Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Billy Budd to ostatni utwór Hermana Melville’a. Do jego miłośników należeli Thomas Mann, Albert Camus i Hannah Arendt. Wydana po raz pierwszy w roku 1924 nowela od niemal stu lat wzbudza podziw, a zarazem rodzi liczne kontrowersje. W zależności od perspektywy Billy’ego Budda można uznać za przypowieść moralną, prawomyślną lub bluźnierczą alegorię teologiczną, traktat o suwerenności, analizę dialektyki pożądania seksualnego i władzy politycznej, wreszcie opowieść o samej naturze opowieści i próbach dotarcia do prawdy. Najpewniej zaś ów arcydzielny testament wielkiego mistrza literatury amerykańskiej zaplata w sobie wszystkie te wymiary i aspekty.
„Co do Billy’ego, którego pochodzenie pozostanie zagadką, nie sposób rozstrzygnąć, czy mamy do czynienia z aniołem lub chrystusopodobnym zbawcą, czy też z osobnikiem może ujmującym, ale po prostu niezbyt rozgarniętym. […] Czy Billy naprawdę reprezentuje czyste dobro i nieskażoną naturę? […] Czy naprawdę jest Adamem sprzed upadku, skoro i na jego naturze diabeł odcisnął swoje piętno? A może tak właśnie wygląda nasza natura, nawet ta sprzed upadku?”
(z posłowia Adama Lipszyca)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 174
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jackowi Chase,
Anglikowi –
gdziekolwiek to Wielkie Serce
może teraz przebywać,
tu, na Ziemi, czy w przystani Raju –
podoficerowi w roku 1843
na fregacie amerykańskiej „United States”.
Herman Melville
Billy Budd
Opowieść wtajemniczonego
Przełożył Bronisław Zieliński
1.
Przed wynalezieniem statku parowego, czy może wtedy częściej niż dzisiaj, uwagę człowieka, który przechadzał się po nabrzeżach każdego znacznego portu morskiego, zwracała niekiedy grupa ogorzałych marynarzy z floty wojennej albo handlowej, ubranych odświętnie i przebywających za przepustką na lądzie. W pewnych przypadkach eskortowali oni albo – niczym przyboczna straż – zewsząd otaczali jakąś wybitną postać, należącą do ich grona, która postępowała naprzód wraz z nimi, jak Aldebaran pośród pomniejszych gwiazd swej konstelacji. Owym znamienitym osobnikiem był Urodziwy Marynarz z czasów mniej prozaicznych – czy to z floty wojennej, czy handlowej. Bez żadnego widomego śladu chełpliwości, raczej z niedbałą swobodą właściwą monarchom z urodzenia, zdawał się on przyjmować spontaniczne hołdy swoich kolegów.
Przypominam sobie przypadek dość niezwykły. W Liverpoolu, pół stulecia temu, ujrzałem w cieniu wielkiego, brudnego muru (zawady od dawna już usuniętej), który oddzielał Dok Książęcy od ulicy, zwykłego marynarza tak czarnego, że musiał niewątpliwie być rodowitym Afrykaninem z nieskażonej krwi Chama – postać proporcjonalną, wzrostu znacznie wyższego niż przeciętny. Dwa końce barwnej jedwabnej chustki, założonej luźno na szyję, tańczyły mu na odsłoniętym hebanie torsu; w uszach miał duże złote pierścienie, a na kształtnej głowie zsunięty w tył szkocki beret z kraciastą opaską.
Było upalne lipcowe południe, toteż twarz jego lśniła od potu, promieniejąc barbarzyńskim weselem. Rzucał na prawo i lewo jowialne uwagi, błyskając białymi zębami, i kroczył ochoczo pośrodku gromady kolegów-marynarzy. Ta zaś składała się z takiego doboru plemion i barw skóry, że Anacharsis Cloots mógłby ją doskonale poprowadzić przed pierwsze Zgromadzenie Francuskie jako przedstawicieli Rasy Ludzkiej. Za każdym spontanicznym hołdem, składanym przez przechodniów owej czarnej ludzkiej pagodzie – hołdem, którego wyrazem było zamilknięcie i zdumione spojrzenie, a rzadziej wykrzyknik – pstrokata świta objawiała taką dumę z przedmiotu tego podziwu, jakiej niezawodnie doświadczali asyryjscy kapłani na widok swego wielkiego rzeźbionego byka, gdy wierni padali przed nim na twarz. Ale wróćmy do rzeczy.
Jeżeli niekiedy Urodziwy Marynarz z owych czasów obnosił się po lądzie niczym jakiś morski Murat, to jednak nie miał w sobie nic z dandysowatego Billy’ego Junaka – zabawnego osobnika, dzisiaj już prawie zapomnianego, ale niekiedy spotykanego w postaci jeszcze ucieszniejszej od pierwowzoru, u steru statków na burzliwym kanale Erie lub, co prawdopodobniejsze, perorującego w nadbrzeżnych knajpach. Niezmiennie biegły w swym niebezpiecznym rzemiośle, był on ponadto mniej albo więcej znamienitym pięściarzem czy zapaśnikiem. Łączył siłę z urodą. Powtarzano sobie opowieści o jego wyczynach. Na lądzie był szermierzem, na wodzie rzecznikiem innych, zawsze pierwszym do wszystkiego. Gdy trzeba było zrefować marsle przy silnym wietrze – już siedział okrakiem na noku nawietrznej rei, ze stopą w olinowaniu jak w strzemieniu, ciągnąc oburącz za oko liny niczym za uzdę, w postawie wielce przypominającej młodego Aleksandra kiełznającego ognistego Bucefała. Przepyszna postać, wyrzucona wysoko w burzliwe niebo jakby rogami Taurusa, wesoło zagadująca do mozolących się towarzyszy.
Moralna jego natura rzadko przeczyła powierzchowności. W istocie, niedopełniona nią uroda i siła, zawsze pociągająca w doskonałym okazie męskości, nie mogłaby jednak wywoływać tego rodzaju hołdów, jakie w niektórych przypadkach odbierał Urodziwy Marynarz od swoich mniej szczodrze obdarzonych towarzyszy.
Takim to wzorem doskonałości, przynajmniej zewnętrznie, a poniekąd też i w swej naturze, aczkolwiek z pewnymi istotnymi odchyleniami, które zostaną ujawnione w toku niniejszej opowieści, był modrooki Billy Budd – albo Dziecina, jak go w końcu poufale nazywano z uwagi na okoliczności, które później przytoczymy – dwudziestojednoletni fortopman[1] we flocie pod koniec ostatniej dekady wieku osiemnastego. Do służby królewskiej dostał się na krótko przed okresem, w którym rozgrywa się niniejsza opowieść, zabrany na Cieśninach z pokładu wracającego do kraju statku handlowego i przymusowo wcielony do załogi wypływającego w morze siedemdziesięcioczterodziałowego okrętu Jego Królewskiej Mości „Bellipotent”, który to okręt, co w owych gorączkowych czasach nie było zgoła niezwykłe, musiał wyjść z portu bez należytego kompletu załogi. Oficer werbunkowy, porucznik Ratcliffe, ledwie ujrzawszy Billy’ego na schodni, skoczył prosto do niego, jeszcze zanim formalnie zebrano do przeglądu na pokładzie rufowym załogę statku.
I tylko Billy’ego wybrał. Bo czy to dlatego, że inni, kiedy ich przed nim ustawiono, wypadli niekorzystnie po Billym, czy też że miał niejakie skrupuły z uwagi na fakt, że owemu statkowi handlowemu nieco brakowało ludzi – jakkolwiek tam było, oficer zadowolił się swoim pierwszym, odruchowym wyborem. Ku zdziwieniu załogi, choć i ku dużej satysfakcji porucznika, Billy nie zgłaszał sprzeciwu. Ale też wszelki sprzeciw byłby równie daremny, jak protest szczygła wsadzonego do klatki.
Widząc tę zgodę bez skargi, można powiedzieć nieledwie ochoczą, koledzy z załogi skierowali na marynarza zdumione spojrzenia, pełne milczącego wyrzutu. Kapitan był jednym z tych zacnych śmiertelników, spotykanych w każdym zawodzie – nawet najskromniejszym – rodzajem człowieka, którego każdy zgodnie nazywa „przyzwoitym”. I – rzecz nie tak dziwna, jak by się mogło zdawać – choć był oraczem zmąconych wód i całe życie zmagał się z niesfornym żywiołem, poczciwiec niczego bardziej nie miłował w głębi serca niż zwykłej ciszy i spokoju. Poza tym liczył lat pięćdziesiąt albo około tego, był nieco skłonny do otyłości, miał miłą twarz pozbawioną zarostu i o przyjemnej cerze – twarz raczej pełną, ludzką i rozumną w wyrazie. W pogodny dzień, przy pomyślnym wietrze, jeżeli wszystko szło dobrze, pewien melodyjny ton jego głosu zdawał się prawdziwym, niehamowanym wyrazem wewnętrznej natury. Był bardzo roztropny, bardzo sumienny, ale w niektórych przypadkach zalety owe stawały się przyczyną nadmiernego niepokoju. Podczas rejsu, dopóki jego statek znajdował się w pobliżu lądu, nie było snu dla kapitana Gravelinga. Brał sobie bardzo do serca ową poważną odpowiedzialność, niemającą aż takiej wagi dla niektórych innych kapitanów.
W czasie gdy Billy Budd był na dole w forkasztelu i zbierał swoje manatki, oficer z „Bellipotenta”, człek krzepki i obcesowy, bynajmniej niezbity z tropu tym, że kapitan Graveling pominął zwyczajowe uprzejmości przy tak niemiłej dlań okazji – pominięcie to spowodowane było po prostu zatroskaniem – bez ceremonii zaprosił się do kajuty, a także na flaszkę z szafeczki na spirytualia, który to schowek jego wytrawne oko natychmiast wykryło. W istocie był on jednym z tych wilków morskich, w których wszystkie trudy i niebezpieczeństwa marynarskiego życia podczas wielkich, przewlekłych wojen jego epoki nigdy nie przytłumiły wrodzonej chętki do uciech zmysłowych. Obowiązki swe zawsze wypełniał sumiennie, atoli obowiązek bywa niekiedy suchy, toteż był za tym, ażeby, kiedy tylko się da, zwilżać jego suchość użyźniającym wywarem mocnych płynów. Właścicielowi kajuty nie pozostało nic innego, jak tylko odegrać rolę przymusowego gospodarza z możliwie największą gracją i skwapliwością. Jako niezbędne dodatki do flaszki postawił w milczeniu przed niepohamowanym gościem kubek i dzbanek z wodą. Przeprosił jednak, iż sam nie będzie w tym uczestniczył, i posępnie patrzał, jak niestropiony oficer spokojnie rozcieńczył grog odrobiną wody, po czym wychylił go trzema haustami i odsunął pusty kubek, nie tak daleko wszakże, by nie móc go sięgnąć bez trudu, a jednocześnie rozsiadłszy się wygodnie i oblizawszy wargi z ogromną satysfakcją, spojrzał prosto na gospodarza.
Po owych poczynaniach kapitan przerwał milczenie, a w jego głosie czaił się smętny wyrzut:
– Poruczniku, zabiera mi pan najlepszego z moich ludzi, klejnot pomiędzy nimi.
– Tak, wiem – odparł tamten, natychmiast przysuwając sobie kubek, by go ponownie napełnić. – Wiem o tym. Bardzo mi przykro.
– Przepraszam, ale pan mnie nie rozumie, poruczniku. Niech pan posłucha. Nim wziąłem na pokład tego młodego człowieka, mój forkasztel był jaskinią swarów. Czarne to były chwile na statku, powiadam panu. Trapiłem się tak, że nawet fajka nie mogła mnie pocieszyć. Ale zjawił się Billy i było to tak, jak gdyby ksiądz katolicki zaprowadził spokój w irlandzkiej spelunce. Nie żeby im prawił kazania albo mówił czy robił coś szczególnego – ale biła od niego cnota, cukrząc wszystkich skwaszonych. Przylgnęli do niego niczym szerszenie do melasy – wszyscy z wyjątkiem przywódcy całej zgrai, tego masywnego, kosmatego chłopa z ognistorudymi bakami. Być może przez zazdrość o nowego przybysza, mniemając, że taki „słodki i miły chłopczyna”, jak go drwiąco nazywał wobec innych, nie może mieć ducha walczącego koguta, postanowił koniecznie wywołać jakąś paskudną awanturę. Billy zachowywał cierpliwość, zagadywał do niego miło – bo on, poruczniku, jest trochę taki jak ja, dla którego wszelkie kłótnie są nienawistne – ale nic nie pomagało. No i któregoś dnia, podczas drugiej psiej wachty, Rudy Bak w obecności innych, pod pozorem, że pokazuje Billy’emu, skąd wykrawa się polędwicę na befsztyk – był bowiem niegdyś rzeźnikiem – bezczelnie wymierzył mu kuksańca pod żebra. Billy, szybki jak błyskawica, puścił w ruch swą pięść. Przypuszczam, że wcale nie zamierzał osiągnąć aż takiego skutku, ale w każdym razie sprawił temu krzepkiemu durniowi okropne cięgi. Trwało to chyba z pół minuty. Jak mi Bóg miły, drągala zdumiała ta szybkość. I czy dasz pan wiarę, poruczniku, że Rudy Bak teraz naprawdę kocha Billy’ego? Kocha go albo jest największym hipokrytą, o jakim w życiu słyszałem. Ale też wszyscy go kochają. Niektórzy piorą jego rzeczy, cerują mu znoszone spodnie, cieśla w wolnych chwilach robi dla niego piękną szafeczkę. Każdy by wszystko uczynił dla Billy’ego Budda i jesteśmy tu teraz jedną szczęśliwą rodziną. Otóż, poruczniku, jeżeli ten chłopak odejdzie, już wiem, co będzie na pokładzie „Praw”. Teraz nieprędko będę mógł po kolacji oprzeć się o kabestan i spokojnie wypalić fajkę – nie, chyba już nieprędko. Tak, poruczniku, zabierasz mi pan klejnot prawdziwy; zabierasz mi tego, który czyni pokój.
To rzekłszy, ów zacny człowiek z prawdziwym trudem powściągnął wzbierający szloch.
– No cóż – odrzekł oficer, który z rozbawieniem i ciekawością słuchał tego wszystkiego, a teraz jeszcze poweselał od trunku. – Cóż, niech będą błogosławieni czyniący pokój, szczególnie tacy, co walczą! A właśnie takimi są te siedemdziesiąt cztery pięknotki, których paszcze widzisz pan wytknięte przez strzelnice wojennego okrętu, co na mnie czeka – tu wskazał przez okno kabiny na „Bellipotenta”. – Ale odwagi! Nie bądź pan taki zgnębiony. Ba, z góry panu przyrzekam królewską aprobatę. Bądź pewien, iż Najjaśniejszy Pan z radością się dowie, że w czasach, kiedy jego suchary nie są poszukiwane przez marynarzy tak chciwie, jak by powinny, a także w czasach, kiedy niektórzy kapitanowie floty handlowej po cichu mają za złe wypożyczanie od nich do służby jednego czy drugiego człowieka, Najjaśniejszy Pan, jak powiadam, uraduje się, że przynajmniej jeden taki kapitan z ochotą oddaje królowi sam kwiat swej trzódki, marynarza, który z równą wiernością nie stawia temu oporu. Ale gdzież jest to moje cudo? A! – dodał, patrząc w otwarte drzwi kajuty. – Otóż idzie i, na Jowisza, dźwiga swą skrzynkę. Apollo z kuferkiem! Człowieku – rzekł, wychodząc mu na spotkanie – nie możesz zabrać takiego dużego pudła na okręt wojenny. Tam skrzynie są głównie na kartacze. Włóż swoje manatki do worka, chłopcze. Buty i siodło dla kawalerzysty, a worek i hamak dla marynarza z okrętu wojennego.
Przełożenie rzeczy ze skrzynki do worka zostało dokonane. Następnie, zaczekawszy, aż jego wybraniec zszedł do szalupy, porucznik opuścił się za nim i odbił od „Praw człowieka”. Tak bowiem brzmiała nazwa statku handlowego, aczkolwiek kapitan oraz załoga skracali ją po marynarsku na „Prawa”. Jego uparty właściciel z Dundee był zagorzałym wielbicielem Thomasa Paine’a, którego książka, stanowiąca odpowiedź na potępienie rewolucji francuskiej przez Burke’a, a wtedy niedawno opublikowana, rozeszła się wszędzie. Nadając swemu statkowi miano od tytułu książki Paine’a, ów człowiek z Dundee po trosze przypominał współczesnego sobie armatora, Stephena Girarda z Filadelfii, który dał wyraz sympatiom do ojczystego kraju i jego liberalnych poglądów filozoficznych, nazywając swe statki „Wolter”, „Diderot” i tak dalej.
Lecz oto teraz, kiedy szalupa przepływała pod rufą statku handlowego, a oficer i wioślarze ujrzeli – jedni ze złością, a inni z uśmiechem – wypisaną tam nazwę, w tej właśnie chwili nowo zwerbowany zerwał się z miejsca na dziobie łodzi, gdzie sternik kazał mu siedzieć, i jął machać kapeluszem, żegnając się wesoło ze swymi milczącymi kolegami, którzy z żalem spoglądali nań znad relingu. Następnie pozdrowił sam statek:
– Żegnajcie mi także, „Prawa człowieka”!
– Siadaj, mój panie! – ryknął porucznik, natychmiast przybierając surowy ton, odpowiedni dla swojej rangi, choć z trudem hamując śmiech.
Istotnie, postępek Billy’ego był strasznym naruszeniem marynarskiej dyscypliny. Wszelako chłopaka nigdy jej nie uczono, co biorąc pod uwagę, porucznik nie napomniałby go tak energicznie, gdyby nie to końcowe pożegnanie ze statkiem. Dopatrzył się w nim bowiem ukrytej ironii ze strony nowo zrekrutowanego – chytrego potępienia zarówno przymusowego werbunku, jak i jego samego w szczególności. Jednakże – co bardziej prawdopodobne – jeżeli zabrzmiało to ironicznie w efekcie, nie było takie w intencji, albowiem Billy, chociaż szczęśliwie obdarzony wesołością właściwą dobremu zdrowiu, młodości i beztroskiemu sercu, nie był bynajmniej skłonny do ironii. Brakowało mu zarówno ochoty po temu, jak i złośliwej zręczności. Posługiwanie się dwuznacznikami czy insynuacjami wszelkiego rodzaju było zupełnie obce jego naturze.
Co zaś się tyczy przymusowego zaciągu, to przyjmował go po trosze tak, jak zwykł był przyjmować każdą odmianę pogody. Na podobieństwo zwierząt, acz nie filozof, był, nie wiedząc o tym, właściwie fatalistą. I możliwe, że nawet przypadł mu do gustu ten niespodziany obrót, jaki przyjęły jego sprawy, gdyż obiecywał mu nowe przeżycia i wojenne emocje.
Na pokładzie „Bellipotenta” wprędce zaliczono go do starszych marynarzy, przydzielono do wachty prawej burty i wyznaczono do służby na marsie fokmasztu. Wprędce oswoił się całkowicie z tą służbą, a jego bezpretensjonalna uroda i miłe, beztroskie obejście zyskały mu niemałą sympatię. Nie było w mesie weselszego człowieka, w wyraźnym przeciwieństwie do pewnych innych osobników, podobnie jak on przymusowo wcielonych do załogi; ci bowiem, kiedy nie mieli nic do roboty, czasem – a zwłaszcza podczas ostatniej psiej wachty, kiedy zbliżający się zmrok skłaniał do zadumy – łatwo popadali w smętek, u niektórych pokrewny ponurości. Jednakże nie byli oni tak młodzi jak nasz fortopman; wielu musiało posiadać jakieś ognisko domowe, inni pozostawili żony i dzieci najprawdopodobniej w niepewnym położeniu, a niemal każdy miał jakichś krewnych czy znajomych – podczas gdy dla Billy’ego, jak to niebawem zobaczymy, cała rodzina sprowadzała się właściwie do niego samego.
2.
Aczkolwiek nasz nowo kreowany fortopman został dobrze przyjęty na marsie i na pokładach działowych, nie był tam już takim przedmiotem podziwu, jak poprzednio dla załóg pomniejszych statków handlowych, z którymi to załogami dotąd wyłącznie obcował.
Był młody i mimo już niemal w pełni rozwiniętego ciała wyglądał na jeszcze młodszego, niż był w rzeczywistości. Sprawiał to jakiś młodociany wyraz wciąż jeszcze gładkiej twarzy, prawie niewieściej w czystości swej przyrodzonej karnacji, w której jednakże, dzięki morskim wyprawom, lilie zgoła zanikły, a róże jeno z trudnością rumieniały poprzez ogorzałość.
Człowieka, który był tak do gruntu nieobznajomiony z zawiłościami wymyślniejszego żywota, mogłoby onieśmielić raptowne przeniesienie z poprzedniego prostego otoczenia w rozleglejszy i bardziej złożony świat wielkiego okrętu wojennego, gdyby miał w swej naturze jakąkolwiek próżność czy zarozumialstwo. Wśród różnorakiej załogi „Bellipotenta” znajdowało się paru marynarzy, którzy, choć niżsi stopniem, nie byli zwykłego, pospolitego pokroju; wyraźnie przejawiali ową postawę, którą nieustanna wojskowa dyscyplina i wielokrotne uczestniczenie w bitwie może w niejakiej mierze nadać nawet ludziom przeciętnym. Billy Budd jako Urodziwy Marynarz znajdował się na okręcie poniekąd w sytuacji wiejskiej piękności, przeniesionej z prowincji i zmuszonej do współzawodnictwa z wysoko urodzonymi damami dworskimi. Jednakże zaledwie dostrzegał ową zmianę. Nie widział też, że coś w nim wywoływało dwuznaczne uśmieszki na niektórych twardych marynarskich twarzach. Równie nieświadom był szczególnego, korzystnego wrażenia, jakie jego osoba oraz obejście wywierały na rozumniejszych panach z pokładu rufowego. I nie mogło też być inaczej. Obdarzony budową właściwą najświetniejszym fizycznie okazom Anglików, w których płynie krew saksońska bez żadnej normańskiej czy innej domieszki, miał w twarzy ten ludzki, pełen spokoju i dobroci wyraz, który grecki rzeźbiarz nadał w pewnych przypadkach swojemu heroicznemu siłaczowi, Herkulesowi. To jednak znowu niedostrzegalnie odmieniała inna istotna właściwość. Ucho drobne i kształtne, wygięcie stopy, zarys nozdrzy i ust, nawet ręce stwardniałe i zabarwione na miedzianopomarańczowy kolor dziobu tukana – ręce mówiące o linach i wiadrach smoły – a nade wszystko coś w jego zmiennym wyrazie, w każdej przypadkowej pozycji czy geście, coś, co nasuwało myśl o matce szczególnie uprzywilejowanej przez miłość i Gracje – wszystko to osobliwie wskazywało na rodowód jaskrawo sprzeczny z jego losem. Owa tajemniczość stała się mniej tajemnicza przez ujawnienie pewnego faktu, gdy Billy’ego stojącego przy kabestanie formalnie wcielano do służby. Kiedy oficer, niski, żwawy jegomość, spytał między innymi o miejsce jego urodzenia, Billy odrzekł:
– Nie wiem, proszę pana.
– Nie wiesz, gdzieś się urodził? A kto był twoim ojcem?
– Bóg to wie, panie.
Uderzony szczerą prostotą tych odpowiedzi, oficer spytał następnie:
– A wiesz cośkolwiek o swoim pochodzeniu?
– Nie, panie. Ale słyszałem, że mnie znaleźli pewnego rana w pięknym, jedwabiem wyściełanym koszyku, zawieszonym u kołatki na drzwiach jednego zacnego człowieka w Bristolu.
– Znaleźli, powiadasz? Ano – tu oficer odchylił w tył głowę i zmierzył wzrokiem od góry do dołu nowo zwerbowanego – ano, okazuje się, że to było wcale niezłe znalezisko. Mam nadzieję, że znajdą jeszcze więcej takich jak ty, mój chłopcze; flota ogromnie ich potrzebuje.
Tak, Billy Budd był znajdą, przypuszczalnie bękartem, i najwyraźniej wcale nie nikczemnego rodu. Szlachetne pochodzenie było w nim równie widoczne jak w rasowym koniu.
Co do reszty, to posiadając niewiele przenikliwości i ani śladu mądrości węża, a jednak nie będąc tylko gołębiem, miał ten rodzaj i zasób inteligencji, który idzie w parze z niezwykłą prawością zdrowej ludzkiej istoty – takiej, której dotąd nie podano wątpliwego jabłka wiedzy. Był niepiśmienny. Nie umiał czytać, ale potrafił śpiewać, i wzorem niepiśmiennego słowika czasami komponował własne piosenki.
Samoświadomości nie miał wcale czy raczej tyle, ile jej można rozsądnie przypisać psu z rasy świętego Bernarda.
Ponieważ zazwyczaj obcował z żywiołem, a ląd znał niemal jedynie jako wybrzeże czy raczej tę cząstkę ziemnowodnego globu, która jest opatrznościowo zarezerwowana dla sal tańca, dziewek i oberżystów, krótko mówiąc tego, co marynarze nazywają „krainą szczęśliwości” – jego prosta natura pozostała nietknięta przez moralną wymyślność, którą niekiedy można przyrównać do tej sztucznej rzeczy, znanej pod nazwą szacowności. Ale czy marynarze odwiedzający „krainę szczęśliwości” są bez przywar? Nie, tylko że ich tak zwane przywary pochodzą z wypaczenia serca rzadziej niż u ludzi lądu, bo wynikają nie tyle z zepsucia, ile z nadmiaru żywotności po długim jej powściąganiu, będąc zwyczajnymi jej przejawami, zgodnymi z prawami natury. Z przyrodzonej skłonności, wspomaganej przez jego losy, Billy był pod wieloma względami właściwie czymś w rodzaju prawego barbarzyńcy, zapewne takiego jak Adam, zanim układny wąż wkręcił się w jego towarzystwo.
Niech tutaj wolno będzie zauważyć, iż niejako na potwierdzenie doktryny o upadku człowieka – doktryny dziś powszechnie lekceważonej – można zaobserwować, że tam, gdzie pewne cnoty, czyste i nieskażone, właściwe są komuś noszącemu zewnętrzny uniform cywilizacji, przy bliższym badaniu okazuje się, że nie wynikają one z obyczaju czy konwenansu, ale raczej są z nimi sprzeczne, jak gdyby zaiste w drodze wyjątku zostały przejęte z czasów poprzedzających kainowe miasta i umiastowionego człowieka. Człowiek wyróżniający się takimi właściwościami ma dla niewypaczonego smaku niejako czystą woń jagód, podczas gdy osobnik do cna ucywilizowany, nawet jeżeli jest dobrym okazem owego gatunku, ma dla tegoż moralnego podniebienia wątpliwy posmak jak gdyby mieszanego wina. Do każdego zabłąkanego spadkobiercy tych prymitywnych zalet, który, jak Kaspar Hauser, wędruje w oszołomieniu po jakiejś chrześcijańskiej stolicy naszych czasów, nadal w pełni stosuje się słynna inwokacja poety sprzed blisko dwóch tysięcy lat o poczciwym wieśniaku, co znalazł się w obcym sobie Rzymie cezarów: „Wiernego w słowie i myśli, / Cóż cię, Fabianie, do miasta przywiodło?”.
Jakkolwiek nasz Urodziwy Marynarz posiadał taką męską urodę, jaką nie wszędzie spotkać można, wszelako na podobieństwo owej pięknej kobiety z którejś z pomniejszych opowieści Hawthorne’a brakowało mu jednego. Nie była to żadna widoma skaza, jak u owej damy, ale występująca niekiedy skłonność do wadliwej wymowy. Aczkolwiek w godzinie srożenia się żywiołów czy też w niebezpieczeństwie był pod każdym względem taki, jakim winien być marynarz, to jednak pod nagłym naporem silnych, serdecznych uczuć głos jego, kiedy indziej osobliwie melodyjny i jakby wyrażający wewnętrzną harmonię, skłonny był do pewnej organicznej ułomności – mniejszego lub większego jąkania czy nawet czegoś gorszego. W tym szczególe Billy był uderzającym dowodem, że ów przewrotny intrygant, zawistny, zły doradca z Edenu, nadal ma coś do czynienia z każdym, kto znalazł się na tej planecie. Zawsze, tak czy inaczej, z pewnością podsunie on swą wizytówkę, jak gdyby chciał nam przypomnieć: Jam też przyłożył się do tego.
Ujawnienie takiej wady w Urodziwym Marynarzu powinno być dowodem nie tylko tego, że nie przedstawia się go jako konwencjonalnego bohatera, ale też że historia, której jest główną postacią, nie jest romansem.