prostu jego dziewczyną, od miesiąca, może dwóch, i jeszcze nie myślał o niej na poważnie. Zaprosiła go pod jakimś pretekstem, nie pamiętał już jakim, ale wiedział, że tak naprawdę chciała, żeby się bliżej poznali. Nie wyszło to najlepiej.
Gdy zobaczył je obie razem, matkę i córkę, stojące na schodach, nie potrafił ukryć odrazy. „Czym ty jesteś, ja byłem, czym ja jestem, ty będziesz” – to cmentarne epitafium wdarło się wtedy w jego myśli, zalało je odrażającymi wizjami wiotkiego ciała Renaty, które nagle pęcznieje, rozlewa się i brzydko starzeje. W kilka chwil zmienia się ze ślicznej dziewczyny w tęgą, przykurczoną przekupę. Nigdy wcześniej i nigdy później nic takiego mu się nie przydarzyło, ale wtedy naprawdę się przestraszył i nie potrafił myśleć o niczym innym. Nie potrafił zachowywać się swobodnie ani przełamać dystansu.
Z biegiem czasu coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że właśnie tamten dzień, to pierwsze spotkanie na stałe ukierunkowało jego relacje z przyszłymi teściami. Jego niechęć odczytali jako pogardę, której nigdy nie zapomnieli i którą karmili niedopowiedzeniami. Może gdyby zareagował od razu albo chociaż w pierwszych miesiącach znajomości, gdy coraz wyraźniej zaczął dostrzegać bijący od nich chłód, udałoby się to wszystko jakoś wyprostować. Marcin jednak zrobił to, co było najłatwiejsze – zignorował sytuację.
Dlatego gdy zaręczył się z Renatą, było już za późno, aby cokolwiek naprawiać. Niby jeszcze planował, że usiądzie z jej rodzicami w przesiąkniętej zapachem gotowanych ziemniaków kuchni i wyjaśnią sobie te kwestie, wyprostują animozje. Planował, ale nigdy nie zebrał się na odwagę. Pozwolił, by ich relacje gniły dalej, by definitywnie stali się odległymi planetami, dwoma obcymi światami orbitującymi wkoło jednej gwiazdy, córki i przyszłej żony. Choć w tym wypadku Marcin wolał myśleć, że to nie była kwestia braku odwagi, a raczej świadomość, że nigdy nie dadzą rady się porozumieć i że nawet gdyby się bardzo starał, prędzej czy później ich relacje i tak obrałyby kurs kolizyjny.
Marcin Bieńczuk nie miał bowiem żadnego pojęcia o życiu na wsi, ani dawnej, ani współczesnej. Nie potrafił więc znaleźć wspólnego języka z ludźmi, którzy całe życie spędzili na gospodarce, ciągnęli ją, dopóki było to jeszcze opłacalne, i nie umieli się pogodzić z tym, że przestało. Z ludźmi, których tradycje i resentymenty zawieszone były gdzieś pomiędzy pańszczyźnianą bogobojną harówką a cwaniactwem z przaśnego PRL-u. Którzy z własnej woli zamykali się w mentalnym skansenie nieistotnych wartości i z tej perspektywy próbowali oceniać współczesny świat, ograniczeni ekranem przestarzałego telewizora.
Nie podsłuchiwał, ale mimowolnie słyszał tamtą rozmowę. Renata próbowała wytłumaczyć rodzicom, że zarządzanie i konsulting hotelowy, w których się specjalizował, to zajęcie o wiele lepsze niż magazynier czy pracownik budowlany. Że mają przyszłość. Co gorsza, czuł, że wcale nie chodziło o niego, o to, czy będzie im razem dobrze, a raczej o nią. O córkę, której trzeba przypomnieć, że bez względu na to, co zrobi i osiągnie, w tym domu nigdy nie będzie mieć prawa do własnych decyzji i opinii.
Przypomnienie było skuteczne, bo choć Renata przez cały dzień udawała, że nic się nie stało, to w nocy, gdy myślała, że Marcin śpi, płakała. Zwinięta w kłębek jak mała, wystraszona dziewczynka, której nikt nigdy nie powiedział, że ma wartość. Leżał obok, udając, że śpi, i myśląc o tym, ile ją kosztowało to, by wyrwać się z tej mentalnej patologii, skończyć studia i wszystko inaczej poukładać sobie w głowie. Z jednej strony ją podziwiał, z drugiej nie rozumiał, dlaczego nie odcięła się na dobre, dlaczego uczucia łączące ją z rodzicami były tak silne. Nie rozumiał i nie mógł zrozumieć, bo sam nigdy ich nie doświadczył.
Dla Marcina Bieńczuka „ojciec i matka” to puste emocjonalnie słowa, których nie mogły wypełnić ani encyklopedyczne definicje, ani imaginacje dziecka dorastającego w sierocińcu, gdzie uczucia zastępowano sztywnymi zasadami. W fabryce ludzi nieprzystosowanych i niepotrzebnych.
Nie rozumiał uczuć łączących Renatę z rodzicami, ale rozumiał te, które budowali we dwoje między sobą. Rozumiał i cenił wyżej niż cokolwiek innego. To dlatego zamiast w pięknym, nowoczesnym domu wylądowali w ruderze z lat siedemdziesiątych, której projektant nie znał takich słów jak komfort i ergonomia, za to dobrze wiedział, co to pustak i eternit.
*
Na dachu robotnicy przestali wiercić, a zaczęli coś przybijać, bo stłumione echo uderzeń niosło się po domu, wibrowało w ścianach i podłodze. Marcin Bieńczuk zasunął pokrowiec i odwiesił garnitur do dębowej szafy, której drzwi zaskrzypiały, gdy je zamykał. Szafa była stara, toporna i wysłużona. Może wykonano ją w latach sześćdziesiątych, a może wcześniej, jeszcze przed wojną. Marcin nie miał pojęcia o takich rzeczach. Wiedział jednak, że stary mebel zakończy swój żywot, gdy tylko wejdą z remontem na piętro. Na razie robili parter. Ten dom teściowa przekazała Renacie jako darowiznę i choć nie umieściła w dokumentach takiego zapisu, to wymusiła na łożu śmierci obietnicę, że go nie sprzedadzą.
Pamiętał to jak dziś.
– Naprawdę obiecałaś jej, że nie sprzedasz tej rudery? – zapytał, siląc się na spokój, gdy rozmawiali przez telefon w dniu, kiedy lekarz stwierdził zgon. Oddzieleni od siebie setką kilometrów i ostrymi krawędziami słów, w jakich tonęli od miesięcy. Słów i emocji, które zmieniły łączące ich uczucie w śmietnik wzajemnych oskarżeń, niedopowiedzeń i zawiedzionych oczekiwań. Śmietnik mieszczący się na jednej kartce formatu A4. Nagłówek tamtego tekstu wwiercał się w czaszkę Marcina, wywoływał mdłości.
Przerwał pisanie w połowie zdania i odłożył długopis.
– Naprawdę? – powtórzył.
– To mój dom… – wyszeptała po drugiej stronie słuchawki. – Ja… Nie mogłam jej odmówić. Przepraszam…
Usłyszał to drżenie w jej głosie. To, które pojawiało się zawsze, gdy próbowała powstrzymać łzy.
– Przepraszam, Marcin… – Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz mówiła do niego w ten sposób, bez pretensji o byle co i bez wrzasków. Bez tego cholernego piekła, które sami sobie stworzyli. Nie pamiętał już, kiedy sprawiała wrażenie tak bezbronnej.
Wtedy coś ścisnęło go w gardle. Po raz pierwszy od dawna zapragnął być przy niej, przytulić i sprawić, by poczuła się bezpieczna. Pragnął jej bliskości i był pewien, że ona pragnie tego samego.
– Posłuchaj, Renata… – Odetchnął głęboko. – Nie przepraszaj… Rozumiem.
– Nie, nie rozumiesz. – Nie wiedział, czy więcej w tych słowach było rezygnacji, czy smutku. – Bo ja… ja tego domu…
– Rozumiem! – zapewnił szybko, jak gdyby wierzył, że tylko wypowiedziane słowa stają się faktem, a powstrzymując je, można przesunąć w czasie nieuniknione.
To dziwne, bo jeszcze chwilę wcześniej to wszystko wydawało mu się bez znaczenia, a wręcz cieszył się na myśl o tym, że Renata podejmie taką decyzję, że da mu dodatkowy pretekst, by mógł zrobić to, co uznał za niezbędne i co starał się właśnie przelać na papier.
Jednak jej głos, odarty z agresji, wyrzutów i pretensji, przepełniony prawdziwym, szczerym smutkiem, którego nie zamierzała na nim odreagować, sprawił, że to wszystko odwróciło się o sto osiemdziesiąt stopni, straciło sens.
Jej głos brzmiał jak wtedy, gdy dopiero się zaręczyli, a ona wyjechała na dwa tygodnie i mieli tylko telefon. Pamiętał, że coś się wtedy wydarzyło, że pokłóciła się z matką albo z ojcem, że to ją rozbiło. Zadzwoniła do niego wieczorem i opowiadała o tym, tłumiąc łzy, potrzebowała, by ją pocieszył. A on był tam dla niej, po drugiej stronie słuchawki. Był i starał się, by czuła, jak bardzo ją kocha.
To wspomnienie uderzyło go i przygniotło z irracjonalną siłą. Przez chwilę bał się, że nie zdoła wciągnąć powietrza do płuc. Ledwo rozumiał słowa, które wypowiadała gdzieś daleko.
– Ja go nie sprzedam, Marcin! – Rozpłakała się. – To mój dom!
– Dobrze, rozumiem. – Zacisnął powieki. – Tam się urodziłaś i wychowałaś, to twój rodzinny dom, więc to naturalne, że jest dla ciebie ważny… Właściwie to mam propozycję… – To był impuls, irracjonalna myśl, która pojawiła się nagle. – Wiesz co, Renata? Może powinniśmy go wyremontować i w nim zamieszkać. Co ty na to?
Zapadła cisza, jak gdyby połączenie zostało nagle przerwane, jakby umarło. Czekał, czując, jak serce wali mu w piersi.
– Jezu, Marcin, a twoja… – zaczęła, gdy dotarł do niej sens jego słów.
– Mam odłożone trochę pieniędzy, powinno wystarczyć. – Sam nie wierzył, że to mówi. – Wiem, że ostatnio nam się nie układało, ale chciałbym to naprawić… Może to będzie dobry sposób? Oczywiście jeśli chcesz – dodał.
– Chcę – powiedziała tak cicho, że ledwie usłyszał.
– W takim razie przyjadę dzisiaj do ciebie… Pomogę ci zorganizować pogrzeb…
– Nie. To ja przyjadę do ciebie. – Zaskoczyła go. – Muszę znaleźć dokumenty. Potem… wrócimy tu razem.
Gdy się rozłączyli, Marcin odłożył telefon, ale nie opuścił wzroku. Siedział, wpatrując się w wiszący na przeciwległej ścianie duży, przytłaczający wnętrze obraz. Bezładne mazaje, jakie mógłby stworzyć pierwszy lepszy szympans, gdyby tylko dać mu kilka tubek farby w różnych kolorach. Typowe nowoczesne gówno dla nuworyszy z kijem w dupie.
Obraz nie podobał się ani Renacie, ani jemu, ale był nagrodą w jednej z firmowych licytacji charytatywnych i trzeba było coś z nim zrobić. Dlatego zawisł w gościnnym, gdzie czasami przyjmowali te osoby, które mogły pomóc w awansie, aby przypominał, jak wartościowym człowiekiem jest gospodarz.
Marcin wpatrywał się w ten obraz, myśląc o zakończonej przed chwilą rozmowie i o tym, jak by się potoczyła, gdyby nie nagły impuls, który kazał mu powiedzieć coś zupełnie innego, niż chciał. Od dawna czuł, że przez Renatę jego życie stało się takimi cholernymi mazajami rozrzuconymi po płótnie bez ładu i składu, które wywoływały wymioty, ilekroć starał się skupić na nich uwagę. Bezsensowną i niepotrzebną gmatwaniną emocjonalnych huśtawek i konfliktów, których nie mógł już dłużej znieść, które musiał zakończyć, aby wreszcie odetchnąć, aby odzyskać równowagę.
Kto wie, może gdyby w odpowiednim momencie znalazł sobie kochankę, byłoby mu łatwiej? Zamiast kisić się w fochach Renaty, pieprzyłby sobie jakąś laskę na boku, bez zobowiązań i marudzenia… Ot tak, żeby się odstresować i spuścić ciśnienie. Może wtedy łatwiej by mu było olewać problemy, zamiast się nimi przejmować. Przejmowanie się nic dobrego nie przyniosło, a tak, kto wie, może z czasem wszystko samo by się jakoś ułożyło… Ale Marcin nie znalazł sobie nikogo na boku. Nie dlatego, że nie miał okazji, ale dlatego, że w głębi serca nie akceptował zdrady, uważając ją za przejaw słabości charakteru.
Nie, zdrada nie wchodziła w grę i Marcin Bieńczuk w pewnym momencie wierzył, że zostało mu tylko jedno wyjście. Długo o nim myślał i był przekonany, że tak będzie najlepiej dla nich obojga, że dzięki temu przestaną cierpieć. Był przekonany aż do tamtej rozmowy, do kilkuminutowego połączenia, które było niczym wobec tych wszystkich tygodni mordowania łączącego ich uczucia, ale mogło być wszystkim wobec tego, co ich czekało, co mogło czekać. Po tamtej właśnie rozmowie opuścił wzrok na blat stołu, na długopis i leżącą pod nim kartkę, której nagłówek układał się w przejmujące chłodem słowa: „Pozew rozwodowy”. Po chwili wahania podniósł dokument i podarł go na kilka kawałków, które wyrzucił do kosza w kuchni. Potem nalał sobie koniaku, aby uspokoić rozedrganie wypełniające jego myśli.
Wtedy wydawało mu się, że chyba oszalał, że sam nie wie, co robi, ale gdy kilka godzin później Renata stanęła w drzwiach, gdy wziął ją w ramiona i gdy kochali się długo i namiętnie, uwierzył, że wszystko da się jeszcze naprawić, że bardzo tego chce.
To wspomnienie utkwiło w jego pamięci jak kotwica w dnie. Jej zapach i dotyk, dłonie zaciśnięte kurczowo na jego ramionach, przyspieszony oddech i ciche jęki. Napięte mięśnie i pot spływający z czoła, oblepiający plecy i pośladki, rytmiczne ruchy i ten cholerny obraz, kolorowe mazaje podskakujące hipnotycznie przed oczami, wdzierające się przez źrenice do jego czaszki i bełtające szyderczo w mózgu, jak gdyby chciały zmusić go, by w tej wyjątkowej chwili, w tym spełnieniu nieświadomych, niedopuszczanych do siebie pragnień zniszczył je nagłą eksplozją treści żołądkowej lub by chociaż zakręciło mu się w głowie, by stracił równowagę i zsunął się z kanapy, przerywając chwile uniesienia, studząc rozpalony na nowo żar. Ale Marcin Bieńczuk nie zamierzał na to pozwolić, nie zamierzał się poddawać. Zacisnął zęby i przyspieszył, uderzał coraz mocniej i mocniej, aż Renata zaczęła jęczeć tak głośno, jak nigdy wcześniej, aż jej paznokcie wbiły się w jego skórę do krwi. Obraz przestał mieć znaczenie, przestało mieć je wszystko. Wszystko prócz Renaty.
Tak, w tamtym momencie, na kanapie w ich śląskim mieszkaniu, Marcin Bieńczuk zrozumiał, że tylko ona się dla niego liczy. Zrozumiał, że może poświęcić wiele, być może nawet wszystko, że dla niej warto to zrobić.
To dlatego kilka tygodni później wylądowali oboje w starym, brzydkim domu. Kilka kilometrów od niewielkiego miasteczka Sennowo. W lesie, gdzieś między Bożą Wolą a Sumiennem. Pomiędzy przekrzywionymi, ledwo czytelnymi tablicami z nazwą miejscowości zbyt małej, by ktokolwiek chciał ją zapamiętać. Wąska asfaltowa droga, trzy zamieszkałe domy i resztki dwóch sadyb łapczywie zagarnianych przez naturę, przez otaczający je z każdej strony las. To było wszystko.
*
Robotnicy skończyli pracę po kilku godzinach i zawołali Marcina, aby upewnił się, że dach załatany jest solidnie. Powinien wiedzieć, za co płaci. Gdy wyszli, wrócił na strych sprawdzić, czy niczego nie ruszali. Mógł zrobić to od razu, ale nie pomyślał, skupiony na wątpliwej przyjemności włażenia na starą drabinę i wyglądania przez wyłaz. Lęk wysokości, jaki towarzyszył mu od dziecka, sprawiał, że nie czuł się komfortowo.
Strych był duszny i śmierdział kurzem, który grubą warstwą pokrywał upychane tu przez lata szpargały. Resztki starych mebli, jakieś wypaczone deski, przewróconą dawno stertę bezużytecznych podręczników i związane sznurkiem gazety. Marcin przetarł dłonią jedną z nich i spojrzał na odległy rok wydania. Uznał, że będą je musieli wszystkie przejrzeć przed wyrzuceniem, sprawdzić w sieci, czy nie mają jakiejś wartości. Ostatnio coraz modniejsze stawało się kolekcjonowanie pamiątek z Peerelu, więc kto wie.
Rozejrzał się, ale nie zauważył, by cokolwiek było ruszane. Nic poza wiklinowym koszem i resztkami wysokiej lampy ze zszarzałym koronkowym abażurem, które trzeba było przestawić, aby dostać się do włazu. W sumie niepotrzebnie zaprzątał sobie tym głowę, bo chyba nikt by nie uwierzył, że ta graciarnia mogła skrywać cokolwiek wartościowego.
Ciche stuknięcie odciągnęło jego uwagę. Dobiegło zza komina, z miejsca, w którym stały jakieś pudła i skrzynie po owocach, niechlujnie przykryte podartym płótnem. Na szczycie tej sterty leżała sztuczna choinka owinięta kawałkiem pożółkłej, dziurawej folii. Marcin wzdrygnął się mimowolnie. Po zamknięciu klapy jedynym źródłem światła była zwisająca z krokwi stara czterdziestowatowa żarówka i dwa okienka umieszczone po przeciwległych stronach strychu. Nieduże i niemyte od lat. Za kominem powinna świecić jeszcze jedna żarówka, ale musiała się spalić albo stare kable gdzieś nie łączyły. To też trzeba będzie naprawić.
Kolejne stuknięcie było cichsze, ale i tak serce zabiło mu mocniej. Sięgnął po telefon i uruchomił latarkę. Blade światło diody prześlizgnęło się po rupieciach, nie odnajdując źródła dźwięków.
Zbliżył się, zastanawiając, czy to mysz, czy szczur. Wolał pierwszą opcję, bo długie szczurze ogony źle mu się kojarzyły, od kiedy spędził noc w ciemnej piwnicy bidula. Zamknęło go tam dwóch starszych wychowanków, uważając to za zabawne. Marcin się nie śmiał.
Zatrzymał się dwa kroki od miejsca, gdzie rozdarcie płachty odsłaniało drewniane skrzynki. Jedna z nich była uszkodzona. Między wyłamanymi deskami ziała czarna przestrzeń, w głąb której nie sięgał ledowy blask. Gdy próbował poświecić pod innym kątem, coś poruszyło się wewnątrz. Zamarł. Poruszyło się albo tylko mu się wydawało.
– Pieprzyć to – mruknął. Mysz czy szczur, to w końcu wszystko jedno. Trutka działa na wszystkie.
Musiał tylko przynieść ją z kuchni, z szafki pod zlewem. Pomyślał jeszcze, że może to też być łasica albo kuna i że pewnie to ona przegryzła kabel od drugiej żarówki, gdy nagle coś wystrzeliło spod płótna i z furkotem walnęło go w pierś.
Potknął się i wywrócił, uderzając boleśnie o stare dechy. Telefon wyślizgnął mu się z ręki. Snop światła rozpalił tańczące w powietrzu drobiny kurzu, prześlizgnął się po krokwiach, wyostrzając ich kształty.
– Kurwa… – wymamrotał Marcin, próbując wypluć pył, który wypełnił jego usta gorzkim smakiem starości.
Przewrócił się na bok i spojrzał na wróbla tłukącego się histerycznie o szybę. Serce waliło mu w piersi jak oszalałe.
– O mało się przez ciebie nie posrałem, słyszysz, ty latająca myszo? – Odkaszlnął i dźwignął się na nogi. Podniósł telefon i upewnił się, czy jest cały. – Ja pierdolę… Poczekaj… – sapnął do spanikowanego ptaka.
Gdy się zbliżył, wróbel uciekł w mrok. Słychać było, jak jego nieduże skrzydła biją powietrze, jak przelatuje z miejsca na miejsce, jak zahacza o przeszkody.
Marcin chwilę siłował się z ryglem, krusząc pokrywające go spękane warstwy farby. Nieużywane od lat zawiasy zazgrzytały, poddając się z trudem. Otworzył na oścież okno tkwiące w wypaczonej framudze i wyjrzał na zewnątrz. Chciał odetchnąć świeżym powietrzem, uspokoić się, ale zamiast tego znów poczuł się nieswojo, gdy zapadnięta, pomarszczona twarz zwróciła się w jego stronę.
*
Wtedy po raz pierwszy Marcin Bieńczuk zobaczył tego człowieka. Człowieka, który mieszkał tuż za płotem, wysokim i betonowym. Renata mówiła o nim niechętnie, tyle tylko, że ma coś z głową. Stary wariat, który przez lata uprzykrzał życie wszystkim wkoło, aż w końcu ktoś nie wytrzymał i pobił go prawie na śmierć.
Pobił albo potrącił samochodem, Renata już nie pamiętała dokładnie. To było dawno, gdy jeszcze była dzieckiem, wtedy takie sprawy jej nie interesowały. Po tym wydarzeniu sąsiad się uspokoił, ręka źle się zrosła i od tamtej pory nosił ją podgiętą do piersi, rzadziej wychodził z domu. Parę lat później pochował najpierw jedyną córkę, która zginęła w wypadku kilka kilometrów dalej, potem żonę. Został całkiem sam i do reszty zdziwaczał.
Ile mógł mieć lat? Renata nie była pewna. Raz mówiła, że dziewięćdziesiąt, innym razem, że więcej. Za każdym razem powtarzała, że o kilkadziesiąt za dużo. Powtarzała bez przekonania, z przyzwyczajenia, po rodzicach. Tak samo jak przezwisko „Partyzant”, używane zamiennie z „wariatem”. Gdy Marcin pytał o tego „Partyzanta”, tylko wzruszała ramionami. Może rzeczywiście był podczas wojny w partyzantce, może nie. Nie wiedziała. W okolicy osób w podobnym wieku było już niewiele. Z każdym rokiem mniej. Mało kto mógł to pamiętać.
Partyzanta nie widzieli ani razu, odkąd się sprowadzili. Przez te kilka miesięcy Marcin niemal o nim zapomniał, uznając, że Renata sobie z niego zażartowała i że facet już dawno nie żyje, bo zarośnięta posesja i ledwo widoczny, rozpadający się drewniany dom wydawały się puste i martwe. Aż do teraz…
Mężczyzna był niski i wychudzony, ubrany w jutowy worek przewiązany sznurkiem. Stał wśród wysokich chwastów porastających całą działkę, w niedużym okręgu, który musiał wcześniej wydeptać i do którego prowadziła wąska ścieżka. Wsparty na łopacie krzywo wbitej w ziemię, z trudem utrzymywał pion. Albo był zmęczony, albo pijany, a mimo to od razu zwrócił uwagę na Marcina. Podniósł głowę i wpatrywał się w niego zapadniętymi w głąb czaszki oczami.
– Jezu – mruknął Marcin mimowolnie i cofnął się w głąb strychu.
Przez moment zastanawiał się, czy nie zrobić starcowi zdjęcia i nie wysłać go Renacie, ale uznał, że to by nie było w porządku. Nie chciał zresztą zwracać na siebie uwagi, a tym bardziej wkurzać faceta. Jeszcze tego im było trzeba, żeby jakiś świr zza płotu zaczął uprzykrzać im życie. Marcin zostawił otwarte okno i zszedł na dół.
Zegar zawieszony na ścianie w kuchni wskazywał, że do powrotu Renaty zostały jeszcze dwie godziny. Przebrał się w robocze ciuchy i otworzył drzwi do pokoju po drugiej stronie korytarza. Folia wydęła się i zaszeleściła, gdy ją rozchylił. Zwisała z framugi, tworząc jako taką osłonę przed wydostającym się z pomieszczenia kurzem. Zabezpieczała też parkiet, który był co prawda stary, ale równy, więc nadawał się, aby położyć na nim panele.
Marcin otworzył okno na oścież, założył rękawice i uzbrojony w szpachlę wrócił do przerwanego wczoraj zajęcia. Do zeskrobywania starej farby.
Domy były trzy, postawione po tej samej stronie drogi. Wciskały się w las tuż za tablicą z nazwą miejscowości, którą łatwo było przegapić. Szary kloc Bieńczuków stał pierwszy, jeśli jechało się od Sennowa przez Bożą Wolę, i ostatni od strony Sumienna. Położony na kwadratowej działce, gdzie znajdowały się też stara stodoła, wiata z rdzewiejącym pod nią bezwartościowym sprzętem i niski budynek. Kiedyś chlew i kurnik, a teraz graciarnia.
Drewniana rudera „Partyzanta” od Bieńczuków oddzielona była betonowym ogrodzeniem ponaddwumetrowej wysokości, a od ulicy starym, zmurszałym płotem, pochłanianym przez dawno zdziczały żywopłot, który tylko przy otwartej i zapadniętej w ziemię furtce rozwidlał się na tyle, że można było się przez niego przecisnąć.
Trzeci dom należał do rodziny Terwiczów. Pomalowany pastelowym różem, całkiem nieźle komponującym się z bielą balustrad i rzeźb eksponowanych na zadbanej działce, wydawał się nieco za duży dla trzyosobowej rodziny, która w nim mieszkała. Terwicze, ojciec i syn, prowadzili warsztat samochodowy w nieodległej Popielówce, osadzie na granicy Sennowa. Matka była na emeryturze, opiekowała się domem. Marcin trochę ich już poznał, najbardziej syna, bo bawili się u Terwicza w sylwestra, na imprezie, na którą zaprosił kilkanaście osób.
Młody Terwicz miał na imię Rafał, był w wieku Renaty, razem chodzili do szkoły. Nie zrobił na Marcinie najlepszego wrażenia, nie z tym całym zgrywaniem kozaka, waleniem samojebek na insta i przechwalaniem się przy własnej narzeczonej, jakie laski wyrywał jeszcze nie tak dawno. Koleś zachowywał się, jakby wciąż miał szesnaście lat i uważał się za Bóg wie kogo. W istocie był zwykłym dupkiem z syndromem Piotrusia Pana. Mimo to Marcin starał się być dla niego miły. Dla niego i pozostałych, z którymi nie łączyło go nic poza miejscem, w którym się znaleźli. Miejscem i Renatą.
Dopiero na tej sylwestrowej domówce Marcin zrozumiał, że przez ostatnie lata źle oceniał swoją żonę, że to, co brał u niej za jakąś formę fobii społecznej, było w istocie tęsknotą za starymi przyjaciółmi, którzy towarzyszyli jej przez całe dzieciństwo i młodość, a których jej pozbawił, namawiając na to, by zamieszkała z nim na Śląsku. To właśnie tam, w domu Terwiczów, po raz pierwszy od kilku lat znów zobaczył w Renacie tę dziewczynę, w której zakochał się na studiach. Wesołą i pełną energii, naprawdę szczęśliwą.
Gdy razem tańczyli, gdy patrzyła na niego tak jak kiedyś, dawno temu, czuł radość, że znów jest sobą, i żal, że był takim głupkiem, by nie liczyć się z jej potrzebami, by tak długo ich nie dostrzegać.
Dlatego starał się być miły dla koleżanek i kolegów, dawnych przyjaciół Renaty, i udawał, że świetnie się bawi w ich towarzystwie. Mimo że zupełnie nie interesowały go ich głupie gadki ani nie bawiły żarty, nie dał tego po sobie poznać, rozmawiał i śmiał się ze wszystkimi. Był jej to winny.
Niedługo po północy, gdy z głośników poleciały skoczne takty, wywołując orgię laserowych świateł, a podpite towarzystwo próbowało nadążyć za szybkim rytmem, Marcin pod byle pretekstem zostawił Renatę na parkiecie i zaszył się w cieniu pod ścianą, w miejscu, skąd mógł podziwiać, jak daje energetyczny popis tańca. Podziwiał jej zgrabne ciało i seksowne ruchy, napawał się nimi i utrwalał w pamięci.
To wspomnienie czasem wracało do niego w snach albo gdy zamknął oczy. Widział ją znowu roztańczoną, bliską i odległą jednocześnie, znajomą i obcą. Poruszała się w zupełnej ciszy, bo zapamiętał wszystko, każdy kolor i ruch, ale żadnego dźwięku. Kolorowy film w głowie z wciśniętym „mute”. Nie wiedział czemu.
*
Otwarte na oścież okiennice sprawiły, że wyraźnie słyszał dobiegające z zewnątrz dźwięki. W świergot pierwiosnków i świstunek wkradł się narastający szum opon na asfalcie. Samochód zwalniał, więc Marcin podszedł do okna. Spodziewał się zobaczyć Renatę parkującą pod bramą, bo chociaż nie miał przy sobie zegarka ani telefonu, wydawało mu się, że to już właściwy czas na jej powrót. Za późno się zorientował, że samochód zwolnił, ale nie zamierza się zatrzymywać. Zamiast Renaty zobaczył Rafała Terwicza, który pomachał mu przyjaźnie przez otwartą szybę. Marcin odpowiedział podobnym gestem i cofnął się w głąb pomieszczenia, zły, że musiał go oglądać.
Nie lubił Terwicza nie tylko ze względu na jego sposób bycia, ale przede wszystkim dlatego, że to przez niego musiał się teraz męczyć z remontem. Robić coś, czego nie chciał i nie potrafił, a co nagle okazało się podobno wyznacznikiem jego męskości.
– Głupi kutas – mruknął pod nosem i wrócił do przerwanej pracy, która szła jak krew z nosa. To tylko pogłębiało jego frustrację.
Marcin Bieńczuk nigdy nie czuł żadnego pociągu do majsterkowania, niczego nie naprawiał. Odkąd tylko mógł, zepsute rzeczy po prostu wyrzucał i na ich miejsce kupował nowe. W przypadku mieszkań, które zmieniał dotychczas dwa lub trzy razy, nigdy nawet nie przyszło mu do głowy, by cokolwiek zrobić samemu. Za przemalowanie ścian czy zmiany aranżacji płacił odpowiednim ludziom. Było go na to stać, ale to nie pieniądze decydowały o takim podejściu.
W domu dziecka jedna z sióstr zakonnych, która próbowała sprawić, żeby niechciane dzieci zaprosiły do swych serc Jezusa, stale powtarzała im, że znalazły się w tym miejscu, bo nikt ich nie chce i nie potrzebuje. Powtarzała, że jedyne, do czego się nadają, co będą mogły kiedyś robić, to ciężko harować fizycznie. Że tylko w ten sposób zmażą z siebie grzech, którym było ich istnienie. Powtarzała, że to dlatego rodzice się ich wyrzekli, dlatego ich nie chcieli.
– Będziesz robolem, ty też, i ty, i ty… – Pokazywała kolejno palcem. – Będziecie pracować w pocie czoła, żeby Bóg wam przebaczył… Oczywiście o ile wcześniej nie wylądujecie w więzieniu lub nie zaćpacie się w jakiejś bramie. Powiedz… – zwracała się do wystraszonych dziesięcio- czy dwunastolatków – czy chcesz ćpać? Chcesz, żeby pan Jezus widział, jak to robisz?
Gdy w końcu siostrunię odsunięto od pracy z dziećmi, a na jej miejsce przyszła taka, która miała wszystkie klepki tam gdzie trzeba, było już za późno, by naprawić szkody. Trauma wrosła w psychikę Marcina jak grzyb w drewno.
Paradoksalnie to właśnie tej psychopatce Bieńczuk zawdzięczał swój sukces. Przynajmniej w pewnym sensie.
To było niedługo przed jego osiemnastymi urodzinami, w jednej z tych wąskich, śmierdzących uliczek, gdzie właściciele knajp wyrzucają resztki do nigdy nieczyszczonych kontenerów. Marcin wyszedł tam, bo do toalety była kolejka, a on wypił cztery piwa i musiał, ale to naprawdę musiał opróżnić pęcherz.
Gdy rozsunął rozporek i oparł się o ścianę, usłyszał bełkotliwy głos. W innej sytuacji odszedłby stamtąd jak najszybciej, ale wtedy było już za późno. Ciepła struga tryskała z wyczekiwaną ulgą i nie dało się jej zatrzymać. Poza tym głos wymówił jego nazwisko.
Chłopak siedział za kontenerem, na kartonach. W miejscu, gdzie ledwie docierało słabe światło umieszczonej na budynku lampy. Widać było zlepione brudem strąki włosów, rzadki zarost i podwinięty rękaw, odsłaniający rękę pokrytą ospą strupów. Obok leżały reklamówki foliowe, szmaty i strzykawka.
– Miała rację, kurwa, co nie, Bieńczuk? – powtórzył. – Pieprzona pingwinica miała rację. Gówno z nas będzie…
Marcin się wzdrygnął. Jego otumaniony alkoholem mózg potrzebował chwili, by w tym zapuszczonym menelu rozpoznać Kamila, jedynego dzieciaka, z którym kiedykolwiek się zaprzyjaźnił. Z którym znosił upokorzenia, cierpiał, ale też śmiał się i marzył o lepszym życiu niż to w bidulu, dzieciaka, z którym próbował z niego uciec.
Nic z tego nie wyszło, bo nie mogło. Byli za mali, by racjonalnie planować taki krok, by go zrealizować. Sprawa szybko się wydała i ich rozdzielono. Marcin został, a jego przyjaciela przeniesiono do innego ośrodka. Nigdy więcej się nie zobaczyli – aż do tej chwili w ciemnym zaułku.
Podkrążone, upiornie ruchliwe oczy wpatrywały się w Marcina, wwiercały w jego czaszkę, rozpalały ją mieszaniną sentymentów i obrzydzenia.
– Miała rację – wybełkotał chłopak. – Gówno z nas będzie…
– Może z ciebie! – warknął wtedy Marcin, zasuwając rozporek. Odwrócił się, minął drzwi knajpy przywołujące go stłumionym gwarem zabawy i ruszył chwiejnym krokiem w stronę wylotu z zaułka. Odległego prostokąta rozświetlonego blaskiem latarni. Udawał, że nie słyszy za plecami niewyraźnych nawoływań dawnego przyjaciela. Kiedyś pełnego marzeń dzieciaka, a teraz śmiecia, w którego oczach przejrzał się jak w zwierciadle.
Marcin brał wtedy udział w pilotażowym programie usamodzielniania, który zapewnił mu małe mieszkanie i skromne fundusze. Objęto nim ledwie piątkę dzieci kwalifikowanych ze względu na wyniki w nauce. Marcin ciężko na to pracował, więc gdy się udało, miał wrażenie, że złapał Pana Boga za nogi, że może świętować. Tyle że świętowanie się przedłużyło. Tydzień, miesiąc, pół roku…
Jak spuszczony z łańcucha pies, który po raz pierwszy zaznał wolności i może robić to, co chce, Marcin szlajał się od knajpy do knajpy, z imprezy na imprezę. Nowi znajomi, nowe miejsca, brak czasu na szkołę. Naukę zaniedbał, średnia spadła, na pierwszą rozmowę z psychologiem spóźnił się pół godziny. Na kolejną nie poszedł. Szkoda mu było czasu…
Dopiero w tamtym mrocznym, śmierdzącym uryną i odpadkami zaułku dotarło do niego, że był idiotą, że własnymi rękami starał się zniszczyć wszystko, na co ciężko pracował, że znajdował się na granicy upadku…
– Wszystko, co bezwartościowe, nawet jeśli podrzucone w górę, musi spaść – mówiła zakonnica, biorąc do ręki kamień. – To jesteście wy… – Podrzucała go i pozwalała, by z głuchym trzaskiem spadł na bruk. – Nawet jeśli kiedyś coś osiągniecie, to nie będzie miało żadnego znaczenia, bo prędzej czy później znów wrócicie tam, gdzie wasze miejsce. Na sam dół…
Marcin potknął się o coś, uderzył biodrem o kontener na śmieci, upadł w śmierdzącą kałużę. Niemal na granicy wyznaczonej przez blask ulicznych latarni i warkot przejeżdżających samochodów.
– Nie! – stęknął, podnosząc się niezdarnie. – Nie ja… – Wyprostował się i odwrócił w głąb zaułka, gdzie paliła się samotna lampa. Z tej odległości nie mógł dostrzec siedzącej postaci, ale wiedział, że tam jest.
– Ze mnie nie będzie gówna! – krzyknął w tamtą stronę. – Ja nie upadnę!
Otrzepał pobrudzone dłonie i wyszedł w blask.
Maszerując wtedy w stronę domu, nie zwracał uwagi na cudze spojrzenia, choć dobrze wiedział, co ludzie mogą sobie o nim myśleć. O brudnym, zataczającym się i mamroczącym do siebie chłopaku. W innej sytuacji byłoby mu wstyd, ale nie wtedy. Wtedy nie miało to znaczenia, bo Marcin już nie był tym człowiekiem, od którego odwracali wzrok. Był tym, który ma przyszłość.
*
– Cześć, Biśku! – Wesoły głos Renaty oderwał go od skrobania. Stała w drzwiach, odchylając folię i wodząc wzrokiem po pomieszczeniu.
– Oceniasz postępy? – zapytał. Pył zachrzęścił mu w zębach.
– Kawał świetnej roboty! – pochwaliła. – Zrobić ci coś do picia?
Gówno prawda! – pomyślał, ale nie powiedział na głos. Oboje wiedzieli, że wszystko wlecze się niemiłosiernie, że już dawno powinien kończyć malowanie tego pokoju, a nie pieprzyć się ciągle ze zdrapywaniem starej farby. Ale najwyraźniej Renata wolała udawać, że jest inaczej. Może nie chciała sprawiać mu przykrości, a może uważała, że na więcej go nie stać.
– Herbatę – poprosił. – Jak było w pracy?
– Rozpisałam swój pierwszy przetarg, na fotopułapki dla nadleśnictwa. Będą finansowane ze środków gminy. Czyli papierologia i nudy. – Roześmiała się. – A tobie jak poszło…? Zresztą, opowiesz mi przy stole! – dodała, nim zdążył się odezwać, i zniknęła w korytarzu.
– Przywiozłam pizzę z tej pizzerii, o której ci mówiłam! – krzyknęła z kuchni. Jej głos brzmiał trochę piskliwie, jak zawsze, gdy go podnosiła.
Mruknął pod nosem coś, czego nie mogła usłyszeć, i poszedł się umyć. I przebrać, bo robocze ciuchy nie pasowały do jej eleganckiej garsonki.
– Jak ci poszło, Biśku? – powtórzyła, gdy już jedli.
Wiedział, o co pyta, ale nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Popełnił błąd, opowiadając jej o tej firmie, do której aplikował, o tym, że szukają kogoś z jego doświadczeniem i kompetencjami na stanowisko koordynatora i że ma duże szanse.
Popełnił błąd, bo za bardzo podekscytował się wizją, że po kilku miesiącach znów wskoczy w zawodowe tryby, że znów poczuje się kimś. Przez to jego ekscytacja udzieliła się i jej, chociaż nie powinna, bo wszystko było tylko prawdopodobne, ale nie pewne.
Marcin był realistą i zdawał sobie sprawę, że nie zawsze to kompetencje są decydującym kryterium, że na decyzję może wpłynąć wiele czynników, również zupełnie nieobiektywnych. Nigdy jednak nie przypuszczał, że będzie to ich cholerny dach.
– Poszło dobrze, ale muszę to jeszcze przemyśleć, warunki nie są do końca takie, jakich oczekiwałem – skłamał.
– Na pewno pójdą ci na rękę. – Uśmiechnęła się. – Już się powinni zorientować, że nikogo lepszego od ciebie nie znajdą.
– Możliwe. – Wepchnął kawałek pizzy do ust.
– W Kielcach były duże korki? – zainteresowała się.
Spojrzał na nią z irytacją. Nie mógł cofnąć tego, co powiedział przed chwilą, ale nie chciał też brnąć w kłamstwo. Żuł powoli, mając nadzieję, że Renata zmieni temat, ale najwyraźniej nie zamierzała tego zrobić. Jadła, czekając, jakby ją to naprawdę obchodziło. Poczuł napływającą falę gniewu.
– O co ci chodzi? – zapytał z pełnymi ustami.
Zdziwiła się i zamierzała zareagować, ale wtedy zadzwonił dzwonek, przeszywając ich oboje metalicznym dreszczem.
Marcin odłożył niedojedzony brzeg ciasta i nie patrząc na Renatę, ruszył do drzwi, gdzie na ścianie wisiał stary, kanciasty domofon. Nacisnął przycisk i burknął do głośnika:
– Kto tam?
Przyszło mu na myśl, że może listonosz wrzucił coś do skrzynki i zdecydował się powiadomić ich o tym fakcie, albo jakiś przyjezdny chciał spytać o drogę. W najgorszym wypadku to ktoś od Terwiczów. Zupełnie nie spodziewał się, że usłyszy szorstki głos:
– Dzień dobry, komisarz Wargalski, policja, proszę otworzyć.
Była ich dwójka. Komisarz, krępy szatyn, którego komiksowe imię Gwidon kontrastowało z poważnym, trochę gburowatym wyrazem twarzy, i aspirantka. Dziewczyna była dużo młodsza, przedstawiła się jako Kamila. Marcin nie zapamiętał nazwiska, ale mimowolnie poczuł do niej sympatię. Może z powodu tych dołeczków w policzkach i wesołych oczu, a może dlatego, że przyglądała mu się przy powitaniu chwilę dłużej, niż było to konieczne. Miała miły głos, w przeciwieństwie do Wargalskiego. Przez chwilę Marcin zastanawiał się, czy powinni założyć maseczki i łypać na siebie sponad nich, jak w jakiejś kiczowatej komedii, ale nikt o tym nie wspomniał, mimo że wystawały z kieszeni mundurów.
– Proszę o jakieś dokumenty tożsamości. Może być prawo jazdy. – W ustach komisarza nie była to prośba, a polecenie. – Możemy gdzieś usiąść? – zapytał, rozglądając się ostentacyjnie.
– Może tu… – Marcin odsunął szeleszczącą folię. Gestem zaprosił ich do pokoju, w którym czas zatrzymał się w latach osiemdziesiątych. – Mamy remont, więc…
– Widzę.
Usiedli przy dużym stole, na którym wciąż leżał obrus uprasowany przez świętej pamięci teściową. Przy fotelu stały jej wytarte klapki, a na taborecie pozostała niedoczytana gazeta i okulary, których nie zdążyła włożyć do etui.
Marcin dopiero wtedy uświadomił sobie, że popełnił błąd. Zaskoczony wizytą policji przestał myśleć racjonalnie i dlatego zaproponował ten pokój. Jedyny na parterze, którego jeszcze nie ruszali i który miał wszystkie meble. Chciał dobrze, ale przez te nerwy i zaskoczenie nie pomyślał, że dla Renaty będzie to bolesne, że będzie musiała tu wejść po raz pierwszy, odkąd się wprowadzili. Spojrzał na nią przepraszająco, ale wzrok miała spuszczony. Drżała.
– Dziękuję. – Policjantka skończyła spisywać ich dane i oddała dokumenty.
– Dowiemy się w końcu, o co chodzi? – spytał Marcin.
W pierwszym odruchu chciał zaproponować, żeby jednak przeszli do kuchni, chciał wszystko naprawić. Tyle że to by już niczego nie zmieniło, nie cofnęło czasu. Poczucie winy zapiekło go od środka.
– Chcemy rozpytać państwa na… – zaczęła Kamila, ale Wargalski wszedł jej w słowo.
– Julia Makowska – powiedział, patrząc Bieńczukowi prosto w oczy. – Co pan o niej powie?
– Nic. – Marcin cofnął się odruchowo. – Nie wiem, kto to jest.
– Jest pan pewien?
Było coś w głosie i spojrzeniu komisarza, co sugerowało, że uważa inaczej. Zupełnie jak gdyby zadawał pytanie tylko dla zasady, dobrze znając odpowiedź i wiedząc, że jest twierdząca. Jak gdyby czekał na to, by Marcin skłamał, bo przecież oni zawsze kłamią, prawda? Zawsze mówią, że nic nie wiedzą, nie znają, nie widzieli ani nie zrobili. Odruchowo, bez zastanowienia, prosto w oczy.
To było coś, czego szybko uczy się każdy policjant. Niezależnie od tego, czy ludzie robią to ze strachu czy wyrachowania, nie można im ufać, nie można wierzyć w każde słowo, ale trzeba słuchać i zadawać pytania w taki sposób, aby odkryć fałsz, by sami się zdradzili. Każdy policjant musi brać to pod uwagę. Mało który to lubi, ale Wargalski najwyraźniej zaliczał się do wąskiej grupy cynicznych i wrednych skurwysynów, którzy czerpali radość z takich sytuacji i podniecali się na myśl, że będą mogli tak przycisnąć człowieka, by się zaplątał we własnych słowach i sam się zdradził. To było widać w jego oczach.
Marcin poczuł żar wypełzający spod koszuli i rozpalający szyję, wspinający się na policzki poczuciem winy, której nie było.
– Tak, jestem pewien, do cholery! – Niepotrzebnie podniósł głos, co wyraźnie ucieszyło komisarza.
– Majula – powiedziała cicho Renata. – Majula ma na imię Julia…
– No więc? – Wargalski nie spuszczał wzroku z Marcina.
Wspomnienia uderzyły go chłodem wciskającym się pod ubranie, przyniosły echo odległych, spóźnionych fajerwerków, błyszczących oczu wpatrujących się w niego tajemniczo i niezręczności wypełniającej tamtą noc.
– Majula… – powtórzył Marcin. – Teraz już wiem, o kogo chodzi. Zapomniałem, jak się nazywa, przepraszam.
– Więc? – Wargalski ostentacyjnie pstryknął długopisem i zapisał coś w notatniku.
– Tak, Majulę… Julię poznałem w sylwestra, w domu Rafała Terwicza, to nasz sąsiad. Nie wiem… Może ktoś mi ją przedstawił, ale nie mam pamięci do nazwisk, a wszyscy wołali ją Majula i tak zapamiętałem. To narzeczona Rafała Terwicza… Była narzeczona – poprawił się. – Bo w połowie stycznia się chyba rozstali… – Spojrzał na Renatę, a ta skinęła głową. – Wiem, że pracowała w aptece w Sennowie i że jakiś czas po rozstaniu z Terwiczem wyjechała gdzieś do rodziny. Więcej może państwu powiedzieć moja żona, bo znały się od dziecka. Ja tu przyjechałem niedawno i nie…
– Na razie interesuje mnie to, co pan ma do powiedzenia. – Wargalski wszedł mu w zdanie. – Pamięta pan, co robił pierwszego stycznia około drugiej nad ranem?
– Byłem u Terwicza w domu, tak jak już mówiłem… – Marcin się zawahał. – Czemu pan mnie przesłuchuje?
– Nie przesłuchuję, tylko rozmawiam. Jak będę chciał pana przesłuchać, to spotkamy się na komisariacie w Kielcach, pod które podlega wasze Sennowo. To taka zasadnicza różnica. – Spojrzał na Marcina spode łba. – Chyba że pan woli?
– Nie.
– Więc proszę opowiedzieć o tym, co pan robił w nocy pierwszego stycznia z Julią Makowską.
– Nic nie robiłem! – Zbyt późno uświadomił sobie, że znów podniósł głos, że Renata patrzy na niego zdezorientowana. Że wszystko jest nie tak. – Cholera, przepraszam, ale miałem dziś bardzo ciężki dzień… Denerwuję się, bo ta sytuacja mnie zaskoczyła, państwo mnie zaskoczyliście… – wymamrotał i odwrócił wzrok.
Właśnie wtedy tak naprawdę dotarło do niego, jak bardzo zmienił się przez ostatnie miesiące. Jak z pewnego siebie faceta stawał się powoli wycofanym neurotykiem, który nie potrafi zapanować nad emocjami ani trzeźwo patrzeć na rzeczywistość. Lata pracy nad sobą, nad charakterem, ograniczeniami i słabościami przestawały mieć znaczenie. Tracił opanowanie.
Kolejny raz w swoim życiu leciał głową w dół i kolejny raz robił to na własne życzenie, bo owszem, mógł się usprawiedliwiać, że to wina tego gównianego domu i gnijących wspomnień, które wyzierały z każdego kąta i mebla, a nawet nie były jego wspomnieniami. Że to przez ten cholerny, otaczający ich las, napierający z każdej strony, przyduszający i zwisający nad drogą upiorną groźbą, że któregoś dnia zarośnie ją szczelnie, uniemożliwiając ucieczkę z miejsca, gdzie więcej już było przeszłości niż nadziei na przyszłość. Gdzie najsolidniejsze fundamenty prędzej czy później ustępowały niszczycielskiej sile korzeni, które je kruszyły, ryły pod ziemią. Niewidoczne i nieustępliwe, jak gdyby jedynym sensem ich istnienia była mozolna destrukcja wszystkiego, co było inne, co nie należało do lasu.
Marcin mógł się tym usprawiedliwiać, ale w głębi serca wiedział, że to tylko skutki, a nie przyczyny. Naiwna wiara, nazywana przez niektórych miłością, której zdecydował się poświęcić, teraz wystawiała mu wysoki rachunek, a on nie był pewny, czy zdoła go zapłacić. Ani nawet czy chce to zrobić.
Poczuł nagły ucisk w głowie. Zamrugał zdziwiony, że wszystko wokół się rozmazuje i zaczyna wirować.
– Marcin!
Krzyk Renaty dobiegł gdzieś z oddali, skutecznie wyrywając go z dziwnego odrętwienia. Dopiero widząc pochylone nad sobą twarze, zrozumiał, że odpłynął i zsunął się z krzesła.
– Coś panu dolega? – Policjantka przyglądała mu się czujnie.
– Tylko zakręciło mi się w głowie… – Dźwignął się z ziemi. Renata pomogła mu wstać. – Już w porządku, naprawdę! – uspokoił ją, choć wcale nie był tego pewny. Nie rozumiał, co się stało.
– Powinien się pan zbadać.
– Tak, na pewno to zrobię. – Podniósł przewrócone krzesło, zmuszając zdrętwiałe członki, by robiły to, czego od nich oczekuje i nie zdradziły strachu i dezorientacji, jakie wypełniały każdą komórkę jego ciała. – Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło, może to z przepracowania albo jakiś brak witamin… Już jest dobrze.
– W takim razie proszę opowiedzieć o sylwestrowej nocy – poprosił Wargalski, który nie ruszył się z miejsca.
Marcin usiadł i odetchnął głęboko. Był jeszcze lekko oszołomiony, zupełnie jakby wyrwano go ze snu, ale nie chciał tego okazywać. Tak samo jak nie chciał, by ktokolwiek zobaczył, jak bardzo ta sytuacja go przestraszyła.
Nigdy nie miał problemów ze zdrowiem, a już na pewno nie bolała go głowa ani nie wariował błędnik. Nigdy mu się nic takiego nie zdarzyło, tyle że wcześniej… To ten pieprzony wróbel – pomyślał. Przewrócił się, ratując go, i musiał uderzyć się w głowę. Może o deski, może o jakieś stojące tam cholerstwo. Nie czuł tego ani nie pamiętał, ale wydawało się logiczne. Kiedyś oglądał program na temat urazów mózgu i wiedział, że nawet drobne mogą prowadzić do chwilowej amnezji i zawrotów głowy. Takie objawy powinny przeminąć z czasem. Tak, to pasowało, a więc najprawdopodobniej miał lekkie wstrząśnienie mózgu. Raczej nic poważnego.
Powstrzymał się, by nie obmacać głowy w poszukiwaniu guza. To nie miało już znaczenia. Teraz chciał tylko zakończyć tę farsę i pozbyć się policji. Potem odpocząć, a jutro odwiedzić lekarza. Tak na wszelki wypadek.
– Byliśmy u Terwicza, to tu obok – powiedział, marszcząc czoło. – Zaprosił nas, bo Renata jest jego koleżanką. Była – poprawił się. – To znaczy znają się od dziecka, tak jak pozostałe osoby, które tam się bawiły.
– Poza panem.
– Tak, ja jeden byłem napływowy. Oczywiście nikt nie dawał mi tego odczuć, ale i tak sytuacja nie była dla mnie w pełni komfortowa. To chyba normalne, prawda? – Nie oczekiwał odpowiedzi. – Nic nie mówiłem żonie, bo ona świetnie się bawiła i nie chciałem jej tego odbierać. Ostatnie lata mieszkaliśmy na Śląsku, gdzie nie było zbyt wielu okazji… W każdym razie tuż po północy Majula… Julia źle się poczuła. Rafał zaproponował, żeby położyła się w pokoju na górze, ale ona wolała wrócić do domu, bo impreza była głośna, a w dodatku Terwicz nie miał żadnych leków. Posprzeczali się o to, bo on proponował, że ją odwiezie do Sennowa, a ona nie chciała, żeby prowadził po alkoholu. Zdecydowała, że pójdzie na piechotę. Rafał nie chciał jej puścić samej, nie chciał też z nią iść i zostawiać gości. Dlatego zaoferowałem, że ja ją odprowadzę.
Przerwał na chwilę i zerknął na Renatę. Była odwrócona do niego bokiem, wpatrzona w stojący pod ścianą pusty fotel. Wargalski wciąż notował. Marcin nie zamierzał czekać, aż skończy.
– Uznałem, że to świetna okazja, aby na trochę się stamtąd wyrwać i odetchnąć świeżym powietrzem. Renata nie miała nic przeciwko – zastrzegł. – Terwicz był zadowolony, Julia też i ogólnie wszyscy, bo bali się już, że dojdzie do jakiejś większej kłótni i zamiast imprezy będzie kwas.
– Co było dalej?
– Wziąłem od Terwicza latarkę i poszliśmy z Julią przez Bożą Wolę do Sennowa. Po drodze poczuła się lepiej i nawet zastanawiała się, czy jednak nie wrócić na imprezę, ale ostatecznie uznała, że to nie ma sensu. Odprowadziłem ją pod dom i tyle. Po drugiej byłem z powrotem u Terwicza. Nie było mnie godzinę, może trochę dłużej, bo z Julią szliśmy wolniej.
– Czy Julia mówiła panu coś nietypowego? – odezwała się nagle Kamila, ignorując piorunujący wzrok komisarza.
– Nie. – Marcin pokręcił głową. – Rozmawialiśmy na jakieś niezobowiązujące tematy, tylko po to, żeby droga się nie dłużyła. Nie pamiętam już o czym.
– Czy po tamtej nocy spotkał się pan z nią jeszcze? – Wargalski pstryknął długopisem.
– Tak, kiedy kupowałem leki w aptece, w której pracowała. Powiedzieliśmy sobie „cześć”, poprosiłem o coś na przeziębienie, zapłaciłem i wyszedłem. Jakiś czas później żona powiedziała mi, że rozstają się z Rafałem i że Majula wyjeżdża. To wszystko, co mogę powiedzieć na temat tej dziewczyny. Lepiej porozmawiajcie państwo z Terwiczem.
– Dziękuję za bezcenną radę. – Komisarz się skrzywił. – Z panem tyle, a teraz pani…
– Rozumiem, że mogę wyjść się przewietrzyć? – spytał Marcin, wstając.
Wargalski machnął ręką i skupił się na Renacie, prosząc, by opowiedziała o Julii. Marcin nie usłyszał, co mówiła, bo wyszedł nie tylko z pokoju, ale i z domu. Na podwórko, gdzie stały wypłowiały ogrodowy stolik i skrzypiące krzesło. Usiadł tyłem do budynku i wlepił wzrok w ścianę lasu.
Ponownie powstrzymał się przed obmacaniem głowy w poszukiwaniu guza, bo Renata mogła zobaczyć to przez okno, a nie chciał jej dodatkowo niepokoić. I tak już dość przez niego cierpiała. Przeszło mu przez myśl, że znów jej dołożył, zostawiając tam samą. Albo wręcz przeciwnie, może teraz poczuła się swobodniej. Mogła powiedzieć więcej niż przy nim. Szczególnie o młodości, kiedy była związana z Terwiczem. Oczywiście Renata nigdy się do tego nie przyznała i nie miała świadomości, że Marcin wie, a on nie wyprowadzał jej z błędu. Nie zdradził, kiedy się dowiedział ani od kogo.
Owszem, skłamałby, twierdząc, że ta informacja go nie zirytowała, że nie miała wpływu na jego stosunek do Terwicza ani na to, jak bawił się na tamtej imprezie. Był zirytowany, tak jak każdy byłby na jego miejscu, ale też starał się oceniać sytuację obiektywnie. Naturalnie, czułby się lepiej, gdyby Renata była z nim szczera, ale z drugiej strony może po prostu nie chciała go denerwować czymś, co od dawna się dla niej nie liczyło?
Marcin świetnie to rozumiał, bo sam był zdania, że czas, gdy w ogóle się z Renatą nie znali, nie powinien mieć dla nich żadnego znaczenia. Jej przeszłość dla niego, a jego dla niej. Uważał, że każde z nich miało prawo popełniać w życiu błędy i mieć swoje tajemnice.
Tak jak Majula. Ona też musiała jakieś mieć, skoro nagle zaczęła się nią interesować policja. Skoro zaczęli chodzić po ludziach i wypytywać. Wargalski był rutyniarzem i kawałem chama, ale ta dziewczyna, Kamila, wydawała się przejęta i zaangażowana. Zapytała, czy Julia nie mówiła nic „nietypowego”. Marcin nie wiedział, co dokładnie miała na myśli, ale przypuszczał, że ona sama też tego nie wie, że porusza się po omacku, szukając jakiegoś punktu zaczepienia. Może dotyczyło to związku Majuli z Terwiczem, może jej pracy, wyjazdu albo czegoś zupełnie innego. Poczuł ukłucie niepokoju. Wyciągnął telefon i po chwili wahania wykasował numer Majuli razem z historią połączeń. Tak na wszelki wypadek.
Za jego plecami, w prostokącie okna, trzy postacie wciąż siedziały przy stole, niewyraźne przez odbijające się w szybie niebo. Rozmowa się przedłużała, ale na szczęście okno było zamknięte, więc Marcin nie musiał jej słuchać. Mógł zamknąć oczy i pozwolić, by ciepłe promienie słońca i śpiew ptaków wepchnęły go w lepką drzemkę.
*
Przez resztę dnia Renata unikała jego wzroku, nie odzywała się. Gdy szykowali się do snu, miał wrażenie, jakby byli dla siebie zupełnie obcymi ludźmi, jakby ta popołudniowa wizyta policji zabrała im coś ważnego. Nie był pewny, czy Renata ma do niego większy żal o ten cholerny pokój, czy o Majulę. Choć przecież w tym drugim wypadku nie powiedział chyba nic, co mogłoby dać jej jakiekolwiek powody. Wiedziała, że odprowadził Julię w sylwestra, bo sama go do tego namawiała, wiedziała też o spotkaniu w aptece.
Dlatego uznał, że to jednak ta sprawa z pokojem sprawiła, że Renata leżała teraz na skraju łóżka, odwrócona plecami i skulona, by uniknąć choćby przypadkowego kontaktu. Zupełnie jak gdyby stał się nagle trędowaty.
– Przepraszam – powiedział. – Naprawdę tego nie chciałem…
Słowa wpadły w pustkę obojętności. Czekał jeszcze chwilę na jakiś gest lub znak, że w ogóle je usłyszała, ale na próżno. W końcu zrezygnował, ostrożnie wsunął się pod kołdrę i zgasił lampkę.
*
Renata przyciskała głowę do poduszki, jak gdyby wierzyła, że może się w niej zanurzyć, że cienka warstwa materiału pęknie pod naciskiem, a miękki, ciepły puch otoczy ją i ukoi. Przez cały wieczór czekała na moment, gdy w końcu będzie mogła dać upust emocjom, pozwolić łzom wsiąkać w pościel. Była świadoma, że Marcin próbuje się do niej zbliżyć, słyszała jego słowa, ale to wszystko było gdzieś obok, odbijało się od skorupy, w której musiała się zamknąć. Zamknąć swoje osobiste, rozżarzone do czerwoności cierpienie, chcące rozerwać piersi spazmatycznym szlochem. Marzyła, by dać mu wyraz, by sobie ulżyć, ale dobrze wiedziała, że tego jej nie wolno. Nie mogła stracić panowania nad emocjami i ściągnąć na siebie pułapki pytań.
Dlatego zamknęła się w skorupie, tak jak zamykała się jako dziecko. W bezpiecznej kryjówce chroniącej ją przed wszystkim, co mogło ją skrzywdzić. Tyle że teraz nie była już małą dziewczynką, bezbronną wobec despotycznych rodziców, którzy jej delikatne dzieciństwo zmienili w cuchnący ściek. W odpływ, w jaki ojciec fizyczną przemocą wlewał wszystkie swoje frustracje i niepowodzenia, a socjopatyczna matka zamykała, by nie wypłynęły, dociskając psychiczną śrubę. Nie była już bezbronna, a ta kryjówka nie miała chronić jej przed zranieniem. Tym razem nie zamknęła się w klatce bezpieczeństwa, lecz w sejfie. Solidnym i gwarantującym dyskrecję.
Wizyta policji uderzyła w jej zmysły, rozbudziła intuicję, która teraz podpowiadała, że jest źle. Renata starała się przed tym bronić, ale bezskutecznie. Czuła to pod skórą, w opuszkach palców i końcach włosów. Czuła, że Julii coś się stało. Coś bardzo złego. Ta myśl wywoływała drżenie całego jej ciała, rezonujące w kościach i wywołujące gęsią skórkę. Nieznośne i męczące, ale zupełnie bez znaczenia w porównaniu z tym, jak jej organizm reagował na myśl o nieprzewidywalnych konsekwencjach, z którymi będzie musiała się zmierzyć. Dlatego zasypiała, modląc się w duchu, by była w błędzie, aby instynkt ją tym razem zawiódł.