Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Śmierć młodziutkiej kieleckiej influencerki sprawia, że prokurator Arkadiusz Painer będzie musiał zmierzyć się z technologią i światem, których nie zna i nie rozumie. Na szczęście i tym razem przyjdą mu z pomocą Dorota Kowalska, uważana za najlepszą technik kryminalną w okolicy, a także Dariusz Kryński, który po raz pierwszy stanie na czele zespołu dochodzeniowego. Do „kręgu Painera” dołączy też młody informatyk z wydziału do walki z cyberprzestępczością, a jego pomoc okaże się nieodzowna. Nic jednak nie pójdzie łatwo…
Umierają kolejne osoby, tymczasem w zespole śledczych dochodzi do konfliktu. Morderca ciągle wyprzedza policjantów o krok, a sprawę dodatkowo komplikuje rosnące zainteresowanie mediów.
Wybucha afera, w której Kryński będzie starał się zrobić wszystko, by uniknąć roli kozła ofiarnego, a Painer, świadom konsekwencji, musi wybierać – postąpić wbrew woli zwierzchników czy wbrew prawu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 473
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Jacek Łukawski, 2021
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Redaktor prowadzący: Adrian Tomczyk
Marketing i promocja: Anna Rychlicka-Karbowska
Redakcja: Mirosław Ruszkiewicz
Korekta: Gabriela Niemiec, Mirosław Krzyszkowski
Projekt typograficzny, skład i łamanie: MELES-DESIGN
Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz
Fotografia na okładce: © andreiuc88 / Shutterstock
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-66839-51-9
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Wydarzenia i postaci opisane w książce stanowią wymysł autora.
Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest niezamierzone i przypadkowe.
Książkę dedykuję
śp. Jarosławowi Rybskiemu,
wspaniałemu tłumaczowi, pisarzowi i przyjacielowi
Rozdział 1
1
Influencerzy powinni umierać online, w porze wysokiej oglądalności, lajkowani do samego końca. To właśnie przytrafiło się Marcie Skoczkowskiej, która prowadziła swój kanał na YouTubie pod nickiem Martuśje. Posiadała oczywiście również konta na Instagramie i Facebooku, każde skupiające po kilkadziesiąt tysięcy fanów. Jednak to YouTube i streaming live były podstawą jej działalności. Marta Skoczkowska miała dwadzieścia jeden lat. Krótkie czerwone włosy, duże migdałowe oczy, figurę fit i intrygującą wadę wymowy, która sprawiała, że jej głos brzmiał tak, jakby nadal była małą dziewczynką.
W rzeczywistości nie była to wada, ale świadoma kreacja, element nakręcający oglądalność. Martuśje było jednym z wielu kanałów foodhaulowych. Jednym z wielu, a jednak dość szybko uzyskującym popularność. Bez wątpienia miały na to wpływ: świetny dobór oryginalnych produktów i potraw, ciekawy sposób prezentacji, wspomniana wada wymowy oraz to, że Marta każdy filmik nagrywała w czerwonym gorsecie. Czerwonym tak, jak jej włosy i jak krew, którą wypluła kilka chwil przed śmiercią. Choć określenie „kilka chwil” nie jest precyzyjne.
Dziewczyna umierała niemal dwadzieścia minut. Rzężąc i telepiąc się na stole. Obserwowana przez kilka tysięcy subskrybentów. Kilka tysięcy, z których tylko troje zdecydowało się zadzwonić na numer alarmowy. Pozostali byli przekonani, że zrobi to ktoś inny. Oczywiście o ile uwierzyli, że to, co widzą, dzieje się naprawdę.
Grupa operacyjno-procesowa dotarła na miejsce dopiero po dwóch godzinach. Tyle zajęło ustalenie, skąd dziewczyna nadawała live. Kiedy policjanci weszli do pomieszczenia, kilkaset osób wciąż było online.
– Wyłączcie to gówno! – Wąsaty szef pepeżetu spojrzał na własną twarz poruszającą się w kadrze płaskiej matrycy laptopa, który stojąc poza zasięgiem kamery, pozwalał Skoczkowskiej śledzić poprawność transmisji. Niewielki, różowy, z umieszczoną w rogu naklejką śmiesznego kotka. Musiał wyglądać o wiele lepiej, nim zakrzepła na nim krew.
Czerwona dioda zgasła. Streaming umarł tak samo jak jego twórczyni. Młoda policjantka, pierwszy raz biorąca udział w czynnościach, wybiegła na zewnątrz, aby puścić pawia.
– Przynajmniej nie zatarła śladów – docenił prokurator Arkadiusz Painer.
Błysnął flesz, gdy techniczka zrobiła pierwsze zdjęcie.
– Cholernie bolesna śmierć – mruknął lekarz, stając obok Painera.
– Oglądał pan nagranie?
– Tak, po drodze. – Założył nitrylowe rękawiczki. – Zamiast musującej oranżadki połknęła żrącą substancję. Wstępnie stawiam na wodorotlenek sodu, ale to się okaże.
– Wodorotlenek sodu?
– Jedna z najsilniejszych zasad. W kontakcie z wilgocią tworzy ług sodowy. – Na usta założył maskę i skinął Painerowi. – No to jedźmy z tym. – Sapnął i zabrał się do pracy.
2
Poranek był dżdżysty i chłodny. Nieprzyjemny. Wilgoć wciskała się pod ubranie, perliła się na dachach aut i ściekała liszajami po fasadzie bloku, którego szary tynk straszył wspomnieniem postpeerelowskiej bylejakości. Prokurator Arkadiusz Painer oglądał go codziennie. Z okna w kuchni i z parkingu. Od kilku lat, odkąd wprowadził się na kieleckie osiedle Barwinek do trzypokojowego mieszkania, które miało być po generalnym remoncie, a nie było. Niezupełnie. Wyremontowane były kuchnia i łazienka, przedpokój i sypialnia. Pozostałe dwa pokoje pamiętały lata osiemdziesiąte, gdy budowano te bloki. Fototapeta w dużym pokoju była nowsza. Przyklejona zapewne w latach dziewięćdziesiątych, zanim zdążyła na stałe wyjść z mody. Czas obszedł się z nią łaskawie. Odstawała tylko w dwóch miejscach. Painer zamierzał ją zmienić, ale w końcu się przyzwyczaił i przestała mu przeszkadzać. Tym bardziej że nie była brzydsza od tapety, jaką oklejono pozostałe ściany, w momencie zakupu mieszkania jeszcze jasnobeżowej, a teraz żółtej. Dym z papierosów zrobił swoje. Painer planował remont, lecz jakoś nigdy nie miał na to czasu. Czasu albo ochoty.
Przetarł lusterka i wsiadł do auta. Srebrnego subaru forestera trzeciej generacji. Nie nowego, ale też nie starego. W całkiem niezłym stanie. Szczególnie biorąc pod uwagę auto, jakim jeździł wcześniej. To również był forester, tyle że o wiele starszy, kanciasty i poobijany. Mimo to prokurator był z nim zżyty jak ze starym kapciem. Do czasu. Gdy go rozbił, musiał kupić nowe auto. Pozostał wierny marce i modelowi. Nowszy forester był lepszy pod każdym względem. Wygodniejszy, bezpieczniejszy i sprawniejszy. Nie był jednak kanciasty i nie miał charakteru. Painer nie mógł się do niego przyzwyczaić. Nie do końca. Pomimo tego obiektywnie doceniał jego zalety. Również to, że nikt mu już nie wkładał za wycieraczkę reklam złomowisk.
Poranne godziny szczytu tężały na kieleckich ulicach. Strumień pojazdów zatykał aorty miasta, grzązł w pułapce sygnalizacji świetlnej. Uczył cierpliwości.
Prokurator Arkadiusz Painer przeważnie tego nie odczuwał. W drodze do pracy nie musiał przebijać się do centrum, przeciskać wąskimi ulicami ani walczyć o miejsce parkingowe. Z Barwinka wyjeżdżał na ulicę Tarnowską, przecinającą obrzeża Kielc z północy na południe. Po dwa pasy w obie strony, oddzielone zielenią i barierkami. Stosunkowo trudne do zakorkowania. Przejeżdżał trzy kilometry, a potem skręcał w ulicę Sandomierską, szerszą o jeden pas, by po trzystu kolejnych metrach parkować przed budynkiem prokuratury. Góra osiemnaście minut. Poza godzinami szczytu poniżej dziesięciu. Tego dnia jednak Painer nie skręcił w Sandomierską. Pojechał prosto. Zanurzył się w gęstniejącą strugę stali i spalin.
Deszcz ustał. W powietrzu czuć było nadchodzącą zmianę.
3
Willa mieściła się tuż za granicami Kielc. Okazała, otoczona dużym, zadbanym terenem. Musiała kosztować krocie. Brama była otwarta, więc Painer wjechał na długi podjazd zwieńczony reprezentacyjnym gazonem. Kuriozalnym tak samo jak kolumny doryckie podtrzymujące fronton. Zaparkował przy schodach prowadzących do głównego wejścia. Na drzwiach umieszczona była stylowa kołatka, Painer wolał jednak użyć dzwonka. Spodziewał się, że drzwi otworzy gosposia w czarno-białym fartuchu, być może z miotełką do kurzu w ręce. Taka jak w filmach. Był niemal zawiedziony, gdy w drzwiach stanęła elegancka kobieta w grafitowej, obcisłej sukience.
– Prokurator Arkadiusz Painer – przedstawił się, pokazując legitymację. – Czy pani Barbara Skoczkowska?
– Tak. – Cofnęła się i gestem dłoni wskazała kierunek. – Zapraszam do salonu.
Salon miał co najmniej osiemdziesiąt metrów i tonął w szarościach. Nawet obrazy na ścianach dobrano pod kolor. Nowoczesna elegancja, do której nie pasowały ani stare sztruksowe spodnie Painera, ani jego niemodna marynarka. Nie pasował on sam. Barbara Skoczkowska wydawała się to dostrzegać aż nazbyt wyraźnie. Obrzuciła Painera krytycznym spojrzeniem i po chwili wahania wskazała mu sofę. Pewnie gdyby mogła, położyłaby tam wcześniej foliowy pokrowiec. Sama usiadła w fotelu, przyjmując elegancką pozycję, którą Brytyjczycy nazywają „duchess slant”.
– Dziękuję, że zgodził się pan przyjechać. Nie potrafię sobie wyobrazić, abym mogła w tym stanie rozmawiać poza domem.
– Robię to w drodze wyjątku.
Trudno było określić, ile naprawdę ma lat. Mogła zbliżać się do czterdziestki lub, tak jak Painer, do pięćdziesiątki. Wszystko zależało od tego, jak sprawny był chirurg albo jak skuteczne okazały się zabiegi, którym się poddała. Wyglądała atrakcyjnie, choć sztucznie. Akceptowalnie, gdy milczała. Kiedy mówiła, pozbawiona naturalnej mimiki twarz stawała się niepokojąco obca. Zupełnie tak, jak gdyby tylko przebrała się w ludzką skórę. Być może to dlatego nie dało się z niej wyczytać emocji. Barbara Skoczkowska nie wyglądała na przepełnioną bólem i cierpiącą po stracie dziecka.
Painer wyjął z teczki papiery i położył je na szklanym blacie niskiego stołu, który miał przed sobą. Zbyt niskiego, aby pisało się na nim wygodnie.
– Nie wygląda pani na poruszoną – zauważył.
– Jeśli myśli pan, że nie przeżywam śmierci dziecka, to jest pan w błędzie. To ogromny cios dla mojego męża i dla mnie. Obnoszenie się z tym byłoby jednak niestosowne.
Painer uniósł brew. Zauważyła to.
– Nie ma pan prawa mnie oceniać.
– Nie to miałem na myśli.
Przez chwilę patrzyła na niego, jakby oczekiwała, że coś jeszcze doda, że się wytłumaczy albo przeprosi. Gdy zrozumiała, że nie zamierza, sama się odezwała.
– Wczoraj, gdy przyjechała policja, nie potrafiłam nad sobą zapanować i odpowiadać na pytania. Wieczorem wezwałam lekarza, który przepisał mi leki. Dlatego możemy dziś rozmawiać.
– Rozumiem. Czy te leki w jakimkolwiek stopniu wpływają na…
– Moją poczytalność? – spytała cierpko. – Nie. Dam panu ulotkę, sam pan sprawdzi.
– Dobrze – zgodził się Painer. Nie podnosił wzroku znad papierów. Tak było łatwiej dla nich obojga. – Teraz poproszę o jakiś dowód tożsamości. Potem zaczniemy przesłuchanie, które będę nagrywał, a na koniec odczytam protokół i poproszę, aby go pani podpisała.
Barbara Skoczkowska podała mu dowód osobisty. Z dokumentu wynikało, że ma dopiero trzydzieści pięć lat.
– Marta nie była moim dzieckiem – wyjaśniła, nim zapytał. – Gdy poznałam męża, był już po rozwodzie. Dostał prawo do opieki nad córką. Miała wtedy piętnaście lat i była małą diablicą. Na początku trudno nam było ze sobą wytrzymać, potem obie się przyzwyczaiłyśmy.
– Jak mogłaby pani opisać relacje, które was teraz łączyły?
– Nie wchodziłyśmy sobie w drogę. To był prosty układ. Ja nie wtrącałam się do jej życia, a ona do mojego.
– A co na to pani mąż?
– Był zadowolony. Stanisław jest bardzo pragmatycznym człowiekiem, a taki układ był najlepszy. Nie powodował napięć.
– Gdzie pani mąż jest teraz?
– W Londynie. Wróci za dwa dni.
– Czy już wie?
– Bardzo to przeżywa, ale mam nadzieję, że jakoś wspólnie przez to przejdziemy. – Głos jej zadrżał. – Przepraszam, muszę wziąć tabletkę.
Wróciła po dłuższej chwili.
– Dom, w którym znaleźliśmy pani pasierbicę, należy do niej?
– Mąż kupił go na jej dwudzieste pierwsze urodziny. Na początku roku. Marta sama wybrała osiedle w Dyminach. Mówiła, że po drugiej stronie miasta będzie się czuła swobodniej. Dom został wykończony jakiś czas temu i wystarczyło go umeblować, ale z tym się nie spieszyła. Na razie traktowała go jako swoje atelier i miejsce spotkań z przyjaciółmi. Myślę, że tak naprawdę bała się tej przeprowadzki, może nie była jeszcze na to gotowa.
– Pani to przeszkadzało?
– Skądże. Gdyby Marta się wyprowadziła, to zostałabym tu sama. Gosposia przychodzi raz na dwa dni, a ogrodnik jeszcze rzadziej. Mąż prawie cały czas jest za granicą, więc chyba pan rozumie? – Gdy Painer skinął głową, mówiła dalej: – Nie łączyła nas żadna głębsza więź. Można powiedzieć, że to był co najwyżej rodzaj luźnego koleżeństwa. Z ważnymi sprawami szła do ojca albo dzwoniła do matki. Z błahymi czasami przychodziła do mnie. To było wygodne i dla niej, i dla mnie. Może bardziej dla mnie… – Zawahała się. – Nie oszukujmy się. Mogłabym być jej siostrą, a nie matką. Nie próbowałam być ani jedną, ani drugą.
– Rozmawiała z panią o tym, co robiła? O kręceniu filmów?
– Tak. Traktowała to bardzo poważnie. Od pewnego czasu zaczęło jej to przynosić zysk, a chciała zarabiać więcej.
– Jedząc przed kamerą?
– Pan nie wie, kim są influencerzy? – Spojrzała na prokuratora, jak gdyby dopiero teraz zauważyła, że istnieje i siedzi na kanapie.
– Nie. Proszę mi wytłumaczyć.
– To dzieciaki, które rządzą w mediach społecznościowych. Mogą wpływać na opinię innych i promować produkt lepiej niż wysokobudżetowa reklama. Są przyszłością marketingu.
– Naprawdę?
– Pan zdaje się nie nadążać za światem.
– Nie da się tego ukryć. – Painer się uśmiechnął. – Wspominała pani o przyjaciołach Marty. Dużo ich miała?
– Prawdziwych nie. Jak każdy dzieciak, który więcej czasu spędza w internecie niż w realnym życiu. Tak naprawdę była ich dwójka, może trójka, nie jestem pewna. Podam panu nazwiska, jeśli pan chce.
– Proszę.
Melodyjny dzwonek telefonu przerwał jej w pół słowa.
– Przepraszam, to mąż, muszę odebrać. – Podniosła się z fotela i odeszła na bok. Nie na tyle daleko, by Painer nie słyszał jej głosu, ale wystarczająco, by nie czuła się skrępowana.
Rozmowa nie trwała długo. Dotyczyła głównie powrotu i samopoczucia męża. Skoczkowska poinformowała go również o wizycie prokuratora. Pożegnali się czule i kobieta wróciła na fotel. Przeprosiła ponownie, podała nazwiska i opowiedziała o tej trójce dzieciaków. Niewiele ponad to, jak długo się znały i skąd. Tradycyjnie – szkoła i uczelnia. Cała trójka pochodziła z dobrych domów.
– Powiedziała pani, że Marta zarabiała na swojej obecności w sieci. Jakie to były kwoty?
– Czemu pan o to pyta? – obruszyła się, a po chwili w jej oczach pojawił się strach. – Myśli pan, że to nie był wypadek?
– Będziemy to ustalać. Na obecnym etapie musimy brać pod uwagę każdą ewentualność.
– Myśli pan, że ktoś… – Zbladła i mocniej złapała oparcie fotela, by ukryć drżenie dłoni. – Myśli pan, że ktoś mógłby…
– Proszę się uspokoić, pani Barbaro – poprosił Painer. – Muszę zadawać pytania, bo taką mam pracę.
Kiwnęła głową.
– Jak wyglądała działalność Marty od strony finansowej?
– Nie wiem. Nie rozmawiałyśmy o pieniądzach. Jakieś dwa miesiące temu wspomniała tylko, że zwróciły się jej nakłady na ostatnią promocję. – Myślała intensywnie, choć na jej czole nie pojawiła się ani jedna zmarszczka. – Kilka razy chyba otrzymała wynagrodzenie za testowanie produktów, ale nie były to duże kwoty. Najwyżej kilkaset złotych. Dopiero niedawno nawiązała współpracę z jakąś firmą, która miała jej zapewnić więcej takich zleceń. Nie pamiętam, aby wspominała, co to za firma. To wszystko.
– Rozumiem. – Zanotował. – Czy Marcie ktoś groził, może miała jakichś wrogów? To rutynowe pytania – dodał.
Kobieta pokręciła głową.
– Jest pani pewna?
– Jestem pewna, że Marta o niczym takim nie wspominała ani mnie, ani ojcu.
– Mogła mówić matce.
– Wiedzielibyśmy o tym – powiedziała to wystarczająco pewnie, by Painer nie drążył.
– Dobrze, pani Barbaro. To chyba wszystko na tę chwilę. Jeszcze tylko skończę protokół…
– Chciałby pan zobaczyć pokój Marty? – zapytała.
– Tak, o ile to nie problem. – Painer czuł się niezręcznie. Nienaturalna mimika Barbary Skoczkowskiej i otaczające ich szarości źle na niego działały. Wielki salon wydawał się klaustrofobiczny. Panująca wkoło cisza przytłaczała.
– Skoro pan już tu jest. – Westchnęła. – Proszę skorzystać z okazji. Nie naruszy pan niczyjej prywatności. Już nie.
– Dobrze.
4
Pokój nie był duży. Sprawiał wrażenie za ciasnego jak na potrzeby młodej kobiety. Sterta ciuchów na krześle i łóżku. Zastawiona kosmetykami toaletka, kolejne na półkach. Buty upchnięte pod łóżkiem. Pod ścianą stare biurko ze śladami po zdartych naklejkach i kolorowym bałaganem na blacie. Albo Marta była przesadnie przywiązana do swojego dziecinnego pokoju, albo uznała, że nie warto się przenosić do innego, skoro wkrótce otrzyma od ojca cały dom.
– Nie chciała się przenosić do większego. – Barbara Skoczkowska odgadła, o czym myśli. – Niektóre zmiany przychodziły jej z trudem.
– Była jedynaczką? – Prokurator rozglądał się niespiesznie.
– Naturalnie.
– Czy pani i mąż spisaliście przed ślubem intercyzę?
– Słucham? – żachnęła się.
– To proste pytanie – zauważył, sięgając po niewielką kartkę leżącą na biurku. W części pokrywały ją bliżej nieokreślone gryzmoły. Narysowane niebieskim długopisem. Pewnie tym, który leżał obok. Druga strona kartki była pusta. Painer odłożył ją na miejsce. – Odpowie mi pani?
– Tak, spisaliśmy – odezwała się po chwili, z trudem tłumiąc odrazę. – Mamy z mężem pełną rozdzielność majątkową. Czy to pana satysfakcjonuje?
– Tak. Czy to przyjaciele Marty? – spytał, wskazując zdjęcie stojące na biurku. Była na nim czwórka dzieciaków: szatynka o pociągłej twarzy pokrytej kontrastowym makijażem, według Painera zbyt ostrym jak na jej wiek, podobnie umalowana brunetka, wysoki blondyn i Marta Skoczkowska. Cała czwórka robiła zabawne miny. Wyglądali na zadowolonych.
– Tak – potwierdziła Barbara. – To ich nazwiska i adresy panu podałam.
– Tak myślałem.
Obok zdjęcia, oparta o niewielki flakon perfum, stała niebieska, metalizowana koperta ze stylizowanym napisem „SocialM”, który Painer gdzieś już widział. Elegancką, prostą czcionką napisano na niej: „Program partnerski VIP”. Gdy po nią sięgnął, przypomniał sobie, że ten sam logotyp pojawił się w ostatniej transmisji Marty Skoczkowskiej.
W środku było potwierdzenie rejestracji w programie ubrane w marketingowy bełkot.
– Myśli pan, że powinnam się z nimi skontaktować?
– Słucham? – nie zrozumiał.
– Poinformować o tym, że Marta już nie… – Głos uwiązł jej w gardle.
– Myślę, że tak. – Odłożył kopertę na miejsce i zajrzał do stojącego między biurkiem a szafką kosza. Nie było w nim nic prócz papierka po czekoladce, plastikowej butelki po wodzie mineralnej i kartki z notatkami. Rozpisany w punktach plan któregoś z odcinków Martuśje. Może minionego, może planowanego. Na pewno nie satysfakcjonującego, ponieważ lista była kilkukrotnie korygowana, a w końcu przekreślona. Najwyraźniej Marta naprawdę poważnie podchodziła do swojego zajęcia.
– Dziękuję, to wszystko na dziś. – Painer wycofał się na korytarz.
– Co z ciałem Marty? – spytała cicho.
– Wydamy je państwu, gdy tylko będzie to możliwe. Myślę, że to kwestia dwóch, góra trzech dni.
– Rozumiem – szepnęła, patrząc ponad jego ramieniem na fotografię trójki młodych ludzi. – Trafi pan do wyjścia?
– Tak. – Skinął głową. – Do widzenia pani.
5
Czwarty komisariat policji w Kielcach mieścił się przy ulicy Śniadeckich. Już nie w centrum, ale jeszcze nie na peryferiach miasta. Czterokondygnacyjny budynek o prostej bryle, której bladozieloną monotonię bez przekonania próbowały przełamać białe obrzeża okien. W skład komisariatu wchodziły dwa wydziały: kryminalny i prewencji.
Dariusz Kryński pracował w pierwszym z nich. Od blisko roku, odkąd wrócił z pobliskich Chęcin i awansowano go na stopień aspiranta. Aspiranta, choć gdyby nie kilka różnych zawirowań w przeszłości, mógłby być już podkomisarzem. Mógłby być, ale nie był. Mimo to cieszył się z powrotu. Znał ten komisariat bardzo dobrze, bo pracował tu już wcześniej. Kawał czasu z dobrymi wynikami.
Jednakże niefortunne nieporozumienie z córką naczelnika Więcławskiego zaowocowało wygnaniem na kilka lat. Sprawa była delikatna. Kryński utrzymywał, że jest niewinny, i w sensie prawnym miał rację. Nie było żadnych dowodów jego winy. Nie było też żadnych, które potwierdzałyby, że nie ma nic na sumieniu. Kryński mówił swoje, ludzie szeptali swoje, a Więcławski dostawał kurwicy.
Przeniesienie było więc dobre dla wszystkich. Uspokoiło sytuację. Po jakimś czasie mało kto już pamiętał o sprawie. Mało kto o niej myślał. Może prócz Więcławskiego, który przestał poznawać Kryńskiego na ulicy. Przysłowiowej, bo spotkali się co najwyżej w trakcie prowadzenia czynności śledczych.
U Kryńskiego potęgowało to niezmiennie poczucie niesprawiedliwości i zażenowania. Przez kilka lat, aż do tej sprawy z seryjnym zabójcą, w której się wykazał. Niedługo później córka Więcławskiego wyszła za mąż, więc może dlatego ze starego zeszło ciśnienie. Musiało, skoro zgodził się na powrót Darka. Prokurator Painer miał w tym swój udział. Przekonał Kryńskiego, by złożył podanie. Kryński wolał nie pytać, czy przekonywał też kogoś jeszcze. Painer chciał go mieć pod ręką i dopiął swego.
– Jesteś wreszcie! – Więcławski siedział przy biurku. Jak zwykle ze szklanką niedopitej herbaty. Nie dopijał, bo nie lubił fusów. Nie lubił też torebek ze sznurkiem ani zaparzaczy. Tym bardziej automatu z napojami, który stał na korytarzu. Stare psy nie uczą się nowych sztuczek. Nie chcą.
– Siadaj, Kryński – mruknął znad papierów.
Kiedyś powiedziałby to z ostentacyjną niechęcią, nawet wrogością. Łypiąc spod krzaczastych brwi, pominąłby nazwisko i wycedził przez zęby tylko stopień policjanta. O ile w ogóle musiałby rozmawiać. Kiedyś, bo teraz już było inaczej. Topór wojenny został zakopany. Miejsce wrogości zajął służbowy dystans. Taki, jaki okazuje się komuś, kto zawiódł, ale otrzymał drugą szansę. Komuś, komu powierzamy obowiązki, lecz nie ufamy do końca.
– Przydzielam ci do zespołu Kowalską. – Zignorował grymas, który wykrzywił twarz Kryńskiego. – Będziecie do dyspozycji prokuratora Painera. Robicie jego temat na tych samych zasadach co poprzednio.
– Czy to konieczne? – wymamrotał Kryński.
Tym razem szef spojrzał na niego zirytowany, że rozmowa niepotrzebnie się komplikuje.
– Żebyś, kurwa, wiedział!
– To znaczy, chodzi mi… – zająknął się Kryński.
– Nie interesuje mnie, o co ci chodzi. Od teraz wasze tyłki należą do Painera, a jak ci się coś nie podoba, to idź do niego i się zapytaj, dlaczego nie może być taki jak inni. Czemu nie siądzie na dupie w tej swojej prokuratorskiej kanciapie i nie da nam robić tego, od czego jesteśmy. – Sięgnął po herbatę, ale zrezygnował z jej wypicia. – Pójdziesz, Kryński?
– Wie pan, że nie.
– Sekcja będzie jutro, raport z miejsca masz do wglądu. – Przesunął w jego stronę cienką teczkę. – To wszystko. Bierz się do roboty.
Kryński się wziął. Zaraz po wyjściu z gabinetu szefa. Jeszcze na korytarzu zajrzał do papierów, ale nie było w nich nic, czego by już nie wiedział. Komisariat to ludzie, a ludzie z natury lubią rozmawiać, wymieniać informacje, plotkować. Podczas wspólnego patrolu, pracy za biurkiem, przerwy na papierosa czy kawę. Okazji jest dość. Tematów również. Tym bardziej, jeśli są krwiste, jeśli działają na wyobraźnię. Śmierć młodej youtuberki działała. Trudno, aby było inaczej.
Dlatego Kryński już o niej wiedział. Wiedział o każdym szczególe, który ekipa zastała na miejscu. Zupełnie tak, jak gdyby tam był, a może lepiej, bo z ust kilku osób. Z kilku perspektyw. Wiedział też, że to nie będzie łatwa sprawa i że właśnie nabito go na ruszt. Ruszt, na którym opalali się z każdej strony. Painer, Więcławski i wszyscy wkoło już o to zadbają. Najgorsze było jednak co innego.
Kryński zamknął teczkę i ruszył w stronę schodów. Zostało mu jeszcze trochę papierkowej roboty, którą mógł się zająć. Zająć i nie myśleć o tym, co go wkrótce czeka. Nie myśleć o Dorocie Kowalskiej, filigranowej blondynce, która uważana była za najlepszą technik kryminalną w województwie. Dorocie, z którą łączyło go coś więcej niż praca. Łączyło do chwili, gdy po kilku wspólnych miesiącach doszła do wniosku, że to nie to i po prostu wywaliła Kryńskiego z mieszkania. Z mieszkania i z życia.
Mniej więcej.
Mniej, bo wciąż pracowali w tym samym budynku. Więcej, bo traktowała go jak zgniłe jajo.
Rozdział 2
6
Jarzeniówki były jeszcze starego typu, dlatego włączyły się z charakterystycznym dźwiękiem, który przypominał cykanie metalowego świerszcza. Rozpaliły się nieregularnie, w kolejności podyktowanej zużyciem, i zaczęły wyścig o osiągnięcie pełni mocy. Ich światło zalało metalowe i nieskazitelnie czyste stanowiska sekcyjne. Wydobyły z mroku ułożone pedantycznie zestawy nierdzewnych noży, szczypców i narzędzi do łamania kości, ustawione równo opakowania jednorazowych rękawiczek i torby posekcyjne, których dziewicza biel biła po oczach.
Wysoki, stalowy stół stał na środku pomieszczenia. Błyszczący blat był odpowiednio wyprofilowany i wyposażony w odpływ. Ponad uniesione obramowanie wyrastała prosta bateria z jednym kurkiem. Obok, na specjalnym chwytaku, spoczywał wąż. Lekarz stał przez chwilę z dłonią na włączniku, własnym ciałem broniąc dostępu do sali. Albo upewniał się, czy wszystko jest tak, jak powinno, albo napawał się widokiem. Być może jedno i drugie. Kilkanaście lat w zawodzie potrafi odcisnąć swoje piętno. W końcu przekroczył próg.
– Zapraszam – mruknął, poprawiając okulary. Blask jarzeniówek prześlizgnął się po jego czole. Dorota Kowalska ziewnęła bezgłośnie, zakrywając usta dłonią. Zaraz za nią wszedł prokurator Painer. Oboje mieli na sobie lekkie jednorazowe fartuchy, założone na cywilne ubrania, jak gdyby dla podkreślenia, że mają trzymać się na dystans. Solidne stroje ochronne, jakie założyli lekarz i asystująca mu laborantka sekcyjna, jasno wskazywały, kto wykona najcięższą pracę.
– Ciekawie… – Patomorfolog rzucił okiem na papiery. Gdzieś na korytarzu trzasnęły drzwi. Uszkodzone koło wózka skrzypiało miarowo. Zbliżało się. – Jesteście po śniadaniu?
– Naprawdę musi pan za każdym razem zaczynać od tego suchara? – Dorota pokręciła głową, a laborantka przewróciła oczami.
Lekarz wzruszył ramionami i założył maskę. W drzwiach pojawił się pracownik prosektorium. Szedł tyłem, pilnując, by wózek ze zwłokami nie uderzył o framugę. Ubrany w czarne spodnie i granatową koszulę z krótkim rękawem kontrastował z bielą materiału, który okrywał leżące na wózku ciało. Wciąż jeszcze w jednym kawałku, doczesnej całości.
Dorota wzdrygnęła się, gdy lekarz odsłonił zwłoki. Jakiś głos w jej głowie wrzasnął, by uciekała jak najdalej od tego widoku. Od woskowej, nieruchomej twarzy, której dolna część zmieniła się w zastygłą bezkształtną masę, w coś, co mogło się przyśnić tylko twórcom horrorów.
– Cholera! – wyrwało jej się i od razu poczuła wstyd. Wstyd i złość, że nie utrzymała języka za zębami. Nie była przecież nowicjuszką i to nie była jej pierwsza sekcja zwłok. Nie pierwsza i nie dziesiąta. Dawno przestała je liczyć. Tak samo jak wyjazdy i oględziny, które przeprowadzała. Była pewna, że to wszystko utwardziło jej psychikę na tyle, że nic już jej nie ruszy. Myliła się.
W śmierci Marty Skoczkowskiej było coś, co wychodziło poza skalę tolerancji. Być może to przez kontrast. Kontrast między gładkim, jasnym czołem, wypielęgnowanymi brwiami, kształtnym nosem i zamkniętymi powiekami, na których wciąż trzymał się makijaż, a tym, co znajdowało się niżej. Dopóki wzrok tam nie powędrował, Marta wyglądała jak śpiąca laleczka. Nawet na zimnym, stalowym stole, na który opadły jej rubinowe włosy. Laleczka, która powinna mieć przed sobą całe życie. Powinna, ale nie miała. Nie to jednak było najgorsze. Nie sam fakt śmierci, bo ta może przyjść zawsze i do każdego. Najgorszy był sposób, w jaki to się stało. Okrutny i bestialski.
Marta Skoczkowska nie umarła, ona została obdarta z życia, urody i człowieczeństwa. Pod długimi rzęsami i zgrabnym nosem nie było już ust, policzków ani brody. Nie było gładkiej, smukłej szyi. Nie było laleczki. Być może to właśnie ten kontrast tak wstrząsnął Dorotą, a może wstrząsnęła nią świadomość, że się myliła. Myślała, że jest gotowa, by zobaczyć to znowu, że tym razem ten widok jej nie ruszy, a jednak szok był tak samo silny jak za pierwszym razem. Nie na tyle, by uniemożliwić pracę, ale dość, by z ust wyrwało jej się to przekleństwo. Irytujące, bo nie chciała okazywać słabości przed prokuratorem i lekarzem, nie chciała dawać im satysfakcji. Nie dała. Wystarczyło na nich spojrzeć. Byli tak samo poruszeni.
– Dobrze powiedziane – mruknął lekarz i skinął na laborantkę, by zabrała się do pracy. To samo zrobiła Dorota. Wkrótce rutyna zwyciężyła, weszli w rytm.
Painer stał z boku. Oparty o szafkę, z notatnikiem w dłoni, słuchał monotonnego głosu lekarza jak długiej radiowej relacji, w której spiker opisuje ze szczegółami przebieg wydarzeń, uzupełniając je o własny komentarz. Szczęk odkładanych narzędzi i trzaski migawki aparatu, którym operowała Dorota, były jak zakłócenia w eterze. Sugestywne i budzące niepokój. Tak samo jak dźwięki rozcinanych tkanek i zapachy, które mimo wydajnej wentylacji unosiły się w powietrzu, drażniąc mdlącą wonią struny atawistycznego lęku, jaki od pokoleń wpisany był w ludzki mózg.
Po trzech godzinach było po wszystkim, pozostało już tylko posprzątać. Nie od razu, ponieważ patomorfolog miał swój rytuał, coś, co Dorota nazywała minutą ciszy. Po prostu zawsze w tym momencie robił przerwę. Nie musieli tego uzgadniać. Lekarz zamilkł i odłożył narzędzia. Odsunął się od stołu i zdjął rękawiczki, laborantka zatrzymała nagrywanie.
Painer wyszedł pierwszy. Korytarzem do tylnych drzwi budynku, za którymi znajdował się niewielki plac pozwalający bez problemu wykręcić karawanem czy karetką. Przywieźć lub odebrać ciało bez wścibskich spojrzeń, przed którymi zabezpieczał szpaler wysokich tui nasadzonych przy ogrodzeniu. Dyskretny podjazd, cichy i pusty, idealny, by w spokoju zapalić papierosa.
Painer palił camele. Klasyczne, żółte z wizerunkiem wielbłąda. Od lat te same. Przynajmniej z nazwy. Zaczął od razu, gdy pojawiły się w Polsce w latach dziewięćdziesiątych i przez długi czas można je było kupić niemal w każdym kiosku. Potem zniknęły, więc Painer rzucił palenie. Wydawało mu się to oczywistym krokiem, tak samo jak powrót do nałogu, kiedy tylko wielbłąd znów pojawił się na półkach, tym razem przytłoczony ostrzeżeniem o tym, że zabija. Painera nie odstraszył. Może dlatego, że akurat brał rozwód, było mu wszystko jedno.
– Co ty na to? – spytał, gdy Dorota stanęła obok.
– Myślę, że pato ma rację, że to był wodorotlenek sodu, zwykłe granulki do udrażniania rur. – Policjantka usiadła na niedużym gazonie, w którym kiedyś pewnie coś rosło, teraz jednak wypełniony był tylko suchą ziemią. – Opakowanie ma kolorową grafikę, ale to nic nie znaczy. Azjaci są dziwni, może tak sprzedają ten środek? Wszystkie napisy są logograficzne, więc mogło dojść do pomyłki. Może już w Polsce, w firmie, która przysłała paczkę. Pracownik pewnie nie znał chińskiego, mogły go zmylić wesołe obrazki i zamiast musujących słodyczy zapakował chińskiego kreta.
Prokurator nie skomentował.
– Tłumaczenie z opakowania powinniśmy mieć jutro. Na wyniki badania próbek, które zabezpieczyliśmy na miejscu, trzeba jeszcze poczekać, te z dzisiaj będą jeszcze później, ale mamy adres nadawcy, więc…
– Zajmijcie się tym z Kryńskim.
– Po co? – Skrzywiła się. – To znaczy… Mogę to zrobić sama.
– Perforacja ścian przewodu pokarmowego – Painer przeczytał własną notatkę, ignorując słowa Doroty. – Niewydolność krążeniowo-oddechowa. Prawdopodobne zatrzymanie oddychania na poziomie komórkowym. Wodorotlenek sodu może to spowodować?
– Nie. – Lekarz wyszedł do nich. Poklepał się po kieszeniach, szukając paczki, którą zostawił na siedzeniu auta, na parkingu po drugiej stronie budynku. Popatrzył więc wymownie na Painera. Prokurator niechętnie poczęstował go papierosem. – Wodorotlenek sodu stworzył ze śliną silnie żrący ług sodowy, wydzielając przy tym duże ilości ciepła. Widzieliście zresztą – powtórzył to, co mówił nad stołem. Zaciągnął się głęboko i wypuścił dym przez nos. – Przepaliło gardło, przełyk i wpust żołądka. Teoretycznie przy pierwszym sygnale, że dzieje się coś złego, organizm powinien zareagować próbą usunięcia substancji z ust przez jej wyplucie lub wykasłanie, co zmniejszyłoby uszkodzenia, ale tu została ona połknięta. Nie potrafię wyjaśnić czemu.
– Może nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji i nie chciała przerywać transmisji? – zasugerowała Dorota, a widząc spojrzenie prokuratora, dodała: – Niech pan tak na mnie nie patrzy, dzisiejsze dzieciaki czasem naprawdę nie myślą naszymi kategoriami.
– W każdym razie… – kontynuował lekarz – perforacja i poparzenia wywołały wielomiejscowy krwotok i wstrząs. Nie mam wątpliwości, że okazałyby się śmiertelne, ale… – W jego kieszeni zadzwonił telefon. Wyciągnął go i odrzucił połączenie. – Ale tu śmierć nastąpiła raczej w wyniku inhibicji. Wodorotlenek jej nie spowodował, więc musiał być z czymś zmieszany. Na przykład z cyjankiem potasu. Oba są białe, zatem połączenie nie byłoby zauważalne na pierwszy rzut oka. Oba też są łatwo dostępne – podkreślił.
– Faktycznie – potwierdziła Dorota. – Około dziesięciu lat temu zniesiono zakaz sprzedaży cyjanku osobom prywatnym, bo kolidował z jakimiś rozporządzeniami. Każdy może go kupić.
– Jest pan pewny, że to cyjanek? – spytał Painer.
– Badania muszą to potwierdzić, ale jestem niemal pewien. Mamy tu dość charakterystyczny objaw w postaci braku sinicy. Normalnie powinna pojawić się przy niewydolności krążeniowo-oddechowej, lecz nie wtedy, gdy dochodzi do zatrucia cyjankiem, ponieważ takie zatrucie powoduje zahamowanie metabolizmu tlenowego komórek i wysycenie krwi żylnej.
– Rozumiem.
– Czyli to nie mógł być przypadek, tylko morderstwo. – Dorota pokiwała głową. – Dwie zabójcze trucizny podane razem.
– Sam cyjanek załatwiłby sprawę. Co prawda dawka musi być duża, ale można go podać niemal ze wszystkim. – Lekarz strzepał popiół. – Po co więc soda?
– Dla widowiska. – Painer rzucił papierosa na ziemię, przydeptał i ruszył podjazdem, który zakręcał, znikając za rogiem budynku.
7
Pogoda w niczym nie przypominała wczorajszej, deszczowej i chłodnej. Była jej przeciwieństwem. Wczesne popołudnie zrobiło się upalne. Powietrze falowało ponad rozgrzanymi ulicami, wypalało trawniki, odbierało dech. Samochodowe klimatyzacje toczyły nierówną walkę o każdy stopień Celsjusza, wzbudzając zazdrość tych, którzy skazani byli na komunikację miejską. Anonimowe auta mijały anonimowych ludzi prażących się pod wiatami nowoczesnych przystanków. Zbudowanych za grubą kasę stalowo-szklanych konstrukcji, które z irytacją nazywano szklarniami. Były przezroczyste i w ogóle nie chroniły przed światłem, a w niewielkim stopniu przed deszczem. Gdy pojawiły się w mieście, kielczan połączyły domysły, że odpowiedzialny za to człowiek był kretynem albo wziął w łapę. Ci bardziej znający życie podejrzewali, że jedno i drugie. Wszyscy czekali, by je poprawiono.
Nieoznakowany radiowóz sunął aleją Solidarności, dostosowując prędkość do innych pojazdów, których nie było przesadnie dużo. Jeszcze nie. Godziny szczytu miały się zacząć dopiero za jakiś czas. Kryński prowadził, trzymając obie dłonie na kierownicy, zupełnie jak gdyby się bał, że jeśli opuści prawą bliżej dźwigni zmiany biegów, to Dorota mu ją odgryzie. Irracjonalne zachowanie, ale jedyne, na jakie było go w tej chwili stać. Nieświadomie, bo wcale o tym nie myślał, nie planował ani nie robił celowo. Po prostu tak wyszło. Tak samo jak cisza, która panowała w aucie. Żadne z nich nie miało potrzeby się odzywać. Ani potrzeby, ani ochoty. Po raz pierwszy od dłuższego czasu zostali zmuszeni, by przebywać tak blisko siebie, i nie czuli się z tym komfortowo. Nie chcieli sobie utrudniać, ale nie chcieli też ułatwiać.
Minęli amerykańską restaurację z niezdrowym żarciem, po prawej stronie, i największy w mieście kompleks handlowy, po lewej. Sygnalizacja świetlna okazała się łaskawa, przywitała ich zielenią. Za skrzyżowaniem Kryński zmienił pas ruchu. Dwieście metrów dalej zjechał na parking pod charakterystycznym czarno-białym biurowcem Kieleckiego Centrum Biznesu.
Budynek miał dwanaście pięter i ośmiościenną bryłę, która od dziewięćdziesiątego pierwszego roku stanowiła jeden z symboli Kielc. W momencie oddania do użytku był najnowocześniejszym biurowcem w Polsce, siedzibą kieleckiego Exbudu, o czym dumnie informował wtedy napis umieszczony na najwyższej kondygnacji. Po latach nie było już po nim śladu. Spółka została wykupiona, budynek zmienił właściciela, zaczęto wynajmować powierzchnie biurowe, wszystko się zmieniło. Wszystko poza jednym: dla kielczan czarno-biały przeszklony biurowiec na zawsze pozostał budynkiem Exbudu.
W lobby czas się zatrzymał. Marmury i lustrzane kolumny były wspomnieniem minionej świetności. Kiedyś to miejsce tętniło życiem, teraz wygodne kanapy stały puste. Po sali konferencyjnej pozostał tylko napis nad przeszklonymi drzwiami. Ze ścian zniknęła galeria fotografii, a kontuar recepcji, ulokowany na lewo od wejścia, stracił swój reprezentacyjny charakter. Kiedyś pracownicy ubrani zgodnie z biznesowym dress code’em witali zza niego wchodzących. Dziś był to odpowiednik otwartej kanciapy z monitorem i papierami poupychanymi gdzie się dało. Miejsce pracy ochroniarza lub portiera. Trudno było zgadnąć, bo siedzący tam apatyczny mężczyzna nie miał na sobie żadnego uniformu. Jeśli wizyta pary policjantów była dla niego zaskoczeniem, to nie dał tego po sobie poznać.
Może z obowiązku, a może z nudów potwierdził, że kilka miesięcy wcześniej firma SocialM wynajęła pół piętra, które zaadaptowano i umeblowano na podstawie przesłanego projektu. Do dyspozycji najemcy oddano również miejsca parkingowe i serwery. Z tych ostatnich SocialM nie skorzystało. Zainstalowało własne, nowsze i szybsze. Firma zatrudniała obecnie około dwudziestu osób i podobno planowała wkrótce przyjąć kolejne. Czym się dokładnie zajmowała? Tego pracownik recepcji nie pamiętał. Jakieś komputerowe reklamy czy coś takiego. Nic, co uważałby za istotne.
8
Winda zatrzymała się na piętrze, na którym znajdowały się pomieszczenia wynajmowane przez SocialM. Nie musieli ich szukać. Wystarczyło, że rozsunęły się drzwi, i od razu w oczy rzucała się duża, zajmująca kilka metrów ściany, nazwa firmy. Wyklejono ją ukośnie od dołu do góry w taki sposób, że drzwi znajdowały się tuż pod ramieniem ogromnego „M”. Po drugiej stronie umieszczono wejście do innych biur, mniej ostentacyjnie, ale czytelnie oznaczonych nazwą kojarzącą się z budownictwem. Dochodziły stamtąd stłumione odgłosy. Ktoś rozmawiał przez telefon albo prowadził zebranie – trudno było odgadnąć. SocialM pozostawało ciche. Tak ciche, że w pierwszej chwili myśleli, iż w środku nikogo nie ma. Drzwi były jednak otwarte.
– Dzień dobry. Czym mogę państwu służyć? – Kobieta za kontuarem ubrana była w elegancką garsonkę w kolorze paryskiego błękitu. Delikatny makijaż i nienaganna fryzura sprawiały, że mogłaby zostać twarzą poradnika profesjonalnego wizerunku.
Sekretariat urządzono bardzo nowocześnie, niemal futurystycznie. Sterylna biel kontrastowała z satynową czernią, podkreślając geometryczny minimalizm aranżacji. Ledowe, zimne oświetlenie wkomponowano w sposób subtelny i przemyślany. Nie rzucało się w oczy. Mocny akcent w postaci koloru garsonki z pewnością również nie był przypadkowy.
– Chcielibyśmy porozmawiać z osobą decyzyjną w firmie – powiedział Kryński, gdy już się wylegitymowali. – Mam nadzieję, że to nie problem?
– Chwileczkę. – Spodziewali się, że sięgnie po telefon albo zrobi cokolwiek innego, ale kobieta się nie poruszyła. Przynajmniej nie w widoczny sposób. Wysoki kontuar zasłaniał ją w trzech czwartych, wyglądała więc jak błękitne popiersie zastygłe z uprzejmym uśmiechem na ustach. Najprawdopodobniej miała pod ręką klawiaturę lub coś innego, co pozwalało jej na niewerbalną komunikację z przełożonym: wysyłanie i odbieranie wiadomości, może tylko wysyłanie, a polecenia przekazywano w inny sposób. Na przykład przez niewielką, nierzucającą się w oczy słuchawkę. Coś, co nie wymagało opuszczania wzroku, bo kilka sekund później kiwnęła głową i wskazała na prawo. – Bardzo proszę, prezes już na państwa czeka.
Drzwi były dobrze wytłumione. Po ich otwarciu do sekretariatu wdarł się monotonny szum klimatyzacji i turbin chłodzących serwery. Niespecjalnie głośny, ale na dłuższą metę z pewnością irytujący. Sprzęt musiał być gdzieś w pobliżu. Może za którymś z przepierzeń tworzących krótki, lecz szeroki korytarz. Tu kolorów było już więcej. Biały sufit i czarna podłoga nawiązywały do stylu sekretariatu, ale ściana po lewej była niebieska. W jej centralnej części umieszczono logotyp firmy. Po prawej znajdowało się troje drzwi. Mleczne prostokąty na ciemnografitowym tle. Zamiast tabliczek na każdym zamontowano ukośnie jakiś element graficzny, z pewnością łatwy do skojarzenia dla kogoś zorientowanego, ale dla pary policjantów całkowicie abstrakcyjny. Na szczęście drzwi naprzeciwko podpisano normalnie: „Start-up manager”.
Pomieszczenie zaprojektowano w tym samym stylu co sekretariat. Z tą różnicą, że zamiast kontuaru wewnątrz stało obszerne biurko z ciemnego, niemal czarnego drewna. Na jednej ze ścian zawieszono certyfikaty, pod którymi na gości czekała anatomiczna kanapa.
– Jestem Bruno Makiewicz. – Młody mężczyzna wyciągnął dłoń, a po przywitaniu wskazał na kanapę. – Proszę usiąść, cieszę się, że państwo przyszliście.
Miał nie więcej niż trzydzieści pięć lat, a być może dopiero zbliżał się do trzydziestki. Trudno było ocenić, bo w młodzieńczym wyglądzie czaiła się powaga i pewność siebie. Miał na sobie dobrze skrojony sportowy garnitur, modnie zaczesane do tyłu włosy i krótką, zadbaną brodę. Przesunął fotel i usiadł naprzeciwko, oddzielony od policjantów niskim sześciennym stolikiem.
– O tym, co się stało, dowiedziałem się dziś rano. Od tamtej pory śledzimy portale i telewizję. To niebywała tragedia dla tej młodej dziewczyny i jej rodziców, ale również dla nas. Bo… – Zawahał się. – Rozumiem, że państwo przyszliście w tej sprawie.
– Zgadza się – potwierdziła Dorota. – Skoro przeglądał pan doniesienia prasowe, to pewnie domyśla się pan, o czym chcemy porozmawiać?
Bruno kiwnął głową.
– W oficjalnym komunikacie odnieśliśmy się już do insynuacji o rzekomym związku naszej firmy z tym incydentem. W tej chwili specjalny zespół pracowników dementuje te informacje w sieciach społecznościowych. Jeśli okaże się to nieefektywne, użyjemy botów.
– Słucham? – Kryński nie zrozumiał.
– Specjalnego oprogramowania, które będzie wyszukiwać takie wpisy i automatycznie zamieszczać sprostowanie. Musicie państwo zrozumieć, że w ten innowacyjny start-up zaangażowaliśmy bardzo duże środki, dlatego nie możemy sobie pozwolić na to, aby straty wizerunkowe nas pogrążyły. Na filmiku przypadkowo ktoś zauważył kopertę z naszym logo i to wystarczyło, żeby zaczęto łączyć nas z tą tragedią. Pojawiły się teorie spiskowe i hejterzy. To niepoważne, tym bardziej że w ostatnim czasie rozesłaliśmy korespondencję do naprawdę wielu osób. Dysponujemy pełną listą, którą państwu udostępnimy, jeśli tylko się na coś przyda. Tu podkreślam, że liczę na sprawne działanie policji. Na razie wasz rzecznik zasłaniał się dobrem śledztwa, a to daje pożywkę dla wszelkich insynuacji. – Spojrzał wymownie na Kryńskiego. – Rozumiem dlaczego, lecz proszę mi się nie dziwić, że nie jestem zadowolony. Przeraża mnie już sama myśl o szacowaniu strat, ale będziemy musieli tego dokonać. Istnieje niebezpieczeństwo, że prawnicy zasugerują pozew, jeśli sprawa się przeciągnie, a nie będzie oficjalnego dementi.
– Pan nas straszy? – spytała Dorota.
– W żadnym wypadku! – zaprotestował Bruno Makiewicz. – Chcę, żeby mieli państwo świadomość tego, jak wygląda sytuacja. Proszę zrozumieć, że ten start-up… Liczę na państwa dyskrecję. Ten start-up jest inwestycją, którą realnie finansuje spółka mojego ojca. Ryzykujemy podwójnie, bo zarząd spółki patrzy nam na ręce. Do tego dochodzi kwestia konfliktu między mną a ojcem. Raz, że był przeciwny angażowaniu tak dużych środków w projekt, którego de facto nie rozumie. Dwa, że jego ocena moich umiejętności biznesowych jest, delikatnie mówiąc, daleka od pozytywnej. Nigdy zresztą nie byłem jego faworytem. – Wzruszył ramionami. – Chcę przez to powiedzieć, że w moim najlepiej pojętym interesie jest to, abyście państwo jak najszybciej wyjaśnili tę tragedię, albo chociaż byli w stanie całkowicie i oficjalnie wykluczyć jakikolwiek związek SocialM z tą sprawą. Dlatego deklaruję pełną współpracę.
– To świetnie. – Kryński otworzył notatnik. – Rozumiem, że nie będzie pan żądał nakazu, jeśli będziemy chcieli obejrzeć firmę, ani nie zaprosi na rozmowę papugi przysłanej przez ojca?
– Nie będę się też zasłaniał tajemnicą biznesową. Mają państwo ochotę czegoś się napić?
– Nie, dziękujemy. Zacznijmy od początku. Oglądał pan nagranie?
– Nie, nie oglądałem. O ile wiem, nie jest już dostępne. Zresztą nawet jeśli byłoby inaczej, nie chciałbym tego oglądać.
– Dlaczego ofiara, Marta Skoczkowska, otrzymała od was przesyłkę?
– To było zaproszenie do programu partnerskiego. Rozesłaliśmy je do wybranych influencerów, którzy zostali wytypowani przez algorytm. Chwileczkę… – Wstał i podszedł do biurka. Dotknął blatu, który okazał się matrycą. – Pani Aleksandro, proszę o próbkę zaproszenia.
Wrócił na fotel.
– Staramy się stworzyć team, który umożliwi precyzyjne i skuteczne działania marketingowe w sieciach społecznościowych. To jest przyszłość, która… – Przerwał, gdy sekretarka weszła z kopertą. Podziękował, podał kopertę Dorocie i mówił dalej: – Przyszłość, która pozwoli zaspokajać coraz bardziej wymagające potrzeby w zakresie budowania tożsamości danej marki, wprowadzania i utrzymania produktów na rynku oraz kreowania trendów. Mamy szansę stać się wiodącym dostawcą takich usług na polskim rynku. W to celujemy.
– Na czym miał polegać ten program VIP?
– Ma polegać – sprostował Bruno Makiewicz. – Na budowie dynamicznej i elastycznej platformy reklamowej. Rozpoczynamy na razie fazę testów, aby zebrać doświadczenie niezbędne do projektowania długofalowej strategii. Program miał ruszyć już dawno, ale napotkaliśmy problemy z wdrożeniem systemu.
– Jakie problemy? – zainteresowała się Dorota.
– Lider zespołu programistów okazał się nieprzygotowany na takie wyzwanie. Musieliśmy rozwiązać z nim umowę i zatrudnić kogoś o wyższych kompetencjach. Prawdę mówiąc, liczyłem na to, że pan Marcin, bo o nim mowa, dołączy do nas, by lepiej wyjaśnić pewne zagadnienia techniczne. Niestety musiał wyjechać za miasto załatwić jakieś swoje sprawy.
– Na razie bardziej nas interesuje były pracownik.
– Naturalnie.
– Czyli program jeszcze nie ruszył, ale zaproszenia zostały wysłane? – upewnił się Kryński.
– Budowa sieci partnerów była jednym z etapów przygotowawczych do testów. Same testy będziemy mogli rozpocząć dopiero po skonfigurowaniu systemu. Teoretycznie za dwa tygodnie. Praktycznie… – Zawahał się. – W zależności od tego, jak szybko policja oficjalnie zaprzeczy, że firma SocialM miała jakikolwiek związek ze sprawą śmierci tej dziewczyny. Atmosfera skandalu nikomu nie służy.
– A jeśli to ktoś z pana firmy jest za to odpowiedzialny? – Dorota odłożyła kopertę na stolik.
– To mało prawdopodobne.
– Ktoś jednak wysłał do Marty Skoczkowskiej przesyłkę – nie ustępowała.
– Mówiłem już państwu, że takie zaproszenia rozesłaliśmy do dużej liczby osób.
– Nie chodzi o zaproszenia, lecz o paczkę z próbkami – sprecyzowała.
– Nie rozumiem.
– Tego nie podano do publicznej wiadomości – wyjaśnił Kryński. – To, co zabiło Martę Skoczkowską, to była żrąca substancja udająca musujące słodycze. Przyszła zapakowana w pudełko z waszym logo. W środku był list dotyczący waszego programu VIP i instrukcja postępowania z próbkami, wydrukowane na waszej papeterii.
– To niemożliwe! – zaprotestował Makiewicz.
– A jednak… – Kryński miał już w dłoni telefon, na którego ekranie otworzył właściwe zdjęcie i pokazał je Makiewiczowi. – Poznaje je pan?
– Tak, ale… To niemożliwe, ponieważ… – Pokręcił z niedowierzaniem głową. – Ponieważ my jeszcze takich pudełek nie zamówiliśmy. One fizycznie nie istnieją!
9
Ruch w Kielcach gęstniał z minuty na minutę, robił się nerwowy. Zaczynał się czas jazdy z pracy i do pracy, walki o to, by uniknąć korków. Walki naiwnej i z góry skazanej na porażkę. Nieoznakowany radiowóz brnął aleją IX Wieków Kielc. Jedną z głównych arterii, która zmieniła się w tor wyścigowy rozgrzanych słońcem i duszonych spalinami ślimaków. Tym razem za kierownicą siedziała Dorota. Kryński rozmawiał z szefem.
Od chwili gdy media podłapały temat, ciśnienie rosło, a rzecznicy prasowi mieli przesrane. Nie tylko oni. W sprawę zdążył się już zaangażować komendant główny. Dzwonił zaraz po dziesiątej, tuż po tym, gdy kilku polityków mądrzyło się do kamer. Kryński niemal słyszał trzask płomieni pod rusztem, na który go nabito. Szef też już srał żarem, ale to na razie miało swoje dobre strony. Pozwolił powiększyć zespół i dał im wolną rękę, co było zrozumiałe, bo na razie jechali na tym samym wózku, potrzebowali wyników. Tyle że zegar tykał i Kryński miał świadomość, co się stanie, gdy tych wyników nie będzie. Komu dobiorą się za to do dupy.
Z szerokiej alei IX Wieków wpełzli w węższą ulicę Pierwszego Maja. Cierpliwie wdrapali się na wiadukt i zjechali z niego, by na światłach skręcić w lewo, w ulicę Jagiellońską, wzdłuż której ciągnęło się kieleckie osiedle Czarnów. Nazwa pochodziła od miejscowości, którą w sześćdziesiątym piątym wchłonęło miasto, by rozkopać i zmienić w okazałe osiedle mieszkaniowe. Okazałe jak na lata sześćdziesiąte, gdyż z wiekiem skurczyło się i zszarzało tak jak jego mieszkańcy. Niskie bloki z początku ery wielkiej płyty i dużo zieleni dawały złudzenie ciszy i spokoju. Złudzenie, bo jeszcze niedawno na Czarnowie skupiała się większa część kieleckiego budownictwa socjalnego, z niesławnym „Marriottem” na czele. „Marriott”, którego odrapaną fasadę oglądali chwilę wcześniej z wiaduktu, był wrzodem na pryszczatym dupsku miasta i poligonem dla każdego policjanta, który dopiero co założył mundur. Kilkunastokondygnacyjny, dwuklatkowy wieżowiec socjalny, w przeważającej części zdewastowane siedlisko patologii, gdzie awantury i pijackie burdy przerywane były prawdziwymi tragediami. Miejsce, które już dawno temu planowano zrównać z ziemią, ale które trwało wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi, rzucając cień na renomę osiedla, a od czasu głośnego telewizyjnego reportażu – również miasta. Ale Czarnów to nie była tylko ulica Młoda, przy której wznosił się upiorny budynek, nie była to także tylko ulica Grochowa, biegnąca od podziemnego dworcowego przejścia i okryta złą sławą jako ta, gdzie młodociani przestępcy okradali uczniów, którzy korzystali z połączeń PKP i chodzili tędy do szkoły. Czarnów był też tym spokojnym, sennym miejscem, gdzie starsi ludzie mogli spacerować wśród zieleni. Spacerować, bo na osiedlu nie było już tyle ławek co kiedyś. Nie było też już prawie placów zabaw dla dzieci. Zawsze można było jednak wynieść z domu krzesło i choć w ten sposób posiedzieć na świeżym powietrzu, poplotkować.
Taki właśnie widok zastała para policjantów, parkując pod jednym z bloków. Kilkoro starszych ludzi siedzących na krzesełkach, w cieniu drzewa, zwróconych twarzami w stronę bloku o odnowionej niedawno fasadzie. Plecami do tego, który był wysmarowany graffiti. Siedzieli w rzędzie, przez co pewnie trudniej im się rozmawiało, ale przynajmniej nie musieli patrzeć na koślawe bohomazy. A może wcale nie rozmawiali, może nie mieli o czym. Przynajmniej do chwili, gdy Dorota i Kryński wysiedli z auta i skierowali się do klatki. Starsi ludzie przyglądali się im w milczeniu, z błyskiem zaciekawienia w oczach.
Trzecie piętro, drzwi po lewej pozbawione tabliczki z numerem. Może została pod boazerią, którą je obito, może nie. Kryński nacisnął włącznik dzwonka. Stary i wielokrotnie zamalowywany, pamiętający pewnie robotników stawiających ten blok, ale działający, o czym świadczył melodyjny dźwięk dobiegający z wnętrza. Szkło judasza pociemniało.
– Kto tam? – Stłumiony głos należał do kobiety. Bez wątpienia starszej.
– Jesteśmy z policji – odpowiedział Kryński, starając się nie mówić aż tak głośno, by zainteresować sąsiadów.
Przez chwilę panowała cisza.
– Ja nie dzwoniłam po policję.
– Tak, nie dzwoniła pani, ale to my chcemy z panią porozmawiać. Proszę otworzyć.
Znów cisza pełna wahania.
– Proszę udowodnić, że są państwo z policji. – Drżący głos zdradzał zdenerwowanie albo strach.
– Oczywiście. – Kryński wyciągnął legitymację i podstawił ją pod wizjer, tak aby było ją dobrze widać. – Czy to pani wystarczy?
Szczęknął zamek i drzwi się uchyliły na szerokość łańcucha, który zabezpieczał je przed dalszym rozwarciem. W szparze pojawiła się pomarszczona twarz w okularach z grubymi szkłami. Kryński przysunął legitymację, by staruszka mogła ją przeczytać. Chwilę to trwało, ale w końcu zwolniła zabezpieczenie, otworzyła szerzej drzwi i cofnęła się w głąb przedpokoju.
– Przepraszam, ale tyle się ostatnio mówi o oszustach, którzy podają się za wnuczków albo policjantów.
– Proszę nie przepraszać. – Dorota podała jej swoją legitymację. – Postępuje pani tak, jak należy.
– Proszę, proszę do pokoju.
Mieszkanie było typowe: dwa pokoje, kuchnia i łazienka. Duży pokój, w którym usiedli, urządzony był tak, jak się można było spodziewać. Stara meblościanka zajmowała niemal całą ścianę. Naprzeciw niej ustawiono nieduży stolik przykryty koronkowym obrusem i dwa nieco za duże fotele. Obok wejścia stał tapczan nakryty grubą narzutą. Między nim a ścianą wciśnięto stojącą lampę z pomarańczowym abażurem. Parapet zastawiony był kwiatami, a na ekranie telewizora jacyś ludzie udawali aktorów w setnym odcinku podrzędnej telenoweli. Na szczęście niemi, bo starsza pani wyciszyła głos, nim podeszła do drzwi.
– W tym lokalu zameldowana jest Andżelika Wojtasik, prawda? – spytała Dorota.
– Jezus Maria! – Kobieta zakryła usta dłonią. – Czy coś się stało mojej wnusi?
– Nie, proszę się nie martwić – uspokoił ją Kryński. – Chcemy z nią tylko porozmawiać. Mieszka tu czy jest tylko zameldowana, a na stałe przebywa gdzieś indziej?
– Mieszka, mieszka ze mną, ale teraz jej nie ma, jeszcze nie wróciła ze szkoły. Czy Andżelika ma jakieś problemy? Bardzo proszę powiedzieć.
– Sprawa dotyczy jej koleżanki – wyjaśnił wymijająco Kryński. – Czy wie pani, kiedy wróci?
Kobieta spojrzała na zegar wiszący na ścianie. Zmarszczyła czoło.
– Niedługo powinna przyjść. Niech państwo zaczekają, zaparzę kawy.
– Proszę sobie nie robić kłopotu.
– Ja się chętnie napiję – uśmiechnęła się Dorota.
Kobieta skinęła głową i podniosła się z fotela. Na jej twarzy malowała się niepewność. Mimo to spróbowała odpowiedzieć grzecznym uśmiechem i poczłapała do kuchni.
– Pomogę pani! – zaproponowała Dorota, gdy czajnik przestał gwizdać. Zignorowała nieśmiałe protesty i przyniosła tacę ze szklankami i talerzykiem herbatników. Kryński nie chciał kawy, więc dostał herbatę. Tak zdecydowała starsza pani. Gdyby to zależało od Doroty, nie dostałby nic.
– Wnuczka mieszka z panią na stałe? – zagaiła.
– Od kilku lat, odkąd jej matka znalazła pracę we Włoszech. Dzięki Bogu, bo miała już takie długi, że nie była w stanie ich spłacić z samej sprzedaży mieszkania. Ale to nie jej wina. – Zamieszała kawę. – To przez tego jej gacha, bo narobił problemów i zniknął. Zresztą ja jej zawsze powtarzałam, że z niego nic dobrego nie będzie, jak to z chłopa.
Kryński chrząknął, lecz został zignorowany.
– Ale ona wiedziała swoje, nie chciała mnie słuchać, no i wyszło, jak wyszło. Jeszcze mi Andżelikę przez to popsuli. To złote dziecko, ale jak w domu ciągle kłótnie były, to kto by to zniósł? No i się włóczyła ciągle z jakimś elementem i wagarować zaczęła. Kilka razy nawet uciekła z domu, ale zawsze sama wracała. Ja jej mówiłam: bój się Boga, dziecko, cóż ty robisz, opamiętaj się. Nawet z księdzem proboszczem rozmawiałam, że może w nią szatan jaki wstąpił i wypędzić go trzeba. No ale potem te długi wyszły i on ją, to znaczy córkę moją, zostawił, i wtedy tę pracę znalazła z jakiegoś ogłoszenia w tym internecie. Ja jej wtedy powiedziałam: córuś, jedź i nic się nie martw, ja Andżelikę wezmę do siebie i wszystko dobrze będzie, zobaczysz. No i tak żeśmy zrobiły i wszystkim to na dobre wyszło. Córka dobrze zarabia i jeszcze nie planuje wracać, a wnusia mi się poprawiła. Mniej już wagaruje, oceny trochę lepsze i nawet czasem ze mną do kościoła pójdzie. Zupełnie inna dziewczyna. A jaka w tych internetach zdolna! Mówię państwu! Kręci takie filmiki o jedzeniu i uwielbiają ją tam. Pokazywała mi kiedyś. A jaka obrotna! Sami jej ludzie paczki przysyłają i pieniędzy za to nie chcą.
Z przedpokoju dobiegł charakterystyczny dźwięk przekręcanego klucza. Ktoś nacisnął na klamkę, ale drzwi nie ustąpiły. Stłumione przekleństwo i kolejny zgrzyt – tym razem przywracający zamek do położenia, w jakim pozostawili go policjanci.
– Znowu zapomniałaś zamknąć się na klucz! – To brzmiało jak wstęp do kłótni. Zapewne jednostronnej, bo poziom agresji w głosie nie dawał szans na obronę. – Ile razy… – Dziewczyna stanęła w drzwiach. Złość wykrzywiająca jej pokrytą przesadną ilością makijażu twarz stężała w zdumienie. – Co tu się…
– Wnusiu, ci państwo są z policji i…
Dziewczyna odwróciła się na pięcie i ruszyła do drzwi. Dorota była szybsza. Złapała ją, nim zdążyła wybiec na klatkę schodową.
– Puść mnie! – To nie był krzyk, to był wrzask. – Puszczaj!!!
– Andżelika, bój się Boga! – Kobieta zerwała się z fotela, potknęła, Kryński zdążył ją chwycić, nim upadła. – Andżelika!
– To nie ja! – wrzasnęła dziewczyna, a potem wylądowała na podłodze, odtrącając stojące pod lustrem buty. – Ja nic nie zrobiłam! – załkała.
– Nie ruszaj się i uspokój! – Dorota starała się przytrzymać ją z wyczuciem, aby nie zrobiła sobie krzywdy, gdyby zaczęła się wyrywać.
– Andżelika, wnusiu, co ty robisz?
– Ja nic nie zrobiłam, babciu! To Aneta wyniosła te rzeczy, nie ja!
– Jezus Maria!
– Spokojnie! – Kryński wciąż podtrzymywał kobietę. – Przyszliśmy w innej sprawie, więc nie ma co się denerwować. Słyszysz, Andżelika? Chcemy porozmawiać o czymś innym. Teraz koleżanka cię puści, a ty nie rób głupstw ani wstydu babci. W porządku? – Stęknięcie uznał za potwierdzenie, więc skinął Dorocie, która obrzuciła go w zamian wściekłym spojrzeniem. Po chwili jednak puściła dziewczynę i cofnęła się o pół kroku. Więcej nie mogła, bo przedpokój nie był duży. Na wszelki wypadek przekręciła górny zamek, aby małolata nie mogła zbyt szybko zwiać, gdyby przyszło jej to do głowy. Była pewna, że zabiorą ją na komisariat, ale Kryński musiał oczywiście się popisywać. Dupek!
– Porozmawiajmy w twoim pokoju, dobrze? – zaproponował.
Andżelika bez słowa szarpnęła za klamkę i weszła do środka. Usiadła ciężko na niepościelonym łóżku i odwróciła twarz w stronę okna. Dorota weszła za nią i z braku lepszych możliwości oparła się o szafkę przy drzwiach. Otworzyła swój notes i ostentacyjnie pstryknęła długopis.
– Proszę się nie martwić i pozwolić nam porozmawiać sam na sam. Myślę, że Andżelika mogłaby się przy pani wstydzić. – Kryński wymuszenie uśmiechnął się do starszej kobiety, która oddychała ciężko. – To nie potrwa długo.
Kobieta z wahaniem skinęła głową i wróciła do dużego pokoju, po chwili głośnik telewizora ryknął reklamą proszku do prania.
10
W pokoju Andżeliki panował nieład. Ubrania rzucone na kupę, buty wystające z szuflady, w której nie miały szansy się zmieścić, kilka zeszytów między kosmetykami, ładowarka do telefonu z zaplątanym kablem, niedojedzona kanapka, pusta paczka tanich papierosów i pudła po przesyłkach upchane, gdzie się dało. Tylko biurko przy oknie było utrzymane w niemal sterylnej czystości. Umieszczony na nim statyw był pusty. Zza zasłonki wystawał składany parawan, który Andżelika wykorzystywała jako tło.
– Czego chcecie? – burknęła.
– Interesuje nas twoje hobby – wyjaśnił Kryński, przymykając drzwi. – Nagrywasz filmy z rozpakowywania produktów spożywczych, prawda?
– Czego? – parsknęła.
– Potem próbujesz i mówisz, czy ci smakowało, czy nie, a inne dzieciaki oglądają to, zachwycone ciamkaniem do kamery, prawda?
– Nie zrozumiesz.
– To mnie w ogóle nie kręci, więc nie muszę. – Wzruszył ramionami. – Kręci mnie coś innego.
– Kryński! – syknęła Dorota, ale policjant ją zignorował.
– Kręci mnie, gdy jakiś dzieciak pisze innemu dzieciakowi… – Otworzył notatnik. – Żebyś zdechła, głupia suko… – przeczytał. – Brzmi znajomo?
Andżelika spojrzała na niego wystraszona.
– A jeszcze bardziej, gdy znajdujemy potem tego drugiego dzieciaka martwego.
– Chyba nie myś… Pan nie myśli, że ja…
– O, widzisz! – ucieszył się Kryński. – Babcia bardzo cię chwaliła i miała rację, szybko uczysz się kultury. Brawo!
– Pan… – Zadrżała.
– Marta Skoczkowska prowadziła swój kanał krócej, ale zebrała o wiele większą publiczność. Część osób, które wcześniej oglądały ciebie, przeszła do niej. To musiało być dla ciebie frustrujące. Wkurzające – poprawił się na wszelki wypadek, gdyby dziewczyna nie znała poprzedniego słowa. – Dlatego byłaś na nią wściekła, przekręcałaś nazwę kanału na MartuśSsie i groziłaś jej publicznie. Pytanie, czy byłaś aż tak wściekła, żeby zrobić coś więcej?
– To były tylko głupie żarty! Tylko głupie pisanie!
– Te głupie żarty to na dzień dobry dwa lata z artykułu sto dziewięćdziesiątego Kodeksu karnego. Dwadzieścia pięć ze sto czterdziestego ósmego, bo Marta nie żyje. Zdajesz sobie z tego sprawę?
– Jezu! Ale ja nic nie… Ja naprawdę… – Andżelika była bliska płaczu. – Proszę pana, ja tylko napisałam, a nigdy bym nie zrobiła. Nic bym nie zrobiła!
– Byłaś notowana za pobicie – przypomniał.
– Ale… Ale to co innego, naprawdę! – Spojrzała błagalnie na Dorotę. – To był przypadek, taka głupia dziecinada. To przez Jolkę z tamtego bloku. – Pokazała ręką w stronę okna. – Ona mnie wyzwała, to ja ją oplułam, ona pociągnęła mnie za włosy, to ja ją odepchnęłam, i wtedy pojawiły się psy… to znaczy policja, i nas spisali. Ja byłam większa, więc było na mnie. Uwierzcie! Ja bym nigdy…
– Groziłaś publicznie.
– Nie publicznie! – Po policzku pociekła jej łza, którą starła szybko, jeszcze bardziej rozmazując fluid, który i tak ucierpiał już w przedpokoju. – Nie publicznie, tylko w internecie. To nic nie znaczy, to tylko normalny głupi komentarz. Każdy takie pisze!
– Nie każdy. W tamtym poście tylko ty atakowałaś i obrażałaś tę dziewczynę.
– Ja nie chciałam, żeby ona miała tyle subów, bo jej się nie należały! Zwyzywałam ją, ale nic nie… Ja nawet nie wiedziałam, jak ma na nazwisko, nie wiem, gdzie ona mieszka, nic nie wiem… To było tylko takie gadanie. – Kolejnych łez już nie ocierała. – Jezu! Przysięgam, że ja nic nie zrobiłam!
– W porządku. – Kryński zanotował coś w notatniku. – Jeśli nie ty, to kto?
Dziewczyna spojrzała na niego zdezorientowana.
– Znasz jeszcze kogoś, kto groził Marcie Skoczkowskiej? Może macie jakieś hejterskie fora albo grupy, gdzie piszecie o takich sprawach?
Andżelika pokręciła głową.
– A może jednak? Sama powiedziałaś, że każdy pisze takie komentarze, więc może wypisywaliście takie rzeczy o Marcie w kilka osób, co? Przecież musicie się jakoś komunikować, kręcąc takie filmiki, wymieniać doświadczeniami i tak dalej.
– Przyrzekam, że nie! – zaprzeczyła zdecydowanie. – Są takie grupy, ale ja się w nich nie udzielam. Tam wszyscy są fałszywi i niby się wspierają, a tak naprawdę… – Zawahała się. – Tak naprawdę oczy by sobie wydrapali. Ja prowadzę kanał po swojemu i nie potrzebuję polecajek od fałszywych pizd… Przepraszam…
– A Marta była na takich grupach.
– Nie wiem.
– Dobrze, Andżeliko, powiedz mi jeszcze, czy ty też dostałaś list z firmy SocialM?
– Chodzi o ten ich program?
– Tak.
– Przyszło zaproszenie, ale ja nie jestem zainteresowana.
– Dlaczego?
– Jestem niezależna i nie będę się szmacić za byle co. – Pociągnęła nosem. – Wiem, jak to działa, bo kumpela dostaje kosmetyki i potem każde zachwala. Nawet jak są do du… Przepraszam…
– Umowa ją do tego zobowiązuje?
– Co?
– Kazali jej chwalić? – podpowiedziała Dorota.
– No nie… Ale wie pani… wiecie państwo, jak to jest. Dostaje te kosmetyki i nikt nie narzuca, co ma mówić, ale ona i tak zawsze je chwali, bo się boi, że jak przestanie, to zerwą współpracę. A to się jej kala, to znaczy opłaca, bo naprawdę jej dużo przysyłają i ona to potem pcha do ludzi za kasę.
– Ty też tak robisz?
– Co pan? – obruszyła się. – Z jedzeniem tak się nie da. Część sama kupuję, a resztę mi zwykli ludzie przysyłają. Mam tylko jedną firmę, z którą współpracuję, ale od początku powiedziałam, że nie będzie żadnej ściemy. Im to pasuje, więc okej, no ale mogę to tylko zjeść, sprzedać nie ma komu. Czasem rozdaję, jak mam za dużo, ale to tyle. Żadnego opychania za kasę.
– Masz jakieś pytania? – Kryński spojrzał na Dorotę. Zaprzeczyła. – W porządku, to już prawie wszystko. Teraz możesz nam opowiedzieć o tym, co i skąd wyniosła Aneta.
– Co? – zdziwiła się Andżelika.
– To twoje słowa, w przedpokoju, pamiętasz?
– To chamskie, co pan teraz robi!
– Taka praca. – Kryński wzruszył ramionami. – Ale dam ci wybór, dziewczyno. Albo powiesz nam, albo zawieziemy cię na najbliższy komisariat. Mnie wszystko jedno, a tobie?
11
– Mogłeś to zostawić dzielnicowemu – wypaliła Dorota, gdy wsiedli do samochodu. – Przyszedłby za dwa dni i pogadał z małolatą, ale ty musiałeś zachować się jak kutas, prawda?
– Za dwa dni wyparłaby się wszystkiego.
– Tego nie wiesz.
– Wiem. – Uruchomił silnik i ruszył powoli wąską, osiedlową uliczką. – Nie jest kapusiem, nie strzela z ucha. W normalnych warunkach wyparłaby się wszystkiego i pozostała lojalna wobec koleżanek. Teraz jednak była pod silną presją. Uwierzyła, że naprawdę podejrzewamy ją o morderstwo, więc zaczęła panikować. Gdy odpuściliśmy i zrozumiała, że jej nie aresztujemy, mimowolnie była nam wdzięczna. Reguła wzajemności. My daliśmy jej spokój, więc czuła się zobowiązana. Jedyny rozsądny moment na zadawanie pytań, nim znów będzie harda i pyskata. – Wyjechał na ulicę Jagiellońską i skierował się w stronę centrum. – Nie zrobiłem tego dla przyjemności.
– Teraz tłumaczysz się jak kutas.
Kryński westchnął. Od komendy dzieliły ich blisko trzy kilometry, pięć minut jazdy. Pięć minut, które wyjątkowo się dłużyło.
Więcławski przechwycił ich niemal w drzwiach i zażądał raportu z postępów. Codziennie chciał mieć go na swoim biurku. Chciał i musiał, bo sam był zobowiązany przekazywać go dalej. Tyle dobrego, że przycisnął laboratorium, więc mogli się spodziewać wyników szybciej niż zwykle. Może jeszcze w tym tygodniu. Wysłuchał ustnego sprawozdania w drodze na piętro. Byli przy jego gabinecie, gdy wewnątrz zadzwonił telefon. Głośny, natarczywy dzwonek.
– Za godzinę raport na piśmie i notatniki do wglądu! – przypomniał i poszedł odebrać.
– Kto… – Kryński chciał spytać, kto pisze raport, ale Dorota już zniknęła w drzwiach pokoju, gdzie stało jej biurko. Został na korytarzu sam. Wskazówka zegara wiszącego na ścianie przeskoczyła z cichym tyknięciem. Kryński westchnął i ruszył zrobić sobie kawę. Czarną i mocną. Zdążył włączyć ekspres, gdy poczuł wibracje w kieszeni. Wyciszony telefon starał się zwrócić na siebie uwagę.
12
Budynek prokuratury przy ulicy Sandomierskiej pamiętał jeszcze lata sześćdziesiąte. Mimo kilku remontów pozostał nudnym i pozbawionym charakteru klocem, który chyba tylko dzięki umieszczonym na fasadzie literom układającym się w napis „PROKURATURA” nie był mylony ze starym hotelem pracowniczym z poprzedniego ustroju. Nudny z zewnątrz i ciasny w środku, bo w Peerelu uważano, że od zbyt dużego metrażu mogłoby się społeczeństwu w dupach poprzewracać. Dlatego pomieszczenia, w których mieściły się biura prokuratorów, były klaustrofobiczne. Biurko, fotel, dwa lub trzy krzesła i szafy na akta – to było wszystko, co się w nich mogło zmieścić.
Zapadający z wolna zmrok nie pozwalał już na pracę bez sztucznego oświetlenia. Prokurator Arkadiusz Painer zapalił światło i wrócił do komputera, żeby skończyć uzasadnienie aktu oskarżenia. To była jedna z kilku spraw, które właśnie prowadził, a w której śledztwo zamknięto dwa dni wcześniej. Okoliczności popełnienia przestępstwa nie budziły wątpliwości, a oskarżony współpracował i chciał poddać się karze. Dlatego Painer zawarł w akcie trzy-trzy-piątkę. Wniosek o wydanie wyroku skazującego i orzeczenie kary, uzgodnionej z oskarżonym na posiedzeniu, bez przeprowadzania rozprawy. Takie rozwiązanie było z pożytkiem dla wszystkich. Wydrukował akt i złożył na nim podpis. Potem sięgnął po telefon.
– Jak tam Kryński? – zapytał. – W pracy? To dobrze. Mów… Rozumiem… Zwolniony, tak?… Macie jego adres? Aha… A zdjęcie? W porządku… Tak? Wydruk, rozumiem… Tak… Co z namiarem na firmę, która to zaprojektowała? Dobrze… – Słuchał przez dłuższą chwilę, przekładając w tym czasie teczki z dokumentami. – Nie! – przerwał w końcu. – Najpierw do tej firmy, a potem… Właśnie tak, Kryński. W porządku, będę czekał na informację. Cześć!
Odłożył telefon i sięgnął po kolejną sprawę, w której postępowanie przygotowawcze jeszcze się nie zakończyło. Mailem otrzymał właśnie wyniki z laboratorium. Częściowe, wstępnie potwierdzające przypuszczenia, ale nierozstrzygające. Te najważniejsze miały być dopiero za kilka dni. Wydrukował dwie kartki, żeby zanieść je do sekretariatu, dołączyć do pism przychodzących w celu rejestracji i późniejszego załączenia do akt sprawy. Plik PDF zapisał w katalogu z numerem sprawy i wylogował się z systemu. Ekran zgasł. Komputer szumiał jeszcze przez chwilę, potem zamilkł.
Na portierni Painer pożegnał się zdawkowo z ochroniarzem i wyszedł. Po upalnym dniu noc była zaskakująco chłodna. Może nadciągał jakiś front, a może tylko tak się Painerowi zdawało. Wyciągnął z kieszeni płaszcza paczkę cameli. Przez chwilę w zamyśleniu obracał papierosa w palcach, aż wreszcie wsadził do ust i zapalił. W taką noc, niemal równo siedem lat temu, przyjechał do Kielc, żeby zacząć nowe życie. Tak właśnie uważało wielu ludzi, na przykład prokurator okręgowy, który witał Painera, nie kryjąc uznania dla dotychczasowego dorobku nowego śledczego.
Tyle że Painer wcale tu nie przyjechał po to, by zaczynać nowe życie.
Przyjechał, żeby zakończyć stare.
13